czwartek, 23 marca 2017

Rozdział XXVII – Labiryntian

     - Kawał budowli…

     Sam nie wiedziałem, dlaczego mówię szeptem. Niby z uwagi na trolle, które ponoć zagnieździły się w murach Labiryntianu, ale przecież stąd nie mogły mnie usłyszeć.

     Prószył drobny śnieg, przez co widoczność nie była najlepsza. Ale trudno było nie dostrzec tak ogromnego obiektu.

Labiryntian - widok od strony traktu

     Zewnętrzny, północny mur sprawiał imponujące wrażenie. Budowla, o niewątpliwie norskim charakterze, znajdowała się w głębokiej przełęczy między dwiema dość stromymi górami. Została wybudowana przed wieloma wiekami, nikt już zapewne nie pamiętał, przez kogo. Prawdopodobnie przez starożytnych Nordów, jeszcze w czasach smoczego kultu, o czym świadczyła stylizacja kolumn na tak zwane „smocze dzioby” – element charakterystyczny dla smoczych świątyń. Została potem zajęta przez arcymaga Shalidora i stanowiła nie jeden, ale cały kompleks budynków, w większości  zapomnianego już przeznaczenia. Nazwa pochodziła od jednego z nich, w którym podobno ukryty był pełen magicznych pułapek labirynt, ale nie wiedziałem, po co go zbudowano. Wszystko stało się zbyt szybko i nie zdążyliśmy przejrzeć żadnej księgi, opisującej ten obiekt. A z pewnością w zbiorach Uraga znaleźlibyśmy wiele informacji, bowiem tajemnica Labiryntianu fascynowała magów od dawna i niejeden próbował dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

     Aby dostać się do bramy, trzeba było poskrobać się najpierw na schody, prowadzące na coś, co wyglądało jak rozległa skalna półka. Najprawdopodobniej nie była ona naturalnego pochodzenia, miała bowiem zbyt równą powierzchnię, ale dziś, na skutek erozji skał, próżno było szukać na niej śladów obróbki. Widać, w tym miejscu kamień był jakiś inny, bardziej miękki. Farengar wspominał kiedyś, że u podnóży gór osypujące się kamienie mieszają się z piachem, gliną i innymi pozostałościami, przez tysiąclecia przekształcając się w masę, podobną do kamienia, ale nie tak twardą i bardziej podatną na erozję. To by wiele tłumaczyło.

     Potem kolejne schody, tym razem w stronę muru, ale w sporej odległości od ziejącej w oddali bramy. Wzdłuż ogrodzenia biegła za to szeroka, kamienna rynna, zapewne pełniąca przed wiekami rolę akweduktu. Dziś żadna woda nią nie płynęła. Przez wieki woda wypłukała sobie inne ścieżki i źródła zmieniły swój bieg. Za to rynna stanowiła teraz bardzo wygodne przejście do bramy.

Brama Labiryntianu

     Ta była wąska, jak w obronnej twierdzy. Zatrzymaliśmy się w niej i rozejrzeliśmy. Kompleks budynków okazał się być znacznie większy, niż mi się zdawało. Przypominał mi świątynię Skuldafn. To było niemal miasto i to wcale niemałe. Przed nami, nieco na prawo, znajdowały się wysokie schody, prowadzące do czegoś w rodzaju zamku, wykutego w skale. Obok jakieś mniejsze budowle, w kształcie kopuł, po lewej jakieś tarasy, mosty i placyki. W czasach swej świetności, zapewne przebywały tutaj tłumy ludzi, nie tylko magów, ale i dostarczycieli żywności, rzemieślników, handlarzy i strażników – tych wszystkich ludzi, stanowiących krew miasta, dzięki którym ludzkie osady żyją. Dziś jedynymi mieszkańcami były śnieżne trolle, ale żadnego z nich nie udało mi się wypatrzyć. Zdjęliśmy z ramion łuki i zaczęliśmy się uważnie rozglądać. Nabrałem powietrza w płuca.

     - Laas!

     Szept Aury to w istocie zadziwiający Krzyk. Choć zawołałem na całe gardło, usłyszałem jedynie niezbyt głośny dźwięk, którego w dodatku nie usłyszała ani stojąca tuż obok mnie Lydia, ani żadne stworzenie wokół. Dla nich z moich ust wydobył się po prostu bezgłośny strumień powietrza, w dodatku bez charakterystycznego świstu. Ale zaraz wokół zajarzyły się purpurowe sylwetki, których dotąd nie dostrzegałem.

     - Cztery – szepnąłem. – Jeden po lewej, dość daleko. Drugi na wprost, na tych wysokich schodach. Najbliższy za tym załomem – wskazałem ręką ścianę budynku.

     - A czwarty? – spytała szeptem Lydia.

     - Daleko – odpowiedziałem. – Daleko na wprost.

     Dwóch nie musieliśmy się obawiać. Troll nie ma zbyt dobrego wzroku, ani słuchu. Ma dość dobry węch, ale z tej odległości nie mógł nas zwietrzyć. Bezpośrednie niebezpieczeństwo stanowiły zatem tylko dwa najbliższe. Jednego z nich wkrótce dostrzegliśmy. Stał na schodach, zlewając się z otoczeniem, ale gdy wiedziało się, gdzie szukać, można go było zauważyć. Ale najpierw trzeba było zająć się najbliższym.

     Ostrożnie, ze strzałami na cięciwach, zakradliśmy się w stronę miejsca, gdzie ściana budynku załamywała się pod kątem prostym, stanowiąc zaułek, w którym ukrywał się troll. Ujrzeliśmy go, zanim on zauważył nas. Dwie szklane strzały z magicznym ładunkiem ognia wystarczyły. Skończyły się czasy, gdy trzeba było władować w trolla pół kołczana. Stwór z łomotem opadł na kamienny bruk, wydając z siebie odgłos, przypominający głośne westchnienie. To zaalarmowało drugiego. Pospiesznym krokiem zbiegł ze schodów i ostrożnie zaczął przybliżać się do miejsca, w którym na niego czekaliśmy. Wiał lekki wiaterek od południa, dzięki czemu do tej pory nas nie zwietrzył. Wypuściłem strzałę z dość dużej odległości. Szczęśliwie trafiłem w nasadę szyi. To szczególnie wrażliwe miejsce u trolla, ale trafić w nie jest niezwykle trudno. Choćby dlatego, że troll ma bardzo krótką szyję, tak krótką, że sprawia wrażenie, jakby w ogóle jej nie miał. Nawet nie próbowałem w to miejsce celować, trafiłem zupełnie przypadkowo. Ale dzięki temu wystarczyła na niego jedna strzała. Upadł na plecy, po czym zsunął się po oblodzonych schodach na sam dół.

     Zaczęliśmy rozglądać się wokół. Gdzieś tu znajdowała się Laska Magnusa. Ale gdzie?

     - I my mamy to wszystko przeszukać? – jęknąłem z rozpaczą.

     Labiryntian, jako się rzekło, był sporą budowlą, pełną najróżniejszych zakamarków. Na samo spenetrowanie tego wszystkiego, co wystawało ponad powierzchnię, nie starczyłoby kilku dni i to pod warunkiem, że szuka się czegoś dużego i rzucającego się w oczy. A kto wie, jak głęboko rozciągają się podziemia? To była norska budowla, nie wątpiłem, że pod ziemią jest co najmniej ze trzy razy taka jak na powierzchni. A gdzie tu znaleźć magiczną laskę? Niewielki przedmiot, który może leżeć porzucony gdzieś w kącie, pokryty grubą warstwą pyłu, albo wciśnięty w jakąś szczelinę.

Labiryntian - dziedziniec

     - Może nie będzie tak źle – pocieszała mnie Lydia. – Mówiłeś, że to potężna laska. Takich artefaktów pewnie nie porzuca się gdzieś w kącie. Raczej buduje się dla nich specjalne sanktuaria.

     Miała rację, ale to mogło oznaczać jeszcze gorszą możliwość. Laska mogła zostać celowo ukryta przed wzrokiem niepożądanych osób, w jakimś tajnym schowku, którego nie wtajemniczony w ogóle nie mógł dostrzec. Oczyma wyobraźni ujrzałem skalną ścianę, w której trzeba było nacisnąć kamyk, niczym nie różniący się od pozostałych, aby z chrzęstem odsunęła się skalna ściana, odsłaniając pokryte pajęczynami niewielkie pomieszczenie, gdzie między zmurszałymi resztkami kufra leżał zakurzony, podłużny przedmiot. Laska Magnusa… A skąd ja będę wiedział, że to jest właśnie Laska Magnusa, a nie jakiś inny kostur? Przecież nie miałem pojęcia nie tylko, jak ona wygląda, ale też jakie ma właściwości? Mogę strzelić z kostura na próbę, ale po czym poznam, że to ten właściwy? Jaka jest jego moc? Strzela ogniem? Mrozem? Błyskawicami? A może przywołuje atronachy?

     - Po prostu, zabierzemy wszystkie magiczne kostury, jakie znajdziemy – ucięła Lydia. – I proponuję zacząć szukać od największego budynku.

Labiryntian - jedna z budowli kompleksu

     Wybraliśmy na chybił-trafił wysoki gmach po prawej stronie. Wspięliśmy się na wysokie, strome schody. Ostrożnie, bo pokrywała je warstwa lodu. A potem na następne schody i następne. Minęliśmy kilka tarasów, zanim wspięliśmy się na ostatni, położony najwyżej, pod samą skałą, w której tkwiły okrągłe, żelazne drzwi, podobne nieco do smoczych wrót w starożytnych norskich świątyniach, otwieranych kluczem w kształcie szponu. W słoneczne dni z tarasu zapewne roztaczał się wspaniały widok na całą okolicę. Dziś jednak było pochmurno i wciąż padał śnieg, ograniczając widoczność do mniej więcej połowy strzału z łuku.
Podeszliśmy bliżej. I nagle…

     Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Oboje zmartwieliśmy, zaskoczeni nagłym widokiem. Na tarasie, przed drzwiami pojawiły się nagle zjawy. Sześć przezroczystych postaci, jakby ulepionych z błękitnego światła. Wszystkie miały na sobie szaty magów z Akademii i wszystkie stały zwrócone twarzami do wrót, jakby zastanawiając się, czy wejść do środka.

     Przez chwilę trwała cisza, aż wreszcie jedna z postaci, stojąca na czele, odwróciła się do pozostałych i dziwnie znajomym głosem odezwała się.

     - Chodźcie, już prawie jesteśmy na miejscu! Nie traćmy więcej czasu.

     Głos brzmiał, jakby dolatywał do nas z daleka, ale był całkowicie zrozumiały. A ja nie mogłem oderwać oczu od owej postaci. Lydia również.

     - Savos… - szepnęła.

     Tak, to był Savos Aren. Wszędzie poznałbym ten ciepły głos. Czyżby przybył tu po śmierci? Czyżby i tu znajdowała się brama do zaświatów? Savos był Dunmerem, nie Nordem. Może Dunmerowie po śmierci idą gdzieś indziej… Ale kim są pozostali?

     - Na pewno chcemy to zrobić? – zaskrzeczała postać po jego lewej ręce. Po głosie i po wystającym zza szaty ogonie poznałem Argoniankę.

     Zamiast Savosa odpowiedziała inna postać, młoda kobieta, jak zdołałem się zorientować po głosie i sylwetce.

     - Wróćmy w mury Akademii – powiedziała z obawą. – Nim ktokolwiek się zorientuje, że nas nie ma…

     - Zaciekawiłoby cię to – odparł wysoki mężczyzna z tyłu. – W końcu, arcymag cię uwielbia.

     - Nie zapominaj, że to wszystko były pomysły Atmahy – odrzekł Savos, wskazując głową na dziewczynę.

     - Wejdźmy tam i zobaczmy, co jest w środku – zaproponował drugi, równie wysoki, zapewne Nord.

     A ja wybałuszałem oczy i próbowałem zrozumieć, o co tu chodzi. Wspomnieli o arcymagu, jak o kimś, kto znajdował się daleko stąd, a przecież on stał pomiędzy nimi. Przyjrzałem się jeszcze raz postaci Savosa. To on, nie ma żadnych wątpliwości! Szczuplejszy wprawdzie i jakby młodszy…

     W tej samej chwili wizja znikła. Taras na powrót opustoszał, a Lydia i ja spojrzeliśmy na siebie zdumieni.

     - To były duchy? – spytała Lydia. – Udawały się do zaświatów?

     A ja wolno pokręciłem głową, bowiem coś zaczęło mi świtać.

     - To są chyba wizje z przeszłości – odparłem niepewnym głosem. – Poznałaś Savosa? Był o wiele młodszy.

     - I wspomnieli o arcymagu – mruknęła Lydia. – Czyli on nie mógł nim być.

     - Zgadza się – pokiwałem głową. – To pewnie wizja z czasów, gdy był jeszcze studentem. Sprzed wielu lat…

     - Ale dlaczego?...

     Wzruszyłem ramionami. Nie miałem pojęcia. Wszystko, co wiedziałem, to jedynie to, co opowiedziała mi Mirabelle – że Savos był kiedyś w Labiryntianie. 

     - Przekonajmy się – mruknąłem, wskazując bramę. – Coś mi mówi, że dobrze trafiliśmy. Laska zapewne będzie tutaj. Może to Savos zsyła na nas te wizje?

