wtorek, 22 stycznia 2019

Rozdział XXII – Lekcja historii

     Lydia z ulgą ścisnęła moje ramiona. Neloth zaś nie przestawał mi się przypatrywać, lustrując uważnie moją twarz, jak lekarz, szukający symptomów choroby. Ekspertyza chyba musiała wypaść pomyślnie, bo po chwili rozjaśnił oblicze i skinął głową.

     - Co się stało? – spytał. – Co tam było?

     Dotknął dłonią mojego czoła.

     - Różne osoby mają różne doświadczenia przy czytaniu tych ksiąg – dodał. 

     Z trudem dźwignąłem się na nogi, podtrzymywany przez nich oboje.

     - Dane mi było porozmawiać z Hermeusem Morą – sapnąłem, jak po wielkim wysiłku.

     Neloth przekrzywił głowę i rzucił mi uważne spojrzenie.

     - A wciąż zdajesz się mieć wszystkie klepki w porządku – stwierdził żartobliwym tonem. – Co miał ci do powiedzenia? Musiał czegoś od ciebie chcieć.

     - Chce poznać tajemnice Skaalów – mruknąłem. – W zamian nauczy mnie trzeciego słowa Przymusu…

     Neloth i Lydia spojrzeli na siebie zdumieni, potem znów na mnie.

     - Hmm – Dunmer wydął dolną wargę. – Jakie sekrety mogą być warte trzymania w ukryciu przed starym Morą?

     Najwyraźniej nie byłem osamotniony w swoich poglądach.

     - Jak dla mnie, to prawdziwa okazja – Neloth niepewnie wzruszył ramionami. – Hermeus Mora poznaje kilka nowych, fascynujących sposobów na skórowanie horkera, a ty stajesz się drugim z najpotężniejszych Smoczych Dzieciąt, jakie kiedykolwiek żyły.

     Westchnąłem przeciągle. Istotnie, wydawało się to bardzo proste i oczywiste, ale mogło wcale takie nie być. Hermeus Mora nie jest głupcem. Podzieliłem się z magiem swoimi wątpliwościami. Potarł czoło i niepewnie pokiwał głową na boki.

     - To daje mi dużo do myślenia – stwierdził cicho. – Muszę wrócić do Tel Mithryn. Mam kilka pomysłów na zlokalizowanie innych czarnych ksiąg.

     Księga… Byłbym o niej zapomniał! Pieczołowicie umieściłem grube tomisko w moim plecaku.

     - Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że Skaalowie wiedzą coś, czego nie wie Hermeus Mora – szepnęła Lydia, a głośniej dodała. – Ale może nie chodzi tu o Skaalów, tylko o jednego Skaala?

     Jak zwykle, trafiła w sedno. Westchnienia wydarły się z naszych ust..

     - Storn – Neloth pokiwał głową. – Oczywiście, chodzi mu o niego. Poznałem go. Skryty i tajemniczy. On rzeczywiście może wiedzieć coś ważnego. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Chyba nie pozostaje ci nic innego, jak tylko szczerze z nim porozmawiać. To on musi ocenić, czy to co wie jest warte powstrzymania powrotu Miraaka.

     Choćbym myślał tydzień, zapewne nic lepszego nie przyszłoby mi do głowy. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko porozmawiać ze Stornem. I albo się zgodzi, albo nie… Jeśli nie, trudno. Moja misja będzie zakończona, choć nie sukcesem. Nie będę w stanie stawić czoła Miraakowi. Lecz nic na to nie mogłem poradzić. Następny ruch należał nie do mnie, lecz do Storna. Pozostawało mieć nadzieję.

     Zamyśleni ruszyliśmy w stronę drzwi. Na zewnątrz panował zmierzch. Byliśmy w podziemiach dłużej niż nam się wydawało. I gdy tylko sobie to uzmysłowiliśmy, wszystkich troje dopadło nas znużenie.

     Ale nie dane nam było odpocząć. Jeszcze nie. Nad nami przesunął się bowiem szybki cień i rozległ się przeciągły ryk.

     Smok!

     Nie był to jakiś szczególnie niebezpieczny gad. Zwykły, szary smok, jakich wiele już ubiłem. Jedyną niedogodnością był fakt, że staliśmy na niezbyt rozległym tarasie, przez co nasze ruchy stały się ograniczone, a uniki strumieni ognia bardzo utrudnione. Na naszą korzyść jednak przemawiało nasze doświadczenie, a także świetna broń. Ebonowe strzały, wypuszczone z doskonałych, szklanych łuków, zadawały mu poważne obrażenia. Błyskawice, którymi raził go Neloth, jeszcze bardziej przyspieszyły jego koniec. Wkrótce jego rozpędzona, lecz bezwładna już masa gruchnęła z hukiem w kamienny podest i znieruchomiała. Odetchnęliśmy z ulgą, a ja podszedłem bliżej w kierunku gada. Nad smokiem pojawiła się złocista mgiełka, gdy jego dusza zaczęła go opuszczać. Za chwile ją wchłonę. Niech Neloth zobaczy sobie to zjawisko. Z pewnością go zainteresuje.

     Nic takiego się jednak nie stało. Złocista mgiełka uniosła się wprawdzie, zafalowała i popłynęła, ale nie w moją stronę. Obok mnie znikąd pojawił się Miraak. Złodziej smoczych dusz! Zwrócił w moją stronę oblicze, przysłonięte ohydną maską i odezwał się drwiąco.

     - Czy zastanawiałeś się kiedyś, czy to boli, gdy ktoś w ten sposób wydziera ci duszę?

     A potem zwyczajnie wchłonął ją i westchnął z ekstazą, jakby sprawiało mu to rozkosz.

     - Jeden krok bliżej do mojego powrotu – zamruczał.

     A potem zniknął. Rozwiał się, jakby go tu nigdy nie było. Pozostał tylko nagi, poszarzały szkielet smoka.

     Neloth przyglądał się tej scenie ze zdziwieniem. Obserwował to widowisko po raz pierwszy i nic z niego nie rozumiał. Gdy tylko zjawa znikła, podszedł do smoczych kości i zaczął je uważnie badać, po czym zwrócił się do mnie z pytaniami. Wyjawiłem mu wszystko, nie robiąc z tego żadnej tajemnicy. Pokiwał głową ze zrozumieniem.

     - Ciekawe, czy smoka da się złapać żywcem – mruknął. – Byłby fascynującym obiektem doświadczalnym…

     Urwał zaskoczony, gdy oboje z Lydią parsknęliśmy śmiechem.

     - Wszyscy magowie są tacy sami – pokręciłem głową rozbawiony. – Tak samo zareagował Farengar w Białej Grani, gdy złapaliśmy tam smoka.

     - Złapaliście smoka? – elf uniósł brwi. – Żywego?

     - Żywego – skinąłem głową. – To jednak część znacznie dłuższej historii.

     - I co się z nim stało?

     - Nic – odparłem, uśmiechając się mimo woli. – Musieliśmy go wypuścić.

     Spojrzał na nas z takim osłupieniem, że znów ogarnęła nas wesołość. W drodze powrotnej musieliśmy mu opowiedzieć całą historię Odahviinga. Kręcił głową z niedowierzaniem, ale nie bez podziwu. Kierowaliśmy się w stronę Tel Mithryn, bowiem mag zaprosił nas do siebie na odpoczynek. Bogowie wiedzą, jak bardzo nam był potrzebny. Wszyscy troje ledwo powłóczyliśmy nogami, a droga wydała nam się strasznie daleka.

     Na miejsce dotarliśmy późną nocą i od razu poszliśmy spać, nie dbając o puste żołądki.

Szczęśliwie scenę nocnego powrotu zarejestrował jeden z automatycznych ikonografów w Tel Mithryn. Od lewej Lydia, Neloth i Wulfhere. Zapewne nasi bohaterowie zastanawiają się, czy przyjąć zaproszenie elfa, czy też podążyć do Kruczej Skały

     Te napełniliśmy dopiero późnym rankiem, gdy Neloth zaprosił nas na śniadanie. Jak zwykle, miał sporo pytań i sporo do opowiadania. Tym razem poprosił mnie, bym opowiedział mu o moich wspomnieniach z Cyrodiil. Odwiedził wprawdzie  moją ojczyznę, nawet kilkakrotnie, ale stało się to bardzo dawno temu. Był ciekaw, czy nadal wygląda tak, jak je zapamiętał. Ale musiałem go rozczarować, niewiele bowiem miałem do powiedzenia.

     - Wstyd przyznać, ale słabo znam Cyrodiil – uśmiechnąłem się. – Prawie całą młodość spędziłem w niewielkiej wiosce, między Brumą i Cesarskim Miastem i niewiele wtedy podróżowałem. Tyle, co z ojcem, gdy dostarczał broń do garnizonów. Dwa razy odwiedziłem Cesarskie Miasto, raz dotarłem aż do Bravil, raz byłem w Skingrad, poza tym raczej niewiele ojczyzny zwiedziłem. Jedynie w Brumie bywałem nieco częściej. Prawdziwym wędrowcem stałem się dopiero w Skyrim. I o Skyrim mogę ci opowiedzieć dużo więcej. Bez porównania więcej.

     - Skyrim stało się twoją drugą ojczyzną – uśmiechnął się. – Podobnie jak Solstheim dla mnie. Jak ci się udało przywyknąć do mrozu? No i do tych gór…

     - Mój dom, jak już rzekłem, znajdował się w okolicach Brumy, u podnóża gór Jerral - wyjaśniłem. – To również górzysta okolica i nieco chłodniejsza niż Dolina Cesarskiego Miasta. Nie było więc tak trudno, jakby się wydawało. Różnica była, nawet wyraźna, ale nie drastyczna.

