poniedziałek, 23 maja 2016

Rozdział XXXIV - Miasto Krasnoludów

     Zwiedziliśmy sobie Niebiańską Przystań. W jednej z komnat znalazłem prawdziwy skarb. W skrzyni leżała kompletna zbroja Ostrzy – jeszcze z czasów trzeciej ery. I nawet pasowała na mnie! Tyle tylko, że nie umiałem się w niej poruszać. Była ciężka i nieporęczna. Z żalem schowałem ją z powrotem do skrzyni i włożyłem swój lekki, elfi pancerz, w którym czułem się swobodnie. Za to obok, na stole leżał miecz, na widok którego zadrżały mi ręce.

     Akavirska katana!

    Z nabożną czcią wziąłem do rąk zakrzywiony, jednosieczny miecz. Pieszczotliwie przesunąłem ręką po skórzanej pochwie. Ująłem w dłoń długą, oplecioną jedwabnym sznurem rękojeść. I wysunąłem głownię, pozwalając jej zabłysnąć w świetle pochodni.

     Magiczny połysk zamigotał na głowni. Miecz był zaklęty, ale nie potrafiłem rozpoznać, jakie zaklęcie na niego nałożono. Zabrałem go głównie po to, by pokazać go Delphine. Powinna się na tym znać, przecież taki sam miecz nosiła u boku.

     Potem znaleźliśmy sporą komnatę mieszkalną. Stało tu kilka łóżek, skrzyń na osobiste rzeczy, kilka nocnych stolików. Wszystko wyglądało, jakby dawne Ostrza zaledwie tydzień temu opuściły to pomieszczenie. Wciąż wyczuwało się tu ich obecność.

Akavirska zbroja Ostrzy - eksponat muzeum Dworu Nad Jeziorem, w dzielnicy Falkret

     A potem weszliśmy po pięknych schodach na górę i naszym oczom ukazała się cała ściana drzwi!
Pchnąłem pierwsze z nich. Otworzyły się bez zgrzytu. Byłem pełen podziwu dla akavirskich rzemieślników, ale ten podziw ustąpił miejsca jeszcze większemu, gdy ujrzałem widok za drzwiami.

     Westchnienie zachwytu wyrwało nam się obojgu. Drzwi prowadziły na zewnątrz. Na szczyt góry, na którym wybudowano malownicze zadaszenie, we wschodnim stylu, jakby salę na świeżym powietrzu. Wyszliśmy na szczyt i rozejrzeliśmy wokół. Okazało się, że wszystkie drzwi w tej ścianie prowadziły na dziedziniec. Zapewne w czasie dawnych uroczystości otwierano je wszystkie, aby stanowił on przedłużenie świątyni. Wokół roztaczał się cudowny widok na przełom rzeki Karth i góry w oddali. Trudno było o bardziej odpowiednią nazwę dla Niebiańskiej Przystani.

     - Markart – odezwała się Lydia, wpatrując się w góry na zachodzie.

     - Gdzie? – przysłoniłem czoło ręką. – Nic nie widzę.

     - Za górami – roześmiała się Lydia. – Stąd go nie widać, ale za ta przełęczą jest miasto. Gdyby znikła ta góra, mógłbyś je stąd zobaczyć.

     - Tak blisko?

     Spojrzała na mnie z ironicznym uśmiechem.

     - Rozumiem, że na Wysoki Hrothgar idziemy okrężną drogą?

     Roześmialiśmy się oboje. Miałem ochotę ją uściskać. Widok z Niebiańskiej Przystani miał jakieś magiczne właściwości – wlał mi do serca niespotykaną radość. Spojrzałem w kierunku miasta. Góra, przysłaniająca nam widok, wydawała się być bardzo blisko, ale nauczyłem się już patrzeć na góry okiem Norda. Była znacznie dalej niż się wydawało i znacznie większa. Wytężyłem wzrok, dostrzegając jakiś ruch. Potwierdziłem tym samym swoje spostrzeżenie. To, co wziąłem za grupkę małych ptaków, okazało się być stadkiem jeleni. Mimo  to, nie była to jakaś wielka odległość – dwie, góra trzy godziny marszu.

     - Idziemy zdobyć Markart! – oświadczyłem ze śmiechem. – Alduin poczeka. Czekał tyle tysięcy lat, że parę dni nie zrobi mu różnicy.

     W doskonałych humorach wróciliśmy do głównej sali. Esbern wciąż tkwił przy Ścianie Alduina i gadał podnieconym głosem, choć Delphine tylko udawała, że słucha.

     - Spójrz tutaj! – wołał mag. – Na trzecią tablicę! Przepowiednia, która sprowadziła Akavirczyków do Tamriel, w poszukiwaniu Smoczego Dziecięcia. A oto Akavirczycy. Ostrza. Łatwo ich rozpoznać po charakterystycznych, długich mieczach. Teraz klęczą. Ich święta misja dobiegła końca, gdyż ostatnie Smocze Dziecię walczy z Alduinem u końca czasów…

     Urwał i spojrzał na nią gniewnym wzrokiem.

     - Czy ty w ogóle słuchasz, Delphine? Mogłabyś nauczyć się czegoś o naszej historii.

     No tak, Delphine nie słuchała. Przy wszystkich swoich zaletach, to było jej największą wadą. Nie doceniała wysiłku umysłowego i pradawnej wiedzy, ufając jedynie swej sile i zręczności. Nic dziwnego, że wysiłki Siwobrodych zbywała ironią.

     - A skoro już mowa o akavirskich mieczach – odezwałem się, demonstrując znaleziona katanę. – Zobaczcie, co znalazłem!

     Obojętność Delphine prysła na widok oręża. Gdy chwyciła go w ręce, zdawało się, że broń ożyła. Nasza przyjaciółka była stworzona do miecza i właśnie to mimowolnie zademonstrowała. Potem Esbern, pełen rezerwy, obejrzał zaklętą głownię.