     - Chce nam pomóc? – Lydia uniosła brwi.

     - Bardzo możliwe – skinąłem głową. – Był dobrym elfem. Pomaga nawet z zaświatów… Wiesz – odwróciłem się do niej i spojrzałem jej w oczy. – Odnoszę wrażenie, że on nie miał tak do końca czystego sumienia. Coś go gryzło od dawna. Możliwe, że to tutaj dopuścił się czegoś… Nie wiem… Nieuczciwego, albo nawet haniebnego. I chyba to właśnie chciałby teraz naprawić. Nie pytaj, skąd ta myśl. Po prostu, czuję to…

     Już od dawna zastanawiało mnie, dlaczego Savos był ślepy na wszelkie poczynania Ancano. Doszedłem do wniosku, że nie widzi ich, bo nie chce ich widzieć. A co takiego mogło zmusić arcymaga do tolerowania pod nosem takiego szpiega? Tylko szantaż. Ancano wiedział coś o Savosie. Coś, co mogłoby narobić mu sporych kłopotów – drobnymi by się nie przejmował. Tak, byłem niemal pewien, że Savos w młodości popełnił jakiś błąd. I ten błąd kłuł go bez przerwy. Nie trzeba było magicznych zdolności, by odgadnąć, że arcymag nosi w sercu tajemnicę. I że jest ona gorzka.

     Stanąłem przed bramą. Była zamknięta na głucho. Nie miała żadnej dziurki od klucza, żadnego przycisku, żadnej pieczęci. Jak tu dostać się do środka? Zaczęliśmy obmacywać zimne żelazo. Ale jedyne, co odkryliśmy, to fakt, że pierścienie na nich były wyryte. Drzwi nie składały się z osobnych elementów. Były to po prostu zwykłe, żelazne wrota, tyle że z nieznanym mi zamkiem. Jedynym elementem, który mógł służyć do otwarcia, był występ w samym środku, z poprzecznym, przelotowym otworem. Czyżby należało go przekręcić?

Labiryntian - brama, prowadząca do wnętrza budowli

     Ściągnąłem rękawicę, licząc na to, że gołą dłonią wyczuję jakiś znak, albo ruchomą część. Ale zamiast tego, dotyk żelaza przypomniał mi o czymś innym. Wyciągnąłem tajemniczą obręcz, podarowaną mi przez Mirabelle i przyłożyłem ją do wrót. Nie ulegało wątpliwości, to pochodziło stąd! Ta sama barwa, ta sama stylistyka, nawet wżery po korozji miały podobną głębokość. I gdy tylko przyłożyłem obręcz do żelaznych drzwi, odgadłem, co należy z nią zrobić. To była klamka! Otwór w występie idealnie pasował do końcówek obręczy. Nie zwlekając, włożyłem ją do otworu i przekręciłem. Zamek puścił, a drzwi stanęły otworem. Proste jak drut…

     Po wizycie w Mzulft, przyzwyczajeni do lekkiego otwierania się dwemerskich drzwi, trochę się rozczarowaliśmy. To była norska budowla, nieco bardziej prymitywna. Na skrzydło trzeba było naprzeć ramieniem, by dały się otworzyć. Ale przecisnęliśmy się do środka i znaleźliśmy się w obszernej, na pół naturalnej jaskini. Pod nogami ujrzeliśmy szerokie schody, prowadzące w dół, do tego sporego pomieszczenia, wyglądającego na jakąś salę, z wysokim sklepieniem. Podobieństwo do sali balowej lub tronowej było uderzające, ale psuły je rozsypane wokół szkielety. Ale nie te chodzące szkielety, których nekromanci używają jako strażników. Tutaj były to zwykłe, ludzkie szczątki, leżące na schodach lub w ich pobliżu. Leżały tak, jak zginęli ich właściciele. Wyglądało to, jak nieudana próba panicznej ucieczki, bowiem wszystkie kości zwrócone były w naszą stronę, jakby ci ludzie biegli w stronę bramy, ale coś śmiertelnie poraziło ich z tyłu i rzuciło ich zwłoki na schody. Grozę budził fakt, że prawdopodobnie to coś zabiło wszystkich jednocześnie. A szkieletów było aż dziesięć!

Labiryntian - pierwsza sala. Widoczne porozrzucane szkielety

     Przeszedł mnie dreszcz. I nie tylko mnie, jak się okazało. Bowiem gdy posunęliśmy się dalej, okazało się, że ci, co byli tu przed nami, też odczuli lęk. Znów pokazały nam się zjawy. I wydawały się być czymś zaniepokojone.

     - Nie wierzę, że to robimy – szepnęła z przestrachem kobieca postać.

     Savos odwrócił się w jej stronę i zmusił twarz do uśmiechu, ale i on był spięty.

     - Wyobrażasz sobie ich miny, gdy wrócimy? – spytał tonem, który zapewne miał być żartobliwy.

     Zamiast niej odezwał się wysoki Nord.

     - Mów dalej – prychnął. – Z przekonaniem, że znajdziemy tu coś użytecznego.

     - Zaklęte bronie – odrzekł Savos. – Tomy pełne starożytnej wiedzy, sekrety samego Shalidora… Któż wie, co możemy tu znaleźć?

     - A co jeśli… - Argonianka zająknęła się. – Co jeśli tego miejsca strzegą jakieś stworzenia?

     Dziewczyna, nazwana Atmahą, wzruszyła ramionami.

     - Przeciwko sześciu magom z Akademii? Chyba damy radę!

     Zjawy rozwiały się…

     Spojrzeliśmy na siebie z Lydią. Wzruszyła ramionami. Wiedziałem, co chce przez to powiedzieć. Tamci mieli wybór – mogli iść, lub zawrócić. My musieliśmy iść dalej, bez względu na wszystko.

     Ruszyliśmy więc, ze strzałami na cięciwach. Ostrożnie i cicho przeszliśmy przez wielką salę. Kończyła się szerokim korytarzem, skręcającym lekko w prawo, potem równie lekko w lewo. Korytarz kończył się zakratowaną bramą, obok której w posadzce tkwiła żelazna dźwignia. Pomny obecności pułapek w norskich budowlach, zbadałem najpierw ściany, czy nie ma tu jakiegoś szyfrowego zamka. Niczego nie było. Ostrożnie przerzuciłem dźwignię i krata uniosła się, ale tylko na chwilę. Dobrze, że najpierw postanowiłem omieść wzrokiem kolejne pomieszczenie, bo spadłaby mi na głowę.

     O ile poprzednia sala była wielka, następną mogę opisać tylko jako ogromną. Widziałem ją przez kratę. I widziałem coś jeszcze – ruch. Wytężyłem oczy. Po sali chodziły jakieś postaci… Ciche trzeszczenie, jakie dotarło do moich uszu, upewniło mnie, że to…

     - Szkielety – szepnęła Lydia, nakładając tanią strzałę z żelaznym grotem, jaka na tego przeciwnika w zupełności wystarczała. – Poćwiczysz magię Zniszczenia?

     Pokręciłem głową. Było ich zbyt wiele. Nie przyszliśmy tu by ryzykować niepotrzebnie. Mamy misję do spełnienia. Napiąłem łuk i nogą przerzuciłem dźwignię. Krata uniosła się na chwilę. Wystarczyło, aby dwie strzały posłały dwóch przeciwników na bruk. Krata opadła…

     - Jeszcze raz – szepnęła Lydia, napinając łuk.

     Kolejne dwa szkielety rozsypały się po równym, kamiennym podłożu. I wtedy właśnie szkielety nas zauważyły. Niezdarnym, kołyszącym się krokiem, przypominającym wolny bieg człowieka w podeszłym wieku, skierowały się ku przejściu. Zdążyliśmy jeszcze ustrzelić dwa, zanim krata na powrót opadła. Resztę wykończyliśmy przez kratę.

     Przeszliśmy na drugą stronę. Sala była naprawdę ogromna. Po bokach miała wykute jakieś nawy, na które wchodziło się po niskich schodach. Kończyła się tak daleko, że w półmroku trudno było w ogóle dostrzec drugą ścianę. Za to na środku miała coś, co jako żywo przypominało smoczy kurhan. Nie wiedząc, czego się spodziewać po tym znalezisku, bardzo ostrożnie ruszyliśmy naprzód. Tylko po to, by zatrzymać się w pół kroku, gdy usłyszeliśmy głośny chrobot. Ziemia w kurhanie poruszyła się.

     Nie potrzeba było słów. Oboje momentalnie nałożyliśmy po ebonowej strzale. Smok jeszcze nie wychylił łba, a my już trzymaliśmy łuki napięte. Dopiero zdumienie kazało nam je opuścić. Z kurhanu wyszedł bowiem smok, ale nie taki, jakiego się spodziewaliśmy.

     To był szkielet smoka!

     Ten, kto nadał mu pozory życia, nie miał widać takiej mocy jak Alduin. Nie był w stanie wskrzesić go całkowicie. Jedynie jego kości związał jakąś magią i pchnął przeciwko nam. Nie namyślając się długo, posłaliśmy mu po strzale. A potem po następnej. Ku naszemu zdumieniu, wystarczyło to w zupełności, aby szkielet legł na bruku. Nie był to specjalnie silny przeciwnik. Przynajmniej dla nas, doświadczonych zabójców smoków.

     Sala kończyła się tunelem w dół, a ten niedużą komnatą, pośrodku której tkwiła niewysoka kolumienka, jakiej w świątyniach używa się jako mównicy. Leżała na niej jakaś księga. Zaciekawiony, podszedłem bliżej, ale zaraz zatrzymałem się jak wryty, bowiem znów pojawiły się duchy przeszłości.

     Tym razem nie były już tak spokojne i zdecydowane. Przeciwnie, sprawiały wrażenie zdyszanych i przerażonych. Co więcej, jednej postaci brakowało – jednego z dwóch wysokich Nordów.

     - Ledwie uszliśmy z życiem – wysapał drugi Nord drżącym głosem. – A ty chcesz tam wrócić?

     Atmah ostrożnie obejrzała się za siebie.

     - Już za późno – załkała. – Nie zostało z niego na tyle dużo, by warto było wracać…

     Argonianka była wyraźnie zrozpaczona.

     - Na bogów – jęknęła. – Cośmy uczynili?

     Savos zdawał się być opanowany, ale to tylko pozory. On też był przerażony. Już wtedy jednak odezwała się w nim natura przywódcy. Poczuł się odpowiedzialny za grupkę swych przyjaciół i za wszelką cenę próbował się opanować.

     - Nie możemy zawrócić – odezwał się, nieudolnie ukrywając drżenie głosu. – Więc równie dobrze możemy przeć naprzód…

     Zapadła chwila ciszy. Przerwała ją dopiero Atmah.

     - Savos ma rację – szepnęła. – Damy radę, jeśli będziemy uważać.

     Spojrzeli po sobie i kolejno, z powagą kiwnęli głowami. Na tym projekcja się skończyła, a zjawy poznikały.

     - Musieli być przerażeni – szepnęła Lydia. – Wtedy nie było jeszcze tutaj smoków…

     Miała rację. My daliśmy radę, ale przecież my potykaliśmy się już z żywymi smokami. W dawnych czasach pojawienie się szkieletu musiało budzić lęk znacznie większy, niż dziś atak żywego smoka, z którymi niektórzy nauczyli się już walczyć. My wprawdzie byliśmy w tym najlepsi, ale wcale nie jedyni. Już nie… Podczas naszych podróży, smok zaatakował Białą Grań. Pod naszą nieobecność strażnicy poradzili sobie z nim sami. Z trudem, bo z trudem, ale skutecznie. I nie był to odosobniony przypadek w Skyrim! Dziś ludzie już nie bali się smoków tak bardzo jak kiedyś. Wiedzieli już, że można je pokonać.

     I nie dziwiłem się, że nasi magowie nie chcą wracać do komnaty smoka. Stwór musiał dopaść jednego z nich i rozszarpać. Szkielet, czy nie szkielet, zęby wciąż miał…

     Tak rozmyślając, podszedłem do czarnej kolumny i zerknąłem na leżącą na niej księgę. Okazało się jednak, że to nie była księga, lecz kamienna tabliczka, z wyrytym jakimś napisem. Zdmuchnąłem z niej kurz.

Chwała wspaniałemu miastu Bromjunaar
Po wsze czasy te mury będą stać
Niech wrogowie ujrzą Jej Wysokość
Niechaj wszyscy przed nią Zadrżą

     Napis był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Wzruszyłem ramionami, ale zaraz w mojej ręce pojawił się kawałek węgla drzewnego i skrawek papieru, jaki od czasu rozpoczęcia studiów w Akademii, zawsze nosiłem przy sobie. Przyłożyłem papier do tabliczki i pocierając go węglem, zrobiłem na papierze odbitkę. Za długo przebywałem pośród uczonych, żeby i mnie nie złapał odruch gromadzenia wiedzy i sporządzania notatek.