     - Tęsknisz czasem?

     - Czasem – odparłem zamyślony. – Ale przecież Cyrodiil wciąż istnieje, a dom moich rodziców wciąż tam stoi. Mogę ich odwiedzić, teoretycznie gdy tylko zechcę. Nie, mistrzu, tutaj, na Solstheim, bardziej tęsknię za Skyrim. Tam stoi mój dom, tam mieszka większość moich przyjaciół i tam odnalazłem siebie. Cyrodiil jest moją ojczyzną. Darzę je wielkim sentymentem i kocham je jak matkę. Ale Skyrim kocham inaczej, bardziej zmysłowo, jakby było moją żoną – ścisnąłem pod stołem rękę Lydii. – I to pomimo niefortunnego początku…

     - Nordowie nie przywitali się tam z otwartymi ramionami? – spytał. – Dziwne, przecież w Brumie jest ich pełno, więc powinniście być za pan brat. Można powiedzieć, że Bruma jest bardziej norska niż niejedno miejsce w Skyrim.

     Pokręciłem głową.

     - To prawda, nawet zabudowa przypomina tę w Białej Grani. Może właśnie dlatego tak pokochałem Białą Grań – bo przypominała tamte okolice. Nie chodzi mi jednak o Nordów, wręcz przeciwnie. To moi rodacy zgotowali mi gorzkie przyjęcie. Wyobraź sobie, że trafiłem tam na więziennej kibitce, związany powrozami i od razu miałem położyć głowę pod topór. Tak po prostu, choć nikt z nich nie wiedział ani kim jestem, ani nawet nie znał mojego imienia.

     Znieruchomiał. Uśmiech znikł z jego twarzy, a pojawił się na niej wyraz zdumienia.

     - Jak powiedziałeś? – spytał powoli? – Chcesz powiedzieć, że w Skyrim pojawiłeś jako bezimienny więzień?

     - Tak było – bąknąłem, zdziwiony przemianą, jaka w nim zaszła.

     Neloth ukrył twarz w dłoniach. Spojrzałem na Lydię, a ona na mnie. Czyżby tak bardzo brzydziło go łamanie prawa, że czuł wstręt do więźniów?

     - Ale byłem niewinny… - odezwałem się nieśmiało. – Mogę to wytłumaczyć.

     Potrząsnął głową i machnął ręką. Nie o to mu chodziło. Gdy spojrzał na mnie po chwili, na jego twarzy malowała się zaduma. Uśmiechał się lekko do własnych myśli.

     - To przeznaczenie – mruknął na poły do nas, na poły do siebie. – To nie może być przypadek. Przybyłeś do Skyrim jako bezimienny więzień, a potem zabiłeś Alduina, ocalając w ten sposób świat przed niechybnym końcem. W co bogowie z nami igrają?

     Nie rozumiałem go, ale nawet nie musiałem pytać, bowiem rozsiadł się wygodnie, założył ręce za głowę i marszcząc czoło, zaczął opowiadać.

     - Dawno, dawno temu, przed wybuchem Czerwonej Góry, gdy mieszkałem jeszcze w Sadrith Mora i byłem zdolnym, dobrze zapowiadającym się magiem, niespodziewanie odwiedził mnie pewien wędrowiec. Byłem zajęty swoimi sprawami i nie miałem ochoty przyjmować nikogo obcego, ale ten był nieustępliwy. Widząc, że nie zdołam pozbyć się natręta, przyjąłem go w swej wieży. Okazało się, że potrzebował mojego głosu w Domu Telvanni, aby ogłoszono go Hortatorem. To honorowy tytuł, nadawany zasłużonym dla danego Rodu, jeśli wszyscy liczący się członkowie Rodziny poprą daną kandydaturę. Mój głos był dla niego ważny, bowiem cieszyłem się już wtedy sporym szacunkiem wśród członków Rodu. Jeszcze nie z uwagi na umiejętności, przyznaję, lecz bardziej z powodu mojego pochodzenia. Mnie jednak nie obchodziła wtedy polityka. Miałem klapki na oczach i liczyła się dla mnie tylko moja magia. Ani trochę nie interesowało mnie, kto zostanie uhonorowany tym tytułem. Byłem gotów nawet dać mu swój głos, byle go spławić. Wtedy zajmowało mnie coś zupełnie innego. Bardzo potrzebowałem pieniędzy na pewien magiczny eksperyment i potrzebowałem ich szybko. Bardzo szybko. Nieznajomy w jakiś sposób dowiedział się o tym. Zaproponował mi pieniądze w zamian za głos. Po prostu, łapówka, nazwijmy rzeczy po imieniu. A ja, zadowolony, że pieniądze spadły na mnie jak z nieba, oddałem mu swój głos, nie dbając ani o niego, ani o to, po co mu ten tytuł. I gdy zniknął, niemal natychmiast o nim zapomniałem. Do tego stopnia nie obchodził mnie ani on, ani jego historia, ani walka o wpływy wewnątrz Domu Telvanni. Ba, nawet nie zapamiętałem, jak on wyglądał, ani jak miał na imię.

     Urwał i zwilżył gardło łykiem wina.

     - Kim był, dowiedziałem się znacznie później – dodał z westchnieniem. – Miałem oto okazję poznać jednego z największych bohaterów swoich czasów. To był ten, który pokonał Dagoth Ura i wyzwolił Dunmerów spod jego wpływu. Nerevaryjczyk, zesłany przez Azurę. Żywe wcielenie samego Nerevara.

     Pochylił głowę w moją stronę.

     - Zapytasz pewnie, co to ma wspólnego z tobą – postukał palcem w stół. – Otóż, na Vvardenfell przybył w kajdanach – oznajmił dobitnie. – Jako bezimienny więzień.

     - No i? – spytałem, przyglądając mu się uważnie. – Co z tego wynika?

     - Nie domyślasz się? – uśmiechnął się.

     - Przypadek… - bąknąłem nie przekonany.

     Ale Neloth był bardzo pewny swego.

     - To nie przypadek – pokręcił głową. – To przepowiednia tak stara, że nie zachowało się nawet jej źródło. Powtarzana była z ust do ust, poprzekręcana przez wieki do tego stopnia, że sama stała się legendą. A chodzi w niej po prostu o to, że gdy na Mundus* spadną klęski, którym nie podołają monarchowie, żyjący na szczycie, świat ocali ten pogardzony i poniżony, który znajdzie w sobie siłę. Któż jest bardziej poniżony niż skazaniec, oczekujący egzekucji? Przypadek? Nie sadzę. Chyba, że uznamy to za serię przypadków. Bo kilka lat później coś podobnego miało miejsce w twojej ojczyźnie. Zresztą, tę historię pewnie znasz. W Cyrodiil wydarzyło się wkrótce coś strasznego. Mehrunes Dagon zdołał zniewolić pewną grupę ludzi, aby mu służyła. Przy jej pomocy dokonał zamachu na cesarza i skradł mu Amulet Królów, przez co zanikła bariera oddzielająca Nirn* od Otchłani. Dzięki temu zdołał w wielu miejscach otworzyć Wrota Otchłani. Przez te wrota w Tamriel pojawiły się potwory rodem nie z tego świata. Nasz świat zaatakowały dremory, atronachy i inne daedryczne potwory. Świat stanął na krawędzi zagłady. I zginąłby, gdyby wrót w porę nie zamknięto. Czy wiesz, kto je zamknął? Kto zażegnał Kryzys Otchłani, który omal nie pochłonął całego świata?

     - Przecież Martin Septim – szepnąłem. – Ostatni cesarz z rodu Septimów. To on pokonał Mehrunesa Dagona.

     Parsknął tylko, wykrzywiając lekko usta.

     - Martin Septim ma wiele zasług, to prawda. Bez niego by się to nie udało. W ostatecznym starciu, oczywiście, to on osobiście walczył z Mehrunesem Dagonem i zwyciężył. Jednak zanim do tego doszło, trzeba było wykonać wiele niebezpiecznych misji, również w Otchłani. Tak, tak – pokiwał głową, widząc nasze niedowierzanie. – Jego zaufany przyjaciel bywał w niej wiele razy i, co ważniejsze, za każdy razem wrócił do Mundus żywy. Martin Septim nie dokonałby tego wszystkiego sam. On był głową, to prawda, ale aby myśl przekształcić w działanie, potrzeba też ramienia. Tak to bywa, że do historii przechodzą imiona koronowanych głów. O prawdziwych bohaterach świat zapomina. Przyznaję, Martin Septim był szlachetnym człowiekiem i poświęcił własne życie dla ratowania świata. Ale nie zrobiłby nic, bez pewnego dzielnego człowieka, którego imię, niestety, nie przetrwało do dzisiejszych czasów. Powszechnie nazywano go Bohaterem z Kvatch. Bowiem to on zdołał zamknąć pierwszą z Bram Otchłani, która otworzyła się właśnie w Kvatch. Słyszałeś o zniszczeniu Kvatch prawda?

     Skinąłem głową. Choć miasto podniosło się z ruin długo przed moimi narodzinami, do dziś podobno pozostały w nim ślady zniszczeń.

