piątek, 19 stycznia 2024

Rozdział XVII – Wędrówki nocą

     Źle spałem. Nie przestawiłem się jeszcze na nocny tryb życia i budziłem się co chwila. Kilka razy coś mi się przyśniło, jednak żadnego z tych snów nie zapamiętałem.

     Zwlokłem się z posłania i wyszedłem na zewnątrz, gdy słońce, lekko zaczerwienione, dotykało już szczytów pobliskiego pasma gór. Uśmiechnąłem się do niego z pewną tęsknotą, żałując, że tak rzadko będę je teraz oglądał. A potem zacząłem przyrządzać skromny posiłek. Rozpaliłem ogień i napełniłem wodą podróżny garnuszek, wsypując do niego kilka garści palonego zboża, zmielonego z cykorią. Nadziałem też na patyk kilka niewielkich kawałków mięsa. Przy tej czynności zastała mnie Serana, która również wyszła z groty. Z obawą zerknęła na słońce i przysłoniła oczy ręką, jakby ją to zabolało. Natychmiast cofnęła się do cienia, rzucanego przez ścianę jaskini.

     - Dobrze spałaś? – spytałem, w zasadzie tylko po to, by przerwać milczenie.

     - Owszem – odparła cichym głosem. – Robisz śniadanie?

     - Śniadanie, albo kolację – wzruszyłem ramionami. – Ze względu na porę, sam nie wiem, jak to nazwać. Obie nazwy pasują.

     Uśmiechnęła się lekko.

     - Szkoda, że nie możemy biesiadować razem – odezwała się cicho. – Mam nadzieję, że w drodze będzie okazja, żebym i ja się posiliła. Mogę nie jeść bardzo długo, ale w końcu będę musiała.

     Na te słowa poczułem mrowienie na karku. Przeszył mnie dreszcz. Zauważyła to i od razu na jej twarzy pojawił się grymas.

     - Nie ciebie miałam na myśli – prychnęła. – Przecież sam zabijasz, gdy napotkasz zbója, więc dlaczego mnie za to potępiasz?

     Wziąłem głęboki oddech.

     - Nie potępiam cię – szepnąłem. – Po prostu, chwilami zapominam, kim jesteś. Gdy mi o tym przypominasz, robi mi się nieswojo.

     Milczała przez chwilę, po czym lekko skinęła głową.

     - Jestem w stanie to zrozumieć – odrzekła. – Ale ja się nie zmienię, więc lepiej przywyknij.

     Zacisnąłem zęby. Łatwo powiedzieć, przywyknij! Do tego, żeby wciąż oglądać się na nią przez ramię? Chciałem jej zaufać, ale nie umiałem. Za mało o niej wiedziałem. Nie miałem pojęcia, czy kieruje się w swym postępowaniu jakimiś zasadami, a jeśli tak, to jakimi? Na pewno innymi niż ja, ale na ile innymi?

     Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy. Odezwała się dopiero, gdy w garnuszku zabulgotało, a ciemny kożuch zaczął unosić się ku górze. Wprawnym ruchem zdjąłem garnek z paleniska i niepewnie spojrzałem w jej stronę.

     - Jeśli to nie kłopot, to tak, chciałabym tego spróbować – odezwała się. – Bo o to chciałeś zapytać, prawda? Ma ciekawy zapach.

     - Prawda – mruknąłem. – Nie mam drugiego kubka. Ale jakoś sobie poradzimy.

     Zawsze nosiłem w kieszeni mały kawałek płótna, przez który odcedzałem sobie ten napój. Użyłem go, aby napełnić drewniany kubek, po czym resztę odcedziłem do niedużej miseczki, którą też zawsze nosiłem przy sobie. Podałem jej kubek, a sam, po opłukaniu garnuszka, wlałem doń zawartość miski. Z lubością łyknąłem gorącego napoju i spojrzałem na Seranę. Niepewnie podniosła kubek do ust i ostrożnie spróbowała.

     - Gorzkie – skrzywiła się. – Przyjemnie pachnie, ale strasznie gorzkie.

     - Za to świetnie rozgrzewa – odparłem, pociągając ostrożnie łyk parującego napoju.

     - Cóż, na mnie nie ma takiego wpływu – uśmiechnęła się przepraszająco. – Ale podoba mi się jego zapach.

     Milczałem przez chwilę, zanim odważyłem się zapytać.

     - A czy ty… Czy w ogóle pijasz cokolwiek, poza krwią? Czy przyjmujesz jakieś normalne pożywienie?

     Spojrzała na mnie swoimi świecącymi oczami. Zauważyłem, że poczuła się dotknięta moim pytaniem, choć na razie nic nie odpowiedziała

     - Ech, nie tak miało to zabrzmieć – westchnąłem. – Nie chciałem ci dopiec, tylko… Ja po prostu nie wiem, jak się przy tobie zachować. Czy mam przygotowywać dwa posiłki, również dla ciebie? Pytam, bo nie wiem.

     Odwróciła głowę i spojrzała w dal.

     - Czasem czegoś popróbuję – odrzekła. – Ale nie z głodu. Nie muszę jeść, ani pić. Ale czasem, jakiś kąsek, dla czystej przyjemności. Mój smak jest jednak inny niż twój. To co ty uznałbyś za przysmak, mnie może wręcz brzydzić. I odwrotnie… W każdym razie, nie przejmuj się mną, sama sobie poradzę. Nie potrzebuję twojej żywności.

     Po tych słowach skinęła mi głową i schowała się na powrót w grocie. Nie wiedziałem, po co, ale dzięki temu mogłem posilić się, nie czując się skrępowany jej obecnością. Może zresztą o to właśnie jej chodziło? Czułbym się dziwnie, gdybym jadł sam, a ona patrzyła mi ręce.

     Słońce schowało się za góry, gdy skończyłem, zadeptałem ogień i chwyciłem swój rynsztunek. Natychmiast wysunęła się z groty, jakby na to czekała.

     - Idziemy? – spytała.

     Skinąłem głową.

     - Dziś do Wichrowego Tronu – odparłem i dodałem spoglądając na nią. – Dalej chyba nie zdołamy dojść. Tam, w gospodzie, będziemy musieli przeczekać dzień. Niestety, tym razem nie zdołamy uniknąć ludzi. Mam nadzieję, że nikt nie odkryje, kim jesteś.

     Westchnęła cicho.

     - Postaram się zachowywać zwyczajnie – zapewniła. – Jeśli będzie trzeba, dla zachowania pozorów nawet zjem i wypiję co nieco. Mam nadzieję, że da się tam znaleźć kąt na tyle ciemny, żeby światło słońca mi nie zaszkodziło.

     Ruszyliśmy w drogę. Zeszliśmy do głównego traktu i skręciliśmy w prawo, w kierunku Mzulft, Gajkyne i Wichrowego Tronu. Niewiele rozmawialiśmy, bowiem w nocy trzeba głównie nasłuchiwać. Tu, w tych lasach, można było spodziewać się wielu drapieżników. Żyły tu wilki, niedźwiedzie, trolle, czy śnieżne pająki. I oczywiście, zaatakował nas niedźwiedź, których w tym rejonie było sporo. Nie zdołał nam jednak zrobić krzywdy, bo dostał najpierw błyskawicą od Serany, a potem strzałę w samo serce ode mnie.

     - Szkoda, że był tak blisko – mruknęła Serana. – Gdyby nie umarł od razu, mogłabym wysączyć trochę życia chociaż od niego.

     - To możesz się żywić zwierzętami? – spytałem zdziwiony.

     Potrząsnęła głową.

     - To tylko trochę oszukałoby głód, ale nie dałoby mi siły – odparła. – Żeby się posilić, muszę wysączyć krew, albo energię witalną, z rozumnego stworzenia.

     - A możesz napić się jego krwi?

     Znów zaprzeczyła.

     - Tylko dopóki był żywy – odparła. – W martwej krwi nie ma życiowej energii. A i żywa krew nie posiliłaby mnie na długo. Jest jak woda, którą pijesz, by napełnić żołądek i oszukać głód. Niestety – rozłożyła ręce – muszę się rozejrzeć za inną zdobyczą.

     Skinąłem głową, choć zrobiło mi się nieswojo. Ruszyliśmy dalej, zostawiając truchło na ziemi. Nie było czasu, by odzierać go ze skóry. Rozlegające się tu i ówdzie głosy wilków upewniły mnie, że świeża niedźwiedzia tusza się nie zmarnuje.