     Z komnaty prowadził wąski korytarz, kończący się schodami w dół. Kawałek dalej znajdowały się drzwi. Solidne, drewniane, okute żelazem drzwi. Na szczęście, nie zamknięte na klucz. Wiodły do niedużej, choć szerokiej komnaty, zupełnie pustej, z której prowadziły dwa wyjścia na wprost i oba opadały w dół. Tyle, że lewy był zawalony i nie było mowy, aby przejść. Skierowaliśmy się więc do prawego. Ten powiódł nas do niewielkiej ni to jaskini, ni to komnaty…

     - Wo meyz wah dii vul junaar?

     Potężny, dźwięczny, niski głos, dobywający się nie wiadomo skąd, zatrzymał nas w pół kroku. Rozejrzeliśmy się uważnie, ale nie dostrzegliśmy niczego ani nikogo. Spróbowałem omieść komnatę zaklęciem Wykrycie Życia, ale ze zdumieniem stwierdziłem, że manę mam wyczerpaną aż do zera. Ten tajemniczy głos odbierał mi magię! Jak to możliwe?

     Ścisnąłem mocniej łuk. Nie mogę polegać na magii! Skoro coś zakłóca jej swobodny przepływ przeze mnie, może mnie ona zawieść w krytycznej chwili. Muszę zaufać sile ramion i własnej zręczności. Umiejętność władania Głosem na razie postanowiłem zachować dla siebie. Wolałem, by ów tajemniczy właściciel głosu na razie nie wiedział, kim jestem. Chociaż byłem pełen wątpliwości, czy uda się to ukryć.

     Komnata była prawie pusta, tylko na jej końcu walały się w nieładzie jakieś księgi. Znalazłem Księgę Czarów – Płomienie, ale nie zabrałem jej, bowiem znałem już to zaklęcie.

     Po prawej stronie znajdowały się drewniane drzwi. Dziwne drzwi – całe pokryte szronem. Spróbowałem je otworzyć – nie dało się. Tylko dłoń o mało nie przymarzła mi do okucia. Jak tu iść dalej?

     Mój wzrok padł na porzuconą księgę. To chyba nie przypadek… Oszronione drzwi, utrzymywane były w zamknięciu zapewne jakimś rodzajem magii mrozu. A co jest najlepsze przeciwko magii mrozu? Oczywiście, magia płomieni…

     Niewiele się namyślając, przywołałem Płomienie i skierowałem strumień na drzwi. Szron zniknął, a drzwi się otworzyły, lecz za to stanęła w nich dziwna postać w stalowej, pradawnej, norskiej zbroi. Półprzezroczysta, również oszroniona, otoczona zimną mgiełką, jak bryła lodu, gdy wniesie się ją do ciepłego pomieszczenia… Duch Mrozu! Tak go przynajmniej później nazwaliśmy. Nie miałem pojęcia, kto to jest. On jednak momentalnie przywołał zaklęcie mrozu i skierował dłoń w moją stronę. Za  chwilę poczęstuje mnie lodowym ciosem!

     Gdy chodziło o moje bezpieczeństwo, Lydia działała odruchowo. Nieważne, kto to. Dostał sztych w szyję i… Rozpłynął się momentalnie, jak topniejący śnieg. Odetchnąłem i z wdzięcznością spojrzałem na swoją żonę. Ale ona nie patrzyła już na mnie, tylko z ciekawością zaglądała za drzwi. Poszedłem za jej przykładem.

     Naszym oczom okazał się naturalny szyb, poprzecinany kilkoma skalnymi formacjami, tworzącymi naturalne mosty. Ktoś w idealny sposób wykorzystał warunki tego miejsca, wykuwając tylko gdzieniegdzie kawałki skał, aby umożliwić przejście. Można było zejść na sam dół, albo dojść do bramy naprzeciwko, wykorzystując naturalne mosty. Na razie jednak moją uwagę zaprzątnął draugr, stojący poniżej, na skalnej półce. Wybrałem elfią strzałę, bo stał dość daleko. Wystarczyła jedna, by płonąc od magicznego ładunku, zwalił się w dół. To jednak nie koniec. Na ten odgłos, niezdarnym krokiem przybiegł drugi. Podzielił los swego towarzysza. O ile zdołałem się zorientować, więcej ich tu nie było.

     - Ten głos – szepnęła Lydia. – Jak myślisz, to był głos tego ducha? Tego lodowego?

     Nie zdążyłem otworzyć ust, gdy odpowiedź na jej pytanie rozległa się wokół.

     - Nivahriin muz fent siiv nid aaz het…

     Głos był tak potężny, że drżały od nich wnętrzności. Prawie tak, jak kiedyś od głosu Alduina. Miał jednak inną barwę. Cieplejszą. Nie emanował samym złem, jak głos Pożeracza Światów. Ale manę znowu mi odebrał. Czyżby do przemowy wykorzystywał cudzą moc?

     - Masz swoją odpowiedź – mruknąłem. – Nie mam pojęcia, kto to jest. Chodźmy dalej, może go napotkamy.

     Zeszliśmy po skalnej, pochyłej półce i znaleźliśmy się w miejscu sztucznie wyrównanym. W lewo biegł wykuty korytarz, którego przedtem nie zauważyliśmy. Zagłębiliśmy się weń ostrożnie, ze strzałami na cięciwach. Nasza ostrożność okazała się być całkowicie uzasadniona. Naprzeciw nam wyszedł bowiem draugr – Pan Śmierci. Lydia strzeliła pierwsza. Pradawny wojownik drgnął i nabrał powietrza. Zaraz poczęstuje nas Krzykiem! A staliśmy przecież na wąskiej półce. Gdybyśmy z niej spadli, zdmuchnięci Nieugiętą Siłą, runęlibyśmy w przepaść i nic by nas nie uratowało. Ani nas, ani Akademii…

     Strzeliłem, uprzedzając Krzyk. Moja strzała wydusiła powietrze z jego płuc. Draugr zatoczył się jak pijany, ale nadal próbował użyć Głosu. Tym razem zastopowała go strzała Lydii, dając mi czas na nałożenie nowej, z ebonowym grotem. Zanim nabrał powietrza na powrót, ugodziła go ona w pierś. Draugr przewrócił się na plecy i już więcej się nie podniósł.

     Zbiegliśmy z półki skalnej na nieco solidniejszy grunt. Uff, było blisko! Trzeba bardzo uważać…

Wnętrze Labiryntianu - widoczne naturalne mosty

     Korytarzyk skręcił w lewo, prowadząc do małej komnatki. Było to jakieś laboratorium maga, bowiem wyposażono ją  w magiczny katalizator i warsztat alchemiczny. Wokół na regałach stało pełno alchemicznych składników. Na posadzce leżał draugr, już nieżywy, o ile można powiedzieć tak o kimś, kto już raz powstał z martwych. A na krześle, przy stole, siedział człowiek w szacie maga. A raczej jego wysuszone zwłoki, w zetlałych resztkach szaty. Na stole leżała otwarta księga. Lydia zdmuchnęła z niej kurz i przeczytała tytuł.

     - „Równowaga”… To jakaś księga czarów.

     Spojrzałem na nią. Rzeczywiście, miała na okładce emblemat ze znakiem szkoły Przemiany. Otworzyłem ją i rzuciłem okiem na słowo wstępne. Czar ten mógł zwiększyć manę maga… Ciekawe! Ale gdy doczytałem dalej, trochę zrzedła mi mina. Robił to bowiem kosztem sił witalnych, niby wampir. Uwaga, rzucona pogrubioną czcionką „Może zabić nieostrożnego maga!” zniechęciła mnie do tego czaru. W ogniu walki rzadko człowiek ma czas zastanawiać się, czy może jeszcze trochę poczarować, czy już w żaden sposób nie powinien. Ale zabrałem tę księgę. Każdy czar przyda się do praktyki. Zerknąłem jeszcze na zwłoki maga. Czyżby on wykończył sam siebie właśnie w ten sposób?

     Wyszliśmy z komnaty i na powrót stanęliśmy na półce, wykutej w ścianie. Przed nami droga na most. Za nim widziałem jakąś bramę. Była jeszcze jedna droga, prowadząca bokami na sam dół przepaści. Wzruszyłem ramionami i na chybił trafił skierowałem się na wprost, ale zaraz zatrzymaliśmy się jak wryci. Głos bowiem przemówił po raz kolejny, wysysając ze mnie całą magię i wywołując dreszcz. Ale tym razem przemówił w naszym języku.

     - Nie odpowiadasz… - rzekł zawiedzionym tonem i zaraz dodał ze wzburzeniem. – Czy muszę korzystać z tego twojego języka rynsztoków?

     Tłukły nam się po głowie domysły, kto mógł do nas przemawiać. Czyżby duch Shalidora? A może ktoś inny? Głos był silny, donośny i o zniewalającej barwie. Z pewnością należał do kogoś potężnego. Przypominał mi głos daedr. Ale czy jakiś daedryczny książę przemówiłby do mnie w obcym, nieznanym mi języku?

     Muszę przyznać, że pełen obaw wkroczyłem na kamienny most. Trafiłem na kogoś znacznie od siebie silniejszego. I nie wiedziałem nawet, czy jest moim przyjacielem, czy wrogiem.

     - Prowadź mnie, Dziewiątko – szepnąłem cicho. – Wy wiecie, że moje intencje są czyste. Pomóżcie mi uratować Akademię…

     Nasze kroki cicho zadudniły w kolejnym korytarzu.

wtorek, 14 marca 2017

Rozdział XXVI – Akcja w Zimowej Twierdzy

     Nie dotarliśmy do Wichrowego Tronu.  Okazało się, że było już znacznie później, niż nam się wydawało, a my spaliśmy znacznie krócej niż myśleliśmy. W podziemiach człowiek zupełnie gubi poczucie czasu, nie wie, kiedy dzień, kiedy noc, ani jak długo obywa się bez snu. Działa sprawnie, dopóki zmęczenie nie powali go z nóg. Przygoda z Mzulft musiała nam zabrać o wiele więcej czasu, niż nam się wydawało. Dość, że jeszcze nie doszliśmy do obozowiska giganta, znajdującego się przy tym trakcie, a już zaczął zapadać zmrok. My zaś, z powodu zbyt krótkiego snu, poczuliśmy zmęczenie znacznie wcześniej, niż się spodziewaliśmy.

     W nocy dowlekliśmy się do Gajkyne i tam w gospodzie przespaliśmy się uczciwie, do samego rana. Nie wiem, jak Lydia, ale ja spałem jak kamień, nie budząc się ani razu i zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół mnie.

     Na szczęście nie działo się nic…

     Gdy rano wypoczęci i najedzeni wybraliśmy się w dalszą drogę, postanowiliśmy nie tracić czasu na odwiedziny w Wichrowym Tronie. Żałowałem trochę, bowiem straciłem okazję pozbycia się ciężkich grud rudy księżycowego kamienia. W mieście, obok kuźni, stała zawsze czynna dymarka, w której wytopiłbym sobie metal i odlał go w znacznie lżejsze sztabki. Ale, co tam, dam radę. Nie było czasu na zabawę w hutnika.

     Obeszliśmy miasto dookoła, kierując się na zachód, potem na północ, potem znów na zachód, by wreszcie skręcić na wschód. Nadkładaliśmy drogi i to mocno, ale nie zapominajmy, że byliśmy przecież w Skyrim. Tu nie było prostych dróg. Jeśli chciało się przejść z jednego punktu do drugiego, zwykle początek podróży oznaczał marsz z bólem serca, dokładnie w przeciwnym od zamierzonego kierunku. Bo zawsze trzeba było najpierw obejść jakąś górę, czy też, jak w tym przypadku, cały łańcuch górski. Choć Zimowa Twierdza leżała niemal dokładnie na północ od Wichrowego Tronu, podróż między tymi miastami oznaczała głównie marsz na linii wschód-zachód. W dodatku, w tę stronę zwykle było pod górę. I to aż do Fortu Kastav, który był najwyżej położonym punktem na trakcie. Tam dorwała nas noc. Dobrze, że tam, bo przynajmniej było gdzie przenocować.

     Rankiem wyruszyliśmy bezpośrednio do Zimowej Twierdzy. Stąd było już nie dalej niż pół dnia drogi, w dodatku lekko z górki. Jedynie mroźny, przenikliwy wiatr od morza, wiejący prosto w nasze twarze, nieco nas opóźniał. Nawet niezwykle odporna na mróz Lydia szła zgarbiona, z głową wtuloną między ramiona i skórzanym wnętrzem rękawicy zatykała sobie usta. Cóż więc działo się ze mną, ciepłolubnym Cyrodiilijczykiem…

     Do Akademii dotarliśmy przemarznięci na kość. Pomny ostrzeżenia Neriena, postanowiłem niezwłocznie udać się do kwatery arcymaga. Lydia natomiast stwierdziła, że zaczeka na mnie w Komnacie Osiągnięć, w naszym pokoju i skombinuje coś rozgrzewającego do picia. Jakiś grzany miód, czy coś w tym rodzaju. Potem miała wspiąć się do Arcaneum i poszukać u Uraga jakiejś księgi, czy ksiąg o Labiryntianie. Nie wątpiliśmy, że w tak wielkiej bibliotece znajdziemy coś na temat tej starożytnej budowli.