     - Martin był tam jednym z kapłanów – ciągnął Neloth. – Nie wiedział nawet, że jest synem Uriela Septima. Wraz z kilkoma ludźmi zdołał zamknąć się w świątyni, gdy po mieście szalały daedry. Siedzieli tam jak więźniowie, oczekując na atak potworów. I wtedy właśnie, nie wiadomo jakim sposobem, ten którego zwą Bohaterem z Kvatch, pojawił się pod murami miasta i zdołał zamknąć Bramę Otchłani, a potem  przedrzeć się do świątyni. Nie koniec na tym. Przy pomocy zaledwie kilku legionistów zdołał oczyścić miasto z daedr. To dzięki temu bezimiennemu bohaterowi ludzie uwierzyli, że pokonanie Mehrunesa Dagona jest możliwe. I zaczęli walczyć. A to dopiero był początek jego czynów. Tyle, że później działał już jako przyjaciel i zaufany człowiek Martina Septima i pewnie dlatego to na cesarza spłynęła cała sława. Mniejsza, nie będę zanudzał cię historią, którą gdzieś w cyrodiilijskich bibliotekach zapewne można znaleźć, opisaną dokładnie i ze szczegółami. Ważne są dwie rzeczy. Pierwsza, że ocalił świat, druga, że na arenie pojawił się jako bezimienny więzień.

     - Więzień… - powtórzyłem bezwiednie.

     - Nikt nie wie, za co został uwięziony – Neloth skinął głową. – Może był niewinny, może miał coś za uszami. Ważne, że na skutek niedopatrzenia, uwięziono go w jedynej celi, która zawsze miała pozostać pusta. Bo przez tę celę biegł tunel ewakuacyjny. Tajemne przejście, prowadzące za mury. Również przypadek, co? Jak na mój gust, trochę za wiele tych przypadków… I tamtędy właśnie ewakuowano cesarza Uriela Septima, gdy daedryczni kultyści zorganizowali zamach na jego życie. Domyślasz się reszty?

     - Rozumiem, że tam się spotkał z cesarzem – skinąłem głową. – Ale wiem też, że cesarz nie przeżył ich ataku, więc coś się nie zgadza.

     - Ewakuacja nie powiodła się – skinął głową. – Cesarz wpadł w pułapkę i zginął. Ale przed śmiercią zdołał przekazać więźniowi pewien artefakt, specjalny amulet i zlecił mu misję odnalezienia Martina, o którym wiedziało zaledwie parę osób w cesarstwie. I tak oto rozpoczęła się długa droga, którą musiał przejść ów zapomniany przez bogów więzień, aby ocalić świat. A z tobą było tak samo, czyż nie?

     Bezwiednie skinąłem głową i zadrżałem. Czyżby tak właśnie objawiała się łaska bogów? Swego wybrańca musieli najpierw strącić na samo dno? Po co?

     - Mam nadzieję, że twoje imię przetrwa – odezwał się ciepło. – Cieszę się, że było mi dane cię poznać. Gdy czasem pomyślę, że do mojego domu przyszedł kiedyś Nerevaryjczyk, a mnie nawet nie chciało się z nim gadać…

     Urwał i pokręcił głową.

     - Wydajesz się wiedzieć bardzo dużo o Cyrodiil – odezwała się Lydia. – Ja byłam tam tylko raz. Byłeś tam częstym gościem?

     Elf pokręcił głową.

     - Moja wiedza pochodzi głównie z ksiąg i innych dokumentów. W cesarskiej prowincji byłem kilkakrotnie, dawno temu, ale nie znalazłem tam tego, czego szukałem.

     - A czego szukałeś?

     Roześmiał się.

     - Tego samego co tutaj – zatoczył ręką w koło. – Dwemerskich ruin. Krasnoludzkie miasta były wtedy moją pasją. W Morrowind było ich całkiem sporo, choć niezbyt dobrze zachowanych. W ogóle było tam sporo śladów dawnych cywilizacji. Wznosiły się nawet drapieżne, daedryczne budowle, jakie podobno można spotkać jedynie w Otchłani. I wciąż czaiło się wokół nich jakieś zło. Włóczyły się tam jakieś pomniejsze daedry, zupełnie jak później przy Wrotach Otchłani. Na szczęście nigdy nie odchodziły daleko od tych ruin, jakby trzymała je tam jakaś moc. Tutaj ich nie ma, za to krasnoludzkie budowle są większe i wydają się bardziej zaawansowane. Ale z nieznanych mi powodów, Dwemerowie nie budowali swych pałaców w Cyrodiil. Nie ma tam chyba ani jednego ich obiektu.

     - Chyba nie ma – pokręciłem głową z zamyśleniu. – Przynajmniej ja o żadnym nie słyszałem. Jest za to wiele ayleidzkich. Głównie kapliczek i budowli, z których zostały rozległe podziemia.

     - Tak, zwiedziłem kilka z nich – potwierdził Neloth. – Też na swój sposób piękne, choć w zupełnie innym stylu, lekkim, altmerskim. Ayleidzi zostawili po sobie sporo przydatnych obiektów. Na przykład, kapliczki, wypełnione magicznymi błogosławieństwami.

     - Kapliczki wciąż są czynne – dodałem. – Sprawdziłem to kiedyś, w czasie wędrówki w dół. Spłynęła na mnie wtedy mgiełka i opadło ze mnie zmęczenie. Poczułem przypływ sił i energii...

     Urwałem, widząc, że oboje zaczęli się śmiać.

     - Dokąd wędrowałeś? – spytała Lydia. – W dół?

     - No, tak – uśmiechnąłem się. – Tak się u nas mówiło.  „W dół”, znaczy w stronę Cesarskiego Miasta. „W górę” znaczyło ku granicom Cyrodiil.

     - To zapewne na skutek ukształtowania terenu – Neloth zwrócił się do Lydii. – Cała kraina ma kształt rozległej kotliny, otoczonej wzgórzami, a od północy i wschodu nawet dość wysokimi górami. Cesarskie Miasto leży w samym centrum, na nizinie. Dla ludzi z tych terenów każda droga do stolicy biegła w dół. Ale odbiegliśmy od tematu. Mówiłeś, że poczułeś przypływ sił. Zapewne trafiłeś na Chrzcielnicę Wigoru. Ayleidzi porozmieszczali je w całej krainie, żeby wędrowcy i strażnicy mogli się pokrzepić. Mgiełka, która się wtedy uniosła, miała zapewne zielony odcień.

     - Tak było – skinąłem głową. – Ale dostałem za to burę od ojca, który stwierdził, że to bluźnierstwo.

     - Niesłusznie – uśmiechnął się elf. – To żadne bluźnierstwo. Kapliczki po to właśnie postawiono. Twojemu ojcu zapewne chodziło o to, że to dzieło Ayleidów, którzy dla Cesarskich byli okupantami. Pewnie większość twoich rodaków pogardzała wszystkim, co po nich zostało. Ale niesłusznie. Nie wszystko, co czyni okupant, jest złe. Przecież nawet Wieża z Białego Złota jest ich dziełem.

     Rozmowa przeszła potem na pracę Nelotha. Oprócz historii, jego pasją i umiejętnością doprowadzoną do perfekcji było zaklinanie. Ale nie broni, ani pancerzy. To umiał każdy mag w większym lub mniejszym stopniu, nie wyłączając mnie. On opanował sztukę o wiele trudniejszą, jaką było tworzenie magicznych kosturów.

     Przyznaję, że nigdy przedtem nie pomyślałem o tym, skąd biorą się magiczne laski, których przecież używałem od dawna. Ot, po prostu były. Tymczasem wiele z nich było właśnie dziełem mistrza Nelotha. Okazało się, że to bardzo trudna sztuka. Tu nie wystarczał już zwykły magiczny katalizator. Potrzebny był specjalny warsztat, a tajniki jego budowy znane były jedynie kilku osobom na świecie. Jedna z nich siedziała właśnie przy stole, naprzeciw mnie i uznałem to za zrządzenie losu.

     - Możesz nauczyć mnie czegoś o zaklinaniu? – spytałem nieśmiało.

     Roześmiał się.

     - Nie wygłupiaj się – odrzekł. – Oczywiście, że mogę! Pytanie tylko, czy powinienem. To niebezpieczna wiedza, ale przecież tobie mogę zaufać.

     Pozwolił mi skorzystać z warsztatu. Wyglądał jak magiczny katalizator, posiadał jednak kilka dodatkowych elementów, w postaci matryc w kształcie rożnych modeli kosturów. Pokazał mi, jak go używać, jednak nic z tego nie wyszło. Brakowało mi składników, a Neloth również ich nie posiadał. Okazało się, że do stworzenia kostura nie wystarczy zwykły klejnot duszy. Potrzebny jest specjalny kamień, który można czasem znaleźć w pokładach wulkanicznego pochodzenia. Legenda głosi, że bryły te pochodzą z serca Czerwonej Góry i zostały rozsiane po okolicy podczas jej wybuchu. Stąd nazwa: sercowy kamień.

     - To też jeden z powodów, dla których osiadłem właśnie na Solstheim – oświadczył. – Można je tu spotkać niemal równie często jak w Morrowind. Niestety, skończyły mi się. Ale możemy ubić interes. Ty dużo podróżujesz, możesz się więc natknąć na takie złoże. Opiszę ci, czego szukać i możesz spróbować. Za każdy dostarczony mi kamień, sowicie ci zapłacę.

     Przystałem na to z ochotą. I zapewne na tym skończyłaby się nasza wizyta w Tel Mithryn, gdybym w czas nie przypomniał sobie o jeszcze jednej rzeczy. O czymś, co znajdowało się w tym domu, a o czym rozmawialiśmy przed wyprawą do Nchardak.

     - Oczywiście, księga – Neloth podał mi opasłe tomisko. – Skoro każda z nich cię w jakiś sposób wzmacnia, dlaczego nie miałbyś skorzystać również z mojej.

     Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem wolumin.

     - Czy to aby na pewno dobry pomysł? – jęknęła Lydia, pełna niepokoju.

     Ale to była ostatnia rzecz, jaką słyszałem, bowiem księga przeniosła mnie znów do Apokryfu.