Trakt do Wichrowego Tronu tuż przed świtem

     Tą inną zdobyczą niespodziewanie stał się zabójca z Mrocznego Bractwa. Zaatakował nas nagle, wyprysnąwszy zza grubego pnia. Zamierzył się na mnie sztyletem, ale na czas odbiłem cios tarczą, a napastnik wylądował na ziemi. Podniósł się w miarę szybko, ale jego ruchy i tak zdawały się być spowolnione. Wiedziałem dlaczego. Dostrzegłem ciemnoczerwoną chmurkę magii wysączania życia, jaka pojawiła się między nim, a Seraną. Dobyłem miecza, ale na razie postanowiłem go nie używać, ograniczając się do obrony i utrzymania dystansu między nim a Seraną. Zamachnął się jeszcze kilka razy, za każdym razem trafiając mnie w tarczę. I za każdym razem pchnięcie było słabsze. Po chwili ledwo stał na nogach, by po następnej bezwładnie osunąć się na kamienisty trakt. Czerwona poświata znikła.

     - Nie żyje – skwitowała Serana. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

     - Nie mam – uśmiechnąłem się. – Nawet jestem wdzięczny za pomoc. Czujesz się teraz lepiej?

     Odwzajemniła uśmiech i skinęła głową. Ruszyliśmy dalej.

     Po drodze musieliśmy stoczyć jeszcze jedną potyczkę, tym razem… z wampirami. Troje wampirów zaatakowało nas znienacka, gdy mijaliśmy gorące źródła. Od razu chwyciłem za miecz. Przedświt spisał się doskonale, wywołując eksplozję już przy pierwszym cięciu. Przy pomocy Serany poradziłem sobie z nimi bardzo szybko. Tak właśnie, przy pomocy Serany! Dzielnie sekundowała mi w walce, ani na chwilę nie przestając razić błyskawicami, a ostatniego wampira sama zakłuła krótkim mieczem, jaki nosiła u boku. Przez chwilę nawet pomyślałem, że nie powinienem używać Przedświtu, żeby jej nie skrzywdzić, ale okazało się, że eksplozja jej nie zaszkodziła. Nie wiedziałem, dlaczego, ale uznałem, że i tak nie rozwiążę tej zagadki sam.

     Wytarłem miecz o szatę jednego z wampirów i podniosłem na nią oczy.

     - Nie czujesz żalu, zabijając własnych ziomków? – spytałem.

     Potrząsnęła głową.

     - To nie są moi ziomkowie – odparła. – Wampiry nie są jedną wspólną rodziną, jak sądzicie. Walczymy też między sobą. Żadne z nich nie było wampirem klanu Volkihar. A ty lepiej wypij odpowiednią miksturę, jeśli ją  posiadasz. To poślednie wampiry, a takie potrafią zarazić.

     - A gdyby były to wampiry z Volkihar? – spytałem przekornie, sięgając po ciemnoróżową fiolkę z lekarstwem.

     - Nie wiem – przyznała. – Ale chyba postąpiłabym tak samo. W końcu, to one nas napadły. Bronić się wolno przecież każdemu, prawda?

     - Sądzisz, że ciebie samą także by zaatakowali? – uniosłem brwi. – Pomimo tego, kim jesteś?

     - Właśnie dlatego, kim jestem – skinęła głową. – Nie zabiliby mnie wprawdzie, ale pojmali i siłą doprowadzili do zamku. Mój ojciec potrzebuje mnie żywą. Przynajmniej na razie. Pragnie złożyć mnie w ofierze w jakimś strasznym rytuale. Jak widzisz, ja też mam powody, żeby się przed nimi bronić.

Przyznam, że ten argument brzmiał przekonująco. O ile był szczery… Z tyłu głowy wciąż bowiem kołatała mi myśl, że lord Harkon również mógł wysłać ją z misją, aby znalazła kogoś, kto może odczytać Pradawny Zwój. I być może Serana kroczy teraz u mojego boku wcale nie po to, by znaleźć sposób na pokonanie go, ale przeciwnie – aby mu pomóc. O samym proroctwie i rzekomym rytuale wiedziałem tylko tyle, ile mi powiedziała.

     Tymczasem Serana, podobnie jak ja przed chwilą, wytarła swoje ostrze o szatę jednego z wampirów. Rzuciłem okiem na jej miecz. Miał krótką klingę, przystosowaną do zadawania pchnięć. Doskonała broń do walki w ciasnych pomieszczeniach. Robota niewątpliwie elfia, na co wskazywały charakterystyczne dla altmerskiej kultury, aczkolwiek bardzo oszczędnie rozmieszczone na rękojeści ornamenty. Widać, wykuto go dawno temu, jeszcze zanim powstał dzisiejszy, pełen przepychu thalmorski styl.

     Po drodze, jeszcze przed granicą śniegów, zrobiliśmy ostatni, krótki postój, na szybki posiłek. Nic więcej nie zakłóciło już naszej wędrówki. Niebo na wschodzie zaczynało już jaśnieć, więc nie marudziłem zbytnio. Co do Serany, stwierdziła, że czuje się syta i nie potrzebuje niczego. Siadła na kamieniu w pobliżu i przymknęła powieki, jakby drzemała i cierpliwie poczekała, aż schrupię swoje suchary i przeżuję kawał szynki. Czas podróży przypadkiem wyliczyliśmy wręcz idealnie, aby przez bramę Wichrowego Tronu przejść już za dnia. W dzień nie trzeba było z niczego tłumaczyć się strażnikowi, ani nie sprawdzał on tak dokładnie nowo przybyłych. Poza tym, co też nie było bez znaczenia, błyszczące oczy Serany nie były tak bardzo widoczne. Jedynie bladość jej twarzy mogła wzbudzić podejrzenia, ale miałem nadzieję, że wcześnie rano strażnicy nie będą aż tak czujni.

     Ponieważ w tym samym kierunku z okolicznych farm zdążało kilkoro rolników, dołączyliśmy do tej niewielkiej karawany. Moje thalmorskie blachy przykuły wprawdzie uwagę, ale ponieważ moja sława dotarła również tutaj, strażnicy szybko przestali się nimi interesować. Cieszyłem się nawet z tego powodu, bowiem uwaga strażników skupiała się na mnie, a nie na mojej towarzyszce. Bez problemu przekroczyliśmy bramę i znaleźliśmy się w gospodzie, gdzie wynajęliśmy sobie dwa małe pokoiki. Właścicielka gospody znała mnie i wiedziałem, że przed plotkami nie ucieknę. Sam więc bąknąłem kilka słów o eskortowaniu cyrodiilijskiej mistrzyni z Tajemnego Uniwersytetu do akademii w Zimowej Twierdzy.

Wichrowy Tron. Gospoda "Pod Knotem"

     Przyszło mi też do głowy, że pomysł Lydii, aby zakupić tutaj posiadłość po Rzeźniku, wcale nie był taki głupi. Mielibyśmy się gdzie skryć tego dnia, nie będąc narażeni na ludzką ciekawość. Muszę to kiedyś dokładnie przemyśleć.

     Przespałem prawie cały dzień. Wieczorem kupiłem tylko parę drobiazgów, między innymi prowiant na drogę i kilka fiolek mikstury, leczącej choroby. Serana również nie marudziła i gdy tylko zastukałem w drzwi jej pokoju, ukazała mi się od razu w pełnym rynsztunku. Opuściliśmy miasto w czerwonych promieniach zachodzącego słońca.

     Wędrowaliśmy całą noc. Pogoda zaczęła się psuć. Chmury zasnuły gwieździste dotąd niebo i zaczął prószyć śnieg. I tym razem zaatakowały nas wampiry i ponownie zostały przeze mnie szybko pokonane, przy ogromnej pomocy Serany, co muszę uczciwie przyznać. Droga do Zimowej Twierdzy była jednak na tyle daleka, że nie starczyło nam nocy i ranek zastał nas kawałek drogi za Fortem Kastav, gdy maszerowaliśmy już traktem do Zimowej Twierdzy. Dobrze się złożyło, że naszły grube i ciężkie chmury, tak że pomimo dnia, wciąż panowała szarzyzna. W pogodny ranek, ten biegnący wschodnim zboczem góry trakt, bywał bardzo jasno oświetlony, a słońce, odbijające się od wszechobecnego tutaj śniegu, potrafiło oślepić nawet Norda, nie wspominając nawet o Seranie. Przed południem, mocno utrudzeni, dotarliśmy w końcu do Zimowej Twierdzy i majaczących za miastem murów akademii.

Fort Kastav

     Powitałem ten widok z prawdziwą radością. Przeprowadziłem moją towarzyszkę po wyszczerbionym moście i wkrótce promiennym uśmiechem zostaliśmy powitani przez Faraldę.

     - Tęsknisz jednak do murów Akademii – pokiwała żartobliwie głową.

     - Bardziej do jej mieszkańców – roześmiałem się, ściskając jej dłoń. – Choć po prawdzie, to przybywam z pewną bardzo tajną misją.

     - Któż ci ją zlecił? – uśmiechnęła się i spojrzała nieco zaskoczona na Seranę. – I kogóż nam tu przyprowadzasz? No, chyba że jest aż tak tajna…

     Serana skłoniła lekko głowę i uprzejmym tonem wymieniła swoje imię.