     - Zguba Smoków – szepnął. – To Zguba Smoków!

     Spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Znalazłeś to tutaj?

     Niepewnie wskazałem kierunek, w którym znajdowała się komnata.

     - To szczególna broń – skinął głową. – To nie jest zwykła, akavirska katana. Ten miecz wykuto specjalnie po to, by walczyć nim ze smokami.

     Urwał i znów spojrzał na mnie.

     - Jest zaklęty, co już z pewnością zauważyłeś. Jego cios zadaje dodatkowe obrażenia od błyskawic. Ale dopiero w starciu ze smokiem ujawnia swą prawdziwą moc. Błyskawice wtedy stają się znacznie silniejsze. O ile mi wiadomo, smoki naprawdę bały się tego miecza…

     Z namaszczeniem zwrócił mi miecz, podając mi go w uroczysty sposób.

     - Myślę, że powinien należeć do Smoczego Dziecięcia. Co ty na to, Delphine?

     - Zgadzam się – uśmiechnęła się. – Wiemy już, że potrafi z nimi walczyć.

     Ten szczodry gest zatarł nieco niemiłe wrażenia niedawnej rozmowy. Pożegnaliśmy się w najlepszej zgodzie. Lydia i Delphine uściskały się serdecznie, po czym opuściliśmy świątynię.

     Wychodząc na zewnątrz, zerknąłem na obozowisko Renegatów. Zbiry, bo zbiry, ale jakoś tak głupio mi było, że ich ciała mają zgnić na dworze. Było ich zbyt wielu, aby urządzić im pochówek, postanowiliśmy więc urządzić im marynarski pogrzeb i wrzuciliśmy wszystkie zwłoki do wody, każde z nich obciążając dużą sztabą żelaza, znalezioną w kuźni, na dachu tajemniczej budowli. Tylko wiedźmokruka nie ruszaliśmy – jakoś brzydził się człowiek go dotknąć.

     Przy okazji odkryliśmy, że za załomem skalnym znajduje się kwatera wiedźmokruka. Było tu laboratorium alchemiczne, a na kamiennym łożu leżał martwy gigant. Dla niego nic nie mogliśmy zrobić – był za ciężki. Za to w namiocie, obok laboratorium odkryłem drewniany kufer, a w nim… Zaklęty, elfi miecz! Błyszczał zieloną poświatą i wiedziałem już od Farengara, że to zaklęcie, odbierające siły. Ponieważ miałem już aż dwa miecze, Przedświt i Zgubę Smoków, ten podarowałem Lydii. Machnęła nim kilka razy, zdziwiona, że taki lekki, ale przyjęła podarunek.

     Do Markartu było niedaleko. Wróciliśmy na trakt, który doprowadził nas do rozwidlenia. Droga w lewo, pod górę, prowadziła do miasta. Biegła przez malowniczą przełęcz, niewielką zresztą, a po drugiej stronie dostrzegliśmy rwącą rzekę, kamienny most i… bramy starożytnego, dwemerskiego miasta.

     Było ono niezdobytą twierdzą. Miało naturalny mur, wykuty w litej skale przez dawno wymarłe plemię. Architektura, charakterystyczna dla Dwemerów, z ich umiłowaniem geometrii, była wręcz urzekająca. Mur był tak wysoki, że samego miasta nie było za nim widać. Wykute w nim strażnice stanowiły same w sobie imponującą budowlę. Do miasta wchodziło się po podwójnych, nieco wyszczerbionych schodach, przez bramę wykonaną z krasnoludzkiego metalu – niezwykle twardego, przypominającego przydymiony mosiądz. To miasto było nie do zdobycia. Zarówno z prawej, jak i lewej strony otaczały je strzeliste skały, na które wspiąć się było niepodobieństwem. Zaś od tyłu również znajdowała się lita skała – bowiem miasto było w niej po prostu wykute.

Skyrim, Pogranicze - strażnice i brama Markartu


     Strażnicy przy bramie nie zatrzymali nas. Jeden rzucił tylko jakąś niezobowiązującą uwagę na temat mojego elfiego pancerza. Jeśli dobrze go zrozumiałem, chwalił mój wybór.

     Tuż za bramą znajdowały się niewielkie kramiki ze świecidełkami i świeżym mięsem. Przez środek płynął starannie ocembrowany strumyk. Nie było tu w zasadzie żadnych budowli – oprócz wszechobecnych schodów – bowiem trudno tak nazwać jaskinię. Wszystkie pomieszczenia – czy to sklep, czy gospoda, czy świątynia – były wykutymi w kamieniu grotami. Ale wykutymi staranniej niż wszystko, co do tej pory widziałem. I wszystkie drzwi wykonano z krasnoludzkiego metalu, którego ludzkość do dziś nie potrafiła wytopić i zmuszona była używać przetopionego dwemerskiego złomu. Ze skał z szumem opadały kaskady źródlanej wody, zasilając całe miasto. Równe, starannie wykończone chodniki i malownicze mostki nad strumieniami nadawały miastu nieodparty urok.

     Nie zdążyłem jednak nacieszyć oczu urodą miasta, bowiem zobaczyłem coś, co sprawiło, że czym prędzej wyciągnąłem miecz z pochwy. Oto jakiś obdartus, wyciągnął zza paska sztylet i podkradł się do kobiety, odwróconej do nas tyłem, oglądającej świecidełka, rozłożone na kramie. Nikt prócz mnie tego nie zauważył. Napastnik nagle wzniósł ramię do morderczego ciosu. Nie wiedziałem, o co chodziło, ale zasztyletowanie bezbronnej, niczego nie spodziewającej się kobiety, nie mogło służyć dobrej sprawie. Trzasnąłem napastnika przez łeb raz i drugi. Zalał się krwią i padł, wydobywając z siebie ostatni jęk, brzmiący jak „chwała Renegatom”, albo coś w tym rodzaju. Kobieta krzyknęła i obróciła się w naszą stronę, trzymając się za ramię. Niestety, zdążył ją zahaczyć czubkiem sztyletu, ale rana była powierzchowna.

