sobota, 29 kwietnia 2017

Rozdział XXXII – Wilcza królowa

     Do Białej Grani dotarliśmy na drugi dzień, bez żadnych przygód. Danica z wdzięcznością wzięła ode mnie fiolkę z sokiem żywicznym i obiecała, że uzdrowi Zielonnik, który był jednym z symboli miasta. Tyle, że wymagało to czasu, jak każde leczenie.

     A potem, po dwóch dniach leniuchowania i rozkoszowania się spokojem, ruszyliśmy z powrotem do Akademii w Zimowej Twierdzy. Tym razem, jadąc wygodnie wynajętym wozem.

     Tam przez długi czas całkowicie pochłonęła mnie nauka. Postanowiłem nauczyć się jak najwięcej, choć miałem świadomość, że to wszystko może być o wiele za mało na Miraaka. Nauczyłem się wielu nowych zaklęć, również ze szkoły Przywołania, trącących już nieco nekromancją. Na kilka miesięcy zapomniałem o świecie zewnętrznym, systematycznie wzmacniając swoją manę. Dopiero Tolfdir, z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem, zwrócił moją uwagę na pewien fakt, o którym dotąd nie pomyślałem. Otóż, jego zdaniem popełniam błąd, zaniechawszy wędrówek. Nie wolno mi bowiem było zapomnieć, kim jestem. Skoro w Skyrim jest wiele smoczych ścian, powinienem odnaleźć ich jak najwięcej i nauczyć się nowych Krzyków. Każdy z nich wzmacniał mnie i zwiększał szanse na pokonanie tajemniczego Miraaka. Dlatego też któregoś dnia pozbieraliśmy swój ekwipunek i wyruszyliśmy w siną dal, w zasadzie nie wiedząc, dokąd idziemy.

     Po tygodniu znaleźliśmy się w Markarcie, do którego już trochę zatęskniliśmy. Oczywiście, odwiedziliśmy tam Lisbet – o dziwo, Lydia wyjątkowo nie skomentowała naszego spotkania w żaden sposób. Zobaczyliśmy się z Ghorzą, z Calcelmo, no i oczywiście z jarlem Ingmundem.

     Ten przyjął nas życzliwie, twierdząc, że wiele o mnie słyszał również od mieszkańców miasta. Zapewnił, że wyrażali się o mnie z wdzięcznością i podziwem. Na pytanie, czy ma dla mnie jakieś zadanie, zrobił tajemniczą minę i ściszył głos.

     - Owszem – odparł. – To sprawa osobista. Mój ojciec zmarł, próbując dogadać się z Renegatami, kiedy to jeszcze dało się z nimi rozmawiać. Zabrali jego tarczę i dali ją wiedźmokrukom, z którymi się bratają.

     Aż przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie ohydnego stwora.

     - Chcę, by wróciła tu, gdzie jest jej miejsce – ciągnął jarl, rzucając tęskne spojrzenie na ścianę.

     Rozumiałem go. Tarcza ojca, a zapewne również dziadka i pradziadka, to u Nordów coś w rodzaju rodzinnego artefaktu, przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Coś absolutnie bezcennego.

     – Ostrzegam cię, to niebezpieczne zadanie – pokręcił głową. – Żaden z moich ludzi nie wyszedł żywy ze spotkania z wiedźmokrukiem. Zrozumiem, jeśli się nie zgodzisz…

     Ale ja się zgodziłem. Wierzyłem w swoje umiejętności. Będąc przede wszystkim myśliwym, a dopiero potem wojownikiem, postępowałem przecież zupełnie inaczej niż atakujący zwykle szarżą Nordowie. Bardziej polegałem na skradaniu i umiejętnościach strzeleckich, co dawało mi ogromną przewagę zaskoczenia.

     Tak jak przypuszczałem, zadanie wcale nie było trudne. Dotarliśmy wkrótce do pogranicznej budowli,  przypominającej nieco wieże Valtheim, a z której most prowadził do wnętrza góry, gdzie znajdowało siedlisko Renegatów. Po zlikwidowaniu kilku strażników, natknęliśmy się na klatkę, w której uwięziono… wiedźmokruka.

     Stwór spojrzał na nas smutnym wzrokiem. Na widok mojego napiętego łuku, potrząsnął głową. I, co zdziwiło mnie najbardziej, skrzypiącym głosem poprosił o pomoc. Czegoś takiego nie spodziewałem się do tego stopnia, że zupełnie straciłem rezon.

     - Dlaczego miałbym ci pomagać? – spytałem drwiąco.

     Ale wiedźmokruk westchnął tylko i w kilku słowach opowiedział mi o sobie.

     Miał, a właściwie miała, bo każdy wiedźmokruk jest rodzaju żeńskiego, na imię Melka. Jej siostra, czy inna krewna, także wiedźmokruk, skradła jej wieżę. Namówiła Renegatów, by pozbawili ją schronienia i uwięzili. A ona tymczasem zajęła jej miejsce. Renegaci nie uśmiercili jej na razie, ale nie wie, co zamierzają z nią zrobić. Jej marzeniem było ukaranie tych, co ją okradli i odzyskanie swej wieży, w której dotąd czuła się bezpiecznie.

     Nie miałem najmniejszych powodów, by pomagać wiedźmokrukom. Prosiła jednak głosem tak nieszczęśliwym, że moje miękkie serce skapitulowało. Wiedziałem już, że jej nie skrzywdzę. W dalszym ciągu jednak jej nie ufałem. Nawet kiedy obiecała mi nagrodę – potężny magiczny kostur, ukryty na szczycie wieży.

     I wtedy właśnie przypomniałem sobie inne zdarzenie, które kiedyś miało miejsce w lesie pod Pękniną. Znalazłem tam pułapkę na dzikie zwierzęta. Klatkę, w której po pociągnięciu za przynętę zatrzaskiwały się opuszczane drzwiczki. I złapał się w nią wilk. Z pewnością ktoś chciał go zmusić do walki na arenie. Było to zabronione, ale ten nielegalny hazard wciąż przyciągał wielu mieszkańców Skyrim. Zwierzę spoglądało na mnie tak smutnymi oczami, że nie miałem sumienia go dobić. Z obnażonym dla ostrożności mieczem otworzyłem klatkę i wypuściłem go. Nie uciekł. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, nie zdradzając żadnych złych zamiarów. Aż nagle obnażył kły i zabulgotało mu w gardle. Po czym rzucił się… na atakującą mnie z tyłu wiłę, której nawet nie zauważyłem.

     Wiły były dwie. Pokonaliśmy je wspólnymi siłami. A wilk? Po skończonej walce popatrzył na mnie przez chwilę, po czym odwrócił się i wolnym truchtem oddalił się ode mnie, znikając w gęstym poszyciu.

     Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. I zapewne dlatego właśnie odważyłem się na uwolnienie wiedźmiokruka. Skoro nawet wilk potrafił czuć wdzięczność, to czy nie poczuje jej stworzenie mroczne wprawdzie, ale jednak rozumne? Przecież w Twierdzy Zabójczego Blasku zdarzyło mi się już uwolnić z klatki wampira – również nie zrobił mi krzywdy…

     Muszę tu oddać sprawiedliwość Melce, że postąpiła z nami uczciwie, wiodąc nas w górę krętymi korytarzami i ramię w ramię walcząc z Renegatami, którzy obsiedli jej królestwo. Tak było do chwili, aż znaleźliśmy się w najwyższym pomieszczeniu, pełnym Renegatów. Tam, starłszy się z tą, która ją okradła, po zaciętej walce poniosła śmierć. Nie mogliśmy jej pomóc, zajęci obroną własnych skór, bowiem Renegaci rzucili się na nas całą gromadą. Udało nam się jednak ich pokonać, ale dla Melki było już za późno.

     W kufrze znaleźliśmy zarówno poszukiwaną przez nas tarczę, jak i tajemniczy kostur, który obiecał nam wiedźmokruk. Czy Melka zamierzała dotrzymać obietnicy, nie dowiedzieliśmy się nigdy, ale wszystko na to wskazywało i oboje chcieliśmy wierzyć, że tak by się stało.

     Do Markartu wróciliśmy zarówno z tarczą Ingmunda, jak i z Okiem Melki, jak nazwaliśmy obiecany kostur, miotający ogromne kule ognia. Jarl, przepełniony wdzięcznością, nadał mi tytuł tana i pozwolił na zakup domu w Markarcie. Nie wahałem się ani chwili. Posiadłość Vlindrel leżała dość wysoko. Prowadziły do niej schody tak strome, że dostawałem na nich zawrotu głowy, za to wykuto ją blisko głównej bramy. Było to bardzo obszerne mieszkanie, jednopoziomowe, o wielu komnatach. Trochę zaniedbane, ale dobiłem targu z zarządcą, który obiecał je wysprzątać i wyposażyć. I tak stałem się właścicielem trzeciej posiadłości. Największej ze wszystkich, jakie dotąd posiadałem.

     I wcale nie ostatniej! Odwiedziłem bowiem wreszcie jarla Siddgeira w Falkret. Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Za młody i widać było, że za wcześnie został jarlem. Nie zdążył do tego stanowiska dorosnąć. Zarozumiały i puszący się jak paw. Nie przeszkodziło mi to w zakupie kawałka ziemi nad jeziorem Ilinalta. Niech sobie tam leży odłogiem, nie zginie. Kto wie, może któregoś dnia postawię tam jakiś dworek?

     No i najważniejszy wydatek, który sprawił, że na jakiś czas musiałem zaprzestać szastaniem pieniędzmi – piękny dom w Samotni. Ale to już dłuższa historia. I całkiem niesamowita. Warta tego, by ją opowiedzieć dokładniej.

     Wyruszyliśmy tam z Markartu, na przełaj, przez Pogranicze. Nie wiem, jakim cudem, ale po drodze nie spotkaliśmy ani jednego Renegata. Tylko dwa niedźwiedzie i jedno niewielkie stado wilków, które jednak obeszło nas z daleka – poza tym, w ogóle nie tykaliśmy broni. W mieście odwiedziliśmy oczywiście kowala Beiranda, a stojąc już pod zamkiem Dour, postanowiliśmy zobaczyć, co słychać u Rikke. Niestety, nie zastaliśmy jej. Był tam za to Tulius, który uśmiechnął się na nasz widok i zaprosił do swojej komnaty. Ucięliśmy sobie z nim pogawędkę przy kielichu wina. Zapytałem, kiedy wraca do Cyrodiil. Pokręcił głową.

     - Zapowiada się, że Skyrim stanie się moim domem na bardzo długo – uśmiechnął się.

     Mnie ta wiadomość ucieszyła. Dopóki tu był, nie groziła nam nowa rebelia Gromowładnych, których niedobitki wciąż kryły się po lasach. A potem rozmowa zeszła na temat Nordów i ich zwyczajów.

     Zdaniem Tuliusa, Gromowładni mogli wygrać tę wojnę, ale przegrali ją na własne życzenie. Odrzucali bowiem wszystko, co nienorskie i to był ich największy błąd. Sami skazali się na izolację. Zamiast wykorzystać to, co inne rasy miały do zaoferowania, zamknęli się pośród swoich tradycji i zwyczajów, ceniąc stal, a stroniąc od magii.

      - Pamiętasz atak na Wichrowy Tron? – spytał. – Nie rozwalilibyśmy tej bramy, gdyby nie ten elfi wynalazek z solami ognia. A broń? Stal jest dobra, ale skoro dysponujemy lepszymi metalami, to trzeba je wykorzystać. W walce każdy drobiazg się liczy.

     Przyznałem mu rację. Pogawędziliśmy jeszcze trochę. Na koniec Tulius roześmiał się i oznajmił.

     - Wiesz, chyba nigdy nie przywyknę do tego cholernego mrozu!

     Ale zaraz spoważniał.

     - I nigdy nie zrozumiem Nordów – dodał, pocierając czoło. – Ale nauczyłem się ich szanować.

     Po pożegnaniu generała, udaliśmy się do Błękitnego Pałacu, złożyć nasze uszanowanie Elisif. I tam natknęliśmy się na pewnego przybysza, z przejęciem opowiadającego Falkowi Ogniobrodemu o tajemniczych zjawiskach, w jaskini Wilczy Czerep. O ile dobrze go zrozumiałem, obawiał się czegoś i prosił o pomoc. I to chyba już nie pierwszy raz, bowiem widziałem go już w pałacu. Miał na imię Varnius i mieszkał w Smoczymoście.

     Falk obiecał, że zrobi co w jego mocy, ale widać było po nim, że nie przywiązuje wagi do tych wydarzeń. Widać, nie doceniał niebezpieczeństwa. W przeciwieństwie do mnie, który słyszałem już coś niecoś o tym miejscu i byłem gotów tam wyruszyć.

     - Podobno potrzebujesz pomocy w jaskini Wilczy Czerep – zagadnąłem go.

     Falk wydawał się zaskoczony, że interesuje mnie ta sprawa.

     - Masz na myśli sprawę Smoczymostu? – uniósł brwi. – Szczerze mówiąc, zamierzałem dać sobie z tym spokój. Nawet w najlepszych chwilach Varnius jest trochę nerwowy.

     Widząc jednak, że nie ustępuję, opowiedział mi o tej sprawie.

     - Mówiono o dziwnych zdarzeniach w jaskini Wilczy Czerep – gestem zaprosił nas, byśmy usiedli. – Znikali podróżni, pojawiały się rozmaite światła. To zapewne dzikie zwierzęta, albo bandyci. Chyba nie warto się tym zajmować podczas wojny.

     Mówiąc „wojna” miał na myśli potyczki z Renegatami, którzy uciekając przez cesarskimi dotarli dalej na północ, jak również z niedobitkami Gromowładnych, którzy żądni zemsty na Tuliusie, wciąż nękali okolice, licząc na to, że sprowokują go do popełnienia błędu.

     - Ale jeśli chcesz oczyścić tę jaskinię – uniósł w górę ręce. – Dopilnuję, by zapłacono ci za twoją pracę – zapewnił.

     Byłem już zdecydowany.

     - Dlaczego nazywano ją Wilczy Czerep? – spytała Lydia.