     Ta część Apokryfu wyglądała znajomo. Wprawdzie nigdy tu przedtem nie byłem, ale wszystkie jego elementy były mi już znane. Koronkowe platformy, równie misterne mosty, rozwijające się po uruchomieniu Scrye, jeziorka ze smolistą cieczą, korytarze, zbudowane z ksiąg, puchate Poszukiwacze i jeden Czychacz. Tym razem jednak samo przejście wymagało pewnego sprytu. Księga bowiem, podobnie jak poprzednia, podzielona była na rozdziały. Każdy rozdział to inna część tego obszaru. Bywało, że znalazłszy się w korytarzach przypisanych do jednego rozdziału, nie znalazłem przejścia i musiałem cofnąć się do poprzedniego, aby znaleźć Scrye, które je otwierało. Bywało też, że znalazłem Scrye, które pozornie nie otwierało niczego. Musiałem wtedy cofnąć się znów o jeden rozdział, aby znaleźć nowo otwarte przejście do kolejnego rozdziału. Dość, że po dziewięciu rozdziałach trafiłem na ostateczną księgę, która zaoferowała mi kolejne trzy moce. Tym razem były to moce samego Hermeusa Mory. Jedną z nich była Agonia, dzięki której mógłbym w walce przywołać do pomocy trujące macki. Drugą – Uścisk, kiedy to Hermeus Mora zawieszał na jakiś czas przeciwnika między Nirnem a Otchłanią. Ja wybrałem jednak Łaskę Mory, która wzmacniała zdrowie i kondycję.

     Gdy pojawił się napis „Powrót do Nirn”, przeczytałem go na głos i znalazłem się na powrót w Tel Mithryn, w towarzystwie Lydii i Nelotha.

     Streściłem elfowi przebieg mej podroży po Apokryfie, a potem pożegnaliśmy się z magiem, bowiem chcieliśmy dojść jeszcze dziś do Kruczej Skały. 

     - Wykazał się podziwu godną cierpliwością – uśmiechnęła się Lydia. – Tłumaczyć wszystko takim młokosom jak my, to jak dla ciebie rozmowa z małymi dziećmi. Widziałam, że chwilami naprawdę ze sobą walczył, żeby nie rzucić czegoś uszczypliwego. A i tak kilka razy go poniosło.

     - Co o nim myślisz? – spytałem.

     - Egocentryk, jeśli nie egoista – skwitowała. – I bardzo wymagający. Od innych, ale i od siebie. Wyraźnie drażnią go cudza głupota i ignorancja. Ale pomógł nam jak tylko mógł, więc nie możemy mu niczego zarzucić. Na swój sposób go polubiłam.

     - Należy mu się szacunek choćby z powodu wieku i ogromu wiedzy, jaki posiadł – skinąłem głową. – Przyznam ci się, że w pewnym momencie w niego zwątpiłem. Wtedy, w Nchardak, gdy został na górze, przy cokole, podczas gdy my udaliśmy się po ostatnią kostkę. Nie wiem, dlaczego, ale byłem wtedy pewien, że zależy mu tylko na kostce i nas tam zostawi.

     - To znaczy, że naprawdę musisz odpocząć – skwitowała. – Skąd takie myśli?

     - Nie wiem – westchnąłem. – Czyżby to Miraak mi je podsuwał? Czy może mieć aż tak wielką moc? Tylko jemu byłoby na rękę, gdyby jego przeciwnicy poróżnili się między sobą.

     Nie doszliśmy do żadnego konkretnego wniosku przez całą drogę. Gdy wieczorem, utrudzeni i z odciskami na nogach, ujrzeliśmy wreszcie Przedmurze, nie mieliśmy siły, aby się z tego cieszyć.

     Jeszcze nie dotarliśmy do Posiadłości Severinów, jak wciąż nazywano nasz dom, gdy zaczepił nas kurier. Pocztę wprowadzili tutaj jeszcze cesarscy legioniści, a tutejsi Dunmerowie uznali ją za świetny wynalazek. Dość, że wciąż działała. Wręczył mi list bez podpisu i bez pieczęci, w dodatku nieco przybrudzony. Podszedłem z nim do kuźni Glovera, gdzie paliła się latarnia i z ciekawością go otworzyłem.

     List był nabazgrany trochę niestarannie. Widać, że nie pisany przy wygodnym sekretarzyku, tylko w byle jakich warunkach. I trudno było się dziwić, bowiem była to krótka wiadomość od Ralisa, prosto z Kurhanu Kolbjorn. Wiadomość lakoniczna, jakby obawiał się podawać w ten sposób zbyt wiele informacji.

     Mam nadzieję, że ten list jak najszybciej trafi w twoje ręce – pisał elf. – Zakończyłem wstępny etap wykopalisk, ale nie obyło się bez problemów. Musimy porozmawiać jak najszybciej.

     Twój partner, Ralis

     Westchnąłem przeciągle. Żegnaj, odpoczynku!

     - O, nie! – Lydia pokręciła głową. – Na pewno nie dziś. I nie jutro! Należy się nam odpoczynek. Zwłaszcza tobie.

     - A jeśli to coś poważnego? – potrząsnąłem kartką. – Ralis kopie w starożytnym kurhanie. Założę się, że natknął się na draugry. Mam nadzieję, że nie było ofiar, ale górnicy na pewno mu pouciekali.

     Grymas zniechęcenia przewinął się przez bladą twarzyczkę Lydii.

     - Akurat teraz, jakby nie było dość kłopotów – jęknęła. – Pogadamy o tym jutro. Dziś kąpiel, kolacja i łóżko. O niczym innym nie potrafię teraz myśleć.

     - To tak jak ja – uśmiechnąłem się. – Marzę, żeby wreszcie zdjąć z siebie te skorupy.

     A jednak, gdy już wykąpany i najedzony położyłem się w wygodnym łóżku i przytuliłem do siebie Lydię, długo nie mogłem zasnąć. Moje niespokojne myśli wciąż błądziły po wyspie, od kurhanu do wioski Skaalów. Wiedziałem jednak, że te sprawy muszą poczekać, przynajmniej jeden dzień. Musieliśmy nie tylko zregenerować siły, ale i naprawić ekwipunek, który w czasie przygód w Nchardak mocno ucierpiał. Przede wszystkich trzeba było go wysuszyć, żeby wyściółka nie zaczęła butwieć.

     Zabraliśmy się za to wcześnie rano. Wyściółki zbroi dokładnie wyszorowaliśmy mydłem i zakupioną u Fethisa szczotką, wypłukaliśmy w słodkiej wodzie, po czym, wycisnąwszy jej ile się dało, wytarliśmy suchymi szmatami. W międzyczasie rozpaliłem dymarkę, jaka stała w naszej prywatnej kuźni i wszystkie skorupy poustawialiśmy dookoła niej, aby wysuszyć wyściółkę. W buty najpierw powpychałem stare papiery, zwinięte w ciasne kulki, a po godzinie wymieniłem nasiąknięty wilgocią papier na nowy, suchy. Tak uczyniłem kilkakrotnie, aż papier wyciągnął większą część wilgoci. Potem po prostu pozostawiłem nasze buty przy piecu, aby wyschły. Większych uszkodzeń nie było, jedynie pojawiło się na nich trochę płytkich, w niczym nie przeszkadzających wgnieceń, których naprawę zaplanowałem na dogodniejszy czas.

     Mieczom też przydało się ostrzenie i polerka. Mimo, że były zaklęte, a przez to również niezwykle odporne na zniszczenie, niewielkie, ledwo dostrzegalne szczerby pojawiły się i na nich. Łuki również trochę się wygięły od ciągłego naciągania. Trzeba było je lekko wyklepać, aby powróciły do pierwotnego kształtu i odzyskały dawną siłę. Z tymi pracami uporałem się do obiadu. Potem, włożywszy miękkie i wygodne ubrania, udaliśmy się do „Rzygajacego Parzydłaka” na solidny posiłek.

     Nic więcej chwilowo do roboty nie było, bo wciąż musieliśmy czekać, aż wyschną nam zbroje. Miałem nadzieję, że wyschną do rana, bo chciałem wyruszyć jak najprędzej.

     Wcześnie położyliśmy się spać, aby rano wyruszyć jeszcze przed świtem.

__________________
Oba te słowa, Mundus i Nirn oznaczają po prostu świat. Z tym, że Nirn to świat w znaczeniu fizycznym (tak jak Ziemia, kula ziemska), podczas gdy Mundus oznacza konkretnie świat rzeczywisty, namacalny, w przeciwieństwie do innych wymiarów, jak Otchłań, czy Sovngard.

niedziela, 6 stycznia 2019

Rozdział XXI - W królestwie Hermaeusa Mory

     Gdy wyszliśmy z windy, ujrzeliśmy mistrza Nelotha, z kwaśną miną siłującego się z kamiennym słupkiem. Kręcił głową, a na jego twarzy jawił się wyraz zawiedzionej nadziei. Co chwila podchodził do jakiejś rury przy ścianie i nasłuchiwał, po czym wracał do słupka i wciskał przycisk na jego szczycie. Jednak bez rezultatu.

     - Wszystkie cztery kotły muszą pracować, jeśli gablota ma się otworzyć – mruknął niezadowolony. – Na pewno nie zdarzyło ci się zabrać którejś kostki? – spojrzał na mnie spode brwi.

     Potrząsnąłem głową. Lydia również.

     - Te słupki długo były pod wodą – odparłem. – Może tam coś zaszło szlamem i nie kontaktuje jak należy. Sprawdzę. Jakaś szmata by się przydała… - dodałem rozglądając się bezradnie.