     - To właśnie część mojej misji – wyjaśniłem. – Jak zauważyłaś, moja towarzyszka jest wampirem, ale zapewniam cię, że nikt z obecnych tutaj nie musi się jej obawiać. A misję nałożyli na mnie Obrońcy Świtu.

     Faralda pokręciła głową, ale wciąż się uśmiechała.

     - Wiem, kim są Obrońcy Świtu i spodziewałabym się raczej, że będą zwalczać wampiry, zamiast się nimi opiekować – spojrzała ciepło na Seranę. – Ale domyślam się, że jesteś szczególnym rodzajem wampira, a skoro arcymag za ciebie ręczy, to pozostaje mi tylko ciepło cię powitać w murach naszej uczelni.

     Kamień spadł mi z serca. Tak naprawdę nie wiedziałem, jak magowie zareagują na obecność Serany, choć po cichu liczyłem na ich zrozumienie. Tymczasem większość z nich taktownie nie zadawała żadnych pytań. Gdy ruszyłem w głąb budynku, chcąc przywitać się ze wszystkimi, nikt nawet nie okazywał zdziwienia na widok wampirzycy. To wszystko, bez wyjątku, były otwarte umysły, nie kierujące się żadnymi uprzedzeniami. W zasadzie tylko Erenthir, swoim pogodnym zwyczajem, rzucił żartobliwe pytanie, czy powinien się jej bać, na co ona odpowiedziała uprzejmym uśmiechem i potrząśnięciem głowy.

     Spytałem, oczywiście, o Kapłana Ćmy. Kilkoro z magów potwierdziło, że niedawno złożył wizytę w Akademii, ale już ją opuścił.

     - Interesowały go jakieś dokumenty – poinformował mnie Tolfdir. – Skierowaliśmy go więc do Arcaneum. Urag na pewno powie ci coś więcej. Spędzili razem trochę czasu.

     Ale Urag akurat zrobił sobie przerwę w urzędowaniu i nie było go w Arcaneum. Byłem zmęczony i nie chciało mi się go szukać. Biblioteka znajdowała się na pierwszym, a komnata arcymaga na drugim piętrze, więc miałem jeszcze tylko tyle siły, żeby wspiąć się po schodach na górę. Zanim jednak to zrobiłem, poprosiłem obecną w Arcaneum Niryę, aby zaprowadziła Seranę do jakiejś wygodnej kwatery.

     Nirya zrobiła zakłopotaną minę.

     - Czy… czy zwykłe łóżko ci wystarczy? – spytała. – Czy też potrzebujesz czegoś szczególnego?

     - Szczególnego? – Serana podniosła na nią swe świecące oczy. – Nie rozumiem.

     - No, wiesz – Nirya uczyniła przepraszający gest dłonią. – Nie znam waszych obyczajów, tyle tylko co z podań. A podania mówią, że wampiry sypiają w trumnach… Nie wiem, czy to bajka, czy rzeczywistość. Wybacz, nie chcę ci w żaden sposób dopiec, po prostu nie wiem…

     Moja towarzyszka westchnęła lekko i pokiwała głową ze zrozumieniem.

     - To prawda, sypiają w trumnach – przyznała. – Z kilku powodów. Głównie dlatego, że jest w nich doskonale ciemno. Ale tak, zwykłe łóżko mi wystarczy, o ile nie dociera tam zbyt dużo światła słonecznego.

     - Ulokuję cię w Komnacie Spokoju – Nirya wskazała jej dłonią kierunek, zapraszającym gestem. – Tędy. Kilka komnat jest tam całkiem mrocznych, zupełnie bez okien. Mam nadzieję, że to wystarczy. Bo w innym przypadku mogę ci zaproponować jedynie podziemia Midden – wskazała palcem w dół – a to niezbyt przyjemne miejsce.

Faralda w jednym z pomieszczeń w Komnacie Spokoju

     Serana skinęła mi głową i udała się za Niryą. Ja zaś wdrapałem się na drugie piętro i ledwo zdjąłem z siebie skorupy, rzuciłem się na łóżko, by natychmiast zasnąć.

     Obudziłem się późno i z niepokojem zerknąłem w okno. Było już niemal ciemno, jedynie na zachodzie niebo odznaczało się szarością. Przestraszony, że Urag skończył już na dziś urzędowanie, zerwałem się z łóżka.

     Moje obawy jednak były płonne. Stary Orsimer siedział w swoim ulubionym fotelu przy biurku, zatopiony w lekturze jakiejś księgi. Gdy mnie ujrzał, przez jego usta przebiegł cień uśmiechu.

     - Kogo widzę!? – odezwał się swoim niskim głosem. – Przypomniałeś sobie o akademii?

     Uścisnęliśmy sobie ręce.

     - Jakiej to księgi teraz poszukujesz? – zapytał.

     - Nie szukam księgi – potrząsnąłem głową. – Tylko Kapłana Ćmy. Podobno był tu kilka dni temu i rozmawiał z tobą.

     Urag spojrzał na mnie wzrokiem, na poły rozbawionym, na poły gniewnym.

     - Kapłan Ćmy? – powtórzył. – Na Otchłań, po co ci Kapłan Ćmy?

     Roześmiałem się, zdając sobie doskonale sprawę, że on tylko przekomarza się ze mną, na swój chropawy, orkowy sposób. A był to z jego strony najwyższy możliwy sposób okazywania sympatii. Odetchnąłem pełną piersią, zdając sobie nagle sprawę, że znajduję się pośród samych przyjaciół. Byliśmy jedną, dużą, choć bardzo różnorodną rodziną.

     - Swoje sprawy zachowam dla siebie – odburknąłem żartobliwie. – Powiedz mi to, co chcę wiedzieć.

     W rozmowie z kimś innym mogło to być uznane za nieuprzejme, ale Orsimerowie bardzo cenili sobie bezpośredniość. Tak też odebrał to stary bibliotekarz. Znów się uśmiechnął.

     - Dobrze już, dobrze, nie gorączkuj się tak!

     Po czym nieznacznie zmrużył jedno oko.

     - Oczywistym ruchem byłaby wizyta w Cesarskim Mieście – odparł, siląc się na niedbały ton. – Kapłani Ćmy mają przecież siedzibę w biało-złotej wieży.

     Pochyliłem się nad nim, marszcząc brwi w niemej groźbie. Udał, że się przestraszył.

     - Czasami podróżują w poszukiwaniu Prastarych Zwojów – dodał szybko. – Na twoje szczęście jeden z Kapłanów Ćmy przemierza obecnie Skyrim właśnie w tym celu.

     - To już wiem – jęknąłem żałosnym tonem.

     Roześmiał się rubasznie i chyba uznał, że dość żartów, bo zmienił ton na całkiem rzeczowy.

     - Zatrzymał się, by przestudiować jakieś księgi w bibliotece – odezwał się tym razem bez żadnej ironii. – Nawet nie wiem jakie, bo dałem mu pełną swobodę i sam sobie szperał po półkach. A potem wyruszył do Smoczymostu. Tak przynajmniej twierdził. Ale po co, to już nie powiedział, a ja jestem zbyt taktowny, by o to pytać. Jeśli się pospieszysz, może go tam znajdziesz.

     - Kiedy ruszył?

     Urag podrapał się po brodzie.

     - Trzy… Tak, trzy dni temu, o świcie. Ale jechał furmanką i było z nim kilku cesarskich żołnierzy. Nie wiem, dwóch, albo trzech.

     Podziękowałem bibliotekarzowi i zamyślony wróciłem do komnaty arcymaga. Niby kapłan jechał furmanką, ale tutaj wśród legionistów panował zwyczaj, że przynajmniej jeden żołnierz z eskorty szedł pieszo przed powozem i zwracał uwagę na wszelkie niebezpieczeństwa, jakich w Skyrim nie brakowało. Zatem, wcale nie poruszał się tak szybko, jak można było zakładać. Furmanek używano tu nie do końca po to, by przyspieszyć podróż, ale raczej by się w niej zbytnio nie zmęczyć, oraz oczywiście, jeśli trzeba było przewieźć coś ciężkiego. Problem w tym, że Smoczymost leżał dość daleko, a to znaczyło, że można było dostać się tam kilkoma różnymi drogami i nie miałem pojęcia, którą wybrał kapłan i jego eskorta. Próbowałem wczuć się w jego sytuację. Co ja bym zrobił na jego miejscu? No cóż, zawróciłbym do fortu Kastav i ruszył dalej szlakiem na zachód, najpierw do Gwiazdy Zarannej. Po drodze stała spora gospoda „Przy Nocnej Bramie”, w której mogli wygodnie przenocować. Dalej był fort Dunstad, placówka wprawdzie wojskowa, ale na jej terenie leżał wyszynk, udostępniony dla podróżnych. Skoro miał wojskową eskortę, tym bardziej nie powinien mieć z tym problemów. Dokąd potem? Chyba do samej Gwiazdy Zarannej. A dalej czekała długa podróż aż do Morthalu. Trzeba było dobrze wyciągać nogi, aby zdążyć tam w jeden dzień, a po drodze nie było żadnych cywilizowanych miejsc na nocleg. Później, z Morthalu do Smoczymostu, nie było już daleko, wystarczyło pół dnia pieszo i to niezbyt szybkim tempem.