     - Ta jaskinia cieszy się złą sławą – westchnął. – Dawno temu Potema, Królowa Wilków, wykorzystywała ją do nekromantycznych rytuałów. Stąd ta nazwa. To było – zastanowił się na moment – ponad pięćset lat temu. Teraz praktycznie nic tam nie ma. Ale wszyscy uważają, że jaskinia jest nawiedzona.

     Dziwić mogłaby jego obojętność wobec tej sprawy, ale w rzeczy samej jaskinia leżała daleko na północy, w dzikich ostępach, gdzie mało kto się zapuszczał. Tam prędzej można było paść ofiarą śnieżnego trolla albo Lodowego Upiora, niż nekromantów. O wiele bardziej frapowało go zapewnienie bezpieczeństwa na uczęszczanych szlakach. Moją propozycję przyjął jednak z wdzięcznością, bo, jak stwierdził, sam nie wiedział, czy przypadkiem coś z powrotem nie nawiedziło jaskini.

     - Wiesz coś o Potemie? – spytałem Lydię, gdy już leżeliśmy w łóżku, w gospodzie „Pod mrugającym ślizgaczem”.

     - Tylko legendy – odrzekła. – A i z tych niewiele pamiętam. Podobno dokonała zbrodni, próbując osadzić swego syna na cesarskim tronie, czy coś takiego. Wiem, że parała się nekromancją. Nazywano ją Wilczą Królową, ale nie wiem, dlaczego. Możliwe, że potrafiła zniewolić wilki, aby jej służyły.

     Złożyła głowę na rękach, a ręce położyła mi na piersi.

     - Po tylu wiekach trudno już odróżnić prawdę od legendy – uśmiechnęła się. – Ciekawa jestem, co będą opowiadać o tobie za pięćset lat.

     Pogładziłem ją po włosach.

     - Będą mówić, że miałem piękną, dobrą i bardzo dzielną żonę – uśmiechnąłem się. – I pojawią się w Skyrim kamienne posągi Lydii z Wietrznego Domku. A żaden nie będzie do ciebie podobny.

     Spojrzała mi w oczy tak serdecznie, że objąłem ją ramionami i przytuliłem do siebie z całej siły. Wpiliśmy się w siebie nawzajem jak dwa głodne drapieżniki.

*          *          *

     - To musi być gdzieś tutaj – Lydia zerknęła na mapę i zaczęła rozglądać się wokół.

     Staliśmy na rozdrożu, dysząc ciężko, bowiem od pewnego czasu wciąż szliśmy pod górę, a trakt był trochę oblodzony. Od świątyni Meridii aż do szlaku na grani, trzeba było bezustannie uważać, żeby nie zjechać w dół. Na szczęście, południowy, stromy trakt mieliśmy już za sobą i dotarliśmy właśnie do drogi, biegnącej ze wschodu na zachód, która znajdowała się na szczycie górskiego łańcucha, odgradzającego prowincję od wybrzeża.

     Znałem to miejsce. Gdybym skręcił na zachód, dotarłbym do fortu Hraggstad, tego samego, który odbiłem w pojedynkę z rąk rozbójników, w ramach egzaminu, jakiemu poddali mnie Rikke i Tulius, przed przyjęciem do Legionu. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Z zadania wywiązałem się wzorowo, co zdążyło już obrosnąć legendą, a Tuliusowi dało potem pretekst do udzielania mi szybkich awansów, poza kolejnością.

     Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy dźwięk – trzeszczenie kości.

     Szkielet! Nawet dwa, o ile mogłem się zorientować. Lydia także je usłyszała i sięgnęła po łuk. Ostrożnie podkradliśmy się w stronę kępy krzewów, jak się potem okazało, osłaniającej ciasne wejście do jaskini. Spacerowały tam dwa szkielety, uzbrojone w pradawne, norskie miecze – strażnicy nekromantów. Trudno o dokładniejszą wskazówkę. To musi być tutaj!

     Lodowy kolec przeszył jednego z nich. Drugi padł od zwykłej, myśliwskiej strzały. Na szkielety szkoda było lepszych. Zagłębiając się w kręty, naturalny chodnik, sięgnąłem po łuk. Zaczęliśmy się skradać, ze strzałami na cięciwach. Od razu poczuliśmy, że jaskinia jest zamieszkana. Dał się wyczuć zapach dymu, dobiegający z dołu.

     I rzeczywiście, po pewnym czasie chodnik rozszerzył się w niewielką grotę, w której płonęło blade ognisko, a wokół siedziały dwie postaci, w szatach nekromantów. Tutaj chodnik rozdwajał się. Prawa odnoga prowadziła na osłoniętą półkę skalną, lewa natomiast prosto do ogniska. Wybraliśmy prawą, bowiem zanim poczęstujemy ich strzałą, dobrze było zorientować się, czy nie grozi nam coś jeszcze. Gdy znaleźliśmy się na czymś, w rodzaju naturalnego balkonu i spojrzeliśmy na jaskinię z góry, naszym oczom ukazały się solidne, drewniane drzwi, oświetlone częściowo ogniskiem, częściowo kagańcem, dziwnie nie pasujące do tego miejsca, wyglądające raczej jak drzwi do jakiegoś domu. Pod nimi znajdowało się nawet kilka schodków. No cóż, widać nekromanci urządzili sobie tutaj coś więcej niż tylko schronienie. Jaskinie we wnętrzu góry potrafiły być w tym kraju naprawdę ogromne. Nie zdziwiłbym się, gdybym za tymi drzwiami ujrzał coś w rodzaju Czarnej Przystani, tylko w norskim stylu.

Jaskinia Wilczy Czerep

     Ostrożnie podkradliśmy się z powrotem do rozdroża. Zlikwidowanie nekromantów to był dla nas drobiazg. Nie czuliśmy wcale litości dla tych wynaturzonych ludzi, którzy gdyby tylko dostali nas w swoje ręce, postąpiliby z nami o wiele gorzej.  O ile w przypadku rozbójników, zwłaszcza młodych, być może zwiedzionych przez starych wyjadaczy, miewałem czasem wyrzuty sumienia, o tyle nekromantów tępiłem jak robactwo, bez żadnych uczuć. Rozbójnicy wprawdzie czasami znęcali się nad swoimi ofiarami, ale nie było to regułą. No i dotyczyło to tylko fizycznych cierpień. Nekromanci zabawiali się zarówno ich ciałem, jak i duszą. Przed ich okrucieństwem nie chroniła nawet śmierć.

     Ostrożnie otworzyliśmy drzwi. Wąskie schody, wycięte w litej skale, biegły w dół, do wnętrza góry. Po drodze zlikwidowaliśmy draugra i jeszcze jednego kościotrupa. Aż stanęliśmy nad krawędzią naturalnego szybu. Zerknąłem w dół. Było wysoko, ale ściany szybu miały gdzieniegdzie spore występy i skalne półki, umożliwiające zejście. Problem w tym, że tą drogą w żaden sposób nie można było wrócić.

     Obeszliśmy całą jaskinię dookoła – żadnego innego wyjścia nie znaleźliśmy.

     - Oni jakoś przecież muszą stamtąd wychodzić – mruknąłem, zawieszając łuk na plecach. – Na pewno będzie tu jakieś inne wyjście.

     Zeskoczyłem na najbliższą półkę. Potem na nieco niższą. Szło całkiem sprawnie. W dodatku zauważyłem ślady, świadczące o tym, że nie tylko ja schodziłem w ten sposób. Musiała to być droga mocno uczęszczana. To mnie uspokoiło.

     Na dole nie było jaskini, jak się spodziewałem, tylko wąski chodnik, prowadzący w dół. Im dalej szliśmy, tym dziwniejsze dobiegały nas odgłosy. Coś niby jak szum wiatru w lesie, trochę jak odgłos gniecionej kartki papieru, trochę jak cykanie świerszcza. Im bliżej wylotu, tym wyraźniej widzieliśmy jakieś błękitne błyski. Zapewne magiczne…

     Tunel skończył się nagle, wyjściem na półkę skalną, a przed nami, tak jak przypuszczałem, otworzyła się ogromna jaskinia. I to bynajmniej nie pusta – zbudowano w niej najprawdziwszy zamek. Zamek z murami, basztami, wieżami… W oddaleniu ujrzałem coś w rodzaju bramy i wiodące do niej schody. Po lewej główny stołp z szeroką wieżą. Po prawej druga wieża, bardzo podobna, zdawała się być zbudowana bezpośrednio na skale. Ale najdziwniejsze było to, co odbywało się na głównej wieży, tej z lewej strony.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła zdumiona Lydia.

Jaskinia Wilczy Czerep - przywołanie Potemy. Wizja artystyczna.

     Na szczycie wieży ujrzałem kilka postaci, zbitych w krąg. Do tego miejsca zewsząd płynęły strumienie magicznej energii, w postaci błękitnego światła. Wyglądało to, jakby wszystkie pioruny z okolicy uparły się uderzać wciąż w jedno miejsce. To one wydawały te dziwne odgłosy. Na szczycie wieży miał miejsce jakiś magiczny rytuał. Dostrzegłem też kilkoro strażników, rozstawionych w przejściach. Nie trzeba było bystrości wzroku, żeby odgadnąć, że to draugry. I to nie byle jakie!

     - Królowo wilków! – rozległ się nagle kobiecy głos z wieży. – Usłysz nasze wezwanie i zbudź się! Wzywamy Potemę!

     - Wzywamy Potemę! – powtórzyli pozostali

     Akustyka w jaskini była znakomita. Słyszałem wyraźnie wszystko, co mówili nekromanci. To dobrze i źle. Dobrze, bo wiedziałem, co planują. Źle, bo sam mogłem być przez nich usłyszany. Na szczęście ja umiałem poruszać się cicho, a odgłosy strumieni magii zagłuszały nieco ewentualne szelesty, jakie mogliśmy wydać, skradając się.

     - Długo spałaś – ciągnęła mistrzyni rytuału, - pozbawionym snów snem śmierci, Potemo. Ale dosyć tego. Usłysz nas, królowo wilków! Wzywamy cię!

     - Wzywamy Potemę – jak echo powtórzyli zgromadzeni na wieży nekromanci.

     A zatem obawy Varniusa były słuszne. Sprawa była znacznie poważniejsza, niż wydawało się to Falkowi. Nekromanci chcieli wskrzesić Potemę. Nie znałem mocy Potemy, ale nie przypuszczałem, by miało to być coś dobrego dla świata. Zrozumiałem, że muszę im w tym przeszkodzić. Jak? Cóż, dla mnie było to proste – zlikwidować ich wszystkich.

     Skorzystałem z okazji, że dwa draugry oddaliły się od widniejącego w oddali przejścia i został tylko jeden. Szybko wybrałem elfią strzałę i napiąłem łuk. Trafiłem! Nieumarły strażnik padł na ziemię. Nie odważyłbym się na to, gdyby byli tam żywi strażnicy, którzy mogliby zauważyć brak jednego z nich. Ale bystrości draugrów nie musiałem się obawiać, bo jej nie miały. Tak jak przypuszczałem, dwóch nieumarłych pojawiło się w bramie jednocześnie. Nawet nie spojrzały w stronę swego towarzysza.

     Z półki prowadziła wąska ścieżka w dół. Napotkaliśmy tam nekromantę, a on napotkał strzałę Lydii, zanim zdążył nas zauważyć. Wyszliśmy na całkiem wygodne schody, które doprowadziły nas do szerokiego donżonu, z kręconymi schodami, wiodącymi na szczyt. Wewnątrz było trochę ciemniej. Aby nic nas nie zaskoczyło, użyłem Szeptu Aury. Ponad schodami zajarzył mi się niezdarnie kroczący kształt nieumarłego. O ile mogłem się zorientować, był to Pan Śmierci. Niedobrze… Przeciwnik, władający Głosem mógł nam nie tylko zaszkodzić, ale też zaalarmować nekromantów. Niespodziewany Krzyk musiał wydać się podejrzany. Trzeba go zdjąć szybko i z zaskoczenia. Ostrożnie podkradliśmy się do szczytu schodów. Był tam. Stał nieruchomo, jakby wpatrywał się w coś poza wieżą. Posłaliśmy mu dwie strzały. Wystarczyły, by nim zachwiać. Przyklęknął. Jeszcze jedna strzała i poświata w jego oczodołach zgasła. Był wolny. Tak wolałem o nich mówić. Jakoś nigdy nie czułem nienawiści do draugrów, świadomy, że są tylko niewolnikami magicznej siły. Zresztą, wszyscy znajomi magowie uważali tak samo – draugra się nie zabija, tylko uwalnia.

     Z donżonu górne wyjście prowadziło na szeroki taras. Na jego drugim końcu znajdowały się schody, wiodące do bramy zamku, gdzie przedtem kręciło się kilku strażników. Zaczailiśmy się na dole, oczekując, aż draugry pojawią się w naszym polu widzenia. Gdy się to stało, ustrzeliliśmy je z łuków. Oba padły w pobliżu bramy. Trochę zaniepokoił mnie hałas, jaki się przy tym rozległ. Przez dłuższą chwilę nie ruszaliśmy się z miejsca, obserwując i nasłuchując. Nic się nie działo. Słyszeliśmy tylko trzask magicznej energii i zawodzenie nekromantów, wzywających Potemę. Powoli zaczęliśmy wspinać się na schody.

Schody i przejście pod murem, o których wspomina Wulfhere

     I wtedy zaskoczył nas trzeci draugr. Ale zaskoczył nas całkowicie! Wysunął się niespodzianie zza zaułka. Nie zauważył nas i kroczył swym kołyszącym, niezdarnym krokiem prosto ku nam. Było za blisko na strzał. Dobyłem miecza. I to był mój błąd.