     Była wysoką, smukłą Nordką. Miała śniadą skórę, włosy koloru miedzi, i szczupłą twarz, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i wąskimi oczami. Widać, że wiele przebywała na południu.

     Wokół rozległy się krzyki. Przerażeni świadkowie zaczęli wołać coś o Renegatach.

     - Cofnijcie się wszyscy! – strażnik zjawił się jak spod ziemi. – Straż miejska Markartu ma wszystko pod kontrolą! Nie ma tu Renegatów!

     Tatuaż na twarzy zabitego świadczył o czymś wręcz przeciwnym. Takie właśnie widziałem u Renegatów, ale ton głosu strażnika nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. Machnąłem na to ręką, zwłaszcza, że miałem ważniejszą sprawę – uratowana przeze mnie dziewczyna chwyciła mnie pod ramię, jakby w poszukiwaniu bezpieczeństwa.

     - Na bogów – wyszeptała, patrząc mi z przestrachem prosto w oczy. – Tan człowiek omal mnie nie zabił! Zawdzięczam ci życie…

     Rzuciła okiem na stojącą za mną Lydię i jakby z zawstydzeniem puściła moje ramię. Nie wiem, co sobie pomyślała, ale Lydia potrafiła czasem wyglądać naprawdę groźnie.

     - Dziękuję – szepnęła, po czym wcisnęła mi coś w rękę. – Proszę, miałam to dać mojej siostrze, ale tobie bardziej się należy.

     - Ależ… - zerknąłem na podarowany mi naszyjnik ze szmaragdem i chciałem zaprotestować, ale przypomniałem sobie norski obyczaj płacenia za przysługę i westchnąłem tylko.

     Podziękowałem i podałem go Lydii, a ta wsunęła go do przytroczonej do pasa torby. Tam był nasz wspólny skarbiec, w którym chowaliśmy wszelkie kosztowności.

     - Wiesz, dlaczego chciał cię zabić? – spytałem.

     Dziewczyna z przestrachem potrząsnęła głową.

     - Nie, nie mam pojęcia – spoglądała to na mnie, to na Lydię. – Ja tylko szukałam wisiorka dla mojej siostry z Cesarskiego Miasta.

     - Ten człowiek mówił coś o jakichś Renegatach – odezwałem się, przyglądając jej się uważnie.

     Dziewczyna wydawała się szczera, ale na słowo „renegat” zareagowała dziwnie.

     - Słyszałam o nich – odrzekła ostrożnie. – Jacyś ludzie, żyjący na wzgórzach i napadający na karawany.

     Po czym uścisnęła mnie raz jeszcze.

     - Przepraszam, ja już nic nie wiem. Przyjechałam z Cyrodiil w odwiedziny…

     No tak, to tłumaczyło opaloną skórę. Mieszkała w mojej ojczyźnie, gdzie słońce nie ograniczało się do świecenia. A potem pożegnaliśmy się i już miałem pójść w stronę miasta, gdy zaczepił mnie jakiś obdartus.

     - Na bogów! – zawołał. – Kobieta zaatakowana na środku ulicy! Wszystko w porządku? Udało ci się dojrzeć sprawcę?

     Jestem uczulony na kiepskie aktorstwo. Jego gestykulacja, modulacja głosu i w ogóle on sam – wszystko było takie sztuczne, że momentalnie straciłem ochotę na zawieranie z nim znajomości.

     - Sprawca tam leży – wskazałem ręką i odwróciłem się.

     - Poczekaj, coś ci wypadło z kieszeni! – zawołał jeszcze i wcisnął mi w rękę jakąś kartkę, po czym zniknął w tłumie.

     - „Spotkajmy się w kaplicy Talosa” – przeczytałem nagryzmoloną wiadomość. – O co mu chodziło?

     - Masz zamiar się z nim spotkać? – spytała Lydia.

     - Najmniejszego! – odparłem. – To był Renegat. Miał na twarzy tatuaż, zauważyłaś?

     - Miał na sobie tonę pudru – skinęła głową. – Chciał go ukryć, ale mu się nie udało. W ogóle, mam wrażenie, że ludzie tutaj boją się mówić o Renegatach… Popatrz, sklep – wskazała dłonią najbliższą jaskinię, z wywieszonym szyldem. – Wchodzimy?

     - Wejdźmy – zgodziłem się. – W sprawy Renegatów nie mam zamiaru się mieszać.

     Do sklepu wchodziło się po krótkich schodach w dół. Komnata była obszerna i, jak wszystko w Markarcie, misternie wykończona. Za kamienną ladą stała wysoka, smukła Nordka, o rudych włosach i pięknych, zielonych, lekko skośnych oczach. Miała na imię Lisbet, a ja od razu nabrałem do niej sympatii.

     - Kompania kupiecka „Arnleif i Synowie” kupuje i sprzedaje wszystko, czego potrzebują awanturnicy – powitała nas żartobliwym tonem, po czym spoważniała i wzruszając ramionami dodała. – Wybór może wydawać się niewielki, ale możemy dostarczyć wszystko, o co poprosisz.

     Powiodłem oczami po półkach. Zaopatrzenie jej chyba trochę kulało, bo rzeczywiście, dużego wyboru nie było. Postanowiłem zagaić na inny temat.

     - Na rynku doszło do ataku.

     Spojrzała na mnie z zainteresowaniem. Widząc to, opowiedziałem jej w skrócie o całym zajściu.