     Z moich obliczeń wynikało, że kapłan powinien znajdować się teraz gdzieś w okolicach Gwiazdy Zarannej. Jeśli, oczywiście, powędrował tą właśnie trasą. Czy mogłem ją sobie skrócić? Oczywiście, ponieważ była to okrężna droga. Idąc pieszo, nie musiałem wybierać przejezdnych traktów, o łagodnym nachyleniu. Mógłbym iść skalistym wybrzeżem, albo przez Alftand i w ciągu zaledwie jednej nocy dotrzeć do Gwiazdy Zarannej…

     Tak, czy inaczej, trzeba się zbierać do wyjścia. Włożyłem zbroję, sięgnąłem po swój ekwipunek i zszedłem na dół. Gdy wyszedłem na dziedziniec, zerknąłem w niebo. Było pogodne, a wiatr ustał zupełnie. Wyszedłem na most i zerknąłem w stronę gór na zachodzie. Chyba nie dopadnie nas żadne załamanie pogody? Tam, wysoko w górach, było to niebezpieczne. Postanowiłem jednak zaryzykować. Czas udać się po moją towarzyszkę.

     Komnata Spokoju to w zasadzie nie była komnata, tylko spora, piętrowa rotunda, w której znajdowało się tak naprawdę wiele komnat. Była to mieszkalna część Akademii. Musiałem zajrzeć do kilku, zanim znalazłem tę właściwą, oświetloną tylko małym płomykiem kaganka. Serana jeszcze spała, więc lekko potrząsnąłem jej ramieniem. Otworzyła swe błyszczące oczy.

     - Już wieczór – skinąłem jej głową. – Jeśli wypoczęłaś, proponuję ruszać w drogę. Czeka nas przeprawa przez góry.

     Mrugnęła powiekami, na znak, że zrozumiała, po czym ziewnęła lekko, przysłaniając usta dłonią. Gest ten wydał mi się tak ludzki, że przez chwilę poczułem do niej sympatię. Jednak zamiast pocierać oczy, czy przeciągać się, jak zwykli czynić to ludzie, ona momentalnie i bez ceregieli podniosła się z łóżka i stanęła obok mnie. To rozwiało chwilową iluzję i przypomniało mi, że jednak nie jest ona człowiekiem.

     Nie marudziliśmy. Wyszliśmy na most, zeszliśmy do Zimowej Twierdzy, by po przejściu kilkuset kroków skręcić w prawo, na stromy górski szlak.

     - Tu tylko na początku jest stromo – zapewniłem ją. – Dalej teren robi się bardziej płaski.

     Skinęła głową i w milczeniu podążyła za mną.

     Pamiętałem, że mniej więcej w połowie drogi na szczyt znajdowało się miejsce, które upodobały sobie śnieżne trolle. Dlatego rozglądałem się uważnie na  wszystkie strony, systematycznie przeczesując okolice Wykryciem Życia. Ale troll chyba wyniósł się z tej okolicy, bo poza kilkoma górskimi kozami, nie wiadomo czego tu szukającymi, niczego nie dostrzegłem. No, może jedynie powróciło do mnie uczucie niepokoju, gdy obok mnie znów nie rozświetliła się błękitna poświata mojej towarzyszki. To przypomniało mi, że u mego boku kroczy ktoś zupełnie inny i poczułem nagle gniecenie w piersiach. Czy tak objawia się tęsknota?

     Gdy naszym oczom ukazał się wreszcie rozległy płaskowyż, jasno oświetlony przez oba księżyce, odetchnąłem głęboko. Najgorsza część wspinaczki za nami. Wiało tu trochę mocniej, ale nie tak, żeby zimno przenikało do kości. Ruszyłem wydeptaną przez górskie kozy ścieżką. Serana dotrzymywała mi kroku.

     Połowa nocy minęła, gdy moja towarzyszka nagle położyła mi dłoń na ramieniu. Zrazu wzdrygnąłem się i szybko zerknąłem w jej stronę, chcąc odgadnąć jej zamiary. Ale ona nie miała na myśli niczego złego. Drugą ręką wskazała na coś w oddali. Wytężyłem oczy.

     - Coś się tam rusza – oznajmiła. – Coś dużego i ciemnego. Obawiam się…

     Nie dokończyła. Odruchowo oboje opadliśmy na kolana, chowając się w cieniu. Nie od razu to dostrzegłem. Wykrycie Życia nic mi nie pokazało. Zdecydowałem się użyć Krzyku. Szept Aury zapalił wokół mnie życiowe poświaty kilku drobnych zwierząt. W kierunku, wskazanym przez jarzącą się teraz purpurowym światłem Seranę ujrzałem zarysy dwu postaci. Dość daleko.

     - Trolle? – spytała Serana.

     Potrząsnąłem głową.

     - Gdyby to były trolle, pokazałoby mi je już samo zaklęcie – odparłem. – To muszą być nieumarli. Czyżby twoi ziomkowie?

     Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w obie postacie. Teraz, gdy już wiedziałem gdzie ich szukać, widziałem je całkiem wyraźnie, ale wciąż nie wiedziałem, kim one są.

     - To gargulce – szepnęła niespodziewanie Serana. – Ciekawe, czego tu szukają… Lepiej zachowaj ciszę, one mają świetny słuch.

     Westchnąłem. Gargulce były niebezpiecznymi przeciwnikami. Mogły nas poszczerbić, o ile nie uda mi się zastrzelić ich z daleka. Ale w nocy strzał na tę odległość nie był pewny.

     - Dobrze je widzisz? – spytałem szeptem.

     Skinęła głową. No cóż, była wampirem, a więc stworzeniem nawykłym do ciemności. Byłoby dziwne, gdyby nie widziała w nocy lepiej ode mnie.

     - Co one robią?

     - Idą w stronę gór – odparła, po czym lekko się uśmiechnęła. – Gdy tak idą, wyglądają niezdarnie. Kołyszą się jak starcy. Ale potrafią szybko biegać, więc niech cię to nie zwiedzie. I są dość żywotne – spojrzała na mnie, przekrzywiając ironicznie głowę. – Jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto tak naprawdę nie żyje.

     Skierowała wzrok z powrotem na gargulce.

     - Oddalają się – oznajmiła. – Nie walczmy, gdy nie trzeba. Proponuję je obejść.

     Zgodziłem się z nią. Przez dłuższą chwilę oboje wytrzeszczaliśmy oczy w tamtym kierunku. Potem znów użyłem Szeptu Aury. Ich poświata była ledwo widoczna. Uznałem, że oddaliły się na bezpieczną odległość.

     - Nie czekajmy dłużej – odezwałem się, wstając na równe nogi. – Musimy dojść do Gwiazdy Zarannej najpóźniej o świcie. Niebo jest pogodne, wokół pełno śniegu. Słońce potrafi oślepić nawet mnie, a tobie pewnie zaszkodzi.

     Wdzięcznym ruchem podniosła się z kolan. Ruszyłem przed siebie. Zrównała się ze mną i przez pewien czas szliśmy ramię w ramię. Niezadługo zamajaczyły przed nami złociste wykończenia wieżyczki Alftand – dwemerskiej budowli, przez którą swego czasu, wraz z Lydią przedostaliśmy się do Czarnej Przystani. Minęliśmy ją, wymieniając kilka zdawkowych uwag, na temat ciekawej, dwemerskiej architektury. W tej materii nie było między nami wielkiej różnicy zdań. Obojgu nam się podobała, aczkolwiek Serana stwierdziła, że znacznie bardziej podoba jej się styl elfi. Jej zdaniem, dwemerskie budowle, a także przedmioty codziennego użytku, aczkolwiek misternie wykonane, nie mają w sobie „tego czegoś”.

     - Co masz na myśli? – dopytywałem.

     - Nie wiem, jak to ująć w słowa – odrzekła zamyślona. – Bardziej podoba mi się elfia stylistyka. Lekka w formie, sprawia wrażenie, jakby budowla miała zaraz wzbić się w powietrze. Ale dwemerska też ma swój urok.

     Niby zwykła, zdawkowa uwaga, a jednak pozwoliła mi na chwilę zapomnieć, kim ona jest. Zaskarbiła sobie tymi słowami kolejną, niewielką porcję mojej sympatii.