     Po raz pierwszy dar Meridii ściągnął na mnie kłopot. Do tej pory służył mi wiernie, dysponując swoją mocą zupełnie, jakby był rozumną istotą. Nie wiem, co się stało tym razem. Pomógł mi wprawdzie pozbyć się nieumarłego, do czego przecież był stworzony. Ale magiczna eksplozja pojawiła się w zupełnie nieodpowiednim momencie. Więcej draugrów w pobliżu nie było, więc żadnego nie uśmierciła, ale za to ściągnęła nam na kark dwóch zaniepokojonych nekromantów. Jeden od razu padł, przeszyty strzałą Lydii. Drugiego zaatakowałem mieczem. Zauważył mnie i momentalnie wytworzył wokół siebie magiczną barierę ochronną. Nie pomogło mu to. Ostrze bez trudu przeniknęło przez zasłonę i ugodziło go prosto w gardło. Tam celowałem, aby nie mógł krzyknąć. Bariera znikła, on sam zachwiał się. I wtedy dopadł go mój cios litości. Nie chciałem, by wykrwawiał się powoli, rzężąc u moich stóp. Obróciłem się jak w piruecie i z półobrotu odciąłem mu głowę. Potoczyła się po stopniach w dół.

     Odetchnąłem, próbując uspokoić rozszalałe serce. Pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą Zguby Smoków. Ale miałem dość paradowania z dwoma mieczami. Przedświt był poręczniejszy, bo prosta klinga umożliwiała zadawanie pchnięć, a ze smokami i tak walczyłem przy pomocy łuku. Trzeba będzie jednak pożegnać się z darem Meridii i sprawić sobie miecz szklany. Taki byłby najodpowiedniejszy. Tylko kto nałoży mi na to podwójne zaklęcie? Przez chwilę myślami zabłądziłem do Pękniny. Rozdzieracz Chłodu, to byłby miecz najbardziej dla mnie odpowiedni.

     Lydia przysunęła się do mnie i przez chwilę uważnie nasłuchiwaliśmy, czy przypadkiem eksplozja nie zwabi tu jeszcze jednego strażnika. Ale poza magicznymi trzaskami w górze i monotonnym mamrotaniem nekromantów, wzywających Potemę, nie usłyszeliśmy żadnych niepokojących dźwięków. Ruszyliśmy na schody i znaleźliśmy się pod bramą. I wtedy oboje usłyszeliśmy coś, na co skuliliśmy się odruchowo. Odezwała się sama Potema.

     - Tak! – zawołała ostrym, przejmującym głosem, wydobywającym się chyba z najgłębszych czeluści Otchłani. – Tak! Sprowadź mnie do tego wymiaru!

     Z miejsca, w którym staliśmy, nie mogliśmy dostrzec, co dzieje się na górze, ale z pewnością zapanowało tam ożywienie. Nekromanci podnieśli głosy. Już nie mruczeli swych zaklęć, lecz wypowiadali je pełnym głosem, w którym brzmiała nadzieja.

     - Nasze głosy cię wzywają – odezwała się mistrzyni rytuału. – A krew niewinnej istoty wiąże cię, Królowo Wilków!

     - Wezwana słowami – odrzekł chór nekromantów. – Związana krwią!

     Nie znałem ani dokładnego celu, ani sposobu działania nekromantów. Coś jednak w ich słowach bardzo nie spodobało się Potemie. Jej uprzednia radość ustąpiła nagle miejsca bezgranicznej złości. Tak wściekłego głosu z Otchłani jeszcze nie słyszałem.

     - Co? – wrzasnęła Potema. – Co czynicie? Głupcy! Nie zmusicie mnie do posłuszeństwa!

     Ale nekromanci zdawali się nie zwracać na to żadnej uwagi.

     - Wezwana słowami – powtórzyli. – Związana krwią.

     - Nie zdołacie mnie uwięzić, robaki! – krzyknęła Potema.

     Ci jednak dalej powtarzali swoją formułkę. A mnie zaczęło się coś wyjaśniać w głowie. Nekromanci zamierzali wprawdzie przywołać, czy nawet wskrzesić Potemę, ale bynajmniej nie ku jej chwale, tylko do własnych celów. Miała stać się ich niewolnicą. Nie wiem, jak zamierzali tego dokonać i wcale mnie to nie obchodziło, ale wiedziałem, że muszę im przeszkodzić za wszelką cenę. Potema, z jej pogardą dla śmiertelników, ukazała mi się bowiem jako zło w czystej postaci, jakby była szczególnie złośliwą i okrutną daedrą. 

     Korzystając z zamieszania na górze, przebiegliśmy pod bramą i wbiegliśmy na schody, wykute między murem i skałą jaskini, które ukazały nam się po naszej lewej ręce. Prowadziły na niewielki taras, a stamtąd można było już wejść do wnętrza wieży. Mieliśmy nadzieję, że zaskoczymy nekromantów, zaaferowanych swoim rytuałem. Stało się jednak inaczej. 

Schody między wieżą i litą skałą

     - Coś jest nie tak – mistrzyni rytuału zmieniła głos. – Mamy tu intruza!

     Ani chybi, wyczuła nas. Nie było czasu do stracenia. Wbiegliśmy przez wąską bramę do wnętrza wieży. Tam znajdowały się kręcone schody, prowadzące na szczyt.

     - Zatrzymać intruza! – zawyli nekromanci i jeden po drugim zaczęli zbiegać po schodach.

     Ku swojej zgubie… Nie pamiętam już, ilu ich było. Czworo, albo pięcioro. Wąskie schody nie pozwalały im zewrzeć szeregów i choć Lydia również nie mogła mnie wspomóc, miecz i tarcza utworzyły nieprzebytą dla nich zasłonę. Nie mogli zaatakować razem, ponieważ wzajemnie zasłaniali sobie cel. Mimo to, oberwałem boleśnie lodowym kolcem, co sparaliżowało mnie na okamgnienie. Na szczęście nekromanta, siłą rozpędu nadział się na mój miecz. Tarczą zepchnąłem go ze schodów i zaatakowałem następnego.

     W bezpośrednim starciu, w wąskim przejściu, nie ma lepszej broni niż prosty, jednoręczny miecz. Nie zastąpi go najlepszy łuk, nie zastąpi go magia Zniszczenia, nie zastąpi go najostrzejszy topór, czy dwuręczny brzeszczot. Broń dwuręczna wymaga miejsca na rozmach, którego tutaj nie było. Nawet zakrzywiona klinga Zguby Smoków, zadająca precyzyjne cięcia, ale uniemożliwiająca zadawanie pchnięć, nie sprawdziłaby się w tych warunkach tak dobrze, jak poradził sobie Przedświt w mojej dłoni. W takich warunkach po prostu nie ma lepszej broni. Nawet magia wymaga krótkiej chwili na przywołanie zaklęcia, podczas gdy cios lekkim mieczem można zadać w mgnieniu oka. Błyskawica, którą poczęstował mnie następny, zbyt krótko trwała, by mi zaszkodzić. Rozeszła się po moich blachach i nie zdołała nawet wywołać bólu. Płomienie kolejnego nekromanty również trwały za krótko, by oparzyć. Ciąłem i kłułem jak w amoku, a każdy mój cios był celny i zbierał krwawe żniwo. Nekromanci, ubrani jedynie w czarne habity, byli łatwym celem. Już po chwili, ubabrany ich krwią, wbiegłem na szczyt wieży, a za mną Lydia.

     Tam rytuał wciąż trwał. Chuda kobieta w czarnych szatach, stała z rozłożonymi ramionami przy jakimś ołtarzu, czy kamieniu rytuału, nie wiem, jak to się nazywało. Przepływała przez nią magiczna energia, w postaci błękitnych strumieni i widać było, że to ona właśnie jest tym medium, które komunikuje się z Otchłanią. Jeszcze chwila, a będzie za późno!

     Przedświt przerwał ohydny rytuał. Cios sztychem w samo serce zakończył magiczną komunikację. Mistrzyni nawet nie westchnęła, gdy legła u moich stóp. Strumienie magii urwały się. Nastała cisza. Przytłaczająca cisza, jakby czegoś zabrakło. Byliśmy sami. Poza nami nie było tu już nikogo, ani niczego, co mogłoby wydać jakikolwiek dźwięk.

     Spojrzeliśmy po sobie.

     - To chyba koniec… - szepnąłem niepewnie. – Możemy wracać.

     Dziwnie zabrzmiał mój głos w tej ciszy. Jakoś nie pasował do tego miejsca. Lydia zerknęła na mnie, po czym pokręciła głową i zaczęła rozglądać się na boki. Dostrzegłszy w kącie jakąś lnianą szmatę, chwyciła ją i zaczęła obcierać moją zbroję.

Jaskinia Wilczy Czerep - kamień rytuału

     - Stój spokojnie – również odrzekła szeptem. – Masz na sobie tyle krwi, że nie opędzimy się od wilków. Wracać, ale którędy? Nie damy rady wspiąć się w tym szybie.

     Rozejrzałem się wokół, 

     - Może tędy? – wyciągnąłem rękę, wskazując na zwodzoną kładkę.

     Na szczycie wieży znajdowała się bowiem drewniana, podniesiona kładka, opuszczana dźwignią. Gdy za nią pociągnąłem, kładka opadła z takim hukiem, że aż drgnęliśmy. W tej niesamowitej ciszy brzmiało to wręcz obraźliwie. Drewniany mostek prowadził na szczyt drugiej wieży, osadzonej na skale. Tamta wieża była bliźniaczo podobna do pierwszej. Też miała wewnątrz  kręcone schody. Zeszliśmy po nich i znaleźliśmy się w naturalnym korytarzu, wiodącym w górę. Nie napotkaliśmy po drodze żadnych przeszkód. Po pewnym czasie na policzku poczułem chłodny powiew. Do wyjścia było już blisko.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Rozdział XXXI – Sanktuarium Staroblasku

     Do Białej Grani dotarliśmy następnego dnia, w południe. Zostawiliśmy manele w domu, po czym ja udałem się do świątyni Kynaret, a Lydia, jak każda szanująca się małżonka, poszła tracić pieniądze w sklepach i na bazarze. Tak przynajmniej ona sama stwierdziła, a ja pomyślałem, że wcale by mnie to nie zmartwiło. Miło byłoby od czasu do czasu mieć normalną żonę. Jednak ona i pod tym względem była niezwykła. Jej osobiste potrzeby były bardziej niż skromne. Nie pragnęła ani biżuterii, ani bogatych strojów. Inna sprawa, że i bez nich wyglądała przepięknie. Najlepiej czuła się w zbroi, a ulubionym klejnotem zwykle stawał się dla niej błyszczący i wypolerowany miecz. No cóż, znajdowaliśmy się w Skyrim, a pośród Nordów nie było to niczym nadzwyczajnym. Trzeba było po prostu porobić trochę zakupów. Coś do jedzenia, jakieś miękkie futro do wyściółki zbroi, kilka drobiazgów… Rozstaliśmy pod domem, gdzie ja skręciłem w prawo do centrum, a ona przeszła na drugą stronę ulicy i wskoczyła po schodach do „Pijanego Łowcy”, sklepu myśliwskiego, gdzie można było kupić strzały, łuki, a także rogi, skóry i dziczyznę.

     Pobiegłem do świątyni. Było tu spokojnie i cicho, jak zawsze. Danica rozmawiała właśnie półgłosem z jakimś nieznanym mi Cyrodiilijczykiem w podróżnym stroju. Gdy wszedłem, odwróciła do mnie głowę i spojrzała na mnie z zaciekawieniem, a gdy wyjąłem zza pasa Zgubę Pokrzyw, skrzywiła wargi w uśmiechu.

     - Udało ci się już odebrać Zgubę Pokrzyw tym wrednym wiedźmokrukom!

     Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie. Danica nie była specjalnie komunikatywna. A raczej była, jak najbardziej, ale tylko w jedną stronę. Umiała wspaniale słuchać i czytać prawdę między wierszami, z samego tonu głosu, zwłaszcza, gdy ludzie uskarżali jej się na różne dolegliwości. Ale wysławiać się w sposób zrozumiały nie potrafiła. Zdarzało się jej połykać słowa, albo formułować myśli w taki sposób, że jej własne wypowiedzi rozumiała wyłącznie ona jedna. Zawsze musiała potem tłumaczyć, o co jej chodziło, co niezmiernie ją irytowało. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby uznać ją za wybuchową i mało sympatyczną osobę, ale byłby to błędny osąd. Z nią po prostu trzeba było nauczyć się rozmawiać.

     - Mam dla ciebie Zgubę Pokrzyw.

     Podałem jej magiczny nóż, ale ona odsunęła się, jakby bała się kontaktu z tym przedmiotem. Tak naprawdę nie chciała po prostu dotykać czegoś, co mogło być skażone. Po wiedźmokrukach można się bowiem było spodziewać wszystkiego. A w świątyni, która pełniła też rolę lazaretu, obowiązywała bezwzględna higiena.

     - Och, naprawdę nie spodziewałam się twojego powrotu – odrzekła.

     To tyle, jeśli chodzi o sztukę wysławiania się. Wyglądało to tak, jakby z całą świadomością posłała mnie na pewną śmierć. Oczywiście, zapomniała po prostu dodać „tak szybko”.

     Uśmiechnęła się zadowolona.

     - Oczywiście, cieszę się, że jednak jesteś.

     Po czym z zainteresowaniem, ale i rezerwą obejrzała ostrze, jednak nie wyciągając ku niemu ręki. Wskazała je tylko końcem palca.

     - Nie mam ochoty tego dotykać – oznajmiła, krzywiąc się lekko. – Myślisz, że możesz wykonać kolejne kroki?

     Aha… Czyli to nie koniec przygody! Sam będę musiał utoczyć sok ze świętego drzewa. Chyba nic trudnego, ale może to być daleko stąd.

     - Co trzeba zrobić? – spytałem.

     - Gaj, Sanktuarium Staroblasku, znajduje się na wschód stąd…

     Wyciągnąłem mapę i podałem jej, razem z ołowianym sztyftem do rysowania. Zaznaczyła mi punkt w pobliżu gorących źródeł, niedaleko fortu Amol. Nie ma co, dalekie zatoczyłem koło w tej wędrówce.

     - Możesz użyć Zguby Pokrzyw, by zdobyć trochę soku – mówiąc to, otworzyła stojącą pod ścianą skrzynię.

     Zajrzałem jej przez ramię. Stały tam same fiolki z lekarstwami, a niektóre puste i sterylne. Wybrała jedną i podała mi, patrząc mi ciepło w oczy.