     - Nie! – jęknęła zrezygnowana. – Nie dość, że handel słabo idzie, to jeszcze mamy przemoc na ulicach. To byli Renegaci, prawda? – spojrzała na mnie pytająco i nie czekając na odpowiedź warknęła. – Barbarzyńcy, co sezon kradną tuzin moich dostaw! A teraz są w mieście? Bogowie, miejcie nas w opiece!

     No, brawo! Przynajmniej ona nie bała się mówić głośno o Renegatach!

     - Ten sklep ma lepsze dni już za sobą, nieprawdaż? – rzuciłem od niechcenia, kładąc na ladzie kilka świecidełek.

     - Bogowie, czy to aż tak oczywiste? – westchnęła, biorąc do ręki pierwszy z brzegu naszyjnik i wyceniając go wprawnym okiem. – Gdyby Gunnar żył i widział mnie teraz… Sklep stanąłby na nogi, gdyby Renegaci nie ukradli mojej ostatniej dostawy.

     Skinąłem głową na zaproponowaną mi cenę, a Lisbet zaczęła wyliczać mi pieniądze.

     - To była wyjątkowa statuetka Dibelli – westchnęła, po czym podniosła wzrok i przyjrzała mi się uważnie, jakby przyszedł jej do głowy jakiś pomysł. – Jesteś do wynajęcia?

     Wzruszyłem ramionami, co mogło oznaczać zarówno „tak”, jak i „nie”, ale ona odebrała to jako „zależy…”. Przysunęła się do lady i prosząco zapewniła.

     - Zapłacę ci, jeśli odbierzesz Renegatom tę statuetkę!

     Ten posążek był dla niej bardzo ważny. Sprowadziła go specjalnie dla tutejszej świątyni i jej brak narażał na szwank jej i tak już nie najlepszą, bo nadwątloną przerwami w dostawach, reputację. W tych zielonych oczach było tyle nadziei, że nie miałem sumienia odmówić.

     - Zrobię to – uśmiechnąłem się.

     Nie robiłem tego dla zapłaty, choć w sakiewce zrobiło mi się lekko. Zawsze można było zdobyć i spieniężyć jakieś łupy. Lisbet jednak uważała, że na Renegatach za bardzo się nie obłowię. Nie gromadzili żadnych bogactw, a wartościowej broni też nie mieli zbyt wiele. Dlatego jeszcze raz mnie zapewniła.

     - Gdy wrócisz, zapłacę ci złotem!

     A potem poinformowała mnie, gdzie najprawdopodobniej znajduje się jaskinia Renegatów, którzy ją okradli. To było na północy, za pasmem gór. Postanowiłem, że wybiorę się tam rankiem.

Markart wieczorem - zdjęcie, wykonan przez nieznanego turystę. W prawym dolnym rogu widoczny fragment dachu nad kuźnią Ghorzy

     Następne kroki skierowaliśmy do kowala. Kuźnia znajdowała się po drugiej stronie miasta, a w pałacu była druga. Przeszliśmy obok wielkiego koła wodnego i znaleźliśmy się na miejscu, również malowniczo położonym, jak wszystko w tym mieście. Kowal okazał się być Orkiem. W dodatku kobietą…

     Po przywitaniu aż złapałem się za głowę.

     - Czekaj! – zawołałem. – Ja wiem, kim jesteś! Ty jesteś… Moment, przypomnę sobie… Wspominał o tobie kowal z Wichrowego Tronu. Masz na imię Ghorza!

     Orsimerka uśmiechnęła się, co rzadko można zobaczyć u tej rasy. Jednak ona żyła widać długo między ludźmi i nabrała nieco ludzkich zwyczajów. Nie była opryskliwa, ani gburowata. Mierząc miarą Orków, była wręcz serdeczna. Miło było uciąć sobie z nią pogawędkę.

     - Gdzie nauczyłaś się sztuki kowalskiej? – spytałem z ciekawością.

     - Dorastałam w twierdzy – odparła. – W pewnym momencie każda dziewczyna-Ork musiała pracować w kuźni. Ale każda dziewczyna musi dorosną, a życie w twierdzy jest wymagające, więc wstąpiłam do legionu. Tam doskonaliłam swe rzemiosło.

     Rozmawialiśmy, powoli zbliżając się do jej warsztatu.

     - Dorastałaś w twierdzy? – spytałem.

     - Tak, w twierdzy Orków – przytaknęła. – Do niczego się nie mieszaliśmy. Żyliśmy tak, jak chcieli tego nasi przodkowie. Lecz mnie to nie wystarczyło. Nie chciałam skończyć jako trzecia żona jakiegoś drugorzędnego wodza…

     W tym momencie urwała i prychnęła niezadowolona, zerknąwszy na kuźnię. Stał tam młody chłopak i próbował przekuć niedostatecznie rozgrzany pręt. Zbeształa go, nakazała mu wsadzić pręt w palenisko i podmuchać solidnie miechem. Po czym, półgłosem przyznała, że jej uczeń raczej nie przejawia talentu.

     Skończyło się na tym, że obiecałem jej poszukać odpowiedniego podręcznika. „Ostatnia pochwa Akrasha” wydała jej się odpowiednim tytułem, ale nie wiedziała, gdzie tego szukać. Kupiłem od niej garść elfich, smukłych strzał, a potem zapytałem, czy zna kogoś, kto kupi ode mnie dwemerski łuk. Sama wyraziła chęć, zwłaszcza obejrzawszy go sobie dokładnie, ale zaraz stwierdziła, że nie może zapłacić za niego tyle, ile jest wart. Poradziła mi, abym udał się do pałacu i poszukał uczonego, imieniem Calcelmo. On z pewnością będzie zainteresowany. Pożegnaliśmy się po przyjacielsku.

     - Walcz dobrze! – skinęła głową.