     Niedługo później minęliśmy nieczynną latarnię morską i ścieżka zaczęła opadać. Ucieszyłem się na tę okoliczność, bo za naszymi plecami zaczynało już świtać. Właśnie minęliśmy ośnieżony wąwóz, gdy zza skał wyłonił się szczyt Wieży Świtu. Zatrzymałem się gwałtownie. Przyszło mi bowiem do głowy, że zamiast zatrzymywać się w Gwieździe Zarannej, moglibyśmy spędzić dzień właśnie tutaj. Erandur chyba nie odmówi nam gościny. Po krótkim namyśle, skierowałem swoje kroki w prawo. Serana podążyła za mną.

     - Co to za budowla? – spytała. – Wygląda, jakby najlepsze swoje lata miała już dawno za sobą.

     - To Wieża Świtu – odparłem. – Kiedyś siedziba czcicieli Vaerminy. Teraz w przedsionku znajduje się kapliczka Mary, a ze świątyni Vaerminy zostały resztki.

     - Mieszka tam ktoś?

     - Tylko jeden kapłan – uspokoiłem ją. – Jest moim przyjacielem. Może pozwoli nam odpocząć w wieży. Zawsze to lepiej, niż pchać się do miasta, między ludzi.

     - Z mojego powodu? – bardziej stwierdziła, niż spytała.

     Przystanąłem.

     - No cóż – zająknąłem się. – Tak z twojego powodu. Chyba nie chcesz, żeby ludzie cię rozpoznali i roznieśli na mieczach? Nie miej mi tego za złe, ale przy całej swojej urodzie jesteś dość… jakby to ująć, dość charakterystyczna. Masz bardzo bladą cerę i świecące oczy. W takich miastach jak to, położonych z dala od centrum, mieszkańcy uważnie przyglądają się obcym.

Świątynia Nocnego Zewu i górująca nad nią Wieża Świtu

     - Rozumiem – skinęła głową. – I choć wiem, że chodzi ci tylko o wypełnienie zadania, i tak jest mi miło, że się o mnie troszczysz. Doceniam to, naprawdę.

     - Nie ma sprawy – mruknąłem, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.

     Miała rację, ale nie do końca. Zależało mi na jej bezpieczeństwie nie tylko z uwagi na zadanie. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że gdyby coś jej się stało, odczuwałbym prawdziwy żal. Czyżbym zaczynał ją lubić? Bezwiednie pokręciłem głową, gdy uzmysłowiłem sobie, że jej dotychczasowe zachowanie naprawdę wzbudzało sympatię. Ufać wciąż jej nie mogłem, ale przynajmniej jej towarzystwo przestało być dla mnie uciążliwe. A raczej, przestałoby, gdyby nie jedno ale.

     Wciąż tęskniłem za Lydią.


sobota, 6 stycznia 2024

Rozdział XVI – Kapłan Ćmy

     Milczenie przedłużało się. W końcu przerwał je Isran, kierując się do mnie.

     - Dobrze – sapnął. – Teraz już wiem, co to coś miało do powiedzenia. A teraz powiedz mi – wbił we mnie badawczy wzrok – czy istnieje jakiś powód, dla którego mam pozwolić tej krwiożerczej poczwarze dalej istnieć.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Nie wiem, co o tym myśleć – odrzekłem. – Ale możliwe, że będziemy potrzebowali jej pomocy. Ja tak lekkomyślnie nie pozbywałbym się potencjalnego sojusznika. Nawet wątpliwego.

     Isran nie zmienił wyrazu twarzy.

     - Dlaczego? – spytał nad wyraz spokojnie. – Przez tę opowiastkę o proroctwie? O jakimś wampirze, który próbował wygasić słońce? Naprawdę w to wierzysz?

     - To proroctwo – odparłem. – Jest niejasne, jak wszystkie. I na pewno nie należy rozumieć go dosłownie. To pewnie jakaś alegoria, ale za mało wiem o wampirach, żeby ją rozwikłać. Wiem tylko, że to coś ważnego, bo to nasz jedyny punkt zaczepienia. A ona istotnie ryzykowała życiem, przychodząc tutaj. Nadal ryzykuje, pozostając.

     Isran przewrócił oczami.

     - Może jej życie zbrzydło? – wycedził. – Może jest niespełna rozumu?

     - Wygląda na taką? – spytałem.

     Sapnął gniewnie i zerknął na Seranę. Ta trzymała się dzielnie, choć nie potrafiła ukryć strachu.

     - Odłóż na bok swą nienawiść i spróbuj spojrzeć na to z szerszej perspektywy – odezwałem się znów. – Ona i zwój to wszystko co mamy. Możemy ją zabić i dalej błądzić po omacku. Możemy też zaryzykować i podążyć tym tropem, który nam przyniosła.

     Spojrzał na mnie spode łba.

     - Zapomnieć o nienawiści? – odrzekł drwiąco. – Nie ma mowy. To ona daje mi siłę.

     Zerknął na nią i na mnie.

     - Ufasz jej? – spytał niespodziewanie.

     - Wierzę jej – odparłem. – Tak, ufam, przynajmniej w tej sprawie. Wierzę, że mówi prawdę, choć ona sama mogła zostać oszukana.

     Nie ufałem wampirzycy, ale co miałem powiedzieć? Gdybym zaprzeczył, być może Isran zwyczajnie zabiłby ją, a tego nie chciałem. Zawsze twierdziłem, że mam za miękkie serce, żeby żyć w Skyrim.

     Isran zbliżył się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – wycedził, po czym zerknął na wampirzycę. – Na razie może zostać, ale jeśli tylko kogoś tknie, ty będziesz za to odpowiadać, jasne?

     Skinąłem głową.

     - Słyszysz mnie? – zwrócił się do Serany. – Nie czuj się jak gość, ponieważ nim nie jesteś. Jesteś narzędziem. Atutem. W międzyczasie, spraw, by nie przyszło mi żałować tego nagłego przypływu tolerancji i wielkoduszności, bo w przeciwnym razie twój przyjaciel za to zapłaci.

     Serana wydęła dolną wargę. Jeszcze nie przeszedł jej strach, ale słowa Israna ubodły ją do tego stopnia, że odważyła się odpowiedzieć z ironią.

     - Dziękuję ci za życzliwość – prychnęła. – Będę pamiętać następnym razem, gdy poczuję głód.

     Isran wykrzywił usta, ale nic nie powiedział. Serana oderwała od niego swe błyszczące oczy i zwróciła się do mnie, nie zmieniając jednak ironicznego tonu.

     - Więc na wypadek, gdyby ten ogromny przedmiot na moich plecach nie rzucał się w oczy – Serana zademonstrowała Prastary Zwój – mam przy sobie Prastary Zwój! Niezależnie od tego, co mówi, powinien zawierać coś, co pomoże powstrzymać mojego ojca. Inaczej nie zależałoby mu na nim tak bardzo, że prędzej wolałby stracić mnie niż zwój. Może z niego uda nam się czegoś dowiedzieć? Może zgadniemy, jaki będzie jego następny krok? I zapobiegniemy mu zawczasu?

     Znów spuściła oczy.

     - Nie kocham słońca – rzekła cicho. – Ale kocham to wszystko, co dzięki niemu powstaje. Kwiaty, drzewa, rosę na trawie… Naprawdę nie chcę tego zniszczyć.

     Wymieniliśmy spojrzenia z Isranem.

     - Naprawdę wierzysz, że twój ojciec chce zgasić słońce? – spytałem.

     Delikatnie poruszyła ramionami.

     - Nie wiem – odrzekła. – Chce je jakoś kontrolować. Nie wiem, na czym ma to polegać. Ale nawet jeśli teraz nie chce go zgasić, nie wiem, co zrobi w przyszłości. Bywa nieobliczalny i szalony. Chyba przyznacie, że cokolwiek oznacza ta moc, podarowanie jej komuś takiemu nie wyjdzie światu na dobre?

     - Prastary Zwój – odrzekłem niepewnie – jest niebezpieczny. Nie każdy może na niego zerknąć. Wiem coś o tym, bo to nie pierwszy, jaki widzę. Miałem już z jednym do czynienia.

     Zauważyłem ledwo dostrzegalne drgnięcie brwi u Israna. Ta wiadomość musiała zrobić na nim wrażenie.

     - Ależ oczywiście – przytaknęła Serana. – Żadne z nas nie może go odczytać!

     Isran nie bawił się w słowne gierki.

     - Kto może? – spytałrzeczowo.

     Serana delikatnie, niezwykle oszczędnym gestem, wzruszyła ramionami, jakby nie chciała nikogo nim urazić.