     - Czy dobrze słyszałem, że zmierzasz do zagajnika Staroblasku?

     Śpiewna mowa z rodzinnych stron zabrzmiała mi przy uchu. Odwróciłem się. Przede mną stał podróżnik, z zaciekawionym wyrazem twarzy.

     - W czym mogę pomóc? – spytałem uprzejmie.

     Przedstawiliśmy się sobie. Nazywał się Maurice Jondrelle. I pochodził wprawdzie z Cyrodiil, ale z dalekiego południa, znad morza Topal, podczas gdy moja wioska leżała na północy. Ale zawsze miło było porozmawiać z rodakiem, nawet z daleka.

     - Jestem podróżnikiem – rzekł. – Pielgrzymem. Podążam za głosem Kynaret wszędzie, gdzie jest on słyszalny. Od lat marzyłem o ujrzeniu Staroblasku.

     Pochylił się w moją stronę.

     - Mogę podróżować razem z tobą? – spytał proszącym tonem. – Obiecuję nie wchodzić ci w drogę!

     Roześmiałem się. Nie wiem, za kogo mnie wziął. Czyżby za jakiegoś dygnitarza, w dyplomatycznej wyprawie? Posłem byłem dotąd tylko raz. Maurice wyglądał sympatycznie. Mógł mieć około trzydziestu lat. Śniada cera, ciemne włosy i oczy, jak to u Cesarskich. Ale najbardziej w oczy rzucał się spokój, bijący z jego strony i jakoś dziwnie mi się udzielający. Z pewnością mówił prawdę, gdy twierdził, że podąża za głosem Kynaret. Uścisnąłem jego dłoń.

     - Z radością przyjmę twoje towarzystwo – zapewniłem go.

     Umówiliśmy się na ranek, ale nie jutrzejszy, tylko następny.

     - Muszę trochę podreperować nasz ekwipunek – wyjaśniłem. – To może potrwać.

     A potem poszedłem do sklepu Belethora, pozbyć się kilku drobiazgów, zdobytych w czasie podróży. Moja sakiewka znów zaciążyła. Tryb życia, jaki prowadziłem, był wprawdzie bardzo niebezpieczny, ale niesamowicie intratny. Kosztowności, jakie znajdywałem w czasie wypraw, stopniowo czyniły z nas bogaczy. W Wietrznym domku mieliśmy już pełny kuferek złotych septimów, a w jednej z szuflad przechowywałem drogie kamienie i małe sztabki złota i srebra. Niemal zawsze po takich wyprawach odwiedzałem wszystkich okolicznych kupców i ogołacałem ich z gotówki, pomimo, że nie brałem drogo. Belethor też lubił robić ze mną interesy. Twierdził, że zawsze mam dobry towar i niewygórowane ceny, a przedmioty, jakie mu znoszę, są na tyle rzadkie, że nigdy nie leżą u niego długo. Cóż, znosiłem mu klejnoty z całego Skyrim. Z broni zbieraliśmy zwykle tylko sztylety, bowiem miecze, czy topory były jednak zbyt ciężkie. No, chyba że było blisko do miasta. Ale broń sprzedawaliśmy głównie kowalom. Natomiast kupcy mogli liczyć na biżuterię, drogie kamienie, zaklęte przedmioty i jakieś szczególne osobliwości, jak na przykład obroża wampirzego Ogara Śmierci, czy elementy dwemerskiej zastawy stołowej, która zawsze cieszyła się wielkim powodzeniem. W ogóle, na wszystkie dwemerskie wyroby był spory popyt. Choćby dlatego, że były po prostu pięknie wykonane i bardzo trudne do zdobycia. Kiedyś zabraliśmy ze sobą żyroskop ze strażniczej sfery. Był nie zniszczony i wciąż działał. Kupił go jeden z handlarzy w Pękninie i zrobił sobie z niej ozdobę na ścianę. Zapewne nie wiedział nawet, co to jest.

     Gdy wróciłem do domu, Lydii jeszcze nie było. Zrzuciłem z siebie zbroję i przebrałem się w luźną bluzę i płócienne spodnie. A potem obejrzałem swój wysoki, elfi but, obłożony blachą z księżycowego kamienia.

     Zęby sideł nie były bardzo ostre. To zrozumiałe – nie zastawiano ich po to, żeby ucięły zwierzęciu nogę, tylko żeby je złapały i przytrzymały. Nie przebiły więc cienkiej blachy. Zresztą, blachę z księżycowego kamienia nie tak łatwo było przebić. Ale lekko ją wgniotły. Na tyle, że but trochę mnie uwierał. A poza tym, wgniecenie było widoczne i bardzo mi się ono nie podobało. Z daleka było widać, że Wulfhere, jak dzieciak, dał się złapać w żelazo. Nic innego nie zostawiało takich śladów. Naprawa nie była trudna. Trzeba było tylko rozwiercić kilka nitów, zdjąć dwie blachy, wyklepać je na gorąco, trochę wypolerować i przynitować z powrotem. Nie zajmie mi to więcej niż dwie godziny.

     Ponieważ pod naszą nieobecność pojawiło się kilka pajęczyn i trochę kurzu, chwyciłem w ręce miotłę i zabrałem się za robienie porządków. Nie jakieś wielkie sprzątanie. Na miotle się skończyło. W międzyczasie weszła Lydia, z plecakiem pełnym zakupów. Rzuciła na stół grubą wiązkę dwemerskich strzał i zakrzątnęła się przy kuchni. A ja po jej minie wiedziałem już, że właśnie poznała przepis na nową potrawę i koniecznie będzie chciała mnie zaskoczyć. 

     - Kupiłam miękką skórę na wyściółkę – oznajmiła. – Naprawisz mi kirys?

     - Pewnie – rozciągnąłem się na krześle, wyciągając nogi przed siebie i zakładając ręce za głowę. – Nie będzie z tym dużo roboty. Zajmę się tym jutro.

     Odwróciła się do ściany.

     - A twój but? – spytała. – Nie będziesz go naprawiał?

     - Też jutro – odparłem leniwie, usiłując utrzymać powagę. – Dziś mi się nie chce…

     - A jak się okaże, że to trudniejsze, niż myślałeś?

     - A co w tym trudnego?

     Wzruszyła ramionami.

     - Jeśli ci to zabierze więcej czasu…

     - To wyruszymy dzień później – skwitowałem. – Maurice poczeka…

     - Kto? – odwróciła się do mnie zdziwiona.

     - Będziemy mieli towarzystwo w tej wyprawie. Polubisz go.

     - Jakiej wyprawie? – zmarszczyła brwi. – To nie wracamy do Zimowej Twierdzy?

     No tak, ona niczego nie wiedziała. Opowiedziałem jej o wszystkim, co wydarzyło się w świątyni. Słuchała bez specjalnego zainteresowania, dopóki nie wymieniłem nazwy Staroblask.

     - To tam idziemy? – spytała podnieconym głosem. – Zawsze chciałam zobaczyć to miejsce. Podobno jest przepiękne!

     I zaraz spoważniała.

     - Wiesz, będę ten kirys potrzebować jeszcze dziś…

     Uszło ze mnie powietrze.

     - A po co?

     - No… - zająknęła się. – Bo muszę go przymierzyć.

     - To przymierzysz go jutro – wzruszyłem ramionami. – Mamy czas…

     - Ale ja sobie życzę mieć go dzisiaj, jasne?! – huknęła na mnie tak, że aż podskoczyłem. – Idź go napraw, albo napraw sobie but, albo idź porozmawiać z… Z kim tam chcesz, ale zniknij mi z domu!

     - Co cię ugryzło? – spojrzałem na nią zaniepokojony.

     Westchnęła.

     - Bo jak będziesz mi patrzył na ręce, to na pewno mi nie wyjdzie…

     Roześmiałem się w głos.

     - No i czego rżysz? – mruknęła zawstydzona. – Czy ja ci patrzę na ręce, jak psujesz żelazo?

     Porwałem ją na ręce i zakręciłem w kółko, przy czym straciłem równowagę i wiele nie brakowało, abyśmy oboje wylądowali w palenisku.

     - Wariat – skwitowała. – Zupełnie szalony! 

     - Na pewno szaleńczo zakochany – odparłem, kradnąc jej całusa. – Dawaj ten kirys i przestań się boczyć.

     - Jest na górze…

     I zaraz pożałowała tych słów, bowiem zamiast ją postawić na ziemi, z okrzykiem „Idziemy po kirys!” zaniosłem ją na górę. Choć przyznam, że było to z mojej strony lekkomyślnością, bo schody były strome.

*          *          *

     Ranek był słoneczny i ciepły. Maurice czekał już na nas przy bramie. Miał ze sobą dużą torbę podróżną, w dłoni sękaty kij, a u pasa długi nóż, poza tym jednak nie był uzbrojony. Na nasz widok uśmiechnął się i pozdrowił nas jako pierwszy.

     - Nie masz broni? – spytałem zdziwiony.

     Spojrzał na mnie zaskoczony.

     - Jestem pielgrzymem, nie wojownikiem – odparł. – Idę do sanktuarium, nie na wojnę.

     - To jest Skyrim – odrzekła łagodnie Lydia. – Tutaj bezbronny pielgrzym rzadko kiedy dochodzi do celu.

     Położyła dłoń na rękojeści Miecza Wampira, który ulepszyłem wczoraj jak umiałem, a który bardzo jej się spodobał. Zawsze wolała nieco cięższą broń, więc uznałem, że podarunek Tuliusa nie powinien kurzyć się na ścianie, tylko służyć w walce. Lydia przyjęła go z wdzięcznością, z jaką inna kobieta przyjęłaby zapewne diamentowy naszyjnik.

     - Moja żona ma rację – przytaknąłem. – To nie Cyrodiil. Skyrim to kraj ogarnięty wojną, pełen wyrzutków, dezerterów, zbójów i najróżniejszych groźnych bestii, od wilków do smoków.

     Westchnął ciężko.

     - Nawet gdybym chciał, nie potrafię władać mieczem. Czy to znaczy, że nie weźmiesz mnie z sobą?

     Potrząsnąłem głową.

     - Ależ, wezmę – zapewniłem. – Z nami jesteś bezpieczny.

     - W miarę – dodała Lydia.

     - Tylko co potem? Jak wrócisz? Nie możesz chodzić po Skyrim bez broni, bo daleko nie zajdziesz. Jak trafiłeś do Białej Grani?

     - Z oddziałem Cesarskich – odparł. – Przechodzili tędy. Odłączyłem się w pobliżu bramy, a oni pomaszerowali dalej na zachód.

     - To tłumaczy, dlaczego udało ci się zajść tak daleko – skinąłem głową. – Na razie się nie martw, zaopiekujemy się tobą.

     Ruszyliśmy. Nie spieszyliśmy się zbytnio, bowiem postanowiliśmy dojść dziś tylko do fortu Amol i tam przenocować. Stamtąd już było blisko. Maurice okazał się być miłym kompanem. Przez całą drogę opowiadaliśmy sobie różne zabawne historyjki. Dopytywał się też o niektóre sprawy, związane ze Skyrim. Początkowo najbardziej interesowały go sprawy najnowsze, czyli wojna domowa i Gromowładni. Potem zaczęły się opowieści o smokach. Co ciekawe, do Cyrodiil dotarły wprawdzie dokładne informacje o wojnie domowej, lecz o smokach wiedział niewiele, a o Smoczym Dziecięciu tylko tyle, ile ludzie opowiedzieli mu w Białej Grani. Nie chcąc się przed nim przechwalać, pominąłem swoją rolę w zwalczaniu smoków, ale on i tak o to spytał. Zdążył się już dowiedzieć, że tak mnie nazywają i koniecznie chciał wiedzieć, dlaczego. Cóż, odpowiedziałem, ale na jego gorące prośby, aby zademonstrować jakiś Krzyk, pokręciłem głową.

     - Głos to nie zabawka – odparłem stanowczo. – Ten dar służy do głoszenia chwały Kynaret. Można go użyć do obrony, albo do zwalczania wielkiego zła, ale nie do zaspakajania ludzkiej ciekawości.

     - I jeszcze śnieg nie pada – dodała Lydia. – Gdybyśmy mieli zawieję, można by chociaż rozproszyć chmury. A tak… - rozłożyła ręce.

     - Rozumiem – skinął głową. – Żałuję tylko, że nie zobaczę tego na własne oczy.

     - Lepiej, żeby nie było okazji – skinąłem głową. – Naszym celem jest dotarcie do Staroblasku i wolałbym uniknąć po drodze walki.

     I jak na złość, okazja się trafiła. Nie doszliśmy jeszcze nawet do wież Valtheim, gdy drogę przegrodziło nam troje dziwacznie ubranych osobników. Wszyscy mieli na sobie cesarskie zbroje, a w dłoniach dzierżyli broń niewątpliwie pochodzącą z cesarskich zbrojowni. Ale z pewnością nie byli legionistami. W Legionie nikt nie dostaje za małej zbroi, za dużego hełmu, ani butów, w których mógłby się utopić. I przede wszystkim, żołnierze zachowują się zupełnie inaczej, swobodniej. Nie próbują na siłę wyglądać groźnie, wypinając pierś i robiąc głupie miny.

     - Hej, ty! – stojący pośrodku Orsimer wskazał na mnie palcem. – To teren wojskowy, tu nie wolno wchodzić!

     Dobre sobie! Główny cesarski trakt miałby być terenem wojskowym. Oj, coś nietęgą głowę miał ten rozbójnik, bo że nim był, nie miałem wątpliwości.

     Zauważyłem, że Lydia nieznacznie przysunęła się w moją stronę, zasłaniając sobą Maurice’a. Była gotowa do walki.

     - Musisz zapłacić grzywnę! – warknął znowu Ork. – Powiedzmy… Dwieście sztuk złota.

     Przyglądaliśmy mu się w milczeniu, co chyba trochę go stropiło.

     - No dalej, płać! – zawołał, marszcząc groźnie brwi.

     - Jestem legatem Cesarskiego Legionu – odpowiedziałem spokojnie. – I mam cholerną pewność, że ty nie masz z nim nic wspólnego.