     Neloth wzruszył ramionami, po czym nie namyślając się długo, zsunął wierzchnią szatę i wyrwał oba rękawy ze swej koszuli. Zwinął je w kłębek i rzucił w moją stronę. No nieźle. Ścierki z tak cienkiego i drogiego batystu jeszcze w życiu nie używałem!

     Ruszyłem z powrotem do windy. Było blisko, więc już po chwili znalazłem się na dolnym tarasie, gdzie wokół mnie sterczały cztery cokoły sterujące. Wypłukałem w wodzie i wytarłem wszystkie cztery kostki, po czym przetarłem dokładnie uchwyty w słupkach sterujących, pilnując, by nie nawilżyć ich zbytnio. Pamiętałem słowa Nelotha, o tym że słona woda zaburza przepływ magii błyskawic, a według niego właśnie tego rodzaju magii tu użyto.

     Efekt był. Kostki w uchwytach rozbłysły znacznie jaskrawszym światłem. Dźwięk pracujących kotłów jakby również przybrał na sile. Wróciłem na górę.

     Neloth z zadowoleniem skinął głową i popukał w jedną z rurek, biegnącą przez ścianę.

     - Tak – uśmiechnął się. – Zadziałało! Jest dopływ pary.

     Ponieważ i tak musieliśmy poczekać, aż system się rozgrzeje i nabierze pary, usiedliśmy pod ścianą, by trochę odpocząć. Nie chciało mi się rozmawiać. Byłem zmęczony, a wiedziałem, że muszę zbierać siły na podroż do Otchłani, jaka zaraz miała mnie czekać, za sprawą księgi. Neloth zresztą pomyślał o tym samym. Z kieszeni wyciągnął dwie fiolki, wypełnione gęstym, zielonym płynem i podał mi je bez słowa. Zagęszczona mikstura przywracania kondycji. Zupełnego przywracania! O, to mi się teraz przyda! Choć elf specjalizował się głównie w zaklinaniu, żadna dziedzina magii nie była mu obca i niemal w każdej doszedł do mistrzostwa. Również w alchemii, która choć nie stanowiła szkoły magii, miała z nią wiele wspólnego. Jedną fiolkę opróżniłem od razu. Smakowała jak mocny napar ziołowy, nieco gorzkawy, osłodzony miodem. Poczułem nagły przypływ sił. Całe zmęczenie opadło ze mnie w jednej chwili. Podziękowałem skinieniem głowy, drugą fiolkę chowając w kieszonkę kołczana. Przyda się później, bo nie wiadomo, co mnie czeka w Apokryfie.

     - Bywałeś już tam, prawda? – spytał nagle Neloth. – W Apokryfie.

     Skinąłem głową.

     - I nic nie stało się z twoją głową – bardziej stwierdził niż spytał. – Czyli mogę być o ciebie spokojny…

     Minęło trochę czasu, zanim słupek sterujący przed gablotą zajaśniał bladym światłem. Podnieśliśmy się wszyscy z miejsc i podeszliśmy na środek komnaty. Neloth wyciągnął dłoń w stronę przycisku. Zawahał się na moment.

     - Teraz powinno pójść łatwo – mruknął i uderzył lekko błyszczący przycisk. – To powinno wystarczyć…

     Wystarczyło. Rozległ się syk, jakby ktoś gwałtownie wypuścił z płuc powietrze. Ciężka szklana płyta drgnęła i ze zgrzytem zapadła się w posadzkę, po czym wolno wysunął się z niej postument, z rozłożoną na nim księgą. Obramowanie wokół niego zrównało się z podłogą, tworząc całość. Okładka księgi błysnęła w świetle dwemerskich lamp, jak naoliwiona, choć w rzeczywistości była po prostu czysta – bez odrobinki kurzu. Widać, gablota była szczelna.

Mistrz Neloth we własnej osobie. Ikonografia, załączona do dokumentacji z wyprawy, wykonana w Czytelni Nchardak, kilka tygodni po opisanych wydarzeniach - zbiory prywatne Nelotha.

     - Nareszcie! – westchnął Neloth z wyraźną ulgą. – Mam nadzieję, że było warto.

     Sukces wyprawy wprawił go w doskonały nastrój. Zmęczenie i apatia opuściły go zupełnie. Jednocześnie powrócił mu jego specyficzny, nieco zrzędliwy i mocno ironiczny humor.Podniosłem ciężki, gruby tom. Okładka pokryta była nieznanymi mi znakami. Według Nelotha tytuł brzmiał „Przenikliwość epistolarna”. Zerknąłem na niego, potem na Lydię, która nie potrafiła ukryć niepokoju.

     Podszedłem z księga do Nelotha, ale on machnął ręką.

     - Proszę –wskazał na księgę. – Nie krępuj się. Zasługujesz na pierwszeństwo.

     Po chwili dodał z ironią.

     - Poza tym, może to być bardzo niebezpieczne. Te księgi wiele osób doprowadziły do szaleństwa.
Zerknąłem na Lydię. Uśmiechnęła się, ale widać było po niej, że jest spięta. Mrugnąłem do niej, chcąc ją uspokoić i rozwarłem sztywne okładki. Ujrzałem cienie, jakby jakieś macki wyłoniły się z jej wnętrza i oplotły moją głowę.

     - O, świetnie! – prychnął Neloth, rozpoznając daedryczny znak. – Pozdrów ode mnie Hermeusa Morę, jeśli go spotkasz…

     Dalej nie słyszałem, bowiem czytelnia w Nchardak rozwiała się jak dym, a ja znalazłem się na koronkowej platformie, położonej nad smolistym jeziorem, czy też morzem. Przede mną błyszczał znany mi już mechanizm Scrye. Za nim platforma zawijała się w górę, na kształt dziobu łodzi. A dalej wolnym, leniwym ruchem, poruszał się… korytarz. Tak, poruszał się! Jego wylot falował to w prawo, to w lewo, niby ogon olbrzymiej ryby, która wolno, nie spiesząc się, płynęła prosto przed siebie. Rozejrzałem się wokół. Innego wyjścia z platformy nie było.

Apokryf. Na pierwszym planie Scrye, za nim zwiniętym koronkowy most

     Przede wszystkim podszedłem do Scrye. Coś z pewnością musiało uruchamiać, bo nie postawiono by go tu bez przyczyny. Gdy tylko wrzuciłem błyszczącą kulkę do muszli, z szelestem rozwinęła się platforma przede mną, niby zwodzony most. Tyle, że bardziej on przypominał plecionkę koszyka – lekką, delikatną i zbyt słabą, by unieść ciężar człowieka.

     Mimo to, gdy wszedłem na pomost, lekko tylko uginał się pod moimi stopami. Podparcie było mocne i solidne. Teraz mogłem podejść tak blisko, by wskoczyć do wylotu tunelu, również zbudowanego z owej elastycznej, czarnej koronki. Wyczekałem odpowiedni moment…

     W tunelu wywinąłem kozła. Tak bywa, gdy z nieruchomego pomostu skoczy się na ruchomą platformę. Pozbierałem się jednak szybko i choć ruchomym korytarzem szło się trudno, starałem się pochylać na boki w rytm jego ruchów, by nie stracić równowagi. Zresztą, im dalej, tym ruch był słabszy. Korytarz przede mną nieustannie to się giął, to prostował, to wyginał w drugą stronę. Było to deprymujące, więc szedłem szybko, by wreszcie się z niego wydostać. W końcu stanąłem w nieruchomym punkcie, ale towcale nie był koniec kołysania. Drugi wylot korytarza również był bowiem ruchomy i falował w identyczny sposób, tyle że w przeciwnym kierunku. Gdy doszedłem do jego końca, czułem się już jak pijany. Wylot tunelu pomiatał mną, jak szmacianą lalką. Przeciwległy brzeg przesuwał mi się przed oczami to na prawo, to na lewo. Z lewej strony zresztą nie było nic, tylko toń jeziora i za nim czarne, pionowe skały. Na wprost znajdowała się podobna platforma jak ta, z której tu wszedłem, jednak z podniesionym mostem. Doskoczyć nie sposób. Dało się jedynie zeskoczyć na prawo, na inną platformę i bogowie wiedzą, jak bardzo tego potrzebowałem. Dobrze, że niewiele zjadłem, bo w głowie mi się kręciło, a treść żołądka podeszła mi do gardła, jakbym dostał choroby morskiej. Musiałem chwilę odpocząć, by dojść do siebie.

     Na mojej platformie nie było żadnego przejścia. Było za to Scrye. Podejrzewałem, że po prostu otwiera ono most i nie omyliłem się. Gdy zawinięta koronka na sąsiedniej platformie rozprostowała się na kształt pomostu, zbladłem zapewne nieco na myśl, że muszę wrócić do rozkołysanego korytarza. Postanowiłem działać szybko. Gdy korytarz wygiął się w moją stronę i znieruchomiał na okamgnienie, wskoczyłem do środka, mocno trzymając się krawędzi ściany i odwróciłem natychmiast, by niezwłocznie z niego wyskoczyć, gdy tylko znalazł się naprzeciw pomostu. Przeturlałem po koronkowym podłożu i wylądowałem u podnóża ebonowego zdaje się postumentu, stojącego na tej platformie. Na nim rozłożona była księga.

     - „Rozdział II” – przeczytałem na głos.