     Było to typowe, Orsimerskie pozdrowienie. 

Markart - wejście do pałacu

     Pałac, jak wszystko inne, był gigantyczną, wykutą w skale jaskinią. Z zewnątrz widać było jedynie strome schody i ozdobne drzwi, z dwoma strażnikami po bokach. Zwał się „Gród Podkamień”. Trudno o trafniejszą nazwę. Zapytałem o Calcelma i strażnik skierował mnie do nieco zaniedbanej części, gdzie odbywały się wykopaliska. Tam spotkałem dwóch uczonych, badających dwemerskie artefakty.

     Calcelmo okazał się krzepkim, sympatycznym, choć nieco gderliwym, Altmerem.

     - Mam rzeczy do przebadania – odpowiedział na moje pozdrowienia marudnym tonem człowieka, któremu nie dadzą spokojnie pracować. – O co chodzi?

     - W zasadzie, to szukam właśnie ciebie – odpowiedziałem, wyciągając z zawiniątka dwemerski łuk.

     Calcelmowi zaświeciły się oczy. Wpadł w zachwyt. Z nabożną czcią chwycił w ręce broń i wiadomo już było, że dobrowolnie jej nie wypuści. Zazdrościłem mu tej pasji. Byłem gotów oddać mu go za darmo, ale potrzebowałem pieniędzy. Nie targowałem się jednak i przystałem na pięćset septimów, choć moim zdaniem był wart o wiele więcej. Zwłaszcza, że miałem nadzieję na pewną grzeczność z jego strony. Bardzo chciałem zobaczyć prawdziwe dwemerskie wykopaliska. Ale starzec był nieprzejednany. Wykopaliska Nchuand-Zel były zamknięte, z powodów bezpieczeństwa.

     Zacząłem go maglować. Zrazu łagodnie, potem coraz bardziej natarczywie. Czy ja wyglądam na kogoś, kto boi się niebezpieczeństw? W końcu uczony westchnął zrezygnowany.

     - Ależ z ciebie uparciuch! No dobrze. Kim jestem, żeby stawać na drodze ciekawości? Wpuszczę cię, jeśli zgodzisz się coś dla mnie zrobić.

     Nadstawiłem uszu.

     - Jest pewien olbrzymi pająk w Nchuand-Zel – Calcelmo uniósł palec w znaczącym geście. – Moi robotnicy nazywają go Nimhe, czyli Zatruty. Jeśli uporasz się z Nimhe, wpuszczę cię zarówno na teren moich wykopalisk, jak i do muzeum Dwemerów. Co ty na to?

     Muzeum! Pełne krasnoludzkich artefaktów! Aż mi się oczy zaświeciły.

     - Ten pająk już nie żyje – oświadczyłem z mocą.

     Starzec uśmiechnął się ze zrozumieniem.

     - Entuzjazm! – pokiwał głową. – Dobrze, oto klucz na teren wykopalisk.

     Wejście znajdowało się blisko stanowiska Calcelma – wysokie, masywne, dwuskrzydłowe drzwi, jak wejście do jakiegoś pałacu. Ale gdy tylko przez nie przeszliśmy, zorientowałem się, że właściwy pałac znajdował się w przeszłości właśnie tutaj. Gród Podkamień był dla Dwemerów jedynie przybudówką. To tutaj zaczynała się prawdziwa siedziba krasnoludów, co można było poznać po ogromie i rozmachu komnaty, niestety, częściowo zawalonej.

     Główną nawę oczyszczono i uprzątnięto, ale po bokach znajdowało się wciąż sporo kamiennego gruzu. Wspięliśmy się na schodki i zagłębiliśmy się w korytarzu. Równa, pięknie wykończona posadzka stukała pod naszymi nogami. Mimo panującego tu nieładu, można było docenić wielkość dawnych mieszkańców tych podziemi.

     Korytarz kończył się ślepo, ale odbiegał od niego wykuty przez odkrywców, kopalniany chodnik, prowadzący w dół, do naturalnego ciągu jaskiń. Pająk, który wyszedł nam naprzeciw, nie zdążył nas nawet zauważyć, gdy otrzymał dwie strzały jednocześnie. Ale to z pewnością nie był Nimhe – tamten miał być olbrzymi, a ten nie wyglądał na specjalnie wyrośniętego. Spotkaliśmy jeszcze dwa, zanim dotarliśmy do nieco większej jaskini, całej zasnutej pajęczynami. I tam dopiero go ujrzeliśmy, gdy cicho opuścił się z sufitu, z zamiarem zaskoczenia nas.

     Był spory. Naprawdę spory! Prawdę mówiąc, był to największy pająk śnieżny, jakiego dotąd widziałem. Było to jego siłą i słabością jednocześnie, bowiem nie umiał się wydostać przez wąski chodnik i wystarczyło tylko schować się w korytarzu i szyć strzałami. Mimo to, walka ta miała w sobie coś niesamowitego, bowiem odbywała się w absolutnej ciszy. Pająk nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, a jedyne odgłosy to gra naszych cięciw i świst strzał.

     Najpierw nad uchem furknęła mi cięciwa Lydii i świsnęła groźna, dwemerska strzała. Twardy stuk zaznaczył trafienie w grubą, pajęczą skorupę. Potem mój łuk zagrał jak harfa. Cienka, elfia strzała leciała ciszej niż krasnoludzka, więc lekko tylko zasyczała, za to trafienie usłyszałem wyraźnie jako krótki stuk i plask. Trafiłem w miękkie! Niemal jednocześnie usłyszałem drugi, podobny odgłos. Jeszcze kilka takich tonów i pająk spróbował niezdarnie się wycofać. Nie dał rady – Lydia położyła go celną strzałą w oko.

     - Dobrze, że się cofał – szepnęła, nakładając kolejną strzałę. – Sami w życiu nie przepchnęlibyśmy tego truchła z przejścia.