     Na dziedzińcu spotkałem Phinisa Gestora, mistrza Szkoły Przywołania. Pozdrowiłem go uprzejmie. Uśmiechnął się i wdał się ze mną w krótką pogawędkę. Był to dobroduszny, starszy już, łysawy Breton, z wiecznym uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Nie sposób było go nie lubić. Phinis był bardzo zadowolony z faktu, że może tu uprawiać swoją magię. Na Szkołę Przywołania ludzie na ogół patrzyli podejrzliwie. Nic dziwnego, nikt nie lubi, gdy przed nim niespodzianie staje jakaś daedra z Otchłani, albo wskrzeszony zostanie jakiś trup. Mimo to, była to ważna gałąź sztuki magicznej i warto było gromadzić wiedzę na jej temat, choćby po to, żeby nieprzemyślanym przywołaniem nie spowodować katastrofy. 

     - Istnieje niewiele miejsc, gdzie można uprawiać mój zawód bez strachu przed prześladowaniami – tłumaczył Phinis. – Jeśli potrzebujesz pomocy przy technikach Przywołania, proszę daj mi znać.

     Podziękowałem za tę deklarację. Wspomniałem o kuźni atronachów, znalezionej w Midden. Nie okazał zdziwienia. Wyjaśnił nawet, że to stanowisko służyło nie tylko do przywoływania atronachów. Można było tam wykonać również inne przedmioty. Na przykład kostur przywołania, bardzo przydatny, jeśli ktoś nie był biegły w tego rodzaju magii. Nie miałem wprawdzie zamiaru zajmować się przywoływaniem, ale uznałem, że dobrze byłoby poznać i tę szkołę. Każda umiejętność może się kiedyś przydać. Uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.

     - Jeśli możesz – podniósł w górę palec, - ogranicz też obszar Przywoływania do terenów Akademii. Nie trzeba nam dodatkowo podburzać mieszkańców widokiem Atronacha, wałęsającego się po ich mieście. Przywoływanie nieumarłych poza Akademią, jest jeszcze mniej wskazane.

     Zachichotał zabawnie i pożegnał mnie uściskiem ręki. Otworzyłem drzwi do głównego budynku Akademii.

     Od razu zorientowałem się, że coś jest nie w porządku…

     Przed wejściem do Komnaty Żywiołów stali Mirabelle i Savos, oboje mocno zdenerwowani. W pierwszej chwili pomyślałem, że właśnie miała tu miejsce jakaś gwałtowna wymiana zdań, ale szybko okazało się, że to nie to. Wejście do komnaty było bowiem zablokowane magiczną barierą, przez którą bardzo niewyraźnie, jak przez nierówną taflę lodu, było widać jej wnętrze. Oboje najwyraźniej nie mogli dostać się do środka. A dobiegały stamtąd jakieś błękitne błyski i nie trzeba było bystrości, żeby domyślić się, że ktoś majstruje przy Oku Magnusa. 

     - Nie wiem, wygląda to na barierę ochronną – mówiła Mirabelle zaniepokojonym głosem. – Ale kto ją rzucił? Ancano? Jak?

     Ancano! No, jeśli to jego sprawka, można było spodziewać się kłopotów.

     Savos był wściekły.

     - Nie obchodzi mnie, co to jest – warknął. – Macie to zabić! Chcę wiedzieć, co on tam robi!

     Mirabelle spróbowała pokonać barierę magią mrozu, ale nie było widać żadnego skutku. Mróz odbijał się od niej, tworząc na powierzchni magicznej tafli białe kryształy lodu.

     W tym momencie Savos zauważył moje wejście i skinął mi głową.

     - Nie wiem, co on tutaj robi – wysyczał, - ale nie ujdzie mu to płazem!

     - Co się dzieje? – spytałem, podchodząc bliżej.

     - Ancano! – jęknął Savos. – Siedzi tam, robiąc… coś. Nie mamy pojęcia co. Próbujemy dostać się do środka.

     Zerknąłem na zablokowane przejście. Szron, jaki pojawił się na nim na skutek czarów Mirabelle, jeszcze bardziej ograniczał widok.

     - Zapłaci mi za to głową, zapewniam cię! – warknął Savos.

     A mnie przyszło do głowy, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak czy inaczej, nareszcie pozbędziemy się tego aroganckiego Thalmorczyka z Akademii. Po czymś takim, nie miał już czego tutaj szukać.

     Tymczasem Savos przywołał zaklęcie Błyskawic. Dłonie Mirabelle znów owionęła mroźna mgiełka.

     - Pomóż nam z tym, dobrze? – Savos opanował się jakoś. – Zrobimy wszystko co w naszej mocy.

     Połączyliśmy nasze siły. Savos zaatakował Błyskawicą, Mirabelle Mrozem, ja Płomieniami. Trwało to tak długo, że niemal wyczerpała mi się mana, ale skoncentrowana Magia Zniszczenia pokonała wreszcie ochronę Ancano. Wpadliśmy do Komnaty Żywiołów. Savos pierwszy. Mirabelle za  nim, ja na końcu. Widok, jaki ujrzeliśmy, odjął nam mowę.

     Ancano, z zimnym uśmiechem stał po drugiej stronie, z wyciągniętą w stronę Oka dłonią. Między Okiem Magnusa, a jego ręką przelatywała błyskawica, jednakże trudno było zorientować się, w którą stronę. Przypuszczałem jednak, że to Oko przesyłało Altmerowi magiczną moc, bowiem inaczej nie byłby on w stanie stworzyć bariery nie do pokonania dla arcymaga.

     - Ancano, przestań natychmiast! – zawołał Savos. – Rozkazuję ci!

     Ale Thalmorczyk rzucił mu tylko pełne pogardy spojrzenie. I wzruszył ramionami. Zrzuciwszy maskę potulnego doradcy, nie miał już powodu, by silić się na uprzejmość wobec kogoś, kim szczerze pogardzał. A że pogardzał wszystkimi, włącznie z innymi obecnymi w Akademii Altmerami, wylazła z niego cała jego prawdziwa natura. Był przekonany o swej wyższości i prawie do dominacji nad pozostałymi. Pod tym względem przewyższał nawet smoki.

     Często zastanawiałem się, skąd u Thalmorczyków bierze się to demonstrowane na każdym kroku przekonanie o własnej wyższości. Z pewnością nie była to cecha jego rasy. Znałem całą masę przyjacielskich Altmerów, zachowujących się zupełnie inaczej. Altmerkami były przecież Nirya i Faralda, Altmerem był Calcelmo z Markartu, Altmerami byli członkowie zakonu Psijic. A jednak tylko Thalmorczycy odnosili się do innych z tak wyraźnie okazywaną im pogardą.

     Widząc, że Ancano nie reaguje, Savos podszedł do niego zdecydowanym krokiem. Ale nie doszedł. Ancano wyciągnął druga dłoń w jego kierunku…

     - Nie zbliżaj się do niego! – usłyszałem jeszcze rozpaczliwy krzyk Mirabelle.

     Niezbyt dobrze pamiętam, co stało się później. Właściwie, jedyne, co zapamiętałem, to niesamowita jasność. Jakby bardzo jasny rozbłysk błękitnego, jaskrawego światła. Jakaś eksplozja, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, co działo się potem. Gdzieś pod czaszką tkwi mi jeszcze wspomnienie niewyobrażalnej ciemności, jakby zesłano mnie w Otchłań.

     Albo jakby mnie żywcem pogrzebano…

*          *          *

     Nie wiedziałem, co to za szum. Czy ja jestem w pobliżu jakiegoś wodospadu? W Cyrodiil nie było ich zbyt wiele. A może to palenisko mojego ojca tak skwierczy? Ale dlaczego nie słychać uderzenia młotem? Pewnie wrócił do domu napić się wody. W kuźni gorąco, chce się pić. Matka na pewno przygotowała mu już zimną, źródlaną wodę z zanurzonymi w niej gałązkami świeżej, zielonej mięty. Rosła sobie dziko na łące, koło stawu. To w naszym domu był podstawowy napój.

     Spróbowałem otworzyć oczy. Na co ja patrzę? Czy to jakiś tunel? Nie, to chyba sklepienie jakiejś budowli. Wysoko… Bardzo wysoko… Chyba leżę na plecach. I matka pochyla się nade mną… Ech, mamo, jak ja za tobą tęskniłem… Zaraz, to nie ona! Kto to? Jakaś inna kobieta, znacznie młodsza. A za nią stoi następna. Ale to też nie matka. Ta jest wysoka i smukła. I ma złotawą skórę. Jest Altmerką, nie człowiekiem. Nie jestem w domu. Gdzie ja jestem?

     Zamrugałem oczami, żeby powróciła mi ostrość widzenia.

     - Wszystko w porządku? – spytała kobieca postać melodyjnym, ale zaniepokojonym głosem. – Możesz chodzić?

     Znów zamrugałem i spróbowałem się dźwignąć, ale zakręciło mi się w głowie i opadłem na coś twardego. Coś przysłoniło mi widok. Sięgnąłem dłonią do oczu. Natrafiłem na jakąś przeszkodę. Spróbowałem podnieść się po raz drugi. Udało mi się usiąść. Zasłona na oczach okazała się być przekrzywionym hełmem.
Noszę hełm… Jestem żołnierzem? Zaraz, przecież jestem cesarskim oficerem! Przed oczami przeleciała mi twarz generała, wręczającego mi nominację. Trwa wojna. Z kim walczymy? Ach tak, z Gromowładnymi. Z Ulfrikiem... Tym samym, którego Tulius zabił w pojedynku.

     Zabił go. Czyli Ulfric nie żyje… To co ja robię tutaj w tym hełmie?

     Jakieś kobiece dłonie chwyciły mnie z tyłu i pomogły mi wstać… Spojrzałem z góry na tę, którą ujrzałem po przebudzeniu. Siedziała na posadzce, oparta o gruby filar i ciężko dyszała. Ładna, trzydziestoparoletnia Bretonka. Ja ją znam! Na pewno ją znam! To jest…

     - Musisz stanąć o własnych siłach – odezwała się z wysiłkiem. – Mamy kłopoty!

     Mirabelle! To jest Mirabelle… Tak, pamiętam. Pamiętam jeszcze, że bardzo ją lubię. A ta druga? Ta co pomogła mi wstać? Odwróciłem się. Wysoka i smukła Altmerka, roztrzęsiona i z trudem nad sobą panująca. Tak, ją też znam… To Nirya. Chyba jest czarodziejką. Tak, na pewno jest… Uklęknęła przy Mirabelle i dotknęła jej czoła. Złotawa mgiełka, jaka pojawiła jej się pod dłonią, oznaczała magię Przywracania.

     Powoli mój obolały od upadku mózg zaczynał się rozgrzewać. Kawałki myśli, które przy eksplozji rozsypały się jak pęknięty dzban, znów zaczęły trafiać na swoje miejsce. Znajdowałem się w Komnacie Żywiołów, dokąd wbiegłem za Savosem i Mirabelle. Mirabelle jest tutaj, a na odgłos eksplozji do komnaty wpadła zaniepokojona Nirya. Widząc nas w opałach, pospieszyła nam z pomocą. Ale gdzie jest Savos? Rozejrzałem się po komnacie. Coś musiało się tu stać! Świadczyły o tym porozbijane szyby. A na środku tkwiła jakaś niewyraźna, błyszcząca kula. Zaczynałem rozumieć i przyznam, że gdyby nie hełm, włosy stanęłyby mi na głowie. To Ancano! Grzebał przy Oku Magnusa. Po naszej interwencji, wywołał magiczną eksplozję, która porozrzucała nas po ścianach. A potem przywołał nową barierę, tym razem mniejszą, wokół siebie i Oka. Nie chciał, by mu ktoś przeszkadzał…

     - Chyba nic mi nie jest – wychrypiałem, choć sam nie byłem tego pewien.

     Po zaaplikowaniu porcji magii Przywracania przez Niryę, Mirabelle poczuła się lepiej. Pomogliśmy jej wstać. Wciąż jeszcze była trochę słaba, ale odzywała się zupełnie przytomnie.

     - Ancano robi coś z tym czymś… - szepnęła. – Z Okiem. Nie powstrzymamy go.

     Nie wytrzymałem. W pierwszym odruchu wyciągnąłem miecz i spróbowałem zaatakować barierę. Czary ochronne zwykle nie opierają się ostrzom. Ale ta bariera była inna. Mój miecz odbijał się od niej, jak bym uderzał drewnianym kołkiem w kamień. Usłyszałem tylko przytłumiony przez osłonę rechot Ancano.

     Mirabelle rozejrzała się po komnacie.

     - Nie widziałam Savosa od chwili wybuchu – odezwała się zaniepokojona. – Eksplozja musiała go stąd wyrzucić… Może być ranny.

     Odwróciłem się do niej i schowałem miecz. Arcymag! Rzeczywiście, coś musiało mu się stać. Ale gdzie go szukać? Jeśli wypadł przez któreś z okien, to już po nim! Spadłby z wysokiego klifu i żadna magia nie uchroniłaby od śmierci. Zrobiło mi się gorąco.

     - Musisz odnaleźć arcymaga – odezwała się z naciskiem. – I to szybko. Spiesz się!

     Przy tych słowach zatoczyła się i byłaby upadła, gdybyśmy oboje z Niryą nie przytrzymali jej za ramiona.

     - Co się dzieje? – spytałem. – Wszystko w porządku?

     - Nic mi nie będzie – potrząsnęła głową. – Potrzebuje chwili, żeby złapać oddech. Odszukaj Savosa.