     Ale niczego więcej nie zdążyłem odcyfrować, bowiem księga natychmiast przeniosła mnie w inne obszary Otchłani. Znalazłem się w innym tunelu, okrągłym i wprawdzie nieruchomym, ale wewnątrz wirowało powietrze, a wraz z nim, zalegające tu kartki papieru, pokryte nieznanym mi pismem. Poza tym jednak korytarz był pusty. Zbudowano go z tej samej, czarnej plecionki, co stwierdziłem, dokładnie się jej przyglądając. Powoli ruszyłem przed siebie. Korytarz nie był zresztą długi. Kończył się ślepą ścianą, pod którą umieszczono Scrye, jednak znajdujące się po bokach czarne rzeźby potworów z rybimi pyskami sprawiły, że sięgnąłem po łuk. Zganiłem się w myślach. Jak mogłem postępować tak nieroztropnie? Idę sobie środkiem, jak jakiś pielgrzym, a przecież znalazłem się w Otchłani, pełnej nieprzyjaznych istot!

     Ebonowa strzała powędrowała na cięciwę. Ugiąłem nieco kolana. W tej pozycji łatwiej było mi się skradać. Rozglądając się na boki, uruchomiłem Scrye

     Skutek przeszedł moje oczekiwania. Spodziewałem się, że w ścianie otworzy się jakieś przejście, tymczasem to korytarz rozwinął się, jak pękający pąk kwiatu. Sklepienie rozwarło się, ukazując opalizującą, zielonkawą łunę nade mną, a ściany wyprostowały się i zrównały z podłożem, tworząc obszerną komnatę. 

     Odwróciłem się i mimo panującego tu półmroku zlustrowałem komnatę. Przeciwległa ściana była pusta, ale na prawej, w najdalszym jej końcu, majaczyły jakieś drzwi, a przed nimi przechadzał się czyhacz. Nie dostrzegł mnie jeszcze, ba, w ogóle nie spojrzał w moją stronę, co niezbyt dobrze świadczyło o jego inteligencji. Przecież po nagłym otwarciu się korytarza, każdy odruchowo spojrzałby w miejsce, z którego ów mechanizm się uruchamia. Dostrzegł mnie dopiero wtedy, gdy moja strzała wbiła mu się w tył głowy. Nie zdążył jednak zareagować. Zaraz po pierwszej wypuściłem drugą, która rozłożyła go na plecionej podłodze komnaty.

     - Laas! – krzyknąłem.

     Szept Aury wskazał mi jeszcze jednego przeciwnika. Ten z kolei stał przy końcu lewej ściany, gdzie błyszczało następne Scrye. Był to poszukiwacz, który właśnie mnie zauważył i zaczął zdążać w moją stronę. Położyłem go dwiema strzałami. Nie zdążył się nawet rozdwoić, jak to mają te stwory w zwyczaju. Więcej nikogo tu nie było.

     Podszedłem do drzwi. Były zamknięte. Niewiele więc się namyślając, skierowałem swe kroki ku przeciwnej ścianie i uruchomiłem Scrye. Tak jak przypuszczałem, brama rozwarła się, odsłaniając schody, prowadzące na niewysoki taras. Na nim tkwił podest, a na nim – księga.

     Podszedłem w jej stronę. Była otwarta. Rzuciłem okiem na pożółkłą kartę, ale napisano tam jedynie „Rozdział III” i w chwili, gdy to przeczytałem, księga przeniosła mnie w inne rejony Apokryfu. Widać, każdy rejon odpowiadał tu jakiemuś rozdziałowi w księdze. Ten wyglądał jak cały system schodów i tarasów, wyłaniających się ze smolistego morza. Wokół wirowały małe tornada, złożone z zapisanych kart papieru. Pełniły chyba rolę ozdób, a może wentylatorów, albo specyficznych regałów na dokumenty, dość, że były zupełnie nieszkodliwe. No, może jedynie rozpraszały uwagę, przez co trudno było na czas dostrzec ruch przeciwnika, jeśli w pobliżu taki się znajdował. Ale do tego miałem inne narzędzie.

     - Laas!

     Szept Aury ukazał mi dwa poszukiwacze w oddali. Z miejsca, w którym stałem, miałem idealną pozycję strzelecką. Każdemu posłałem po trzy szybkie strzały, ale żaden nie zdołał się do mnie zbliżyć, zanim oba padły. A ja rozpocząłem wędrówkę po schodach i tarasach.

     Wspiąłem się właśnie na najwyższy z nich. Na szczycie lśniło okrągłe, smoliste jeziorko, a za nim znajdowało się wejście do ruchomego tunelu, takiego samego, jak poprzednio. Podobnie poruszał się w prawo i w lewo, niby ogon olbrzymiej ryby. Przy moim tarasie tunel zatrzymywał się na okamgnienie, by zaraz ruszyć dalej, mijając jeden i zawracając przy kolejnym.

     Na środkowym przechadzał się czyhacz. Daleko, ale nie tak daleko, by go nie trafić. Zanim wejdę do tunelu, muszę go najpierw zlikwidować, aby nie zdołał mnie zaatakować. Strzeliłem. Czyhacz zgiął się wpół. Musiałem trafić we wrażliwe miejsce. Ale zaraz się wyprostował i zaczął się rozglądać. Jednak stałem w miejscu, w którym trudno było mnie zauważyć. Wypuściłem drugą strzałę. Czyhacz stracił równowagę i spadł z tarasu na rozległą platformę poniżej, niewiele nad poziomem owego tajemniczego, smolistego morza. Tam, niestety, był już poza moim zasięgiem. Na szczęście, zagrozić też mi stamtąd nie mógł.

Inny obszar Apokryfu

     Poczekałem, aż wylot tunelu znajdzie się naprzeciw mnie i wskoczyłem do środka, po czym odwróciłem się, chcąc mieć wylot przed sobą. Minąłem taras czyhacza i dotarłem do kolejnego, niewielkiego, zakończonego ścianą. Krzątały się tam dwa poszukiwacze. Dwa na tak małym obszarze – to zbyt niebezpieczni przeciwnicy. Przez chwilę się wahałem, czy nie podążyć po prostu na drugi koniec tunelu, ale zaraz poniechałem tego zamiaru. Odezwał się we mnie instynkt wojownika. Nie wolno zostawiać nie tkniętego przeciwnika za swoimi plecami! Musiałem najpierw ustrzelić oba Poszukiwacze.

     Strzał z ruchomego tunelu był bardzo trudny. Musiałem oprzeć się plecami o ruchomą ścianę i wypuścić strzałę dokładnie w tej chwili, gdy tunel zatrzymywał się w punkcie zwrotnym. Na wycelowanie miałem mniej czasu niż mrugnięcie okiem. I może dlatego kilkakrotnie chybiłem. Ale na moje szczęście, ruchomy tunel zapewniał mi osłonę. Poszukiwacze długo nie mogły zorientować się, skąd lecą strzały. Zdążyłem jednego powalić, zanim drugi z daleka posłał w moją stronę chmurę paraliżującej mgły. Nic mi ona nie zrobiła, bowiem zanim owa chmura doleciała, ja wraz z ruchomym końcem tunelu, znajdowałem się już zupełnie gdzieś indziej. Wbiegłem też nieco głębiej do tunelu, aby mnie nie zauważył. I choć przy kolejnym nawrocie koniec tunelu otrzymał od stwora swoją porcję magii zniszczenia, mnie tam nie było. Stwór był zupełnie zdezorientowany, gdy przy następnym nawrocie dostał strzałę prosto w miejsce, gdzie u człowieka znajduje się serce, a u Poszukiwacza – bogowie raczą wiedzieć, co. Nim ściana tunelu zasłoniła mi go na powrót, zdążyłem zauważyć, że skulił się z bólu. Przy kolejnym nawrocie wypuściłem ostatnią strzałę. Ta go zabiła.

     Przeczekałem jeszcze jeden cykl, po czym wyskoczyłem z tunelu i zatoczyłem się jak pijany. Niewiele dziś zjadłem, bo nasze skromne zapasy nie pozwoliły na obżarstwo. Ale i tak wypompowałem to wszystko z siebie prosto w smoliste morze. Nie nadaję się na podróżnika po takich platformach. Gdybym miał choć odrobinę tego trunku, którym kiedyś poczęstował mnie marynarz z „Dziewicy Północy”… Jakże on się nazywał? Rum? Jakoś tak… Pamiętałem tylko, że wprawdzie palił gardło,  ale mi pomógł. Muszę dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

     Na razie jednak miałem inne zmartwienia. Platforma była ślepa. Nie miała żadnego przejścia. Była jak mała komnatka w bibliotece – pełna książek, dokumentów, nawet dwa klejnoty duszy się znalazły, ale żadnej drogi.

     Z niechęcią spojrzałem na poruszający się za mną tunel. A więc z takim przeciwnikiem przyjdzie mi się zmierzyć. Nigdy nie przypuszczałem, że będzie nim mój własny żołądek.

     Ale jeszcze nie teraz… Jeszcze chwilę. Niech przejdzie mi najpierw ta słabość.

     Kilkakrotnie przymierzałem się do skoku w tunel i za każdym razem mdłości dopadały mnie na sam jego widok. Ale co innego mogłem zrobić? Czekać tu nie wiadomo na co? Innego wyjścia poza tym tunelem nie było, więc po kilku głębokich oddechach znów znalazłem się w środku. Ruch podłoża sprawił, że rzuciło mną na ścianę. Wykonana była, co dopiero teraz zauważyłem, z książek, użytych zamiast cegieł. Czy to prawdziwe książki, czy tylko stylistyka miejsca? Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, biegnąc niezdarnie w głąb korytarza. Wreszcie dotarłem do nieruchomego środka. Przejście zasłaniała wprawdzie brama, ale obok znajdował się Scrye, który ją otwierał. Jednak ku mojemu zdziwieniu, za bramą znajdowała się tylko ślepa ściana. Zdziwiony wyciągnąłem ku niej dłoń. Ale nie zdołałem jej dotknąć, bowiem ściana… uciekła. Oddalała się ode mnie w szybkim tempie, a przejście rozciągnęło się w długi korytarz. Wreszcie stanęła w miejscu. Za to na końcu pojawił się Poszukiwacz. Był jednak wystarczająco daleko, abym nie musiał się go obawiać. Z dużej odległości to ja miałem nad nim przewagę. Dwie strzały w zupełności wystarczyły.