     Ja również nałożyłem strzałę na cięciwę. Pająków mogło być więcej. 

     Nie było. W jaskini za to znaleźliśmy coś ciekawego. Po przeciwnej stronie od wejścia znajdowała się kamienna rampa, z pewnością nie naturalnego pochodzenia, bowiem natura zwykle nie stosuje złoceń na krawędziach. Było to bez wątpienia dzieło Dwemerów. Po jednej stronie znajdowały się nawet schody. Całość była ledwo widoczna, bo zakurzona i zasnuta pajęczynami.

     - Tam ktoś jest – odezwała się Lydia, wskazując na rampę.

     Pobiegłem wzrokiem za jej ręką. Istotnie, dostrzegłem tam leżącą nieruchomo postać. Raczej wątpliwie, by w jaskini pająków ostała się żywa, ale wbiegliśmy na rampę i zbadaliśmy ciało. Był to Cyrodiilijczyk, ubrany w cesarską zbroję. Oczywiście, nie żył już i to od dawna. Miał jednak przy sobie notatkę, schowaną w skórzanym etui.

     - Poświeć – poprosiłem Lydię.

     Ta przysunęła pochodnię, zrobioną z jakiegoś pręta, i kawałka lnianej szmaty, zanurzonej w zjełczałym tłuszczu.

     - To list… - szepnąłem


     Salonio!

     Przydzielono nas do kilku uczonych, którzy nie mogą przejść czterech kroków bez przystawania i oglądania tego czy tamtego. A jak się o to kłócą! Gorzej niż byś się spodziewała. Stromm ma co prawda jakieś umiejętności magiczne, ale marni z nich szermierze. Coś mi mówi, że Erj i Krag coś knują. Muszę ich mieć na oku. Staubin wciąż zapewnia mnie, że można im ufać.

     Alethius


     Spojrzeliśmy po sobie. Lydia czym prędzej obejrzała zwłoki.

     - Zamordowano go – zawyrokowała. - To nie pająk go zabił. On nie zadaje ciosów sztyletem pod łopatkę.

     Pokiwałem smutnie głową. Widocznie za dużo wiedział. Jakaś podejrzana wyprawa, która pozbywa się swojej ochrony. Tylko dokąd się wybrali?

     Przywołałem zaklęcie płomieni i omiotłem ogniem rampę. Pajęczyny zaskwierczały i poszły z dymem. Za rampą znajdowały się masywne drzwi z krasnoludzkiego metalu. Spróbowałem je otworzyć. Udało się, ale za nimi był tylko szeroki chodnik, opadający w głąb góry i niewiele było widać.

     - Kiedyś trzeba będzie się tu wybrać – powiedziałem. – Ale nie teraz. Alduin nie może czekać aż tak długo.

     Wróciliśmy do Calcelma. Ucieszył się na wieść o pokonaniu pająka i zgodnie z obietnicą wręczył nam klucz do muzeum. Do wykopalisk też mieliśmy wstęp wolny.

     - Możecie zatrzymać te klucze – odezwał się. – Mam zapasowe.

     Opowiedzieliśmy mu o naszym znalezisku. Wyglądał na zaskoczonego, bowiem o żadnej wyprawie ostatnio nie słyszał. Dopiero gdy pokazałem mu lis Alethiusa, pacnął się w czoło, jakby i czymś sobie przypomniał. Przebiegł wzrokiem i pokiwał głową.

     - To wygląda na kogoś z grupy Staubina – rzekł zamyślony. – Odważny badacz, ale… Niezbyt rozgarnięty.

     Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Opowiedziałem mu też o znalezionym wejściu. Na jego pytanie, czy mam zamiar to zbadać, zaprzeczyłem jednak, twierdząc, że nie mamy teraz na to czasu. Obiecałem jednak, że tu wrócę, gdy tylko uporam się ze swoimi sprawami. Zwłaszcza po jego informacji, że podziemia mogą być bardzo rozległe i będzie to wyprawa na wiele dni.

     - Jeśli znajdziesz Staubina – poprosił, - sprawdź, czy nie poczynił żadnych notatek. – Westchnął przeciągle – jednak szczerze wątpię, że znajdziesz go żywego. 

     Zakupiłem jeszcze u niego księgę czarów ze szkoły Przywracania. Uzdrawiający Dotyk pozwalał leczyć nie tylko siebie. Dałem mu za nią kostur tego samego czaru – nie był mi już potrzebny.

     Robiło się późno, więc postanowiliśmy jeszcze tylko odwiedzić muzeum i udać się do gospody. Muzeum znajdowało się po przeciwnej stronie zamku. Wchodziło się do niego po wysokich schodach i kilku krętych korytarzach, przestronnych i jasno oświetlonych. Okazało się, że nie będziemy tam sami, bowiem było tam już kilku strażników. A wykopaliska były naprawdę ciekawe.

Krasnoludzka sfera - eksponat w muzeum Calcelma w Markarcie

     Dwemerowie byli mistrzami obróbki kamienia i metalu. Krasnoludzki metal, niewiadomego pochodzenia, był ich podstawowym budulcem. Z niego konstruowali przedmioty codziennego użytku. Nie tylko sztućce, kubki i talerze, ale nawet szafy robili z metalu, choć przyznać trzeba, że na oko miały one lekką i misterną konstrukcję, nie pozbawioną uroku. Były tam dwie metalowe, człekokształtne konstrukcje. Myślałem, że to po prostu rzeźby, ale strażnicy roześmiali się i wytłumaczyli mi, jak bardzo się myliłem. To były oryginalne, dwemerskie konstrukcje. Można je spotkać w wykopaliskach.

     - Działające! – podkreślił strażnik. – I piekielnie niebezpieczne.