     Pozostawiłem Mirabelle w rękach Niryi i wypadłem na dziedziniec. Stał tam kilkuosobowy tłumek, zbity w gromadkę. Dostrzegłem Tolfdira i Phinisa, a z naprzeciwka wybiegła Lydia, mocując się z kirysem. Jednocześnie podbiegliśmy do grupki magów. Mieli niewesołe miny. Klęczący przy ciemnym kształcie Phinis Gestor na mój widok podniósł się na nogi ze smutkiem potrząsnął głową.

     Zerknąłem na ciemny kształt, na pół zagrzebany w śnieżnej zaspie. Ze zgrozą rozpoznałem zdobioną kolorowym haftem szarą szatę Savosa. A wokół na śniegu – czerwone plamy…

     Tolfdir spojrzał na mnie z troską.

     - Nic ci nie jest? Co się stało?

     Potrząsnąłem głową, nie odrywając wzroku od Savosa.

     - Arcymag Aren nie żyje? – wyksztusiłem z trudem.

     - Aż trudno w to uwierzyć – westchnął Tolfdir.  – Ale nie ma czasu… To co się wydarzyło, wpłynęło również na Zimową Twierdzę. Musisz się tam udać i upewnić, czy wszystko jest w porządku. Ja zrobię tutaj, co mogę…

     Miał rację. Ktoś musiał szybko sprawdzić, co się dzieje w mieście. Kto, jeśli nie najmłodszy? Lydia, nie czekając za mną, wciąż usiłując zapiąć rzemień przy zbroi, bez hełmu, pospiesznie ruszyła w stronę mostu. Chciałem pobiec za nią, ale z trudem poruszałem nogami. Widząc to, Tolfdir popędził mnie łagodnie.

     - Idź już… Ruszaj.

     Przemocą oderwałem swoje nogi od zaśnieżonego dziedzińca i ruszyłem niezdarnie za pozostałymi. Dobiegł mnie jeszcze grobowy szept Phinisa.

     - Nie żyje…

     Nie żyje. Dwa krótkie słowa, a przecież oznaczały one dla nas koniec pewnej epoki. Co teraz będzie? Co z Akademią? Czy w ogóle uda się ją uratować przed szaleństwem Ancano?

     Na moście zderzyłem się niemal z Faraldą i Arnielem Gane. Oboje, zaniepokojeni odgłosem wybuchu, biegli w stronę Akademii.

     - Co się dzieje? – dopytywała się Faralda. – Co się stało?

     - Nie ma czasu – wskazałem w stronę miasta. – Musimy zadbać o bezpieczeństwo Zimowej Twierdzy!

     Nie trzeba było ich popędzać.

     - Pójdziemy z tobą – oświadczyła Faralda. – Ale wszystko mi wyjaśnisz, gdy to się skończy…

     W czwórkę zbiegliśmy z mostu do miasta. Dziwnie opustoszałego. W pierwszej chwili przeraziłem się, że mieszkańcy zamienili się w magiczne ogniki, z dużą prędkością buszujące po głównej ulicy. Ale okazało się, że oni tylko pochowali się przed nimi, nie wiedząc, co to takiego.

     Do dziś nie wiem, czym one były. Nazywaliśmy je po prostu Magicznymi Anomaliami. Widok był jednocześnie piękny i przerażający. Przypominało to rój olbrzymich, niezwykle szybkich i jasno świecących owadów. Poruszały się na wszystkie strony, ale nie w sposób bezładny, tylko tak właśnie, jak muchy, gdy znajdą się w zamkniętym pomieszczeniu. Przemieszczały się zygzakami, prawie zupełnie bezgłośnie, lekko tylko bucząc od magicznych wibracji. Każda z nich miała wielkość główki kapusty, ale ciągnęła za sobą ogon, jak płomyk. Przypominało to trochę świecącą błękitem, matową, szklaną kulę, a trochę lodowego upiora. Tylko lodowe upiory żyją pojedynczo, co najwyżej parami. Anomalii było około dziesięciu. Trudno było je policzyć, bo poruszały się za szybko, by za nimi nadążyć.

     Początkowo wydawały się niegroźne, ale gdy zbliżyliśmy się do nich, jedna z nich zaatakowała Faraldę. Zrobiła to, jakby chciała ją ugryźć w twarz, ale jedynie poraziła ją lekko, jakąś nieznaną mi magią. Faralda natychmiast posłała ku niej strumień ognia. Anomalia wściekłym ruchem próbowała zaatakować ją znów, ale czarodziejka poprawiła drugą ręką. Anomalia wyraźnie słabła…

     Nie miałem czasu na dalsze obserwacje, bowiem sam zostałem właśnie zaatakowany i to przez dwie kule jednocześnie. Nie było warunków do strzału. Przeciwnik był za szybki. Odrzuciłem łuk, który tylko mi przeszkadzał i dobyłem miecza. Co któryś zbytnio się zbliżył, obrywał jego końcem. A i tak trudno było w to trafić.

     Oboje z Lydią smagaliśmy tajemnicze ogniki mieczami, czując opór po każdym trafieniu. Faralda i Arniel razili je różnymi rodzajami magii. Ogniki atakowały nas ze wszystkich stron, więc zbiliśmy się w gromadkę i stanęliśmy plecami do siebie. Trwało to dość długo, aż wreszcie jeden z nich wydał dźwięk, jakby rozgniatanego orzecha i… rozpadł się, zamieniając się w kupkę plazmy. To dodało nam sił. Nie są nieśmiertelne! Można je zabić!

     Elfi pancerz nie chroni przed magią. Kilkakrotnie poczułem dotkliwy, paraliżujący ból, na szczęście krótkotrwały, gdy moja osłona była nie dość szybka. Ale zwykle po takim ataku udawało mi się smagnąć mieczem rdzeń ognika, co wywoływało wyraźny efekt. Ognik cofał się wtedy, jakby go zabolało. Po chwili jeden z tych, przed którymi się broniłem, po wyjątkowo celnym ciosie końcem ostrza, rozlał się u moich stóp w postaci błyszczącej plazmy. I zaraz potem drugi. Po chwili każde z nas miało już po kilka na rozkładzie. Jeszcze tylko Arniel siłował się z ostatnim. Obawialiśmy się przychodzić mu z pomocą, bowiem wszystko działo się tak szybko, że niechcący mogliśmy porazić, lub zranić jego. Ale on nie potrzebował pomocy. Gdy przeciwnik szedł prosto na niego, zderzył się ze strumieniem ognia, wychodzącym z jego ręki. Zaskwierczał cicho, jak przypalany kawałek słoniny, trzasnął i… Zamienił się w błyszczącą kałużę.

     Arniel odetchnął i bezwiednie rozgarnął ją stopą. Ku mojemu zdziwieniu, wewnątrz znajdował się klejnot duszy. Zabrałem go i obejrzałem. Naładowany! Przytknąłem go do miecza. Ładunek przeskoczył i klejnot rozpadł się na proszek, który zaraz wyparował.

     Zbadałem pozostałe. Niektóre były puste, ale w kilku znalazłem klejnoty duszy. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, skąd się tam wzięły.

     - Wracaj do Akademii – zwróciła się do mnie Faralda. – I opowiedz, co się dzieje. Arniel, stań na straży. Ludziom nie może stać się krzywda.

     Omiotłem wzrokiem pobojowisko. Tu nic już ludziom nie groziło. Arniel skinął tylko głową. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Można było to poznać po poważnej minie i zaciśniętych zębach, co temu pogodnemu zazwyczaj uczonemu zdarzało się niezmiernie rzadko. Został w mieście, podczas gdy my pospiesznie udaliśmy się z powrotem do Akademii. W połowie drogi Faralda postanowiła zająć miejsce na moście, skąd w razie czego mogła szybko przybyć z pomocą zarówno Arnielowi, jak i nam w Akademii.

     Wpadliśmy do Komnaty Żywiołów. Magiczna bariera wciąż trwała nienaruszona. Nie można było dostać się do Ancano. Ale, co też nie było bez znaczenia, on również nie mógł opuścić tego miejsca. Mirabelle i Tolfdir bezsilnie przyglądali się temu zjawisku.

     Z radością przyjąłem do wiadomości, że Mirabelle czuje się już dobrze. Choć, oczywiście, była przygnębiona. Zapewne Tolfdir już poinformował ją o śmierci Arena.

     - No i? – spytała na mój widok. – Czy wszystko tam w porządku?

     Skinąłem głową.

     - Póki co, Zimowa Twierdza jest bezpieczna… - wychrypiałem.

     Zdawałem sobie sprawę z kruchości tego bezpieczeństwa. Usunęliśmy skutek , ale przyczyna wciąż tkwiła w Komnacie Żywiołów. Tak blisko, że niemal można było jej dotknąć ręką – a jednocześnie tak daleko.

     - Chciałabym móc powiedzieć to samo o nas – westchnęła Mirabelle, obrzucając wzrokiem magiczną barierę. – Tolfdir i ja możemy spróbować to okiełznać. Ty musisz zdobyć Laskę Magnusa. – Chwyciła mnie za ramiona i potrząsnęła mocno. – Teraz!

     Miała absolutną rację. Nie było chwili do stracenia. Kto wie, co Ancano tutaj jeszcze wymyśli.

     - Wyruszam do Labiryntianu – oznajmiłem zdecydowanym głosem i odwróciłem się na pięcie.

     Ale Mirabelle chwyciła mnie za rękę.

     - Co?

     Odwróciłem się i spojrzałem na nią. Była zdumiona.

     - Czy masz pewność? – spytała, spoglądając na mnie szeroko otwartymi oczami. – Laska jest właśnie tam?

     Skinąłem niepewnie głową. O ile dobrze zinterpretowaliśmy obraz z Pryzmaskopu, tam właśnie powinna być. Mirabelle zakryła dłonią usta. Przez chwilę namyślała się nad czymś, po czym chwyciła moją dłoń i pociągnęła mnie w kierunku wyjścia.

     - To nie może być zbieg okoliczności – mruknęła, ciągnąc mnie za sobą.

     - Nie rozumiem – bąknąłem. – Jaki zbieg okoliczności?

     Już nie szliśmy. Biegliśmy oboje w kierunku Komnaty Osiągnięć.

     - Savos… - odezwała się Mirabelle – Zanim… Zanim umarł. On… Dał mi coś. Bardzo niedawno.

     Wbiegliśmy do komnat mieszkalnych i skierowaliśmy się na schody.

     - Powiedział mi – ciągnęła, – że to pochodzi z Labiryntianu i że będę wiedziała, co z tym uczynić, gdy nadejdzie właściwa pora.

     Weszliśmy do jej kwatery. Sięgnęła do szuflady, lecz zamiast ją otworzyć, wyciągnęła ją z szafki i wysypała całą jej zawartość na łóżko. Było tam kilka mikstur, trochę biżuterii, pachnideł, skrawków delikatnego płótna, jakieś małe złocone narzędzia, zapewne kosmetyczne … Jednym słowem, same kobiece drobiazgi. Mirabelle chwyciła coś, co wyglądało jak przerwana obręcz, jakby żelazna obroża, z której zgubiono zapięcie. Poobracała to przez chwilę w palcach. Po czym wsunęła mi tajemniczy przedmiot w dłonie. Zdziwiłem się, czując jego ciężar. Czyżby to było kute żelazo?

     - Myślę… - zająknęła się. – Myślę, że miałam ci to przekazać.

     Spojrzała na mnie, swymi ogromnymi, ciemnymi oczami i uśmiechnęła się lekko.

     - Nie wiem, dlaczego, ale było to dla niego coś bardzo osobistego. Dla ciebie jest również ten amulet…

     Sięgnęła do szyi i odpięła jeden z wiszących na niej amuletów. Sama powiesiła mi go na karku. Poczułem magiczne wibracje i przypływ mocy.

     - Należał do Savosa – skrzywiła usta, próbując się uśmiechnąć, ale oczy lekko jej się zaszkliły. – Ale teraz tobie powinien bardziej się przydać. Weź to i uciekaj stąd…

     Chwyciła mnie za ręce i ścisnęła moje dłonie.

     - Przynieś tę laskę – szepnęła, - zanim Ancano zawali nam całą Akademię na głowę.

     Nie wiem, co mnie tknęło. To był odruch. Chwyciłem ją w ramiona i uściskałem, jak kogoś bardzo bliskiego. Odwzajemniła uścisk. Żegnała mnie, jak matka żegna syna, wyruszającego na niebezpieczną wyprawę. A przecież ona sama, pozostając tu, narażała się na niebezpieczeństwo o wiele większe, niż ja. Czyżbym już wtedy coś przeczuwał?

Mirabelle Ervine na dziedzińcu Akademii

     - Jeśli tego nie powstrzymamy, to co stanie się z resztą Skyrim? – szepnęła.

     Jeszcze jeden, pożegnalny uścisk i wybiegłem na dziedziniec, zgarniając po drodze Lydię i swój mały plecak, który wcisnęła mi dłonie. Niezwłocznie udaliśmy się w stronę mostu. Po drodze pożegnaliśmy Faraldę, a na samym dole Arniela, rozmawiającego z dwoma strażnikami. Weszliśmy szybkim krokiem na trakt i nagle zatrzymałem się, jak wryty. Lydia wpakowała się na mnie z rozpędu.