     Wiedziałem, że zaatakuje właśnie teraz. Nie miał już nic do stracenia. Bez ostrzeżenia machnął ciężkim, dwuręcznym mieczem i z potwornym rykiem rzucił się w naszą stronę. Po krótkiej chwili, dołączyli do niego towarzysze.

     - Iiz-Slen! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Żaden rzeźbiarz nie dałby rady stworzyć tak wyrazistego posągu, w jaki zamienił się Orsimer, na skutek tego Krzyku. Lodowa Postać to Thu’um, działający bardzo szybko. Zamroził go w okamgnieniu, w pół kroku, z mieczem wzniesionym nad głową. Momentalnie cały pokrył się szronem, co z jego wybałuszonymi oczami i grymasem na twarzy nadawało mu groteskowy wygląd. Oczywiście, lodowy posąg nie mógł utrzymać się w pionie na jednej nodze. Jak pchnięty menhir, powoli przechylił się w naszą stronę i legł sztywno u naszych stóp.

     Miecze w naszych dłoniach znalazły się tak szybko, że, jak twierdził później Maurice, nawet nie zauważył, kiedy to się stało. Ruszyliśmy oboje na dwóch pozostałych, niespodziewanie dla nich skracając dystans. Ten manewr sprawił, że ich oręż, podniesiony już do morderczych ciosów, jakie miały spaść na nasze głowy, nie zdążył opuścić się na czas. Byli tak doskonale odsłonięci, że nie musieliśmy nawet używać tarcz. Jeden miecz w jedną pierś, drugi w drugą, dokładnie między blachami obu segmentat. Mój przeciwnik dodatkowo zajął się płomieniem, gdy Przedświt poraził go swoją magią. Ten, który rzucił się na Lydię, na krótką chwilę zajarzył się czerwoną poświatą, gdy Miecz Wampira w mgnieniu oka wyssał z niego życiową energię. Po chwili obaj po chwili leżeli na ziemi, w ciemnoczerwonych kałużach, a my zwróciliśmy się w stronę Orsimera.

     Lodowa Postać nie zamraża na długo. Jednakże dwa słowa Krzyku unieruchomiły zbója na czas znacznie dłuższy, niż potrzebowaliśmy go na rozprawienie się z jego kamratami. Gdy mroźny paraliż minął, Orsimer czuł już ostrze Przedświtu na swojej szyi. Leżąc, posłał mi wściekłe spojrzenie i ryknął jak niedźwiedź. Nagłym ruchem odtrącił mój miecz i zwinnie skoczył na nogi.

     Wiedziałem, co to znaczy. Wpadł w coś, co magowie nazywają Bersekerskim Szałem. To jednak jeszcze nie był koniec pojedynku.

     W świecie magii, jaki zewsząd nas otaczał, każda rasa wykształciła sobie jakąś właściwą sobie magiczną cechę, nie wyłączając nawet takich beztalenci w tej dziedzinie jak Nordowie, których nieczułość na mróz znacznie przekraczała zwykłą, ludzką odporność na zimno. My, Cesarscy, mieliśmy coś, co nazywano Cesarskim Szczęściem. To dzięki niemu tak łatwo znajdowałem złoto i kosztowności tam, gdzie ktoś inny nigdy by ich nie zauważył. Cechą Orsimerów, urodzonych wojowników, była zdolność do wpadania w Szał Bersekerski. Było to niezwykle groźne zjawisko, bowiem pozwalało Orsimerom poruszać się znacznie szybciej, zadawać znacznie potężniejsze ciosy, a te, które spadały na nich, wyrządzały im znacznie mniejszą krzywdę, niż w normalnym stanie. Natarł na mnie z furią. Pojedynek zapowiadał się bardzo groźnie, ale ku mojemu zaskoczeniu, do walki włączył się Maurice.

     Nie dosłownie, oczywiście. Użył jednak jeszcze jednej mocy, właściwej Cesarskim – Głosu Cesarza. Nie każdy wprawdzie Cyrodiilijczyk nim władał, ale była to umiejętność dość często spotykana u moich rodaków. Głos ten działa podobnie jak krzyk Pokój Kyne – tyle tylko, że uspokaja wyłącznie istoty rozumne: ludzi, elfów i innych humanoidalnych mieszkańców Tamriel. I ten właśnie Głos uspokoił Orsimera. Wprawdzie nie na tyle, by zaprzestał on ataku, ale wytrącił go z Szału. Teraz, dla tak doświadczonego wojownika jak ja, stał się już łatwym przeciwnikiem.

     - Poniechaj! – ostrzegłem go, odbijając pierwszy cios. – Będziesz żył.

     Ale nie poniechał. Z wykrzywionymi wściekłością ustami, z których sterczały kły, niby dzicze szable i które nadawały mu szczególnie dziki wygląd, natarł na mnie niby rozjuszona bestia. Natarł, by nadziać się na mój miecz.

     Jego wzrok przybrał wyraz zdumienia, a potem jeszcze przez chwilę dostrzegłem w nim błysk boleści, gdy objął go płomień od mojej klingi. A potem wolno osunął się na ziemię i legł u moich stóp.

     - Poniechaj – prychnęła Lydia. – Do Orsimera… Długo nad tym myślałeś?

     Fakt, w ogóle nie należało tego mówić. Orsimer to stuprocentowy wojownik, do ostatniej kostki, ostatniego włosa, do ostatniej, najmniejszej części jego wojowniczego ciała. Jeszcze nie zdarzyło się, by Orsimer poddał się w walce. Okryłby się hańbą w swoich własnych oczach. Kiedyś, w drodze do Pękniny, spotkałem starego Orsimera, który wręcz prosił, aby zadać mu „dobrą śmierć” – śmierć w walce. Czuł, że siły go opuszczają, a nie chciał umierać rozszarpany przez niedźwiedzia, albo zostać wygnanym z orsimerskiej twierdzy. Chciał umrzeć z mieczem w dłoni. Ale w walce. W prawdziwej walce, nie udawanej. Walczyłby jak lew. A ja jakoś nie umiałem się na to zdobyć. Gdyby był przestępcą, gdyby sam mnie zaatakował, pewnie dostałby to, o co prosił. Ale on był dobrym, starym orkiem, który nikogo nie skrzywdził. Widok jego oczu prześladowałby mnie do końca moich dni. Próbowałem odwieść go od tego zamiaru. Nie udało mi się. „Dobrą śmierć” zadał mu ktoś inny. Nie wiem kto, ale w drodze powrotnej znalazłem go martwego, z paskudną raną od miecza na piersi.

     Tymczasem Maurice znalazł w pobliżu obnażone zwłoki trzech ludzi. Podbiegliśmy do niego. Trzech młodych mężczyzn, z ranami na szyjach i piersiach, porzucono w krzakach, ogołociwszy ich najpierw ze wszystkiego.

     - Julius – szepnęła Lydia, wskazując jasnowłosego chłopaka z przedziurawioną piersią.

     - Kto? – podniosłem na nią zdziwiony wzrok.

     - Cesarski łucznik – odrzekła ze smutkiem. – Był w moim oddziale, gdy odbijaliśmy fort Sungard. Ech, taki pogodny i wesoły chłopak…

     - Zatem już wiemy, skąd mieli zbroje – westchnąłem. – Napadli na cesarski patrol.

     - Chyba ich tak nie zostawimy? – spytał Maurice.

     Niewiele mogliśmy jednak zrobić.  W skalistym gruncie nie udało nam się wykopać dołu. Zwlekliśmy ich tylko do płytkiej niecki i obłożyliśmy głazami. Poleciliśmy ich dusze Arkayowi.

     Ta smutna przygoda zabrała nam jednak trochę czasu. Zaczynało szarzeć. Zmieniliśmy więc plany i postanowiliśmy przenocować w Valtheim. Do wież doszliśmy jeszcze zanim zapadł zmrok.

*          *          *

     Ciepła mgiełka unosiła się w pobliżu góry. Nic dziwnego, niedaleko znajdowały się gorące źródła. Góra natomiast nie była zbyt imponująca i być może dlatego widok, jaki ujrzeliśmy po przebyciu długiego opadającego, naturalnego korytarza, dosłownie nas olśnił.

Gorące źródła Wschodniej Marchii - okolice Sanktuarium Staroblasku.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła zachwycona Lydia.

     Maurice milczał, z szeroko otwartymi oczami, chłonąc piękno tego miejsca. A ja zupełnie zapomniałem o ostrożności i zamiast obserwować pobliskie zakamarki, jak to mam w zwyczaju, całkowicie poddałem się urokowi Sanktuarium Staroblasku.

     Trudno opisać słowami całe piękno tego miejsca. Znajdowało się ono w olbrzymiej jaskini, czy może raczej we wnętrzu krateru, zwężającego się ku górze i kończącego się naturalnym, szerokim kominem, przez który wpadało do środka światło słońca. Przez środek płynęła rzeczka, dookoła rosły gęste krzewy, rośliny o pięknych kwiatach, niewielkie drzewka. W jednym miejscu grunt podnosił się, tworząc podziemne wzgórze, na którym, niby władca tej krainy, rozrosło się ogromne, obsypane kwiatami drzewo, o korzeniach tak potężnych, że zdawało się oplatać nimi całą tę cudowną dolinę. Światło słońca nie wpadało tu bezpośrednio, lecz odbijało się od jasnych skał na krawędzi krateru, przez co nieco się rozpraszało i pozbawione było owej drapieżnej ostrości. Przeciwnie, blask, jaki rozświetlał sanktuarium, był miękki, lekko przytłumiony, bardziej przypominał światło księżyca. I zdawał się otulać tę dolinę, niby lekka, puchowa pierzyna. Cała kraina promieniowała wręcz spokojem i niczym nie zmąconym szczęściem.

Sanktuarium Staroblasku

     Nie wiem, jak długo trwaliśmy na skalnym tarasie. Maurice pierwszy się ocknął i wolnym krokiem ruszył dróżką, wiodącą do podnóża góry, gdzie zauważył dwie inne osoby. Podążyliśmy za nim.

     Miejsce to nie było bynajmniej dzikie i pozostawione samo sobie. Dróżka w bardziej stromych miejscach miała drewniane stopnie, wykonane z gładkich pni, a nad rzeczką ktoś postawił zgrabny, idealnie pasujący do tego miejsca mostek. Nieznajomi przywitali nas uśmiechami. Byli pielgrzymami, podobnie jak Maurice. Młody Nord, imieniem Sond i ładna kobieta, której wieku nie umiałem określić, imieniem Asta. Odpoczywali w tym miejscu, sycąc oczy i umysły jego pięknem i spokojem.

     Poddaliśmy się nastrojowi sanktuarium. Jakże miło było rzucić broń na ziemię zdjąć hełm i usiąść na kamieniu, wsłuchując się w szum przepływającej rzeczki i śpiew ptaków, które łatwiej było usłyszeć niż zobaczyć. Wyciągnęliśmy swoje zapasy i posililiśmy się nieco, po czym poleniuchowaliśmy jeszcze trochę. W końcu jednak trzeba było przypomnieć sobie, po co tu przyszliśmy. Wyciągnąłem z plecaka pustą fiolkę.

     - Idę ją napełnić – oznajmiłem. – Ktoś będzie mi towarzyszył?

Sanktuarium Staroblasku

     Zarówno Lydia, jak i Maurice wyrazili gotowość wspięcia się na wzgórze i obejrzenie drzewa Staroblasku z bliska. Przeszliśmy przez most i zaczęliśmy wchodzić na okalającą wzgórze serpentynę. Już na samym początku musieliśmy się jednak zatrzymać, bowiem potężny korzeń przegradzał nam drogę, uniemożliwiając przejście. Próbowałem się wspiąć po gładkiej korze, ale nie dałem rady. Cała pokryta była rosą i jakimś śliskim porostem.

     Wyciągnąłem Zgubę Pokrzyw. Danica powiedziała mi wyraźnie, że sok muszę utoczyć z pnia u nasady, a nie z korzenia, ale przecież to chyba taki sam sok…

     Ku mojemu zdziwieniu, gdy tylko dotknąłem nożem korzenia, ten poruszył się gwałtownie, jakby go zabolało. Nie zdążyłem nawet naruszyć kory, gdy powili i majestatycznie uniósł się w górę, obsypując nas przy okazji ziemią. Po prostu, uciekł przez Zgubą Pokrzyw!

     - To nie jest zwyczajne drzewo – mruknąłem. – Ono się broni.

Korzenie Drzewa Staroblasku - po wizycie Wulfhere'a na zawsze pozostały uniesione

     Poszliśmy dalej przez przejście, które otworzył nam uniesiony korzeń. Zanim dotarliśmy na szczyt, taka sytuacja miała miejsce jeszcze kilkakrotnie, bowiem korzenie tego drzewa były naprawdę potężne. Nie ukrywam, że trochę się bałem, bowiem nie wiedziałem, co się stanie, gdy ugodzę drzewo Zgubą Pokrzyw. Te korzenie miały w sobie wystarczająco dużo siły, aby mnie opleść i znieść w swych potężnych ramionach jak robaka.

     Zawahałem się przez chwilę, ale w końcu podstawiłem fiolkę i spróbowałem zaciąć korę. O dziwo, poszło nadzwyczaj łatwo. Zaklęcie Zguby Pokrzyw pokonało twardą jak kamień korę drzewa. Z zadzioru popłynął mętny, żywiczny sok. Najpierw lekko trysnął, potem coraz słabiej, aż w końcu zaczął jedynie kapać. Fiolka napełniła się bladoniebieskim płynem. Docisnąłem zadzior tylcem noża. Momentalnie przykleił się do resztki kory, tłumiąc wyciek.

Drzewo Staroblasku


     - Patrzcie! – krzyknął nagle Maurice, pokazując ręką coś w dole.

     Z miejsca, w którym klęczałem, nie mogłem niczego zobaczyć, bowiem pień drzewa zasłaniał mi widok. Ale przerażona twarz Maurice’a sprawiła, że poderwałem się natychmiast i zerknąłem w dół.

     - Wiły! – krzyknęła Lydia.