     Ta mniejsza, wyglądająca jak człowiek na kołach, to dwemerska sfera strażnicza. Patroluje podziemne pałace i jeśli napotka obcych, marny ich los. Ponoć szybkością i zwinnością dorównywały wyszkolonemu wojownikowi, ale pancerz… No cóż. Co można zrobić wojownikowi, składającemu się z samego pancerza? Zwykle chowała się między swymi wypukłymi kołami, jak żółw w skorupie, przyjmując kulisty kształt i w tej formie zadziwiająco szybko przemierzała dwemerskie korytarze, swą człekokształtną zawartość ujawniając jedynie w razie walki. Druga była znacznie większa, wysoka jak dwóch ludzi i potężnie zbudowana. Miała bardziej ludzkie kształty. Według strażników, był to Centurion – najgroźniejszy strażnik krasnoludzkich podziemi. Pokonać go było niezwykle trudno, bowiem metalowe członki odporne były na uderzenia, a on sam miał ogromną siłę. Na szczęście można było przed nim uciec, jako że był dość powolny.

Dwemerski Centurion - eksponat muzeum Calcelma w Markarcie

     Oczywiście, najbardziej zainteresowała nas broń. W gablotach znajdowały się miecze, sztylety, strzały i nawet łuk, choć nie w tak doskonałym stanie, jak ten, który sprzedałem Calcelmowi. 

     - Marnują się tu te strzały – mruknęła Lydia, opierając się o gablotę. – Przecież można by ich jeszcze użyć.

     Od kiedy dostała elfi miecz, nie używała już krasnoludzkiego i sprzedała go Ghorzy. Ale strzał nigdy nie było za mało, a dwemerskie były naprawdę świetne. Powłóczyliśmy się jeszcze po muzeum, zanim udaliśmy się do gospody. Zwała się „Srebrno-Krwista”. Była, jak wszystko w Markarcie, czysta, schludna i kamienna. Włącznie z łóżkami! Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby łóżka wykonać z kamienia, ale chyba wielu klientom się to nie podobało, bo na każde z nich miało na sobie gruby, skórzany materac, wypchany sianem, a na tym jeszcze miękką narzutę. W sumie, dało się wyspać. Rano, po śniadaniu, wyruszyliśmy do groty, w której spodziewaliśmy znaleźć posążek Dibelli.

     Po opuszczeniu bram miasta, skierowaliśmy się na wschód i potem zaczęliśmy wspinać się na górę. Było stromo, ale nie dbaliśmy o wygody – to była najkrótsza droga, a właściwie bezdroże, bo szliśmy na przełaj.

     - Jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie nienawiści do Renegatów – przyznała Lydia. – Walczą o swój kraj. To wszystko należało kiedyś do nich.

     - Co? – spytałem.

     - To wszystko – pokazała ręką naokoło. – To były ich ziemie. Pogranicze.

     Byłem tego samego zdania.

     - Może spróbujemy z nimi porozmawiać? – zaproponowałem. – Może uda się ten posążek odkupić? Upolujemy coś po drodze i zaproponujemy im w zamian.

     Uznaliśmy, że to dobry pomysł, ale niestety, jedynym, co upolowaliśmy w drodze był smok.

     Rzucił się na nas niespodzianie, wychylając się zza skalistego szczytu. Walka była zażarta, ale my chyba mieliśmy swój dobry dzień. Rzadko która strzała chybiała, a że oba nasze łuki były zaklęte, smok odczuwał każdą z nich w dwójnasób. Gdy wreszcie wylądował ciężko obok nas i próbował złapać Lydię w zęby, rzuciłem się na niego z podniesionym mieczem. Jeden cios Zguby Smoków przekonał mnie, jak cenna to była broń. Błyskawice, jakie ogarnęły smoka, zajarzyły się tak, że pomimo oślepiającego, górskiego słońca, były doskonale widoczne. Smok zaryczał przerażony i zadrżał, jak przeszyty piorunem. Następny cios przyjął już tylko z bolesnym westchnieniem. Trzeci go uśmiercił.

     Jak zwykle, jego ciało zamieniło się w złocistą mgiełkę, którą wchłonąłem. Lydia stała obok i podziwiała to niezwykłe widowisko, które przecież widziała już nieraz, a które zawsze jej się podobało.

     - Zawsze, gdy na to patrzę, uświadamiam sobie, kim naprawdę jesteś – wyznała wzruszona i zaraz dodała hardym głosem. – To mi pozwala nie zwracać uwagi na twoje wpadki.

     - Co znowu zrobiłem nie tak? – żachnąłem się.

     - Każda sukienka w tym kraju potrafi sobie owinąć cię dokoła palca – prychnęła. – Widziałam, jak patrzysz na te dziewczyny w Markarcie. Robisz maślane oczy do każdej z nich.

     Przesadzała. Byłem po prostu uprzejmy.

     - Uprzejmy – burknęła. – Jadłeś im z ręki. A niby dlaczego telepiemy się teraz po górach?

     Wzruszyłem ramionami.

     - Potrzebujemy pieniędzy, tak czy nie?

     - Pewnie – odrzekła. – Ale gdyby ona nie miała takich zielonych oczu, wykręciłbyś się od tej wyprawy ze zręcznością piskorza. Od wczoraj cię znam?

     Nie odpowiedziałem. Fakt, Lisbet podobała mi się, ale podobało mi się tu wiele kobiet. Nie darzyłem jej żadnym szczególnym uczuciem. A na dalsze rozmowy nie było już okazji, bowiem zbliżyliśmy się już do groty, a nasz plan rozmówienia się z Renegatami, zniknął, jak zdmuchnięty płomyk kaganka, o czym przekonała nas strzała, która odbiła mi się od naramiennika. Negocjacje skończyły się, zanim się zaczęły.