     Ruszyłem w tamtym kierunku. Szczątki Poszukiwacza leżały pod ścianą, jak kosmaty worek, z którego wypuszczono powietrze. Za każdym razem, gdy uśmiercałem któregoś z nich, odczuwałem żal. Sam nie wiem, dlaczego. Pewnie dlatego, że Poszukiwacz wyglądał niegroźnie i łagodnie. Tyle tylko, że wcale taki nie był. Zresztą, kto wie, czy to stworzenie w ogóle dało się uśmiercić. Może moje strzały tylko przenosiły je w inny wymiar Otchłani…

     Korytarz skręcał w lewo, pod dość ostrym kątem. Skręciłem i ja. W oddali dostrzegłem jego wylot. Trochę mnie zdziwił ten widok, bo niczego więcej za nim nie widziałem. Niepodobna, żeby prowadził w smoliste morze. Ale pewnie niejedno dziwne zjawisko tutaj ujrzę.

     I ujrzałem. Gdy tylko zbliżyłem się do wylotu, podłoże drgnęło pod moimi stopami, a tunel wygiął się w lewo, a jego wylot znalazł się na wprost wejścia na platformę. Koronkowy most rozwinął się, umożliwiając wyjście, ale za nim stał Czyhacz, na widok którego przywarłem do ściany tunelu. Potwór obejrzał się w moją stronę, ale mnie nie zauważył. Pogapił się przez chwilę, po czym z wolna odwrócił wzrok i ruszył przed siebie, oddalając się ode mnie. Po pewnym czasie odwrócił się i rozpoczął wolny marsz w przeciwną stronę. Za chwilę znajdzie się zupełnie blisko, a wtedy nie tylko może mnie dostrzec, ale też zaatakować. Nie było czasu do stracenia. Napiąłem łuk. Czyhacz dostrzegł chyba ten ruch, bo zatrzymał się. Na nieszczęście dla siebie, tylko po to, by strzała przeszyła jego szyję. A ja nie czekałem, aż otrząśnie się z szoku i natychmiast wypuściłem drugą.

     Stworzenia z Otchłani miały niesamowitą zdolność regeneracji odniesionych ran. Gdybym pozostawił go w takim stanie, już po kilkunastu minutach wróciłby on do stanu całkowitego ozdrowienia, a moja strzała zapewne rozpuściłaby się w jego posoce. Przypominały pod tym względem śnieżne trolle. I walka z nimi też wyglądała podobnie. Należało naszpikować je strzałami w jak najkrótszym czasie, aby nie zdążyły się zregenerować. Tak więc po drugiej strzale, natychmiast nałożyłem trzecią. Czyhacz tymczasem był już blisko i otworzył swój rybi pysk, by rzygnąć w moją stronę czarną, toksyczną mazią. Zamiast tego, zatoczył się, gdy ebonowy grot przebił mu czaszkę. Na zwykłą, śmiertelną istotę wystarczyłoby w zupełności, ale Czyhacz nie pochodził z Nirn, tylko z Otchłani. Czy był rodzajem Daedry? Chyba nie, bo te po przegranej walce zawsze rozwiewały się w pył, podczas gdy martwe ciało Czyhacza pozostawało na miejscu. I to również pozostało, ale dopiero po mojej czwartej strzale, która trafiła bezbłędnie w oko.

     Trąciłem go stopą. Z pewnością był istotą cielesną. Zapewne stworzoną w magiczny sposób, ale cielesną. Jak troll. Zatem moja broń nie odsyłała ich do Otchłani, lecz zwyczajnie uśmiercała. Po tym, co usłyszałem od osób, zniewolonych przy Kamieniach Żywiołów, nie umiałem jednak współczuć Czyhaczowi. Był wcielonym złem i do tego jeszcze był obrzydliwy.

     Platforma, na którą wstąpiłem, miała tylko jedno wyjście. Był nim taki sam korytarz jak poprzednio. I jak tamten, zaczął się poruszać, skręcając swoje wielkie cielsko w lewo, niby gigantyczny wąż, zwijający się w kłębek. Zaprowadził mnie na małą, okrągłą platformę, pośrodku której skrzyło swym błyszczącym okiem Scrye. Za nim widniała czarna, koronkowa krata zamkniętej bramy. Gdy ją otworzyłem, przy pomocy owego apokryficznego zamka, ujrzałem okrągłą komnatę, z niewielkim, smolistym oczkiem pośrodku. Wiedziałem już, że nie należy zbliżać się do owych jeziorek. Z niektórych wystrzeliwały bowiem czasem czarne macki, niby wielkiej ośmiornicy, które chlastały jak bicze. Poza tym, opary tej czarnej cieczy były trujące.

Według relacji Wulfhere'a - Smoczego Dziecięcia, takich jeziorek jest w Apokryfie bardzo wiele

     Komnata była zapewne czytelnią, o czym świadczyły stojące naokoło puste podesty na księgi. Po drugiej stronie ujrzałem korytarz, po którym krzątały się aż trzy włochate Poszukiwacze. Uniosłem łuk do oka…

     Bogowie mi świadkami, że nie ja rozpocząłem walkę z owymi stworzeniami. Gdy spotkałem pierwsze z nich, nie chciałem z nim walczyć, bo wydało ni się niegroźne i spokojne. Ot, kosmaty mól książkowy, grzebiący w bibliotece. Komu on mógłby zaszkodzić? A jednak to one atakowały, zawsze gdy tylko mnie spostrzegły. Ich paraliżująca magia była naprawdę groźna. Dlatego, podobnie jak z innym stworzeniami, starałem się je likwidować z daleka. Jednak zawsze w ich przypadku czułem jakieś niewyraźne wyrzuty sumienia. Oto, jaki skutek może wywołać niegroźny i sympatyczny wygląd wrogiej istoty.

     Tym razem doszło do bezpośredniego starcia. Dwa stwory udało mi się ustrzelić z daleka, ale jeden z nich zdołał zbliżyć się do mnie i rozdwoił się przede mną na dwie postaci, nie różniące się niczym od siebie. Zacisnąłem zęby, gdy uderzyła mnie ich magia . Na chybił trafił wybrałem prawego i ciąłem mieczem z całej siły. Chwała niech będzie twórcy Rozdzieracza Chłodu! Magia miecza sparaliżowała go, choć po cięciu szklanego ostrza i tak wyglądał już jak rozcięty worek. Jeszcze szybkie pchnięcie sztychem i potwór sflaczał i rozpłaszczył się na podłożu. Drugi po prostu rozwiał się w pył.

     Dalej korytarz wił się jak żmija. Na szczęście się nie poruszał. Po kilku zakrętach doprowadził mnie do niewielkiej, ślepej komnaty. Jedynym wyjściem z niej była rozłożona na podeście księga. Ale wiedziałem już, jak ona działa. Gdy tylko przeczytałem „Rozdział IV”, natychmiast przeniosło mnie gdzie indziej.

     Tym razem znalazłem się wysoko, na okrągłej, koronkowej platformie. Roztaczał się stąd wspaniały widok na cały obszar Apokryfu, który właśnie zwiedziłem. Widziałem pod sobą ruchome korytarze i platformy, przez które przechodziłem. Przyznam, że zadrżały pode mną kolana, gdy spojrzałem w dół. Zwłaszcza, że poruszać musiałem się obrzeżami, bowiem na środku znajdowało się smoliste oczko. A musiałem dojść do przeciwległej krawędzi, gdzie znajdowało się błyszczące Scrye, które mogło otworzyć mi wyjście, jakkolwiek nie miałem pojęcia dokąd. Wokół nie było nic, na co można było przejść. Jedynie dalej wirowała wolno jakaś koronkowa kopuła, zatknięta na szczycie iglicy. Ale nawet nie próbowałbym na nią wejść. Zresztą, było za daleko.

     Scrye zadziałało. Znajdująca się za nim koronkowa ścianka opadła i wyprostowała się jak zwodzony most, w kierunku kopuły. Ta z kolei znieruchomiała i rozwinęła się, niby kapelusz gigantycznego muchomora. Na jej szczycie dostrzegłem księgę.

Scrye - apokryficzny zamek

     Westchnąłem ciężko. Apokryf był miejscem, bezustannie wymagającym ode mnie wysiłku woli. Tutaj nie Czyhacze, nie Poszukiwacze były moimi przeciwnikami. W tym miejscu najsilniejszym moim wrogiem byłem ja sam i moje słabości. Choć całe moje ja buntowało się przeciw wejściu na tę delikatną, zawieszoną pod niebem konstrukcję, musiałem się przemóc i wkroczyć na nią, choć nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Dużo nie brakowało, bym podpełzł tam na czworakach, ale na taki pokaz słabości nie mogłem sobie pozwolić. Znów kilka głębokich oddechów i usiłując opanować drżenie kolan, postąpiłem kok naprzód.

     Podłoże było sprężyste, ale mocne. Bez problemu dotarłem do ebonowego podestu i chwyciłem się go mocno. Księga otworzyła się sama. Ale nie zdążyłem nawet rzucić na nią okiem, gdy za nią pojawiło się coś jeszcze. Coś złowrogiego i przerażającego. Jakiś potwór, składający się z czarnych macek i wielkiego, przymrużonego oka pośrodku. Serce podeszło mi do gardła. Wiedziałem, kto to taki. Zaszczycił mnie sam Hermeus Mora.