     Istotnie, były to wiły. Dwie, jedna większa, druga nieco mniejsza. Pojawiły się nie wiadomo skąd, atakując Sonda i Astę. Oboje, zupełnie nieprzygotowani na jakikolwiek atak, bronili się rozpaczliwie rękami przed uderzeniami twardych, drewnianych ramion wiły. Uciec nie mieli dokąd.

     Lydia pierwsza, ja za nią, popędziliśmy w dół jak wicher. Już z daleka jednak było widać, że nie zdążymy. Jeszcze chwila, a wiły zabiją ich oboje. Nie miałem innego wyjścia, szybkim ruchem sięgnąłem po łuk i chwyciłem elfią strzałę. Niestety, w tym czasie wielka wiła przebiła Sonda swym konarem na wylot, dosłownie rozdzierając mu klatkę piersiową. Z rozpaczą wycelowałem w drugą, przeklinając czas, zmarnowany na celowanie. Wiła jednak znajdowała się tak blisko Asty, że nie mogłem oddać strzału. Ale gdy zamierzyła się na nią ostrym ramieniem, nie miałem już wyboru. Wypuściłem strzałę. Wiedziałem, że mogę trafić Astę i zabić ją, zamiast jej pomóc. Ale jeśli nie strzelę, wiła zabije ją na pewno.

     Trafiłem bezbłędnie. Wiła zajęła się płomieniem i przewróciła się od jednej strzały. Cóż z tego, skoro o ułamek sekundy za późno… Asta osunęła się na ziemię, z rozoraną piersią.

     Lydia z mieczem w dłoni dopadła wielką wiłę. Natychmiast pojawiła się między nimi krwistoczerwona poświata, gdy Miecz Wampira, zbliżywszy się jedynie do przeciwnika, rozpoczął wysysanie sił witalnych. Założyłem łuk na ramię i wolnym, zrezygnowanym krokiem ruszyłem w dół. Byłem pewien, że Lydia poradzi sobie bez mojej pomocy. Wiła nie mogła poważnie zaszkodzić wojownikowi, zakutemu w elfią zbroję. Jej kończyny nie zdołałyby przebić takiej blachy. Tak też się stało. Wystarczyły dwa uderzenia miecza, a wiła osunęła się tuż obok swej ofiary.

      Zarówno Asta, jak i Sond, zginęli od razu. Wystarczył rzut oka na ich rany, by stwierdzić, że żadne zaklęcie niczego tu już nie zmieni. Staliśmy w trójkę nad czterema ciałami – dwoma ludzkimi, dwoma przypominającymi drzewa – bez słowa, bo żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć. Niedawny sielski nastrój prysł jak bańka na wodzie, ustępując miejsca goryczy i poczuciu ogromnego rozczarowania.

      - Czy to możliwe… - zająknąłem się. – Czy to możliwe, że zaatakowały dlatego, że ja…

      Urwałem, wskazując na drzewo Staroblasku.

      - Nie wiem – szepnął Maurice. – Ale to możliwe. Wiły to obrońcy drzew.

      - Więc dlaczego nie rzuciły się na mnie, tylko na nich? – wybuchnąłem. – Przecież oni nic tu nie zawinili!

      Maurice ze smutkiem wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

      - Nie wiem – powtórzył. – Dla nich człowiek to człowiek. Zresztą, nie wiemy, czy akurat to było przyczyną.

      - Przynoszę pecha każdemu miejscu, w które zawitam – wykrztusiłem i poczułem, że wilgotnieją mi oczy. – Zawieźli mnie do Helgen, to spustoszył je smok i legło w ruinie. Polazłem do Akademii, to zginęli oboje przywódcy… Przywiało mnie w miejsce, będące darem bogów, to zbrukała je śmierć… Gdziekolwiek się pojawiam, zostawiam za sobą trupy!

      Gorycz dyktowała mi te słowa. Ale naprawdę wtedy tak właśnie się czułem. Ujrzałem siebie jako iskrę, która powoduje pożary, gdziekolwiek się pojawi. Prawie nie czułem gorącego i silnego uścisku Lydii, która otoczyła mnie z tyłu ramionami i próbowała uspokoić.

      Ale tu odezwała się magia tego miejsca. Po wylaniu zaledwie kilku łez poczułem ulgę i uspokoiłem się trochę. Spojrzałem ze smutkiem na pozostałych.

Sanktuarium Staroblasku

      - Musimy ich pochować – szepnąłem.

      - Zostaw to mnie – odparł Maurice, ściskając moje ramię. – Mam zamiar pozostać tu przez jakiś czas. Zajmę się wszystkim. Jesteś za bardzo wzburzony.

      - Dziękuję ci – odrzekłem cicho, czując ogromną wdzięczność, bowiem czułem, że nie powinienem zostawać tutaj dłużej.

      - To ja dziękuję, że mnie tu zabrałeś – uśmiechnął się Maurice.

      Pożegnanie było proste i niewylewne – dwa szczere uściski rąk. Po czym odwróciliśmy się i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Tam, gdzie zaczynał się tunel, przystanęliśmy i odwróciliśmy się jeszcze, by zerknąć na sanktuarium i naszego towarzysza. Pomachał nam ręką, po czym poszedł poszukać grubego kija, aby zacząć smutną uroczystość kopania grobu.

      Zagłębiliśmy się w tunel, prowadzący do wyjścia.

piątek, 14 kwietnia 2017

Rozdział XXX – Zguba Pokrzyw

     Magowie, przy wszystkich swoich zaletach, mają też kilka wad. Jedną z nich jest powszechna i pełzająca już w stronę tradycji, notoryczna niepunktualność. W Akademii rzadko kto przejmował się czasem. Każdy żył tu w swoim własnym, prywatnym świecie. Nawet jeśli z początku zwracał na niego uwagę, postępująca obojętność wobec czasu wkrótce udzielała się i jemu. Bywało, że temu i owemu trzeba było przypomnieć o spotkaniu. Dość, że musiałem trochę poczekać, aż wszyscy się zejdą. A schodzili się niemrawo.

     Choć otaczały mnie same przyjazne mi osoby, czułem straszną tremę. Miałem chyba coś wspólnego z Tuliusem – tak jak on, nie znosiłem przemówień i publicznych wystąpień. Dobrze, że akustyka w Komnacie Żywiołów była znakomita, przynajmniej nie musiałem mówić głośno, bo zapewne nie zdołałbym.

     - Jak wam wszystkim wiadomo – zacząłem niepewnie, - w ostatnich dniach Akademia, za sprawą Ancano, poniosła dwie ciężkie straty. Nie żyje arcymag Savos Aren. Nie żyje również nasza mistrzyni Mirabelle Ervine…

     Głos mi się trochę załamał, gdy wspominałem Mirabelle. Ale zaraz sam siebie przywołałem do porządku. Milczałem przez chwilę, chcąc się uspokoić.

     - Trzeba wybrać nowego arcymaga – powiedziałem w końcu.

     W twarzach kilku najbliższych dostrzegłem wyraz zaskoczenia.

     - Cóż, sądziłem, że to już zrobione – odezwał się Tolfdir. – Czyżbyś miał zamiar nas opuścić? Teraz, gdy zaczynasz robić postępy?

     - Nie – zaprzeczyłem. – Wprawdzie wkrótce muszę wyruszyć z pewna misją, ale na pewno tu wrócę. Chodzi mi o to, że nie czuję się na siłach, aby podjąć się kierowania Akademią.

     - Ale nikt tego od ciebie nie wymaga – odparła Faralda. – Mówiąc między nami, arcymag to zaszczytny tytuł i przedstawiciel Akademii na zewnątrz, ale niewiele więcej.

     - Akademią i tak kieruje Rada – poparł ją Tolfdir. – Stanowisko arcymaga istnieje tylko na wypadek nieprzewidzianego zdarzenia, gdy trzeba podejmować szybkie decyzje. Albo gdy trzeba przyjąć szanownego gościa. I uważam, że jesteś najodpowiedniejszą tu osobą. My już trochę zgrzybieliśmy w tych murach i straciliśmy kontakt ze światem zewnętrznym.

Tolfdir - jeden z najbardziej szanowanych czarodziejów w historii Akademii w Zimowej Twierdzy

     - Arcymagiem powinien zostać ktoś, kto zna się na magii – odparłem pewnym głosem. – Sam tytuł to sugeruje. Ja jestem tylko studentem, a moje zdolności wciąż są mizerne, nawet jeśli porównamy je tylko do umiejętności moich kolegów studentów. Poza tym, jestem za młody.

     Tolfdir pokręcił głową.

     - Od magii masz nas – odrzekł. – Ty, pomimo młodego wieku, masz więcej doświadczenia życiowego, niż my wszyscy, którzy od lat żyjemy w tych murach. Ty znasz świat, znasz ludzi i, co nie jest bez znaczenia, potrafisz walczyć nie tylko magią. Bywają sytuacje, gdy magia zawodzi i wtedy pozostają miecz i łuk.

     - A wiemy, że potrafisz się tym posługiwać, legacie – dodał Arniel, uśmiechając się. – Niektórzy z nas to widzieli!

     - Legacie? – Faralda spojrzała na niego zdziwiona.

     - Jest legatem Cesarskiego Legionu – wyjaśnił. – Nie wiedziałaś? No cóż, nie chwali się tym. Wiem o tym od jarla Kraldara. Spotkałem się z nim po tej historii z Magicznymi Anomaliami w mieście. Przy okazji, prosił, abyś go odwiedził – zwrócił się do mnie.

Jedyne, zachowane do dnia dzisiejszego zdjęcie Arniela Gane

     Kraldar został jarlem Zimowej Twierdzy po zakończeniu wojny. Wielokrotnie przechodziłem obok jego siedziby, ale jeszcze nie miałem okazji go spotkać. Cóż, zwykle przebiegałem przy niej w pośpiechu, nie mając czasu na złożenie mu swego uszanowania.

     - Legat! – powtórzyła Faralda, z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, co u Altmerki wyglądało naprawdę groteskowo, jakby oczy zajmowały jej pół twarzy. – Czy to przypadkiem nie jest tak, że stopień legata nadaje sam cesarz?

     - No… Tak… - bąknąłem.

     - Czyli jeszcze do tego jesteś w łaskach u cesarza? – zdziwił się Phinis? – No, to o co chodzi? Jesteś najlepszym kandydatem!

     - Zna osobiście generała Tuliusa – dodał Arniel, wyliczając na palcach. – Jego żona jest krewną jarla Balgruufa Większego. Sprzyja mu jarl Elisif i nawet jarl Maven Czarna-Róża liczy się z nim. Kraldar mówił o nim z niekłamanym podziwem.

     Przerwał na chwilę i powiódł wzrokiem po pozostałych.

     - Może to brzmi, jak polityka, ale gdyby ktoś tak ustosunkowany stanął na czele Akademii, może Thalmor przestałby się wtrącać w nasze sprawy. Wszyscy na tym skorzystamy. Trzeba myśleć realnie.

     - Jest Smoczym Dziecięciem – dodał nieśmiało Onmund. – Wybrańcem bogów.

     - O, właśnie – Arniel klasnął w ręce. – Czego więcej trzeba?

     - Nie zdołam nikomu przekazać tej umiejętności – odparłem. – Jest tutaj bezużyteczna.

     - Nie powiedziałbym – mruknął J’zargo, odruchowo dotykając miejsca, w którym niegdyś przypaliłem mu futro i wywołując uśmiechy na twarzach Tolfdira, Onmunda i Brelyny.

Brelyna Maryon, jeszcze jako studentka Akademii. Z tyłu widać Tolfdira w jego ulubionym fotelu

     - Przede wszystkim, jest dobrym i uczciwym człowiekiem – odezwał się Tolfdir. – Zdolnym do poświęceń, odważnym i sprawiedliwym.

     Szum aprobaty przeszedł po sali.

     - No i fakt, Thalmor nie powinien przysyłać tu swoich agentów – mruknęła Nirya. – Jeszcze jeden występ jakiegoś drugiego Ancano i już po Akademii.

     - Tym mogę się zająć – odrzekłem. – Mogę wysłać do Elenven list, w którym opiszę jego niecne uczynki. Niezręcznie będzie jej zaprzeczyć faktom. Myślę, że mnie pamięta. To powinno ją powstrzymać od przysyłania tu szpiegów, przynajmniej na jakiś czas.

     - Czyli znasz jeszcze Pierwszą Emisariuszkę? – Nirya wbiła we mnie kpiący wzrok, po czym wzruszyła ramionami. – Tracimy czas, jesteś arcymagiem i już! Kogo innego mielibyśmy wybrać?

     - Uważam, że powinien nim zostać Tolfdir – odrzekłem z mocą. – Ma nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim autorytet. I nikt, choćby nie wiem jak chciał, nie może powiedzieć o nim złego słowa.

     Tolfdir uśmiechnął się tylko.

     - Jestem za stary – odrzekł łagodnie. – Tu trzeba kogoś młodszego, energicznego, kogoś, kto wprowadzi nas w nowe czasy i skontaktuje ze światem poza murami Akademii. Ja już żyję latami przeszłymi i wspomnieniami. Ale zawsze służę ci radą, jeśli tylko będziesz tego potrzebował.

     Niedobrze… Wyglądało, że nie uda mi się wykręcić od tego kłopotliwego stanowiska. Spróbowałem jeszcze jednego argumentu.

     - Ale ja nie mogę tu zostać! Dużo podróżuję, a po skończeniu nauki wybieram się na długą wyprawę na Solstheim! Nie planuję kariery maga.

     - Oj, damy sobie radę – prychnął Enthir. – Tu każdy wie, co ma robić. Zresztą, pewnie zauważyłeś, że oprócz paru zasad, których wszyscy przestrzegają, nie ma tu zbyt wielu zakazów i panuje dość swobodne podejście do obowiązków. To właśnie największy sekret Akademii – jak najmniej sztywnych reguł. Dzięki temu, każdy czuje się tu dobrze…

Enthir. W czasach Wulfhere'a był jedynym członkiem Akademii z plemienia Bosmerów (Leśnych Elfów)

     - Komnata arcymaga zawsze będzie na ciebie czekać – zapewnił mnie Tolfdir. – Dopóki starczy mi sił, mogę zająć się Akademią pod twoją nieobecność. Z pewnością parę osób tutaj pomoże mi w tym. Ale arcymagiem musisz zostać ty.