     - Cóż, obiło mi się o uszy, że jedynie Kapłani Ćmy to potrafią. Jednak zanim zaczną je czytać, spędzają wiele lat na przygotowaniach. To podobno skomplikowany rytuał. I słyszałam, że wcale tak naprawdę nie używają do tego oczu. Robią to w jakiś magiczny sposób.

     Spojrzała na nas i uśmiechnęła się smutno, po czym pokręciła głową.

     - Nie żeby miało nam to jakoś pomóc – dodała zamyślona – jako że wszyscy oni przebywają pół kontynentu stąd, w Cyrodiil.

     Cyrodiil… Uśmiechnąłem się sam do siebie. Wcale nie miałbym wiele przeciwko temu, żeby udać się na południe. Myśl, że być może znów zobaczę ojczyste strony, rozweseliła mnie na chwilę. Krótką chwilę.

     - Kapłan Ćmy – mruknął Isran zamyślony. – Słyszałem te słowa całkiem niedawno. Niech sobie przypomnę… A, tak. Jakiś cesarski uczony przybył do Skyrim kilka dni temu – pogładził się po brodzie. – Wyznaczałem właśnie granicę drogi, gdy go zobaczyłem. Wyglądał na mnicha, albo kapłana. Może to twój Kapłan Ćmy? Nie zwróciłem wtedy na to uwagi, ale chyba padła taka nazwa.

     - Wiesz gdzie przebywa? – Serana nie potrafiła ukryć zaciekawienia.

     - Nie – odparł Isran. – I nie będę marnował moich ludzi na poszukiwania. Toczymy wojnę przeciwko takim jak ty i zamierzam ją wygrać. Jeśli chcesz go znaleźć, porozmawiaj z ludźmi, którzy mogli widzieć wędrowca. Z oberżystami i woźnicami, najlepiej w większych miastach. Możesz liczyć tylko na siebie. No, ten oryginał – wskazał na mnie – też może ci pomóc. Ale nikt więcej.

     I przy tych słowach odwrócił się i odszedł z powrotem na galerię. Serana odetchnęła z ulgą, po czym spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Jej głos od razu zabrzmiał pewniej.

     - Masz jakiś pomysł, jak znaleźć Kapłana Ćmy? – spytała. – Skyrim to duże miejsce…

     Pokręciłem głową.

     - Nie mam pojęcia – przyznałem. – Słyszałem o nich kiedyś, ale nie wiem niczego bliższego. Zastanówmy się, dokąd mógłby się udać ktoś taki? Do jakiejś świątyni? W Pękninie jest świątynia Mary.

     Serana znów lekko i nie bez wdzięku wzruszyła ramionami.

     - Ja bym stawiała raczej na innych uczonych – odezwała się zamyślona. – No wiesz, Akademia w Zimowej Twierdzy. To byłoby pierwsze miejsce, do którego ja udałabym się w poszukiwaniu magii lub historii. Czarodzieje wiedzą o rzeczach, o których ludzie prawdopodobnie nie powinni wiedzieć. Tylko…

     Opuściła głowę.

     - Jestem wampirem – westchnęła. – Nie dostanę się za mury Akademii. Ich nie uda mi się zwieść. Od razu odgadną, kim jestem. A gdy zgadną, zabiją.

     Podniosła na mnie oczy.

     - Nawet nie mam im tego za złe – szepnęła. – Rozumiem, ale jak mam się dostać do Akademii? Tu potrzebuję pomocy kogoś, kto może wejść do środka i zapytać o kapłana. I porozmawiać z nim, jeśli tam jest.

     Przynajmniej w jednej sprawie mogłem ją uspokoić.

     - O to się nie martw – odezwałem się. – Znam dobrze magów z Akademii. I gwarantuję ci, że ciebie też wpuszczą, jeśli tylko będziesz z nami.

     - Z wami? – spojrzała na mnie zdziwiona.

     - Magowie z Akademii znają nas dobrze i są nam przyjaźni – zapewniłem. – Ja w zasadzie jestem jednym z nich, choć to bardziej honorowy tytuł.

     - Nie o tym mówię – potrząsnęła głową. – Z wami, to znaczy, z kim?

     - No – zająknąłem się – z Lydią i ze mną. Co cię tak dziwi?

     Ale ona znów potrząsnęła głową, tym razem zdecydowanie.

     - Albo idziemy we dwójkę, ty i ja, albo nie idziemy wcale!

     Tym razem to ja zaniemówiłem.

     - Nie rozumiem – bąknąłem. – A czego chcesz od mojej żony? Od chwili, gdy ją poznałem, dzień w dzień udowadnia, że jest godna najwyższego zaufania.

     - Być może – odparła. – Ale ona nie ufa mnie i tylko czeka na okazję, żeby się mnie pozbyć. Potrafię to wyczuć. Siłą rzeczy, ja też jej nie ufam.

     Aż chwyciłem się za głowę.

     - Co ty opowiadasz za bzdury!? – jęknąłem. – Lydia opiekowała się tobą w drodze równie dobrze jak ja. Nigdy nie powiedziała o tobie złego słowa, nawet gdy byliśmy tylko we dwoje! Skąd te podejrzenia? Nawet gdyby były prawdziwe, to przecież nie zrobi niczego, na co ja się nie zgodzę. A ja nie zgodzę się na pewno, żeby ktoś cię skrzywdził.

     - Dlaczego? – ton jej głosu zmienił się ledwo dostrzegalnie.

     Dobre pytanie. Prawda była taka, że to ja ją wydobyłem z podziemi i powróciłem do życia. Może to dziwne, ale czułem się za nią odpowiedzialny. Poza tym, zwyczajnie, po ludzku, nie umiałbym przejść obojętnie nad jej cierpieniem. Wydawała mi się taka bezbronna w świecie, którego prawie nie znała, jako że zmienił się on bardzo od czasu jej uwięzienia. Było w niej coś dziecinnego i bezradnego, a jednocześnie tajemniczo pociągającego. Nie chciałem się jednak do tego przyznawać, bo ona wciąż była dla mnie wielką niewiadomą. Niewykluczone, że jest moim wrogiem, albo stanie się nim wkrótce. Dlatego dałem wymijającą odpowiedź.

     - Słyszałaś – machnąłem głową w stronę Israna, tkwiącego na galerii. – Jesteś nam potrzebna. Zresztą, na swoje własne życzenie, skoro sama zaofiarowałaś nam pomoc. 

     Opuściła głowę, jakby rozczarowana.

     - Tak czy owak, ja zdania nie zmienię – odrzekła po chwili. – Daj znać, jeśli będziesz skłonny zmienić swoje.

     Isran, mimo woli słyszący każde słowo, bo akustyka w zamku była naprawdę świetna, zdecydował się wtrącić.

     - Nie żeby mnie obchodziły jej fochy – wskazał na Seranę. – Ale jak raz, zgadzam się z nią. Lydia jest mi potrzebna gdzie indziej. A tobie też przyda się trochę samodzielności, bez ciągłego oglądania się na ochroniarza.

     Ubodły mnie te słowa.

     - Lydia nie jest żadnym ochroniarzem, tylko moja żoną! – wycedziłem. – To chyba zrozumiałe, że chcemy być razem?

     - Chcecie, ale jak raz, nie możecie – odparł Isran. – Bo na prośbę Sorine wysyłam ją do Kruczej Skały. Przypominam, że oboje wstąpiliście w szeregi Obrońców Świtu, a nie mam tylu ludzi, żeby wysyłać was w parach.

     Oczywiście, że nie byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale przed tym argumentem musiałem ulec. Zwłaszcza, że Isran tak naprawdę mówił bez żadnej złości. Później odciągnął mnie nawet na bok i szepnął parę słów na osobności.

     - Może nawet tak będzie lepiej – spojrzał mi prosto w oczy. – Ona z jakiegoś powodu nie ufa Lydii. Może gdy będziecie sami, otworzy się trochę bardziej.

     - Ale Lydia nie dała żadnego powodu – próbowałem się bronić. – Poza tym, ona ma niezwykłą intuicję, jeśli chodzi o ludzi. Jest bardzo spostrzegawcza, bardziej niż ja. Prędzej dostrzeże coś, co mnie może zwyczajnie umknąć.

     - No właśnie! – Isran pokiwał głową. – Może właśnie dlatego ta wampirzyca jej nie chce. Bo może coś ukrywa i boi się, żeby Lydia tego nie odkryła. W każdym razie, musisz być bardzo czujny. I na dziewięć bóstw, nie ufaj jej! Pamiętaj, że to mistrzyni manipulacji.

     Pokiwałem smętnie głową.

     - Macie domek w Pękninie – odezwał się znów Isran. – Możesz odprowadzić żonę do Pękniny i popytać przy okazji w mieście o tego kapłana. Ale potem wróć i zajmij się tym… Tą wampirzycą.

     Z nosem na kwintę wyszedłem z zamku, w towarzystwie Lydii.