     - O co chodzi? – spytała.

     - Nic, zastanawiam się – mruknąłem.

     - A nie możesz po drodze?

     - No właśnie, zastanawiam się, którędy iść – odparłem. – W zasadzie, do Gwiazdy Zarannej najbliżej byłoby wybrzeżem…

     - Najbliżej? – pokręciła głową. – Najbliżej jest przez Alftand, ale nie wiem, czy to dobry pomysł.

     - Najbliżej w sensie najszybciej – uściśliłem. – Idąc traktem naddajemy sporo drogi. Wybrzeżem byłoby szybciej. Tylko nie ma gdzie przenocować.

     Zdarzało nam się już nocować w szałasie, skleconym z kilku gałęzi, czy nawet w skalnej zapadlinie. Problem w tym, że nad morzem wiał teraz bardzo zimny i przenikliwy wiatr, przed którym trudno było się schować. Szałasu tam nie było z czego sklecić, zresztą i tak by nas nie obronił przed lodowymi wilkami, czy śnieżnymi niedźwiedziami. Cała nadzieja w tym, że znajdzie się jakąś jaskinię, ale nie wiadomo, czy z marszu uda się takową znaleźć, a na poszukiwania nie było czasu.

     Ruszyłem niepewnym krokiem przed siebie. Niepewnym, bo nie podjąłem jeszcze decyzji, a każdy krok oddalał mnie od morza. Zdecydowałem się dopiero, gdy spojrzałem w niebo. Słońca wprawdzie nie było widać, bo przykrywała je warstwa chmur, które tylko patrzeć jak sypną śniegiem. Jednak wiedziałem, że jest już późne popołudnie i niebawem zacznie się ściemniać. Nie było sensu iść wybrzeżem. Dziś jeszcze mogliśmy dojść do fortu Kastav, gdzie można było bezpiecznie przenocować, a rankiem wyruszyć wygodnie traktem. Gdybyśmy dobrze wyciągali nogi, może udałoby się nam za dnia dojść do fortu Dunstad. A stamtąd to już na pewno przed zmierzchem dotarlibyśmy do Labiryntianu.

     - Może w którymś forcie będą mieli konie? – podsunęła Lydia.

     To mnie przekonało. Każdy fort miał stajnię dla koni, używanych do zaopatrzenia i dla kurierów. Wprawdzie oficjalnie nie przysługiwał mi już przywilej korzystania z legionowych wierzchowców, ale regulamin w tym akurat punkcie nie był do końca jasny, No i przecież kolegów z wojska się ma. A każdy z nich chętnie nagnie zasady dla współtowarzysza broni, zwłaszcza jeśli nosi on stopień legata.

     Chwyciłem Lydię za rękę i ruszyłem przed siebie. Dziś wyśpimy się może w spartańskich, wojskowych, ale na pewno cywilizowanych warunkach. Nasz cel na dziś: Fort Kastav.

środa, 8 marca 2017

Rozdział XXV – Pryzmaskop

     Nazywał się Paratus Decimus. Był jednym z kilkorga badaczy Synodu, przysłanych tu z Cyrodiil, ale, jak się okazało, jedynym, któremu udało się przeżyć. Przekonawszy się, że jesteśmy ludźmi, wyraźnie odetchnął i opadło z niego napięcie, w którym musiał żyć już od dłuższego czasu. Wiadomość o śmierci Gavrosa jednak wyraźnie go przygnębiła.

     - To Falmerowie, tak? – spytał, choć z góry znał odpowiedź. – Niech będą przeklęci…

     Powoli wzruszył ramionami, jak człowiek, który właśnie stracił ostatnią nadzieję.

     - Wszystko zniszczyli – westchnął. – Jeśli nie ma Gavrosa, wszystko stracone. Miał wrócić z kryształem…

     Zamyślony rozejrzał się wokół.

     - Bez niego cały nasz wysiłek na nic.

     Przyjrzał się nam i uśmiechnął się smutno.

     - A ty, jeśli jesteś tu, by zdobyć skarb, wiedzę, czy cokolwiek innego, obawiam się, że tracisz tylko czas.

     Dał nam znak, byśmy poszli za nim. Zaprowadził nas do swego skromnego legowiska za filarem. Tam usiedliśmy na kamiennych postumentach.

     - O co chodzi z tym kryształem? – spytałem, bowiem zaczęła mi świtać w głowie pewna myśl.

     Ech, uczeni!... Mogą być w najgłębszej rozpaczy, ale gdy tylko ktoś spyta o ich dziedzinę wiedzy, natychmiast zapominają o całym świecie i z entuzjazmem rozpoczynają długi wykład. Wszyscy uczeni są tacy sami. Tak samo gadało się z Arnielem, z Calcelmo, czy z Farengarem. Paratus nie był wyjątkiem. Gdy tylko usłyszał moje pytanie, natychmiast się ożywił.

     - Za pierwszym razem nie zadziałało – rzekł zupełnie innym niż przed chwilą tonem. – Mówiłem Gavrosowi, ale nie słuchał. „Nie, wcale nie będzie za zimno!”, mówił. A nie mówiłem? Miałem rację – zaczął gwałtownie gestykulować. - Był źle zogniskowany, gdy tu doszliśmy. Zimno wszystko wypaczyło! Gavros zabrał kryształ z powrotem, aż do Cyrodiil. Zostawił nas tutaj, abyśmy bronili ruin przed Falmerami…

     Na wspomnienie ostatnich dni, głos znów mu się załamał. Westchnął ciężko, jak człowiek zbyt znużony ciągłą walką. Musiał naprawdę wiele przeżyć przez ten czas. Zwłoki jego przyjaciół, jakie mijaliśmy po drodze, świadczyły o tym, że było naprawdę ciężko.

     - Do czego służy ten kryształ? – spytałem z ciekawością.

     Przyszło mi bowiem do głowy, że tajemniczy klejnot, znaleziony przy martwym Falmerze, może być tym, czego szukał.

     - To genialny pomysł, naprawdę! – ożywił się. – Głównie mój, choć Gavros go sobie przywłaszczył…

     Rzucił okiem na moją zbroję i cień podejrzenia pojawił mu się na twarzy.

     - Tajemnica – rzekł ostrożnie. – Oficjalne sprawy Synodu. Nie mogę o tym mówić…

     Uśmiechnąłem się. Raz, ponieważ znów ktoś brał mnie za kogoś na usługach Thalmoru, a dwa, bo byłem już niemal pewien, że ogniskujący zestaw kryształów jest tematem naszej rozmowy. Sięgnąłem więc do podręcznej sakwy, przytroczonej do zbroi.

     - Przypadkiem wpadł mi w ręce kryształ skupiający – zademonstrowałem klejnot. – Tego szukałeś?

     Otworzył szeroko oczy.

     - Masz… - westchnął niemal szczęśliwy. – Jakim cudem?

     Przyjrzał się z ulgą trzymanemu przeze mnie klejnotowi, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem.

     - Dość – szepnął. – Dość! – powtórzył głośniej. – Nie wiem, kim jesteś, ale chyba dzięki tobie ten mały projekt został uratowany…

     Urwał i znów mi się przyjrzał. Potem Lydii. Potem znów mnie.

     - Tak właściwie – spytał niepewnie, - to kim ty jesteś?

     Usłyszał już moje imię i jakoś nie skojarzył go ze Smoczym Dziecięciem. Zresztą, był przecież Cyrodiilijczykiem, nie Nordem. Być może w ogóle o mnie nie słyszał. Mogłem przedstawić się też jako cesarski legat, którym przecież byłem, ale uznałem, że najlepiej zrobię, gdy powiem mu wprost.

     - Jestem z Akademii w Zimowej Twierdzy.

     Spojrzał na mnie rozgoryczony.

     - Jesteś, prawda? – westchnął i pokręcił głową. – Savos nawet nie udzielił nam audiencji, kiedy do ciebie przyszliśmy…

     Wzruszyłem lekko ramionami i rozłożyłem ręce. Nie jestem Savosem Arenem. Nie odpowiadam za jego zachowanie. Choć trudno było mi uwierzyć, żeby arcymag, niezmiennie uprzejmy i pełen galanterii wobec absolutnie każdego, zupełnie bez powodu potraktował tak obcesowo swoich, bądź co bądź, kolegów po fachu z zaprzyjaźnionej prowincji cesarstwa.

     - A teraz ty przychodzisz tutaj i chcesz czegoś ode mnie – prychnął z pretensją w głosie. – Mówię ci, nie podoba mi się to.

     Pokręcił głową, ale zaraz uśmiechnął się, choć niezbyt wesoło.

     - Ale dzięki tobie jestem cały – rzekł łagodniej. – Więc póki co, może przymknę oko na przeszłość.

     Znów westchnął. Który to już raz? Po czym podniósł się na nogi, a my razem z nim.

     - Chodź, wszystko wyjaśnię ci w drodze.

     Ruszył wolno przodem wysokim, wąskim korytarzem, w kierunku jaśniejącego w oddali przejścia.

     - Nieważne, jak przedstawiał wszystko Gavros – odezwał się, a w jego głosie słychać było upór. – To był mój pomysł. Rada się o tym dowie, kiedy wrócę. Ja pierwszy wpadłem na pomysł użycia tego… - urwał, szukając odpowiedniego słowa – pryzmaskopu.

     Wzruszył ramionami.

     - Nie wiem, jak nazywały to krasnoludy – uśmiechnął się. – Pewnie i tak nie da się tego wymówić… Wszystkie nasze badania wskazują na to, że zamierzali rozpracować naturę boskości. Ta cała maszyneria była zaprojektowana po to, by zbierać światło gwiazd, a potem… Sam nie wiem… Jakoś je rozpraszać?

     Przecisnął się przez wąskie przejście i skinął, byśmy szli za nim.

     - Wpadłem na to, żeby zamienić jeden z kluczowych elementów konstrukcji na nasze kryształy ogniskujące – nie przestawał mówić. – Całe miesiące zaklinania na to poszły. Mam nadzieję, że tym razem nic im się nie pomieszało…

     Szedł przodem, więc nie widział naszych min, ani wielkich oczu, jakie zrobiliśmy, gdy tylko znaleźliśmy się w tym pomieszczeniu. Wąski korytarz zmienił charakter. Po lewej stronie pojawił się łukowaty mur, a po prawej…

     Po prawej ujrzeliśmy potężną kopułę z krasnoludzkiego metalu. Taką samą jak w wieży Mzark, w której znaleźliśmy Pradawny Zwój. Bez wątpienia, było to urządzenie tego samego typu, a przynajmniej bardzo podobne. Wąski korytarzyk dookoła kopuły zaczął się wznosić i wkrótce wyszliśmy na przezroczystą platformę, ponad którą wystawał tylko czubek kopuły. Tak samo, jak poprzednio, nad pryzmaskopem tkwiła zewnętrzna kopuła, z wprawionymi w nią ogromnymi kryształami, osadzonymi na ruchomych pierścieniach.  Zaś pomiędzy nimi, na smukłych wysięgnikach, znajdowały się inne, ruchome kryształy, tworząc jak na razie bezładną konfigurację. I tak jak w Mzark, ponad kopułą wznosił się taras z pulpitem sterowniczym.

Mzulft. Pryzmaskop - tajemnicze dwemerskie urządzenie. Z tyłu widoczne wejście na taras, gdzie znajduje się pulpit sterujący

     Spojrzeliśmy po sobie zdumieni. Paratus, oczywiście, nie zdawał sobie sprawy, co wywołało nasze zdziwienie. Sądził, że była to reakcja na tak doskonale zachowany mechanizm. Bo też trzeba było przyznać, że widok był bardzo efektowny. Tamto pomieszczenie, zapomniane od wieków, stało zaniedbane i stopniowo pokrywało się pyłem i pajęczynami. To doprowadzono do porządku, starannie pucując wszystkie elementy, które lśniły w blasku światła, wpadającego przez główny, górny kryształ. Prezentowało się naprawdę efektownie. Jedynym nie uporządkowanym elementem był nieduży stos ksiąg, leżący na stole, obok pulpitu.

     - Jest – uśmiechnął się z zadowoleniem, obserwując nasze zdumione miny. – Wspaniałe, prawda? Żeby uruchomić to ponownie, trzeba było niesamowitego wkładu pracy. Mam nadzieję, że było warto.

     Przez chwilę nikt z nas nic nie mówił. Wszyscy troje podziwialiśmy niesamowity widok. Osobliwe plemię, ci Dwemerowie. Wszystko, co robili, było nie tylko funkcjonalne, nie tylko precyzyjne i przemyślane, ale też piękne. Dla nas, współczesnych mieszkańców Tamriel, przede wszystkim piękne, bowiem często nie potrafiliśmy odgadnąć właściwego przeznaczenia danego przedmiotu. Nawet przyrządy naukowe, ba nawet głupia pompa, czy kocioł, były zbudowane z niewątpliwym rozmiłowaniem w geometrii i estetyce. Wszystko, co tylko wykonali, było doskonałe w formie i, jakby tego było mało, znakomicie wpasowywało się w otoczenie. A dwemerska ornamentyka była po prostu cudowna. Jednocześnie bogata i surowa. Pełna przepychu, ale też harmonijnego umiaru. Tutaj nawet magazyn wyglądał jak pałacowa komnata.