     Oko przyglądało mi się uważnie przez dłuższą chwilę, zanim rozległ się głos daedry. Niski, dudniący, od którego wnętrzności wpadały w drżenie, ale jednocześnie głęboki i aksamitny. Wibrowała w nim potęga, ale potęga specyficznego rodzaju. Hermaeus Mora mówił powoli, wręcz leniwie, a jego głos brzmiał spokojnie, jak u kogoś, kto dobrze wie co mówi i jest całkowicie pewien swoich racji.

     - Jesteś tu – rzekł głos. – Choć wcześniej twym zamiarem było odrzucenie mnie. Twoja podroż do oświecenia przyprowadziła cię do mojego królestwa. Tak jak przewidziałem.

     W jego głosie nie było znać tryumfu. Tylko suche stwierdzenie faktu. Przeszedł mnie dreszcz na tę myśl, bowiem zrozumiałem, że ktoś tak potężny nie ma powodu by tryumfować z mojego powodu. Podobnie jak ja nie tryumfowałbym, gdybym rozdeptał karalucha. Dlatego też mój głos zadrżał, choć próbowałem nadać mu zuchwały ton.

     - Czego ode mnie chcesz tym razem? – spytałem.
Hermaeus Mora nie odpowiedział od razu.

     - Jesteś w moim królestwie – odezwał się w końcu. – Udało ci się dotrzeć do zakazanej wiedzy, którą wcześniej zdobyła tylko jedna osoba. Jesteś Smoczym Dziecięciem, jak Miraak przed tobą. Szukasz wiedzy i potęgi.

     Miał rację. Szukałem wiedzy i potęgi, by pokonać Miraaka. I przyszło mi też do głowy, że tylko Hermaeus Mora może mi je podarować. Ale on nigdy nie dawał niczego za darmo. Będzie chciał mnie. Będzie chciał, abym mu służył, jak Miraak. Miałem stać się jego niewolnikiem i powoli pogrążać się w ciemnej stronie tyranii, przed czym dawno temu przestrzegali mnie Siwobrodzi.

     Poważna i dobrotliwa twarz mistrza Arngeira mignęła mi przed oczami. I ten widok przywrócił mi przytomność. Nie! Nie mogę się na to zgodzić! Cóż z tego, że pokonam Miraaka, jeśli sam zajmę jego miejsce? Może obudzi się ciemna strona mojego umysłu i stanę się kimś o wiele gorszym od niego?

     - Nie będę ci służył, potworze – wydusiłem z siebie. – Chcę pokonać Miraaka…

     Chciałem dodać, że chcę go pokonać, a nie zająć jego miejsce, ale daedryczny książę nie pozwolił mi dokończyć.

     - Będziesz mi służyć, czy tego chcesz, czy nie – odrzekł głosem tak pewnym, że znów przeszedł mnie dreszcz. – Wszyscy pragnący poznać tajemnice świata, są moimi sługami. Wiem czego chcesz: wykorzystać moc Smoczego Dziecięcia, by podporządkować świat swojej woli. Tutaj jest wiedza, której potrzebujesz, choć nie było ci wiadome, że jest ci potrzebna.

     Chciałem zaprzeczyć. Chciałem zaprotestować. Nie pragnąłem władzy, ani nie chciałem nikomu narzucić swej woli. Ale pojąłem, że innej drogi nie ma. Czy chciałem, czy nie, musiałem zdobyć tę potęgę, choć na krótką chwilę – chwilę potrzebną do pokonania Miraaka. Choćby po to, by być równie potężny jak on, aby on z kolei nie mógł narzucić swej woli mnie. Niby rozumiałem to od samego początku, ale dopiero w tamtej chwili dotarło to do mnie z całą oczywistością.

     Tymczasem Hermaeus Mora wydawał się bawić moim wątpliwościami. Sam podsunął mi przynętę, o której wiedział, że ją łyknę.

     - Drugie Słowo Mocy – odezwał się niespodziewanie. – Używaj go, by zmuszać śmiertelników do wypełniania twej woli.

     I nagle z jego strony popłynęła ku mnie błękitna mgiełka. Mgiełka ułożyła się przed moimi oczami w dwie litery smoczego pisma.

     - Hah – szepnąłem zaaferowany. – Umysł…

     Literki rozwiały się, gdy tylko wypowiedziałem Słowo. Znów zamieniły sięw mgiełkę, która owionęła moją głowę i wniknęła we mnie, wraz z krzykiem, wydobywającym się z piersi Pradawnych Herosów. Dusza jednego ze smoków, którą wchłonąłem kiedyś w przeszłości, obudziła się i udzieliła mi zrozumienia tego słowa. Poczułem się jak ktoś, kto widzi cudze myśli, niby dziecięce klocki i może je ustawiać tak jak zechce. Poczułem u siebie władzę nad umysłami wszelkich śmiertelnych istot.

     Po chwili wróciła mi przytomność. Oko Hermaeusa Mory przyglądało mi się z pobłażaniem, jakby patrzył on na niesforne dziecko. Chyba poczuł się rozbawiony moimi myślami o potędze. Dał temu zresztą wyraz już po chwili.

     - Ale to za mało – odezwał się znów, a w jego głosie poczułem lekką drwinę. – Miraak zna ostatnie Słowo Mocy. Bez niego nie zdołasz go pokonać.

     Całe moje uniesienie momentalnie opadło. Wiedziałem, że muszę poznać trzecie Słowo. Wiedziałem, że Hermaeus Mora może mnie go nauczyć. Ale nie wiedziałem, czego chce w zamian.

     Jakby odpowiadając na moje myśli, daedryczny książę odezwał się znów.

     - Miraak dobrze mi służył i został nagrodzony. Mogę dać ci tę samą moc co jemu. Ale każda wiedza ma swoja cenę.

     Mimo, iż spodziewałem się takiego obrotu sprawy, poczułem jak oblewa mnie zimny pot. Daedra miała mnie w ręku. I pewnie dlatego moje słowa straciły całą buńczuczność.

     - Czego sobie życzysz za ostatnie Słowo Mocy? – spytałem zrezygnowanym tonem.
W glosie Hermaeusa Mory wyczułem uśmiech.

     - Wiedza za wiedzę – rzekł sentencjonalnie. – Skaalowie przez wiele lat skrywali przede mną swe tajemnice. Czas, aby ta wiedza znalazła się w mojej bibliotece.

     Tu nastąpiła chwila oczekiwania na moją odpowiedź. A ja zacząłem bić się z własnymi myślami.
Czy jeśli Hermaeus Mora posiądzie wiedzę Skaalów, stanie się coś złego? Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że mimo wszystko niczego to nie zmieni. Apokryf był skarbnicą wiedzy. Hermaeus Mora kolekcjonował ją, tak samo jak ktoś inny zbiera cenną broń, albo błyskotki, dla samego faktu posiadania. Czy tajemnice Skaalów zawierały jakąś niebezpieczną wiedzę? Coś, co sprawiłoby, że Hermaeus Mora stałby się bardziej niebezpieczny? Nie wydawało mi się. Skaalowie jawili mi się jako lud szczery i szlachetny. Z pewnością w Apokryfie znajdowały się pokłady wiedzy o wiele mroczniejszej i bardziej niszczącej, pochodzącej od istot bez porównania bardziej zdeprawowanych. Odniosłem wrażenie, że stałoby się dokładnie przeciwnie – tajemnice Skaalów rozjaśniłyby to miejsce. Ich biała magia wniosłaby do Apokryfu trochę piękna, choćby takiego jak wszechobecne tutaj Scrye. Jego cena wydała mi się rozsądna, ale zaraz opadły mnie wątpliwości. Ja nie znałem tajemnic Skaalów. Co, jeśli wiedzą oni coś, co może pogrążyć świat w mroku i właśnie dlatego trzymają to w tajemnicy?

     - Co, jeśli Skaalowie odmówią wyjawienia swych tajemnic? – spytałem.

     - Mój sługa Miraak znalazł sposób, by dać mi to, czego szukam – głos daedry zabrzmiał twardo. – Ty też to uczynisz, jeśli chcesz go pokonać. Przyślij do mnie szamana Skaalów. On zna tajemnice, które chcę posiąść.

     Czarna postać znikła. Audiencja była skończona.

     A ja jeszcze długą chwilę gapiłem się przed siebie, niczego przed sobą nie widząc. Nie zauważyłem nawet, że księga zabłysła trzeba błogosławieństwami, z których miałem wybrać jedno. Dopiero po jakimś czasie rzuciłem na nie okiem. Były to trzy aspekty Smoczego Dziecięcia: Siła, Płomień i Mróz. Każdy z nich wzmacniał jeden z Krzyków. Wybrałem Siłę. Moja potęga nie polegała na magii mrozu czy ognia, ale na sile właśnie. Byłem bardziej wojownikiem niż magiem. I wolałem wzmocnić ten Krzyk, który poznałem jako pierwszy: Nieugięta Siła. Fus-Ro-Dah. Zgodnie z tekstem księgi, Krzyk ten miał dezintegrować słabszego przeciwnika. Cóż, w walce z Miraakiem mi nie pomoże. On do słabszych nie należał.

     Gdy ciepły, magiczny wiatr owiał mi skronie, a błogosławieństwo wniknęło we mnie, w księdze zaświecił się kolejny napis: „Powrót do Nirn”.

     Przeczytałem go na głos. Apokryf zbladł i rozwiał się, jak dym.

     Wróciłem do czytelni w Nchardak, prosto w objęcia Lydii, a naprzeciw mnie klęczał Neloth, przypatrując mi się uważnie, z miną pełną niepokoju.

     Uśmiechnąłem się z ulgą.

     - Wróciłem…