     - Podobno wybierasz się na Solstheim – odezwałem się.

     Skinęła głową, też niespecjalnie zachwycona perspektywą rozstania.

     - Na długo?

     - Nie wiem – odparła. – Mam znaleźć szczątki jakiejś dwemerskiej kuszy, ale nie mam pojęcia, gdzie ich szukać. Będę musiała poradzić się Nelotha.

     - Uważaj na siebie – szepnąłem. – I proszę, nie ryzykuj niepotrzebnie.

     Roześmiała się.

     - To raczej uwaga do ciebie – pocałowała mnie czule. – To ty wyruszasz w podróż, w towarzystwie wampirzycy. Ja przecież wybieram się w miejsce, gdzie roi się od naszych przyjaciół. To ja będę drżeć o twoje bezpieczeństwo. I nie tylko.

     - Nie rozumiem…

     Objęła mnie ramionami.

     - Ona może zechce cię uwieść – szepnęła mi prosto do ucha. – I odebrać mi ciebie.

     Mimo kiepskiego humoru, wybuchnąłem śmiechem.

     - Przecież to wampir! – odrzekłem. – Zimny, martwy wampir.

     - Piękny wampir – odrzekła, uśmiechając się tajemniczo. – I pełen wdzięku. Widzę, jak ona się porusza.

     Pokręciłem głową.

     - Nawet jeśli, to jest jak piękna rzecz – pocałowałem ją czule. – A ciebie ponosi wyobraźnia. Przecież dla niej jestem tylko śmiertelnikiem. Zwierzyną. Jeśli mówi prawdę, to zwierzyną pod ochroną, ale niczym więcej.

     - A jeśli zechce cię zamienić w wampira? – przytuliła się do mnie jeszcze mocniej. – Słyszałeś sam, że to mistrzyni manipulacji. Może ona zdoła cię przekonać? Przydałby się jej taki sługa jak ty.

     - Nie zdoła – odparłem twardo. – Przecież wiesz…

     Urwałem, bo przed nami coś się poruszyło.

     Użyłem zaklęcia Wykrycie Życia, całkiem odruchowo, nie licząc na to, że pokaże mi ono coś zaskakującego. W kotlinie żyło kilka jeleni. Nie wiem, jak zdołały się przecisnąć przez wąskie przejście w wąwozie, ale faktem jest, że można było je tu spotkać. A drobnej zwierzyny była cała masa. Spodziewałem się jakiegoś czworonoga, tymczasem zaklęcie niczego nie pokazało.

     - Uwaga, wampiry! – szepnąłem w stronę Lydii.

     W ułamku sekundy mieliśmy w dłoniach łuki i strzały.

     - Laas! – krzyknąłem.

     Krzyk pokazywał również nieumarłych, zatem w moich oczach zajarzyły się dwie poświaty przyczajonych postaci.

     - Jeden u wylotu wąwozu, drugi nad brzegiem jeziora.

     Ponieważ znajdowałem się z prawej strony, wystrzeliłem do prawego, tego przy wąwozie. Trafiłem, jednak Lydia nie zdążyła na czas dostrzec przeciwnika. Oberwała błyskawicą, wypuszczoną z dłoni wampira. Na moment ją sparaliżowało, ale wtedy ja wpakowałem strzałę prosto w środek gasnącej poświaty. Lydia odrzuciła łuk, i dobywszy miecza rzuciła się w tamtym kierunku. Zduszony jęk, jaki mnie dobiegł, potwierdził, że dobiegła na czas. Podszedłem do niej i przyjrzeliśmy się wspólnie zabitej wampirzycy. Była to kobieta, wyglądająca na jakieś czterdzieści lat, o bladej, pomarszczonej nieco skórze.

     - Jeszcze dzień – mruknęła Lydia. – A one już wylazły.

     - Pewnie chowały się w cieniu – odparłem. – Tutaj, pod drzewami jest sporo cienia.

     Podeszliśmy do drugiej. Też kobieta, ale młodsza. Miała na sobie skórzaną, szarą suknię, jaką widzieliśmy już w krypcie Dimhollow. Był to najlepszy dowód na to, że pochodziła z klanu Volkihar.

     - Za nami przyszły? – mruknąłem.

     - Albo za nami, albo za Gunmarem i Sorine – odparła Lydia.

     - Albo za Seraną – spojrzeliśmy po sobie. – Przypadek?

     O czymś takim musieliśmy donieść Isranowi. Nie okazał zdziwienia.

     - Ostatnio sporo ludzi się tu kręci – odrzekł zasępiony. – To w końcu nie pierwsze wampiry, które nas odnalazły. Trzeba przyjąć do wiadomości, że nas odkryły.

     - A jeśli Serana celowo je tu przyprowadziła? – podsunąłem.

     Isran pogładził się po brodzie.

     - Możliwe – mruknął. – Ale na to też nic nie poradzimy. No cóż, trzeba będzie na nią uważać. Chociaż…

     Spojrzał na nas zamyślony.

     - Nie można też wykluczyć, że przyszły tu na rozkaz swojego pana, aby odebrać jej zwój. Albo nawet ją zabić, żeby nam nie pomagała – westchnął. – Wszystko komplikuje się coraz bardziej. Nadal nic nie wiemy. Nic nie mogę ci doradzić – rozłożył ręce – poza tym, żebyś był czujny i stale na nią uważał. Jeśli możesz, ogranicz sen na czas tej podróży. Nie zasypiaj w jej obecności. Odpowiednie mikstury pozwolą ci podróżować przez pewien czas bez snu. Masz jakieś?

     Skinąłem głową. Miałem kilka fiolek skoncentrowanej mikstury kondycji. Pożegnaliśmy go więc i wróciliśmy na drogę. Ale jego słowa trochę nas zmartwiły. Tym bardziej, że gdy przecisnęliśmy się przez przejście na trakt, znów zostaliśmy zaatakowani. Tym razem przeciwników było troje. Nie było czasu na strzelanie. Dobyliśmy ostrzy. Pierwszy wampir, któremu przejechałem po twarzy klingą Przedświtu, rozsypał się w proch. Ożywieniec! Zatem nie tylko magia zniszczenia, ale i nekromancja nie obca była wampirom. Na szczęście, już ten pierwszy cios wywołał magiczną eksplozję, która na chwilę sparaliżowała dwa pozostałe. Nie mogąc się bronić, uległy nam w mgnieniu oka.

     Znów musieliśmy wrócić, powiadomić Obrońców, ale do zamku już nie wchodziliśmy, informując jedynie strażniczkę. Będą wiedzieli, co robić.

     Przenocowaliśmy w Pękninie. Rano popytałem woźniców o kapłana. Potwierdzili, że był tu ktoś taki, ale nie wiedzą, dokąd się udał. Podobno miał wojskową eskortę i nie potrzebował ich usług. Nic nie wskórawszy, musiałem wracać.

     Jeszcze ostatni, gorący pocałunek, przyrzeczenie, że będziemy myśleć o sobie nawzajem każdego wieczora i nie będziemy ryzykować niepotrzebnie. A potem, z wysiłkiem, palec po palcu odrywając od siebie dłonie, rozstaliśmy się. Lydia ruszyła na północny trakt, do Wichrowego Tronu, skąd „Dziewica Północy” miała zabrać ją na Solstheim. Ja zaś udałem się z powrotem do zamku i tam, z trudem kryjąc niechęć, oświadczyłem Seranie, że jestem gotów do drogi.

     - Prześpij się – odrzekła. – Niestety, musisz trochę zmienić swoje przyzwyczajenia. Ze mną wędruje się w nocy.

     Masz ci los! Jeszcze tego brakowało, żeby mi wampirzyca rozkazywała! Już miałem na końcu języka ripostę. Już miałem, naśladując jej niedawny ton, odpowiedzieć „Wędrujemy w dzień, albo nie wędrujemy wcale!”. Ale poniechałem tego, w czas zdając sobie sprawę, że tym razem to nie jest jej widzimisię, tylko zwykła konieczność. Dla niej światło słoneczne było, jakby nie patrzeć, szkodliwe, a w większej dawce nawet zabójcze. Musiała podróżować nocą. A czy ja koniecznie musiałem w dzień? Wolałem, ze względów bezpieczeństwa i własnej wygody, ale czy koniecznie musiałem? Oczywiście, nie. Nie odczuwałem nawet lęku jedynie z powodu ciemności, zwłaszcza że noce w Skyrim, o ile pogodne, były bardzo jasne. Jako myśliwy, często włóczyłem się nocami po lasach. Tak naprawdę, na swój sposób, lubiłem noc. Ale pod warunkiem, że nie będę na nią skazany przez cały czas, w ogóle nie oglądając słońca. A to właśnie się zapowiadało – przestawienie na nocny tryb życia.