     A teraz tajemniczy pryzmaskop. Astrolabium, jak to kiedyś nazywała Lydia. Tajemnicze źródło światła w górnej kopule wyglądało, jakby wpadało tamtędy skupione światło słoneczne. Gra światła dodawała całej budowli niesamowitego piękna. Sądzę, że tutaj nawet kurz, rozpraszający światło, byłby czymś, co dodałoby mu uroku. Tyle, że kurzu już nie było. Magowie starannie wypucowali nie tylko przyrząd, ale i całe pomieszczenie.

     Paratus pierwszy przerwał milczenie.

     - Włóż kryształ do środkowego przyrządu – wskazał palcem zagłębienie w uchwycie nad kopułą. – I zaczynamy proces ogniskowania.

     Wdrapałem się na kopułę i sięgnąłem do gniazda w wysięgniku. Paratus tymczasem wspiął się na taras i stanął za pulpitem sterowniczym. Lydia poszła za nim i z ciekawością zaczęła przyglądać się sterującym elementom, zapewne porównując je z tymi, które zapamiętała z wieży Mzark.

     - Musisz to zrobić dobrze – uprzedził mnie. – To bardzo ważne.

     Przez chwilę dziwiłem się, dlaczego sam tego nie zrobi, skoro to takie ważne, ale gdy ujrzałem gniazdo kryształu, przestałem się dziwić. Było ono tak dobrze dopasowane do jego kształtu, że po prostu nie można było tego zrobić źle. Kryształ dało się zamontować wyłącznie w prawidłowej pozycji – inaczej nie dawał się wcisnąć.

     Gdy kryształ znalazł się już na swoim miejscu, zeskoczyłem z kopuły i przyjrzałem się swemu dziełu. Promień światła odbił się bowiem od niego i rozłączył na trzy osobne promienie, oświetlające zewnętrzną kopułę. Dołączyłem do Paratusa i Lydii na tarasie.

     Tutaj przyciski sterownicze były tylko trzy, po jednym dla każdego z pierścieni zewnętrznej kopuły. Żadne z nas nie znało prawidłowego ustawienia. Trzeba było zdać się na los szczęścia. Ale choć kręciliśmy pierścieniami i ustawialiśmy je w różnych konfiguracjach, nie przyniosło to żadnego efektu. Potem Paratus wpadł na pomysł, aby wypróbować każde możliwe położenie pierścieni. Tych było jednak niezmiernie dużo. Najpierw kręciliśmy górnym. Potem, gdy górny wykonał całkowity obieg dookoła osi, przestawialiśmy środkowy o jedną pozycję i znów kręciliśmy górnym. Gdy z kolei środkowy wykonał cały obieg, na co zeszło nam sporo czasu, przestawiliśmy dolny o jedną pozycje i cała zabawa zaczynała się od początku. Niestety, nie uzyskaliśmy żadnego rezultatu.

Pryzmaskop - widok z tarasu sterowniczego

     Zrezygnowani usiedliśmy na posadzce i wyciągnęliśmy swoje zapasy, częstując też cyrodiilijskiego maga. Przyjął poczęstunek z wdzięcznością. Od wielu dni żywił się tylko podróżnymi sucharami i wędzonym, suszonym mięsem. On jeden też nie tracił nadziei. Poinformował nas, że to wciąż dopiero początek eksperymentu. Kryształ reagował bowiem na temperaturę i działając na niego płomieniem, albo mrozem, zmieniało się jego zdolności ogniskujące, co zmieniało też kierunek wychodzących z niego promieni. Wszystko to więc należało powtórzyć przy różnych ustawieniach kryształu. Czekało nas jeszcze sporo pracy. Zdaniem Paratusa, tak właśnie wyglądał powszedni dzień dla uczonego. Żadnych spektakularnych czynów, tylko żmudna i systematyczna praca…

     Po posiłku Paratus pokazał mi, jak zmienić zogniskowanie kryształu. Do tego potrzebna była znajomość zarówno magii płomieni, jak i mrozu. Działając raz płomieniem, raz mrozem, Paratus zmieniał kierunek wychodzących z kryształu promieni, jak za dotknięciem jakiegoś sterującego przycisku. Wyglądało to efektownie, a mnie naprowadziło na pewien pomysł. Postanowiłem sam spróbować.

     Stanąłem na kopule. Ponieważ znałem oba potrzebne zaklęcia, nie potrzebowałem pomocy Paratusa. Nie wiedział on, że to nie moje pierwsze spotkanie z tego rodzaju maszynerią. A ja usiłowałem sobie przypomnieć, jak to było w Mzark. Tam również były trzy promienie, choć lepiej widoczne – wiadomo, pył je rozpraszał. Tutaj same promienie były ledwo widoczne, wyraźnie za to było widać punkty, które oświetlały. Pamiętałem, że w Mzark biegły one inaczej, każdy promień do innego zewnętrznego pierścienia. Czy nie dałoby się tego tutaj ustawić podobnie? Wtedy. Podobnie jak w Mzark, cała zagadka ograniczyłaby się do takiego ustawienia pierścieni, aby promienie oświetlały osadzone na nich kryształy.

     Puściłem krótką wiązkę płomieni. Promyki światła odgięły się w górę, ale nadal żaden z nich nie trafiał w pierścień. Puściłem następną – nic, żadnego efektu. Domyśliłem się, że osiągnąłem skrajne położenie. Potraktowałem więc kryształ mrozem. Odgięły się w dół, do poprzedniego położenia. Co teraz? Płomień. Powróciły w górę. Nie, to nie w tę stronę! Znowu mróz i znowu powrót do wyjściowego położenia. Kolejna wiązka mroźnej mgły. Trzy punkty świetlne znów zmieniły położenie, ale jakoś inaczej, w sposób bardziej chaotyczny. Już nie odgięły się wszystkie w dół, tylko na boki. Spróbowałem jeszcze raz i jeszcze.

     Jest! Udało się! Każdy punkt oświetlał inny pierścień. To jest to!

     Paratus zszedł tymczasem z tarasu i z ciekawością przyglądał się moim poczynaniom. Gdy wydałem okrzyk zwycięstwa, spojrzał na mnie zdumiony, a ja posłałem mu bardzo pewne spojrzenie. Patrz, jak robi to student Akademii!

     Oczywiście, niczego takiego nie powiedziałem, nie chcąc go urazić. Zresztą, nie musiałem. Gdy zacząłem na powrót kręcić pierścieniami, wiedziałem już, że moje rozumowanie było słuszne.

     Ustawiłem górny pierścień tak, że promień światła z kryształu ogniskującego trafiał prosto w środek kryształu, osadzonego w pierścieniu. Światło odbiło się i skierowało do innego elementu ogniskującego. Oho, jest pierwszy efekt! Przy drugim pierścieniu, Paratus otworzył usta ze zdziwienia. Gdy trzeci pierścień znalazł się na miejscu, w pomieszczeniu nieco pociemniało, bowiem światło, nie rozpraszane już przez przypadkowe odbicia, skierowało się na gładką ścianę tuż pod tarasem.

     Paratus był oszołomiony.

     - Lata pracy w końcu zaowocują… - szepnął z przejęciem, zbliżając się do ściany.

     Zbiegłem z tarasu i stanąłem obok niego. Lydia zajrzała mi przez ramię. Wszyscy troje nie mogliśmy oderwać oczu od obrazu, wyświetlonego na gładkim kamieniu. A ujrzeliśmy tam… Mapę! Mapę Tamriel, ale nie taką, jaką zapamiętałem z książek. Ta była jakaś taka rozciągnięta. Właściwie, tylko zarysy granic Skyrim zostały odwzorowane wiernie. Im dalej od Skyrim, tym bardziej obraz był zniekształcony i niewyraźny.

     - Ale cóż to? – rzekł zdziwiony Paratus. – Te wyniki powinny być zupełnie inne!

     Wbił wzrok w świetlisty obraz, ale na jego twarzy zaczęło odmalowywać się coraz to głębsze rozczarowanie.

     - Ta projekcja powinna być rozświetlona niczym nocne niebo – rozczarowanie zaczęło ustępować miejsca rozdrażnieniu. – Coś wytwarza niesłychaną ilość zakłóceń.

     Wskazał rozświetlony punkt na mapie. Przypadkiem, czy nie, ale było to dokładnie to miejsce, w którym stała Akademia.

     - Wygląda na to, że to coś w Zimowej Twierdzy…

     Urwał i groźnie spojrzał mi w oczy.

     - W co ty pogrywasz? – syknął. – Czy to jakaś próba sabotażu?

     Nie czekał na odpowiedź. Był zbyt rozgorączkowany. Najpierw nadzieje rozbudzone do granic wybuchu, a teraz takie rozczarowanie. Zaczął chodzić energicznym krokiem po całym pomieszczeniu i gwałtownie gestykulować, podnosząc głos coraz bardziej.

     - Co to jest? – wołał. – Co tu się stało?

     Podszedł do mnie.

     - Czy wiesz, co my tutaj usiłowaliśmy zrobić? – krzyknął.

     I zaraz poszedł w drugi koniec.

     - Czy jesteś tu, by się upewnić, że twój plan zadziałał? Że nasz wysiłek poszedł na marne?

     Znów do mnie podszedł gwałtownym krokiem. Tak gwałtownym, że Lydia odruchowo położyła dłoń na rękojeści miecza. Niepotrzebnie. Paratus był wzburzony, może nawet wściekły, ale ani razu nie próbował mnie zaatakować.

     - Wytłumacz się! – huknął mi prosto w twarz.

     Zaskoczony rozłożyłem ręce.

     - Nie wiem, o czym mówisz…

     Niczego nie udawałem. Naprawdę nie wiedziałem. Paratus jednak zapewne mi nie uwierzył. Z trudem nad sobą panował. Momentalnie stracił do mnie zaufanie. Cały nastrój zgody i współpracy prysł jak suchy patyczek, ustępując miejsca nieufności, o ile nie jawnej wrogości.

     - Zjawiasz się tutaj tuż przed zakończeniem naszej pracy – wydyszał. – A teraz to, co masz w Akademii sprawia, że nie mogę uzyskać żadnych wyników. Czy masz mnie za głupca? Czy myślisz, że nie domyślam się powiązania? Przez ciebie moja praca jest zrujnowana!

     Cóż, rozumiałem jego rozczarowanie, a nawet oskarżenia pod moim adresem. Mogłem sobie wyobrazić, że Rada Synodu nie jest tak pobłażliwa dla ludzkich niepowodzeń, jak arcymag Savos Aren, czy inni mistrzowie Akademii. Klęska tego eksperymentu była dla Paratusa czymś więcej niż tylko niepowodzeniem w eksperymentach. Prawdopodobnie była ona pogrzebaniem całej jego naukowej kariery, a dla uczonego nie ma gorszej alternatywy. Zapewne teraz Rada odsunie go od głównych nurtów swoich badań i biedak skończy jako zapomniany do końca swoich dni laborant, albo pomocnik jakiegoś pomniejszego maga. W ostateczności jako  prowincjonalny felczer.

     - Jak to się stało? – jęknął znów, dotykając ręką czoła i wpatrując się w rozświetloną projekcję.

     Podszedłem do niego i łagodnie położyłem mu rękę na ramieniu.

     - Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz – powiedziałem, siląc się na spokój.

     Wściekłym ruchem odtrącił moją dłoń.

     - Albo kłamiesz – syknął, - albo…

     I urwał nagle, jakby przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.

     - Masz w swojej Akademii pewien przedmiot, czyż nie? – spytał po chwili dużo spokojniej. – Coś wyjątkowo potężnego… Wykraczającego ponad to, czego się spodziewam.

     Spojrzał mi uważnie w oczy.

     - Co to jest? – spytał.

     Uśmiechnąłem się lekko, bowiem zaczynałem rozumieć.

     Pryzmaskop miał wyświetlać miejsca, w których znajdowały się magiczne przedmioty, albo naładowane magią miejsca. Im silniejszy artefakt, tym jaśniej miał świecić, zupełnie jak gwiazdy na niebie. A że w Skyrim takich miejsc i przedmiotów było sporo, mapa powinna, jak to określił przedtem Paratus, „być rozświetlona niczym nocne niebo”. Tymczasem obraz ten przypominał wprawdzie niebo, ale w dzień. Ogromną jasnością błyszczała tam Zimowa Twierdza. Rozświetliła mapę, jak oślepiające słońce, przez co pomniejsze punkty stały się zupełnie niewidoczne. Lekko błyszczał tylko jeszcze jeden, gdzieś na pograniczu Bieli i Hjaalmarch. 

Pryzmaskop - mapa Tamriel, wyświetlona przez dwemerski projektor. Najjaśniej wyświetlaną krainą jest Skyrim. Tuż pod nią Znajduje się ojczyzna Wulfherea - Cyrodiil. Widoczne zarysy Cesarskieog Miasta

     I trudno było dziwić się Paratusowi, że podejrzewał mnie o krecią robotę. Sam przecież przyznałem mu się, że jestem z Akademii. A właśnie w Akademii znajdowało się przecież Oko Magnusa – ogromna, skoncentrowana magia. I ta magia zakłócała całą projekcję, niwecząc jego wysiłki. 