     Walka z nimi była trudna. Renegaci są diabelnie szybcy i zwinni. Nic dziwnego, całe życie spędzają pośród stromych szczytów. Dwoje strażników na zewnątrz, którzy nas zaatakowali, trudno było nawet dostrzec. Ale gdy tylko nam się udało, zaczęła się wymiana strzał. Pokonały ich w zasadzie nasze doskonałe zbroje i łucznicze umiejętności, nic więcej. W grocie już postępowaliśmy na tyle ostrożnie, że tych kilku mieszkańców udało nam się zaskoczyć i wyeliminować bez niepotrzebnego ryzyka.

     Łupów istotnie nie było bogatych. Kilka sztuk złota, rubin, dwa sztylety… No i posąg Dibelli – duży i ciężki, cały ze złota, wart kilka tysięcy septimów. Trudno byłoby go jednak komukolwiek sprzedać w Skyrim – tu kupcy nie handlowali trefnym towarem. Dlatego pięćset sztuk złota, jakie już w Markarcie wypłaciła nam Lisbet, uznałem za uczciwą i bardzo szczodrą zapłatę. Z zadowoleniem wsypałem pieniądze do sakiewki. Wymieniliśmy z Lisbet uśmiechy i uprzejmości, nawet Lydia zdobyła się na pozdrowienie, choć buzię miała uciągniętą. Wyszliśmy ze sklepu i stanęliśmy na równym, markarckim chodniku.

     - Wejdziemy do pałacu? – spytałem. – Jestem ciekaw, kto tutaj rządzi.

     - Igmund – odparła Lydia. – Słyszałam o nim. Myślę, że nas przyjmie.

     Udaliśmy się więc do pałacu.

     Do tej pory zwiedziliśmy jedynie przedsionek, gdzie znajdowały się przejścia do wykopalisk i muzeum. Właściwy pałac był dopiero za wąskim przejściem, wykutym w skale. Prowadziło ono do olbrzymiej komnaty, zakończonej szerokimi i wysokimi schodami, prowadzącymi na piętro. Po obu stronach schodów tkwiły majestatyczne pomniki z otwartych, unieruchomionych na zawsze, krasnoludzkich sfer, niby symbolicznych strażników. Tam znajdowały się pomieszczenia pałacu, a naprzeciwko – sala tronowa.

     Była to raczej skromna i ciasna komnatka. Ale zamknięta tylko z trzech stron. Widok z tronu rozlegał się na cały pałac. Na tronie siedział wysoki i postawny mężczyzna, o krótkich włosach, z modnie przystrzyżoną brodą. Oceniłem go na nie więcej niż czterdzieści lat. Gdy zbliżyliśmy się do tronu, drogę przegrodziła nam wysoka Redgardka o długich, zaczesanych do tyłu włosach. Miała na sobie skórzaną zbroję, a za pasem długi miecz.

     - Ty! – wycelowała we mnie palec. – Kim jesteś, że śmiesz zbliżać się do jarla Markartu?

     Zrozumiałem, że pełni ona funkcję huskarla.

     - Jestem podróżnikiem – odparłem. – Mam pytania…

     Przez chwilę lustrowała mnie wzrokiem.

     - Dobrze – odrzekła ostrożnie. – Możesz podejść do Żałobnego Tronu, ale zważaj na słowa.
Pozdrowiłem jarla, jak nakazywał zwyczaj. Odkłonił się, przyglądając mi się uważnie i spytał, donośnym głosem, co mnie dręczy.

     - Na targowisku doszło do ataku – odparłem.

     - Strażnicy mi powiedzieli – skinął głową. – Biedna Margret… Świadkowie twierdzą, że napastnik wykrzykiwał jakieś bzdury, że jest Renegatem. Wyjaśnijmy sobie coś. Markart ma pewne kłopoty, ale w mieście nie ma żadnych Renegatów. Stanowią zagrożenie tylko na wzgórzach i na traktach, przy których mieszkają. Wszędzie indziej panujemy nad sytuacją.

     Straciłem ochotę na dalszą rozmowę. Jeśli nawet jarl boi się mówić o nich otwarcie, to była to bardzo podejrzana sprawa. Przecież wiedział doskonale, że to nieprawda. Musiał wiedzieć!

     Kilkoma uprzejmymi słowami podziękowałem za audiencję i pożegnałem go, po czym wycofałem się na piętro, gdzie omal nie zderzyłem się z… Thalmorskim magiem. Ten rzucił na mnie nieufne spojrzenie. Zapewne Cesarski, ubrany w elfią zbroję, nie był tu pospolitym widokiem. Mimo to, nie zaczepił mnie i przeszedł obok, a za nim kroczyło dwóch żołnierzy, ciekawie spoglądając na mnie i moje elfie uzbrojenie.

     Nasz czas w Markarcie dobiegł końca. Udaliśmy się do gospody na nocleg, aby nazajutrz, skoro świt, wyruszyć do Białej Grani. 

4 komentarze:

  1. Podejrzane to miasto. Nie chciałabym w nim zostać, nawet za cenę zwiedzania krasnoludzkich wykopalisk.
    Nie wiem dlaczego, ale w tym odcinku wszystko mi się z "Gwiezdnymi Wojnami" kojarzy. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzane? Nie bardziej niż inne. Ja zakochałem się w Markarcie. Uważam je za najpiękniejsze miasto Skyrim.

      Usuń
  2. Mnie zasmucił los władcy. Podróżnik wpadł na pomysł odwiedzenia go i zadania pytania, a ten siedzi na tronie, gotów do audiencji. Wygląda na to, że musi tak z 8 godzin codziennie odsiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dwanaście. To jarl, ma na głowie całe miasto i okolice - musi pracować po dwanaście godzin. I to nie tak, że on tylko tam siedzi. On tam przyjmuje wszystkich interesantów, doradców itd. Po prostu miał chwilę wolną.

      Usuń