     Cóż. Przychodziło mi już w życiu znosić różne niewygody. Niech jej będzie! W końcu, nie będzie to trwało przez rok, tylko przez kilka dni. Tak naprawdę przecież nie chodziło mi o samą noc. Gdybym w czasie służby w Legionie został wyznaczony do nocnych działań, czułbym się nawet wyróżniony, gdyż w nocy radziłem sobie znacznie lepiej niż inni ludzie. Tylko drażniło mnie to szarogęszenie się Serany. Nie dość jej było, że postawiła na swoim, pozbawiając mnie towarzystwa Lydii?

Noce w Skyrim bywają naprawdę urokliwe

     Wyszukałem sobie wolną komnatę, w której stało w miarę wygodne łóżko. W czasie służby w Legionie wyrobiłem w sobie umiejętność spania na rozkaz, więc nie sprawiło mi to problemu. Zasnąłem po krótkich rozmyślaniach. O czym? Nie o czym, tylko o kim! O swej żonie, oczywiście. Obudziłem się sam, krótko przed zachodem słońca. Zjadłem coś z zamkowych zapasów, uzupełniłem prowiant na drogę i ruszyłem na poszukiwania Serany.

     Okazało się, że czeka już na mnie u wyjścia. Nie czując się dobrze pośród innych Obrońców Świtu, nie szukała ich towarzystwa, cierpliwie czekając na mnie w ciemnym zaułku. Skinąłem jej głową na powitanie, bo odzywać się nie miałem ochoty i pchnąłem masywne skrzydło drzwi. Blask zachodzącego słońca oświetlił kotlinę, czyniąc ją jeszcze bardziej malowniczą. Mury zamku zdawały się płonąć w purpurowym świetle. Westchnąłem cicho i ruszyłem przed siebie. Serana bezszelestnie podążyła za mną.

     Zauważyłem, że nie ma przy sobie Pradawnego Zwoju, który dotąd nosiła przytroczony na plecach. Tak dużego przedmiotu nie zdołałaby ukryć pod ubraniem, więc musiałem założyć, że zostawiła go w Twierdzy Świtu. Prawdopodobnie Isran nie zgodził się, żeby wypuścić go z rąk. W duchu przyznałem mu rację. Widać, również podejrzewał, że może ona poszukiwać Kapłana Ćmy do własnych celów. Odebranie jej zwoju gwarantowało, że po odnalezieniu kapłana zwój zostanie odczytany w twierdzy, a nie na zamku Volkihar. Przemyślenia jednak zostawiłem dla siebie, choć mój szacunek dla przenikliwości Israna gwałtownie wzrósł.

     Tym razem nie napotkaliśmy żadnych wampirów, ani w kotlinie, ani po wyjściu z wąwozu. Ruszyłem w prawo, w kierunku Pękniny, jednak do samego miasta nie miałem zamiaru wchodzić. Chciałem tej nocy zajść tak daleko na północ, jak tylko będzie możliwe. Nie było to łatwe zadanie, bo przecież miejsce odpoczynku trzeba było wybrać z dala od ludzkich osad. I miejsce to musiało chronić przed słońcem. I jeszcze, jakby tego było mało, musiało być tam coś, co mogło mnie odseparować od Serany, bowiem nie zamierzałem spać z nią w jednym pomieszczeniu. Jeszcze mi życie miłe!

     Minęliśmy Pękninę z prawej strony i poszliśmy na przełaj, przez las, w kierunku północnej bramy, gdzie zaczynał się trakt, wiodący do Skały Shora. I tam właśnie wpadłem na pomysł, że moglibyśmy spędzić dzień w Grocie na Turni.

     Owa grota znajdowała się na południowy wschód od Skały Shora. Trzeba było zejść z traktu i idąc kawałek na przełaj, obejść stromą skałę. Grota była obszerna i nieźle urządzona, bowiem jeszcze niedawno odbywały się tam nielegalne walki wilków, organizowane przez pewną bandę. Zbóje ci zostali niedawno zlikwidowani przez straż z Pękniny, przy wielkim udziale Lydii i moim. A powodów było aż nadto. Gdyby chodziło tylko o walki wilków, władze Rift pewnie przymknęłyby na to oko. Niejeden mieszkaniec Pękniny zapewne robił w tym miejscu zakłady. Ale banda ta trudniła się również rozbojem, a bywało, że napadłszy jakiegoś podróżnika, nie kończyła na pozbawieniu go majątku i życia. Niektórzy lubowali się w bowiem w rozrywkach o wiele bardziej okrutnych. Krótko mówiąc, banda uprowadzała go i zmuszała do walki na podziemnej arenie. Jego przeciwnikiem zaś zwykle bywał wygłodniały wilk, albo i kilka, a wynik takiego starcia łatwy był do przewidzenia. Ofiara zwykle bywała rozrywana na strzępy, pośród ryku rozochoconej widowni. Straszna śmierć…

     Do Skały Shora doszliśmy w miarę szybko, nie minęła jeszcze połowa nocy. Zszedłem z traktu i skierowałem się ku grocie. Po niedługim czasie znaleźliśmy się na żwirowatej ścieżce, wiodącej do dawnej jaskini hazardu.

     - Musimy zobaczyć, czy ktoś się tam nie zagnieździł – zerknąłem na Seranę. – Tam spędzimy dzień.

     - Noc jeszcze młoda – odparła zdziwiona. – Nie możemy odpocząć gdzieś dalej?

     - Dalej nie będzie gdzie – pokręciłem głową. – A tutaj będziesz mogła odpocząć z dala od słonecznego światła. No i…

     Urwałem, nie wiedząc jak jej to powiedzieć.

     - No i? – wbiła we mnie pytające spojrzenie swych niezwykle błyszczących oczu.

     - No i jest tu więcej niż jedno pomieszczenie – odparłem, mimo woli zniżając wzrok. – Wybacz, ale za słabo cię znam, żebym miał spać z tobą w jednej komnacie.

     Zdziwienie odbiło się na jej twarzy.

     - Czyżbyś uważał to za niewłaściwe? – prychnęła z pogardą, której nie potrafiła ukryć. – Tak bardzo zmieniły się tu obyczaje?

     Pokręciłem głową.

     - Nie tyle niewłaściwe, co niebezpieczne – burknąłem, raczej mało uprzejmie. – Ty jesteś wampirem, ja Obrońcą Świtu. Fakt, że chwilowo współpracujemy nie robi z nas przyjaciół.

     - Nie ufasz mi? – szepnęła zawiedziona.

     - Dziwi cię to?

     Pokręciła głową, nieco zrezygnowana.

     - Nie – odrzekła cicho. – Ale miałam nadzieję, że chociaż ty…

     Nie dokończyła. Podążyła za mną. A ja zdjąłem łuk z ramienia i zagłębiłem się w ciemny otwór jaskini. Przeskanowałem ją Wykryciem Życia. I od razu zrobiło mi się nieswojo. Nie z powodu tego, co pokazało mi zaklęcie, bo nie pokazało mi zupełnie nic. No właśnie… Nic! A zawsze kątem oka widziałem wtedy błękitną poświatę kroczącej za mną Lydii. I brutalnie dotarło do mnie, że jestem sam i nie mogę liczyć na niczyją pomoc.

     Grota była pusta. Obeszliśmy wszystkie pomieszczenia, obejrzeliśmy pustą arenę i puste klatki, w których trzymano wilki. Wszystkie pomieszczenia zostały dokładnie ograbione ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Pozostało kilka łóżek pokrytych siennikami i skleconych byle jak kredensów, na których walały się jakieś potrzaskane skorupy, czy na pół zjedzone przez mole ubrania.

     Urządziliśmy sobie posłania w dwu przylegających do siebie pomieszczeniach. Potem starannie zatarasowaliśmy wejście, aby nikt nas nie zaskoczył. Skinąłem Seranie głową i poszedłem do oddzielnej groty, zasuwając za sobą przejście. Zauważyłem, że ten gest przygnębił ją. Nie ukrywam, że i mnie zrobiło się nieprzyjemnie, ale nie miałem zamiaru się tym przejmować. Swoim zwyczajem poustawiałem pod przejściem kilka gratów, które musiały narobić hałasu, gdyby ktoś spróbował się między nimi przekraść.

     Zjadłem coś i rzuciłem się na całkiem wygodne łóżko. Leżąc z rękami pod głową, wpatrywałem się w sklepienie, oświetlone bladym blaskiem znalezionego tu kaganka. Byłem zmęczony, ale nie senny. Zatopiłem się w myślach. Czułem się bardzo nieswojo, nie mając przy sobie Lydii. Od dawna się nie rozstawaliśmy i zwyczajnie przywykłem do tego, że zawsze jest obok. Westchnąłem głęboko kilka razy, po czym zamknąłem oczy. Trwałem tak dość długo, zanim udało mi się zasnąć.