     - Tak też stwierdzili Psijicowie – dodała Faralda. – A oni się pod tym względem nie mylą.

     - A że dużo podróżujesz – Phinis podniósł w górę palec, - to i dobrze. Sam widzisz, że możesz się pochwalić znajomościami, jakich nie ma żaden z nas.

     Ze zdziwieniem stwierdziłem, że choć byłem osobą najbardziej zainteresowaną tą sprawą, najmniej mam w niej do powiedzenia. Rada szybko i niemal jednogłośnie, dokładnie przy jednym, konkretnie moim głosie sprzeciwu, wybrała, uchwaliła i właśnie zamierzała się rozejść, pozostawiając mnie z moim kłopotem. Ledwo zdążyłem ich zatrzymać, żeby ich poinformować, że wybieram się do Sierocej Skały.

     - Muszę zdobyć tam pewną zaklętą broń… W zasadzie narzędzie, nie broń… Potrzebne mi to, żeby pomóc świątyni Kynaret w Białej Grani. Jak wiecie, jako może nie zwyczajny, ale w pewnym sensie członek zakonu Siwobrodych, mam w stosunku do Kynaret pewne zobowiązania.

     - Ależ nie musisz tłumaczyć nam się z każdego twojego kroku! – roześmiał się Tolfdir. - Tu każdy ma własne sprawy, nad którymi pracuje i każdy to doskonale rozumie.

     - Po prostu, powiedz, że wyruszasz i to wszystko – dodała Faralda. – Żebyśmy cię potem nie szukali, zaniepokojeni, co się z tobą stało.

     Skapitulowałem. Zostałem arcymagiem Zimowej Twierdzy. Ja arcymagiem! Ciche westchnienie było całym moim komentarzem do tego wydarzenia.

*          *          *

     Kraldar, jarl Zimowej Twierdzy, zrobił na mnie bardzo korzystne wrażenie. Wglądał trochę jak młodsza kopia Tolfdira, tylko nieco tęższy, o posturze wojownika. Trzymał się też prosto i widać było, że pomimo siwizny, iskrzącej mu się gdzieniegdzie na głowie i brodzie, to wciąż człowiek zdrowy i silny fizycznie. Nie znałem go przedtem, a i on znał mnie tylko ze słyszenia. Za to, jak sam twierdził, słyszał o mnie bardzo wiele. Sam sprawiał wrażenie człowieka skromnego i nieprzywykłego do zaszczytów. Z uśmiechem nazywał siebie samego jarlem z przypadku. Z miejsca pogratulował mi godności arcymaga, a ja odwzajemniłem mu się dokładnie tym samym, co usłyszałem przed chwilą od niego – że też jestem arcymagiem z przypadku. Roześmiał się i poczęstował mnie kubkiem przedniego miodu, po czym wyjawił, że poprosił mnie tutaj, aby oficjalnie nadać mi tytuł tana. Ubolewał przy tym, że tak nędzną może mi dać nagrodę za moje zasługi. Zimowa Twierdza bowiem stanowiła opłakany widok. Niemniej, był pełen nadziei.

     - Z pomocą Cesarstwa, Zimowa Twierdza szybko stanie na nogi – zapewniał.

     Sprawiał wrażenie człowieka rozsądnego i sprawiedliwego. Domyślałem się, oczywiście, że przez ten gest chce sobie zapewnić dobre stosunki z Akademią, ale na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Tak po prostu należało.

     Sama nominacja przebiegła bez większych ceregieli. Kraldar, podobnie jak ja, nie przepadał za oficjalnymi wystąpieniami. Po prostu, tryknęliśmy się kubkami i ścisnęliśmy sobie dłonie. Po żołniersku, bez zbędnych słów. 

     Potem  wróciłem jeszcze na chwilę do kwatery arcymaga. Tam usiadłem za biurkiem Savosa i z poczuciem, że popełniam coś w rodzaju świętokradztwa, otworzyłem jego szufladę i wyjąłem z niej pióro, kałamarz i biały jak śnieg arkusz papieru.

     Trzy razy pisałem ten list. Niewprawne w pisaniu ręce kowala-wojownika, niezbyt dobrze radziły sobie z piórem. A na dodatek docinki Lydii, mającej akurat atak znakomitego humoru, rozpraszały mnie jeszcze bardziej. Pierwszy, mniej więcej w połowie, ozdobiłem malowniczym kleksem, który odruchowo próbowałem zetrzeć, jeszcze bardziej pogarszając sprawę. Nie pozostało mi nic innego, jak potraktować go jako brudnopis. W drugim zgubiłem jedną literę w samym środku wyrazu. Zresztą i tak uznałem, że w piśmie do Altmerów trzeba bardziej przyłożyć się do kaligrafii. Trzeci w całości zepsułem, gdy zacząłem kombinować ze stylistyką i wyszedł mi taki bohomaz, że aż się zaczerwieniłem, a Lydia schowała twarz w poduszkę i zaczęła irytująco trząść ramionami.

     Czwarty napisała za mnie Nirya. Poprosiłem ją, czerwieniąc się i tłumacząc, że list napisany altmerską kaligrafią, zrobi na pewno lepsze wrażenie na Elenven. Wcale nie była zdziwiona. Zresztą, na jej zwykle chmurnym obliczu trudno było dostrzec emocje. Istotnie, z podziwem śledziłem delikatne ruchy jej ręki, gdy cienko zaostrzonym piórem stawiała jedną po drugiej zgrabne, ozdobne litery. Lepiej też operowała słowem i z wrodzoną elegancją ubierała moje chropawe zdania w barwne wypowiedzi.


     Do Elenven, Pierwszej Emisariuszki Aldmerskiego Dominium w Skyrim.

     Z ogromnym żalem przychodzi mi zawiadomić Panią o śmierci jej współpracownika, thalmorskiego maga, imieniem Ancano. Niestety, z ubolewaniem muszę stwierdzić, iż zginął z własnej winy, dopuszczając się, wbrew woli arcymaga Savosa, niezwykle niebezpiecznego eksperymentu magicznego, mogącego zniszczyć nie tylko Akademię, ale i cały świat. Co więcej, winien też jest śmierci dwojga powszechnie szanowanych w Skyrim magów: arcymaga Savosa Arena oraz jego zastępczyni, Mirabelle Ervine. Przy czym żadnej z tych śmierci nie można uznać za nieszczęśliwy wypadek, jako że były one skutkiem świadomej działalności Ancano.

     W takiej sytuacji liczę na zrozumienie, iż wzrost antythalmorskich nastrojów, nie tylko w Akademii, ale i w całej Zimowej Twierdzy, jest naturalną konsekwencją czynu Ancano. Sytuacja ta sprawia, iż nie widzę w tej chwili możliwości przyjęcia pod dach Akademii żadnego doradcy z ramienia Thalmoru.

     Przesyłam serdeczne pozdrowienia, licząc, że tak wypróbowany przyjaciel Cesarstwa pochyli się ze zrozumieniem nad trudną i delikatną sytuacją, w jakiej mimo woli znalazła się Akademia.

     W nadziei, że z czasem emocje opadną i stosunki między nami ulegną poprawie,

     Wulfhere, zwany Dovahkiinem

     Arcymag Akademii w Zimowej Twierdzy, tan Białej Grani i Zimowej Twierdzy, legat Cesarskiego Legionu.


     Wcale nie jestem aż tak zarozumiały. To Nirya nalegała, żeby wymienić te tytuły, a Lydia w pełni ją poparła. Ich zdaniem, znaczyły one, że teraz już jestem ważną figurą, z którą, chcąc nie chcąc, nawet Elenven musi się liczyć. Rosły więc szanse na to, że Akademia ma na razie Thalmorczyków z głowy. Poza tym, liczyłem na to, że listy gończe, jakie Thalmor wysłał za mną, zostaną odwołane, choć moim zdaniem to nie Elenven była tą, która je rozesłała.

     Podpisałem ten list i przyłożyłem pieczęć Akademii – znak Słonecznego Oka. Nirya obiecała wysłać go najbliższym kurierem. Choć to zaskakujące, bardzo polubiłem tę z pozoru nietowarzyską i niesympatyczną Altmerkę, trzymającą się zwykle na uboczu. Choć posępna, nieufna  i zamknięta w sobie, przy bliższym poznaniu bardzo zyskiwała. Przede wszystkim ceniłem jej nieskazitelną uczciwość i bezwzględną lojalność wobec wszystkich bez wyjątku członków Akademii, nawet tych, za którymi nie przepadała.

     A my w dwójkę, nazajutrz, krótko przed świtem, jak mieliśmy w zwyczaju, włożyliśmy nasze zbroje, przytroczyliśmy podróżne torby, chwyciliśmy broń i ciepło uśmiechnąwszy się do siebie nawzajem, wyruszyliśmy na południe.

     Długa to była droga. Noc już zapadła, gdy dotarliśmy do Wichrowego Tronu. Długo tam miejsca nie zagrzaliśmy. Rankiem trzeba było wyruszyć w dalszą drogę. Tym razem trwało to jeszcze dłużej, bowiem musieliśmy dojść aż do Pękniny, gdzie dotarliśmy dobrze po północy, solidnie zmęczeni, jako że energicznie wyciągaliśmy nogi. Ale z przyjemnością otworzyliśmy drzwi do własnego domku. To był naprawdę dobry zakup! Postanowiliśmy, że jeśli fundusze nam pozwolą, a wszystko na to wskazywało, kupimy sobie dom w każdym mieście, jeśli tylko jarlowie nam pozwolą.

     Tym razem spaliśmy do południa – tak byliśmy zmęczeni. Ale i tak nie zamierzaliśmy wyruszać dziś. Wspólnie przesunęliśmy to na jutrzejszy ranek, a resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku. A że dzień był pogodny, przyjemnie siedziało się na werandzie nad jeziorem, przy kubku wina i talerzu z serami, gawędząc z Mjoll, i Aerinem, którzy spotkawszy nas na ulicy, przyszli nas odwiedzić.

     Do Ivarstead doszliśmy jeszcze za dnia i spędziliśmy kolejny miły wieczór, między przyjaciółmi. I następnego ranka znów w drogę, przez Wielką Przełęcz, w kierunku ruin Helgen. Maszerowaliśmy dziarsko, toteż wczesnym popołudniem byliśmy już w pobliżu Sierocej Skały.

     Miejsce to znajdowało się w lesie, w małej kotlince, z trzech stron otoczonej górami. Przy jednym z brzegów kotliny wznosiła się pionowa, niezbyt wysoka skała, na szczycie której urządzono sanktuarium jakiegoś wstrętnego kultu, któremu oddawały się wiedźmy. Z miejsca, w którym staliśmy, nie było ono jednak widoczne. I żadne z nas nie wiedziało, dlaczego tę skałę nazwano „sierocą”.

     Cała okolica zdawała się być dziwnie opustoszała. Nawet zwierząt tu nie było. Wiadomo, nikt nie chce znaleźć się w pobliżu wiedźm. Zwierzyna, sobie tylko wiadomym sposobem, również wyczuwała niebezpieczeństwo i omijała to miejsce z daleka. Dlatego wydało się nam ono martwe. Ale to tylko złudzenie. Okazało się bowiem, że owych staruch, parających się czarną magią, było tam w tej chwili aż pięć. I wcale nie one były, jak się później okazało, najgroźniejszym przeciwnikiem.

     Najbliższą zlokalizowałem, przy pomocy Krzyku. Wolałem w ten sposób, bowiem używając zaklęcia, wywołałbym zakłócenia w przepływie magii, co biegłe w tej dziedzinie wiedźmy mogłyby łatwo wyczuć.

     - Laas!

     Szept Aury ukazał mi purpurową postać, zbierającą zioła w gęstym podszyciu. Było dość daleko, ale elfie strzały donosiły znacznie dalej. Z głuchym westchnieniem zwaliła się na zieloną ściółkę, zajmując się płomieniem od Łuku Pożogi. Ostrożnie podeszliśmy do niej, uważnie rozglądając się wokół.

     Na pierwszy rzut oka wydawała się stara i pomarszczona, ale gdy przyjrzeliśmy się bliżej, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nie ma więcej niż czterdzieści lat. Była bowiem przeraźliwie chuda i wydawała się wyniszczona, jakby przez wiele lat była pod wpływem silnych narkotyków. Czarna szata nekromantki wibrowała delikatną magią, wspomagającą manę.

     - Paskudne babsko – mruknęła Lydia. – Ciekawe, czy one wszystkie takie są.

     Mieliśmy się przekonać już niedługo. Ostrożnie ruszyliśmy dalej. Po prawej stronie, na wzgórzu graniczącym z Sierocą Skałą, znajdował się naturalny taras z łagodnym wejściem z obu stron. Z tego tarasu przerzucono gruby, dębowy pień na szczyt skały, aby pełnił on rolę prowizorycznego mostu. Krzyknąłem po raz drugi. Zaświeciło mi się w oczach kilka postaci.

     - Po prawej stronie są dwie, przy wejściu na taras – szepnąłem. – Z tamtej strony dwie następne. Jedna po drugiej stronie tarasu, druga trochę dalej, na lewo, na wysokości tego ostrego szczytu. I jeszcze jedna na samej skale.

     - Rozdzielmy się – odpowiedziała szeptem. – Pójdę w lewo i zajmę się tymi dalszymi. Zajdziemy je z obu stron.

     Skinąłem głową. To był dobry plan.

     - Daj mi chwilę na dotarcie do celu – szepnęła jeszcze, zanim bezszelestnie znikła między krzewami.

     Przez chwilę martwiłem się, że zabłądzi w tej gęstwinie, albo że nie zauważy wiedźmy. Ale zaraz sam stwierdziłem, że moje obawy są płonne. Sieroca Skała, górująca nad otoczeniem, stanowiła niezawodny punkt odniesienia.