     - Tak – przyznałem. – Możemy coś mieć…

     Moja lakoniczna odpowiedź nie była podyktowana chęcią utrzymania tajemnicy, choć z perspektywy czasu przyznaję, że rozsądnie było powstrzymać język. Ja jednak wtedy dopiero zaczynałem podejrzewać, że może to mieć coś wspólnego z Okiem Magnusa. Niczego pewnego nadal nie wiedziałem.

     - No cóż – odezwał się prawie normalnym głosem. – Tego nie brałem pod uwagę…

     Przyjrzał się znów wyświetlanemu obrazowi i bezwiednie chwycił się za brodę. Trwał tak zamyślony kilka chwil.

     - Jeśli weźmiemy to pod uwagę, wyniki mogą stać się bardziej zrozumiałe – mruknął sam do siebie.

     Stanąłem obok niego.

     - O czym ty mówisz? – spytałem.

     Liczyłem na jakieś wyjaśnienie, ale zamiast tego Paratus uśmiechnął się chytrze i zerknął w moją stronę.

     - Szukasz czegoś, prawda? – spytał z przekąsem.

     Nie zdążyłem odpowiedzieć, bowiem zrobił to za mnie.

     - Laski Magnusa – powiedział tryumfalnym tonem.

     Przyznaję, że mnie zadziwił. Jak on to odczytał z tego obrazu? Tymczasem on podszedł do niego jeszcze bliżej i zaczął go uważnie studiować.

     - Nawet jeśli usiłujesz zrujnować moją pracę, mogę cię jeszcze czegoś nauczyć - mruknął z nieskrywanym zadowoleniem.

     A po chwili zupełnie wrócił do równowagi.

     - Nie mogę wyjaśnić ci szczegółów – odezwał się. – Wyjaśniając, musiałbym przed tobą odkryć wiele zbieranych latami tajemnic Synodu. Poza tym, wątpię, czy zrozumiesz te wszystkie techniczne szczegóły.

     Urwał i namyślał się przez chwilę.

     - Kojarzysz planetarium w Cesarskim Mieście? – spytał niespodziewanie.

     Skinąłem głową. Czytałem o nim, aczkolwiek nigdy go nie widziałem, nawet na obrazku.

     - To ono stanowiło inspirację dla tego pomysłu – mówił dalej. – Zamiast odzwierciedlać niebo, odzwierciedlamy całe Tamriel, a potem ujarzmiamy ukryte energie, żeby nałożyć pozycje… Najważniejsze jest to, że cały ten projekt ma na celu odkrycie źródeł potężnej magicznej mocy. Rzecz jasna, tylko po to, by lepiej chronić Cesarstwo.

     Powtórnie skinąłem głową, aczkolwiek domyślałem się, że ochrona Cesarstwa to tylko połowa prawdy. Potężne magiczne moce były po prostu siłą, której nie można było lekceważyć. I jeśli już miały zostać użyte, to lepiej, żeby przez nas, niż przez wrogów Cesarstwa.

     - Koniec końców – Paratus wskazał głową na wyświetloną mapę, – poznaliśmy jedynie dwa miejsca. Jednym z nich jest twoja Akademia – wskazał źródło jaskrawego światła na wybrzeżu. – Ten drugi…

     Podszedł jeszcze bliżej do mapy i popukał w jasny punkt, znajdujący się gdzieś pomiędzy Białą Granią, Bielą i Hjaalmarch.

     - To może być tylko Labiryntian – dokończył.

     A mnie aż zrobiło się ciepło. Labiryntian! Tajemnicza, przedwieczna budowla, a właściwie cały kompleks budowli, powstały wieki temu. Twierdza na pół legendarnego maga Shalidora. Czytałem o niej, słyszałem opowieści o niej, ale nigdy nie widziałem jej na własne oczy, choć mieszkałem przecież zaledwie o dzień drogi. Podobno zachowała się do dziś w całkiem niezłym stanie, aczkolwiek od dawna jedynymi jej mieszkańcami były śnieżne trolle. To właśnie one trzymały ludzi z daleka od tego miejsca.

     - A zatem, magu z Zimowej Twierdzy – w głosie Paratusa brzmiał nie skrywany tryumf, - wbrew twym intencjom, udaremniłem twoją podstępną grę! Nawet jeśli wszystko co mówisz to kłamstwa, wiem, że masz w Zimowej Twierdzy coś, czym Rada Synodu byłaby bardzo zainteresowana.

     Był tak pewny siebie, że nie widziałem szans na wyprowadzenie go z błędu. Zresztą, jedyne co mi wtedy przyszło na myśl, to odpowiedź „a, weźcie to sobie i spływajcie!”. Przecież i tak próbowałem zrobić wszystko, aby pozbyć się Oka z Akademii. Ugryzłem się jednak w język. Psijicowie ostrzegli mnie, że Oko może być niebezpieczne. Jeśli dostanie się w ręce ambitnych magów Synodu, ci nie oprą się pokusie i zaczną z nim eksperymentować. A wtedy katastrofa pewna…

     Zmierzyłem okiem odległość od Mzulft do Labiryntianu. Nie uszło to uwadze Paratusa.

     - Świetnie, idź do Labiryntianu, szukać swojej laski! – rzekł kpiąco. – Ja mam zamiar wrócić do Cyrodiil i dostarczyć Radzie pełen raport. To jeszcze nie koniec, zapewniam cię!

     - A więc Laska Magnusa znajduje się w Labiryntianie – powiedziałem wolno, ignorując jego zachwyty nad samym sobą.

     - No… - zająknął się. – Tak… Prawdopodobnie. To znaczy, tak, na pewno tak. Ale teraz to bez znaczenia, bo wiem, że trzymasz coś o wiele bardziej istotnego w Akademii. Rada zostanie o tym poinformowana. Dowiedzą się, co zamierzasz.

     Zaczynał mnie drażnić. Jego Rada mogła z nim zrobić, co chciała, ale ja nie podlegałem żadnej Radzie. Jedynymi moimi zwierzchnikami byli generał Tulius w Legionie i arcymag Savos Aren w Akademii. A i tak nie byłem zobowiązany do żadnego posłuszeństwa wobec nich. Generał sam zwolnił mnie z tego obowiązku, a liberalny i tolerancyjny Savos dawał mi niemal całkowicie wolną rękę i nigdy nie próbował narzucić mi swego zdania.

     - Chyba już za długo tu jesteś – mruknąłem. – Odbiło ci…

     Gwałtownie zamachał rękami.

     - Odbiło mi? – zawołał z ironią. – Odbiło mi? Myślę, że odkryłem więcej niż się spodziewałem. Twoje oszustwa mnie nie zmylą!

     A potem zrobił bardzo obrażoną minę.

     - To już chyba wszystko – rzekł wyniosłym i oficjalnym tonem. – Masz to, o co ci chodziło, czyż nie? No to wracaj do swojej Akademii!

     Cóż, i tak miałem zamiar wyjść. Nasza obecność tutaj tylko zagęszczała i tak już nie najlepszą atmosferę. Skinąłem mu głową i ruszyłem w stronę wyjścia. Widziałem jeszcze, że Lydia ścisnęła mu ramię, zanim podążyła za mną. Ona też nie miała mu za złe tego tonu. Rozumiała, skąd się brał.

     Paratus nawet na nas nie spojrzał. Ważniak! Poskromiłem żądzę przyłożenia mu rękawicą w brzuch. W końcu, nie zrobił mi nic złego, a przeciwnie, bardzo pomógł, choć zapewne niechcący. Jego humory nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Po tym, co przeżył, trudno było mu się dziwić.

     Zaleźliśmy się w wysokim korytarzu. Czyżby czekała nas teraz droga powrotna przez całe Mzulft? Zacząłem rozglądać się na boki. Jak przez mgłę pamiętałem, że tu gdzieś były jeszcze jedne drzwi. Zauważyłem je poprzednio, ale zasłuchany w mowę Paratusa, nie zwróciłem na nie uwagi. Nawet jeśli nie było to wyjście to i tak warto było to zbadać.

     Skręciłem w prawo, w krótki korytarz, ale nie zdążyłem się weń zagłębić, gdy nagle wokół mnie wybuchła jasność. Tak to nazwałem, bo trudno nazwać to inaczej. Nagłe, jaskrawe światło, wydobywające się nie wiadomo skąd, jakby zewsząd jednocześnie. Drgnąłem gwałtownie, a widząc to, Lydia odruchowo dobyła miecza. Ale nie był potrzebny. Owa jasność to bowiem nic innego, jak wizja, za pomocą której komunikowali się ze mną mnisi Psijic.

     I nie omyliłem się. Jednocześnie zmaterializowała się przede mną postać mnicha. Świadomy, że Lydia może go nie widzieć, uspokoiłem ją gestem.

     - Psijic!

     Poruszyłem ustami, jakby wymawiał to słowo, ale nie wydobyłem z siebie głosu. To była tylko informacja dla Lydii, która uspokojona, schowała miecz do pochwy.

     Tym razem skomunikował się ze mną ten sam mnich, którego spotkałem w Saarthal. Miał na imię Nerien, o ile dobrze pamiętałem.

     - Jak na razie jesteśmy zadowoleni z twoich starań – odezwał się do mnie ciepłym głosem. – Ale czeka nas czas próby. Musisz wrócić do Akademii. Otrzymasz wezwanie do podjęcia błyskawicznych działań.

     A zatem, zmiana planów. Nie Labiryntian, tylko Akademia. Ale dlaczego? Czyżby podczas mojej nieobecności coś się tam wydarzyło?

     Tymczasem mag zmienił się na twarzy. Spoważniał i jego głos stwardniał, jakby chciał w ten sposób podkreślić wagę swych słów.

     - Masz temu sprostać! – rzekł twardym tonem – i odkryć, na co cię stać.

     Skinąłem głową. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale ufałem starożytnemu Zakonowi. Skoro tak mówi, to musi to być sprawa niezmiernej wagi.

     Tymczasem Nerien uśmiechnął się lekko i złagodził głos.

     - Podążasz właściwą ścieżką – zapewnił. – I zatryumfujesz.

     Nie wiem, skąd brała się jego pewność, ale nie zdołałem o to spytać, bowiem wizja rozpłynęła się w powietrzu, jak dym. Mnich zniknął. Westchnąłem ciężko i powtórzyłem Lydii słowa Neriena.

     - Może to nawet lepiej – stwierdziła. – Pogadamy z Uragiem. Na pewno ma coś o Labiryntianie. 

     Wyszliśmy przez masywne, choć niezbyt szerokie drzwi. Rzeczywiście, było to wyjście. Wyjście w noc, która w międzyczasie zapadła. Z przyjemnością wzięliśmy po kilka głębokich oddechów. Świeże powietrze, którego po mimo sprawnej wentylacji tak brakowało w podziemiach, przynosiło ulgę i orzeźwienie. Wokół było zupełnie ciemno, żadnego światełka w oddali. Znaleźliśmy się na rozległej półce skalnej, zawieszonej, jak mi się wydawało, wysoko nad podnóżem góry, a wokół walały się gruzy jakiegoś dwemerskiego obiektu. Zapewne kiedyś były tu jakieś schody, lub podjazd, ale teraz, gdy przez wieki zbocze góry osunęło się, ścieżka, która zapewne wiła się tu kiedyś, zamieniła się w kamienisty piarg u podnóża. Rzuciłem kamyk w przepaść. Długo trwało, zanim zagrzechotał na skałach. Musiało tu być naprawdę wysoko. Zejście nawet za dnia zapewne nie było możliwe, co dopiero w nocy. Nie było rady, trzeba zawrócić i iść tą samą drogą, którą tu przyszliśmy.

     Doszliśmy jednak tylko do kotłowni, gdzie postanowiliśmy przenocować. Padaliśmy już z nóg. Zamknęliśmy się w jednej z licznych tu komnat, które miały drzwi, wyposażone w zamek. Pomajstrowałem przy nim wytrychem i zaryglowałem go. Byliśmy bezpieczni, nie było potrzeby wystawiania warty. Oboje byliśmy na to zbyt zmęczeni. Po skromnym posiłku ułożyliśmy się na twardej posadzce, w pobliżu ciepłej rury. Nie wiedzieliśmy, jaka była jej funkcja, ale przyjemnie grzała. Zapadliśmy w sen.

     Jak długo spaliśmy, żadne z nas nie wiedziało. Obudziłem się pierwszy i łagodnie zbudziłem Lydię. Przetarła oczy i ziewnęła. Zapewniła mnie, że możemy iść dalej.

     Poszliśmy więc. Jedyny postój wyprosiłem w kopalni księżycowego kamienia, gdzie wydłubałem sobie ze skalnej żyły kilka sporych grudek rudy. Starczy na trzy, może nawet cztery sztabki.

     Gdy wyszliśmy wreszcie na zewnątrz, musieliśmy zmrużyć oczy. Mimo, iż dzień był pochmurny, niebo wydało nam się strasznie jasne. Ze wzrokiem wbitym w ziemię, byle tylko nie patrzeć w górę, zeszliśmy do cesarskiego traktu, zanim wzrok przyzwyczaił nam się do światła.

     Ruszyliśmy na północ, z postanowieniem dotarcia dziś chociaż do Wichrowego Tronu.