     Cicho ruszyłem w prawo, w stronę wzgórza i stanąłem, przyklejając się do skalnej ściany. Stąd widziałem wyraźnie obie wiedźmy. Jedna siedziała przy ognisku, druga stała nieruchomo przy namiocie, rozpiętym przy przejściu. Policzyłem w myślach do pięćdziesięciu. Tyle powinno wystarczyć Lydii, żeby dojść na wybrane stanowisko. I rzeczywiście, zanim jeszcze napiąłem łuk, ujrzałem ledwo dostrzegalny płomyk, gdy moja żona trafiła jedną z wiedźm po drugiej stronie. Teraz moja kolej.

     Najpierw wziąłem na cel siedzącą przy ognisku. Tamta druga była odwrócona do niej tyłem i istniała szansa, że niczego nie zauważy. Udało mi się połowicznie. Wiedźma osunęła się na ziemię z cichym jękiem, ale druga powoli odwróciła się w jej stronę. Przez krótką chwilę wpatrywała się w swą towarzyszkę, zapewne zdziwiona, że ta zajęła się płomieniem. Nagle jednak musiała zrozumieć, bo szybko i energicznie zgarbiła się i rozejrzała wokół, jednocześnie przywołując zaklęcie ochronne.

     Za późno. Jeszcze zanim magiczna bariera zamknęła się wokół niej, dosięgła ją moja strzała. Padła na ziemię z głośnym łomotem, który w tej ciszy musiał być słyszany z daleka. Znieruchomiałem. I wtedy usłyszałem cichy krzyk po tamtej stronie. Cichy i zduszony, który zamarł po chwili. Zapewne Lydia ustrzeliła drugą przeciwniczkę. Ale niestety, musiał on zostać usłyszany przez tę, która znajdowała się na skale.

     I nie omyliłem się. Nagle, ze szczytu skały, pomknęła ku wzgórzom ognista kula i to o niesamowitej sile rażenia. Usłyszałem zduszony jęk i z przerażeniem poznałem głos swojej żony. Nie ma czasu do stracenia!

     - Laas! – krzyknąłem biegnąc ku tarasowi.

     Postać, jaka zaświeciła mi przed oczami, zdawała się być większa od wiedźm. Przez chwilę widziałem jej zgarbioną sylwetkę i nienaturalne długie ręce. Strzeliłem poprzez gałęzie w gasnącą postać. Widziałem jeszcze, że zachwiała się gdy ją trafiłem. Ujrzałem płomyk, gdy przeskoczył na nią magiczny ładunek. Ale postać była o wiele bardziej żywotna niż te wyniszczone przez toksyczne substancje czarownice. Wciąż trzymała się na nogach. Następną strzałę posłałem na oślep, w miejsce, w którym przed chwilą stała. Zdążyłem jednak oberwać kulą ognia, aż rzuciło mną o skałę. Nie wiedziałem, czy moja druga strzała trafiła. Nie mogłem za szybko użyć Krzyku, więc czym prędzej przywołałem Wykrycie Życia. Postać, skulona, jakby w agonii, zamajaczyła mi pomiędzy zaroślami. Więc chyba trafiłem choć wiedźma wciąż żyła, co zdziwiło mnie niepomiernie. Jednocześnie, kątem oka ujrzałem inną, dalszą, jarzącą się błękitnym światłem. To Lydia…

     Strzeliłem na oślep. Zupełnie na oślep. Usłyszałem ciche westchnienie, jakby z kogoś uszło powietrze. Zaklęcie… Nic. Wiedźma zginęła.

     - Gdzie jesteś? – krzyknąłem. – Już po wszystkim!

     - Tutaj – odparła Lydia, zbolałym głosem.

     Popędziłem w kierunku, z którego dobiegł, przeskakując ciała wiedźm i dopadłem ją po krótkiej chwili. Jej pancerz był osmalony, a na twarzy widać było bolesny grymas.

     - Ale mnie starucha przypiekła – jęknęła, trzymając się za brzuch i próbując się uśmiechnąć.

     Uzdrawiający Dotyk sam zajarzył mi się w dłoni. Posłałem jej jedną porcję magii Przywracania, potem drugą i trzecią, aż machnęła ręką, dając do zrozumienia, że nic już jej nie jest.

     - Już dobrze – mruknęła. – Nie trać magii. Tylko wyściółka mi się trochę przypaliła. Czujesz?

     Rzeczywiście, czułem swąd przypalonego futerka, którym wyściełany był jej kirys. Drobiazg, wymieni się. Ze dwie godziny roboty, nie więcej.

     Przyjrzeliśmy się padłym wiedźmom. Wszystkie były niezwykle do siebie podobne. Jednakowo chude i pomarszczone, jak staruszki, ale wcale nie tak stare, jakby się wydawało. I wszystkie miały na sobie workowate, czarne suknie, nie pierwszej świeżości.

     - Jadły pewnie jakieś prochy i od tego tak wyglądają – mruknąłem.

     - I to od długiego czasu – przytaknęła Lydia. – Chodźmy poszukać tego sztyletu.

     W namiocie stała zamknięta skrzynia. Zapewne któraś z czarownic miała do niej klucz, ale za bardzo się nimi brzydziłem, by je obmacywać. Otworzyłem ją wytrychem. Rzadko który zamek mógł mi się oprzeć. W Gildii Złodziei pewnie zrobiłbym karierę jako nauczyciel.

     W skrzyni znaleźliśmy jednak tylko kilkanaście septimów, leżących luzem i kilkadziesiąt buteleczek z jakimś specyfikiem, zapachem przypominającym trochę skoomę, ale bardziej ostrym i zdecydowanie nieprzyjemnym.

     - Tym się pewnie faszerowały – mruknąłem, wrzucając butelkę z powrotem. – Nawet nie chcę wiedzieć, co to takiego.

     - Na pewno zawiera księżycowy cukier – odparła Lydia. – Ale musi nieźle niszczyć zdrowie, skoro one wszystkie wyglądają jak staruszki.

     Zatrzasnąłem skrzynię i rozejrzałem się wokół. Ruszyłem w stronę pnia, pełniącego rolę mostu i po kilku niepewnych krokach znalazłem się nad przepastnym rowem. W dole ujrzałem kilka nieruchomych ciał.

     - Pewnie ktoś tu skręcił sobie kark – odezwałem się, wskazując w dół. – Lepiej się tu nie zatrzymywać.
Przeszedłem na drugą stronę. Tu stał solidny szałas ze skór i gałęzi, a obok jakiś ołtarz, na którym leżała martwa wiła.

Sieroca skała

     Wiły to tajemnicze stworzenia, strzegące leśnych ostępów. Nikt nie wiedział, ani skąd się wzięły, ani czym w rzeczywistości są. Kto jednak naruszył ich terytorium, mógł spodziewać się kłopotów, bowiem nie tolerowały one intruzów w miejscach dla ludzi nie przeznaczonych. A że władały magią, niejeden śmiałek znalazł swą zgubę za ich sprawą.

     Sylwetką przypominały trochę atronacha ognia, ale bez jego wdzięku. Wyglądały, jakby wykonane były z drewna, a ściślej – jakby same z niego wyrosły. Ich kończyny przypominały splątane korzenie, albo gałęzie. Różniły się też między sobą tak, jak różnią się drzewa tego samego gatunku. Bywało, że wyrastało na nich nawet po kilka liści, aczkolwiek nie przypominały one żadnego znanego mi gatunku.

     Wiły nie były dla mnie nowością. Jeszcze w Cyrodiil Eanor pokazywał mi je na obrazkach, twierdząc, że w Valenwood, skąd wywodzą się Bosmerowie, jest ich pełno. W Cyrodiil były rzadkością, ale Eanorowi udało się jedną znaleźć w lesie, niedaleko mojej wioski.

     - Ściśle mówiąc, to ona znalazła mnie – śmiał się. – Gdybym nie umiał strzelać, pewnie byłaby to moja ostatnia przygoda.

     Opowiadał mi, jak wiła zaatakowała go w leśnych ostępach. W pewnym momencie zrobiła się zielona, a potem znikła, jednak czuły słuch leśnego elfa nie tak łatwo oszukać. Usłyszał, jak niewidzialna postać zbliża się ku niemu, by zabić zuchwalca, za wtargnięcie na jej teren. Na oślep wtedy strzelił, uskoczył i strzelił jeszcze raz. Wiła stała się widoczna i zatoczyła się nieprzytomnie, ale nie poniechała ataku. Dopiero trzecia strzała ją zabiła.

     - Moje plemię nie walczy z wiłami – powiedział, wskazując na drewnianą postać, stojącą na postumencie w jego chatce, którą oczywiście była ubita wiła. – Unika ich i szanuje ich terytoria. One wiele dobrego robią dla lasu. Nie są zresztą agresywne w stosunku do nas. Ale skoro ta mnie zaatakowała, to co miałem zrobić?

     Pamiętam, jak z podziwem oglądałem martwą, zasuszoną postać, nie dowierzając, że to stworzenie mogło być kiedyś żywe i poruszać się o własnych siłach. Wyglądało jak zeschnięty kawałek drewna i było równie lekkie.

     Wiła, której ciało rozpostarto na stole, nie żyła już od dłuższego czasu. Straciła zielone zabarwienie. Pewnym więc było, że to nie ona posłała Lydii ognistą kulę. Ale kto to zrobił? Rozglądałem się po zaroślach, w poszukiwaniu ciała wiedźmy. Lydia robiła to samo z drugiej strony szałasu.

     - Och – powiedziała nagle. – Nic dziwnego, że mi tak dopiekła.

     Poszedłem w jej stronę i rzuciłem okiem na ciemną postać, leżącą w krzakach. Aż mnie groza wzięła.

     - Wiedźmokruk!

     W istocie, był to wiedźmokruk, jedno z najohydniejszych stworzeń tego świata. Nic dziwnego, że ognista kula, jaką poczęstowała moją żonę, niemal zbiła ja z nóg. Wiedźmokruki były znacznie potężniejsze od zwykłych czarownic. Szczęście, że stwór nie wyczuł nas wcześniej, bo mielibyśmy z nim niezłą przeprawę. Żadne z nas nie miało ochoty dotykać tego stworzenia, ale trzeba było przecież poszukać Zguby Pokrzyw. Na szczęście, nie trzeba było długo szukać, bowiem stwór leżał twarzą do ziemi, a sztylet miał przypięty nieco z tyłu. Łatwo można było go wyciągnąć.

     Ebonowy sztylet jarzył się nieznanym mi zaklęciem, o zielonej poświacie. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wcale nie jest tak ostry, jak się spodziewałem. Zapewne rany na korze drzewa powodowało zaklęcie, a nie samo ostrze. Zresztą, powiązania magiczne to bardzo skomplikowana sprawa. Mogło to wynikać z więzów Przeznaczenia, albo wręcz z tradycji, jeśli tylko ta trwała wystarczająco długo. Tu wszystko było w jakimś stopniu nasycone magią.

Zguba Pokrzyw - wyeksponowana w posiadłości Miodowe Zbocze w Pękninie

     Schowałem sztylet za pas i spojrzałem w górę.

     - Zaczyna zmierzchać – stwierdziłem. – Zostajemy na nocleg?

     - Oszalałeś? – burknęła Lydia. – W legowisku wiedźmokruka?

     - Nic lepszego tu nie znajdziemy – wzruszyłem ramionami. – Niecałą godzinę stąd jest Helgen, ale tam wolałbym nie nocować. Zresztą, na pewno zadomowiła się tam nowa banda.

     - A o kilka godzin stąd leży Rzeczna Puszcza – odparła, ruszając ku mostowi. – Zanim uporamy się z bandą, będziemy na miejscu. Tych parę godzin możemy maszerować w nocy.

     Miała rację. Zwłaszcza, że noc zapowiadała się pogodna i księżycowa. Poszedłem za nią. Zeszliśmy z tarasu. Na chwilę poszedłem tylko do skalnej szpary, dzielącej Sierocą Skałę od tarasu na wzgórzu. Była to naturalna formacja, a obie części tak do siebie pasowały, że nie miałem wątpliwości, iż kiedyś stanowiły całość. Najwyraźniej, nastąpiło tu jakieś pęknięcie góry i Sieroca Skała odsunęła się o kilka kroków, jednocześnie lekko opadając.

     Dobrze, że miałem zbroję i solidne buty, opancerzone elfią blachą. Jak jakiś nowicjusz wlazłem w żelazne sidła, które z głuchym dźwiękiem zatrzasnęły się na mojej łydce. Zwykle mi się to nie zdarzało.

     - Nic ci nie jest? – spytała Lydia.

     - Mnie nic – mruknąłem, zły sam na siebie. – Ale nie wiem, jak mam się teraz ruszyć. To chyba pułapka na niedźwiedzie.

     Próbowałem rozsunąć zębate żelazo rękami, ale nie dałem rady. Dopiero przy pomocy Lydii i kawałka drewna, przyciętego naprędce w klin, udało się rozsunąć zęby na tyle, że jakoś wyciągnąłem nieszczęsną nogę z pułapki.

     - But do naprawy – mruknąłem, przesunąwszy dłonią po wgłębieniach w opancerzeniu. – Dobrze, że nie popękało.

     - Czeka na pewnie dłuższy postój w Białej Grani – odparła Lydia. – Wiesz, wcale mnie to nie martwi…

     Roześmialiśmy się oboje.

     Chciałem zbadać jeszcze ciała, leżące pod pniem-mostem, ale machnąłem ręką. I tak nie mogłem im już pomóc. Złapaliśmy się za ręce i ruszyliśmy w kierunku Helgen, mając jednak zamiar ominąć je łukiem. Niezbyt szerokim, bo skały nie pozwalały, ale w każdym razie, nie mieliśmy chęci wchodzić za mury miasta. Pod ogrodzeniem znajdował się wąski przesmyk, który postanowiliśmy wykorzystać i przemknąć niepostrzeżenie. Z naszymi umiejętnościami skradania się, było to łatwe zadanie. Ruszyliśmy dziarsko w gęstniejący mrok, snując marzenia, co też zjemy sobie na kolację w gospodzie „Pod śpiącym gigantem”.

     I tylko na chwilę posmutnieliśmy, przypomniawszy sobie, kto był do niedawna jej właścicielem. Ech, Delphine, jak możesz tak odwracać się od swoich przyjaciół? Oboje za nią tęskniliśmy.