poniedziałek, 30 maja 2016

Rozdział XXXV - Paarthurnax

     Podróż do białej Grani zabrała nam niecałe dwa dni. Mieliśmy tylko jedną przygodę – ze smokiem. Pod Rorikstead znajdował się smoczy kurhan i tam ujrzeliśmy unoszącego się nad nim gada. Nie byle jakiego!  Był to sam Alduin. Po chwili zza góry wzleciał następny, a Alduin krzyknął coś w moim kierunku i… odleciał w dal. Nie zaatakował, choć z pewnością mnie zauważył. Ale nie było z czego się cieszyć. Wskrzesił innego smoka! Rzuciliśmy się w tamtym kierunku jak szaleni, z łukami w rękach. Walka była krótka. Smok, wciąż jeszcze oszołomiony, nie odzyskał pełni sprawności. Strąciliśmy go kilkunastoma strzałami. Dobiłem go Zgubą Smoków. I znów stary rytuał – jego ciało zamieniło się w złotą mgiełkę, która popłynęła ku mnie. Wchłonąłem kolejną smoczą duszę.

     Do domu wróciliśmy następnego dnia, wczesnym wieczorem. Z ulgą rzuciliśmy w kąt nasz ekwipunek i zdjęliśmy zbroje. Nie ma to jak swoboda we własnym domu!

     Postanowiliśmy jutrzejszy dzień poświęcić na odpoczynek, a wyruszyć dopiero następnego ranka. Jeśli wyruszymy przed świtem, do Ivarstead powinniśmy dojść, zanim stanie się ciemno. Oczywiście, jeśli nie spotka nas żadna przygoda.

     Spotkała nas tylko jedna. Nazywała się rozbójnik. Rzeczony zbój był Khajitem, ubranym w pyszną, elfią zbroję i grożąc nam sztyletami, zażądał oddania wszelkich błyskotek. Spojrzeliśmy po sobie rozbawieni i wyciągnęliśmy swoje błyskotki – Lydia elfi miecz, ja Przedświt. Khajit nie pozwolił nam na zadanie ciosu i zaatakował pierwszy. Sztylet obsunął się po moim napierśniku, a sam napastnik oberwał w nos elfią rękawicą. Na chwilę go zamroczyło – wystarczająco długo, bym mógł sięgnąć po tarczę. Gdyby wtedy uciekł, żyłby do dziś, no, ale jakoś do ucieczki się nie kwapił.

     Khajitowie nie noszą hełmów. Ludzkie, czy elfie hełmy nie pasują na ich szerokie głowy ze sterczącymi w górę uszami, a własnych nie wytwarzają. Złodziej był bardzo szybki, ale sztylety mają mały zasięg, w porównaniu do miecza. Dosięgnąłem go bez trudu ostrym końcem, pod którym chrupnęła czaszka. Nierówny pojedynek zakończył się bardzo szybko. W milczeniu spojrzeliśmy na rozciągnięte ciało.

     - Czy oni mają nierówno pod sufitem? – burknęła Lydia. – To już nie pierwszy raz, kiedy taki szaleniec rzuca się na nas. Nie widzi, że ma do czynienia z wojownikami, uzbrojonymi po zęby?

     Wzruszyłem ramionami i zabrałem się za przeszukiwanie Khajita. Znalazłem przy nim trochę złota, szmaragd i srebrny pierścień. Najbardziej jednak zainteresowała mnie zbroja. Nie tylko dlatego, że była cenna sama w sobie. Przede wszystkim dlatego, że była to zbroja kobieca, co łatwo było poznać po wypukłościach napierśnika. Ani chybi, ukradł ją jakiejś Altmerce.

     - To jest oficerska zbroja, złocona – powiedziałem, odpinając trupowi pasy. – Ale lekka!

     Spojrzałem na Lydię, potem na zbroję.

     - Jakby na ciebie… - uśmiechnąłem się. – Może przymierzysz?

     - Nic z tego! – burknęła. – Huskarl nosi stalową zbroję.

     - Ta jest mocniejsza nawet niż stalowa – odparłem z przekonaniem. – Trochę zniszczona. O tu wytarta wyściółka. Ten pasek na pewno trzeba wymienić. Tu trochę przygięte… Ale to się da naprawić.

     Spieraliśmy się jeszcze chwilę, aż w końcu Lydia machnęła ręka i obiecała przymierzyć ją, jak tylko dojdziemy do Białej Grani.

     - Co nie znaczy, że będę ją nosić!

     Uśmiechnąłem się skrycie. Lydia była wspaniałym wojownikiem, ale jednak kobietą. Byłem pewien, że szybko przekonam ją do elfiej zbroi, gdy tylko okaże się, że ładnie w niej wygląda – a w to nie wątpiłem. Zawinęliśmy ją w derkę i zarzuciłem sobie lekki pakunek na plecy. Zaczęła się wspinaczka wąską ścieżką.

     Było późne popołudnie, gdy minęliśmy grotę trolli przy strumieniu. Choć ziała pustką, Lydia wyraźnie pobladła na wspomnienie potwora, który omal nie pozbawił jej życia. Za to ucieszył ją widok znajomego strażnika przy moście w Ivarstead, który pozdrowił nas wesoło i spytał, czy i dziś szykuje się partyjka Łup-Cup. Lydia tylko roześmiała się na te słowa, a ja pozdrowiłem gestem Kilimmeka, nadchodzącego od strony góry.

     Wilhelm również uśmiechnął się na nasz widok i zaproponował nam steki z horkera.

     - Ostatnie jakie mam – zaznaczył. – Jeśli ktoś tu nie wybierze się w najbliższym czasie nad morze, to znikną mi na dobre z jadłospisu.

     Wynajęliśmy dwa pokoiki, umyliśmy się w rzece i usiedliśmy do kolacji. Gospoda powoli się zapełniała. Nie było tu już pustek, jak za pierwszej mojej wizyty. Odkąd „duch” przestał straszyć w Cieniowisku, Wilhelmowi całkiem nieźle się powodziło. Wkrótce dołączyła do nas para rolników, pojawił się Kilimmek, a na końcu, na ławie obok mnie, dysząc resztką sił, ciężko zwalił się Gwilin. Ciężko jak na elfa…

     - Naprawdę należy mi się odpoczynek – otarł pot z czoła. – Cały dzień w tartaku! Ledwo żyję. Wilhelm, masz tam jeszcze coś na ząb?

     Zamówił potrawkę z dziczyzny, po czym jednym haustem wypił kubek schłodzonego naparu z mięty, otarł usta, przeprosił nas na chwilę i poszedł wykąpać się do rzeki. Wrócił akurat wtedy, gdy talerz z potrawką pojawił się na stole. Wieczór minął nam na wesołych opowieściach w gronie przyjaciół.

     A na Wysoki Hrothgar udaliśmy o świcie, pozostawiając u Wilhelma nasze manele.

     Tym razem obyło się bez żadnych przygód. Nie spotkaliśmy po drodze ani trolla, ani niedźwiedzia, ani nawet wilka. Gdy zdyszani i zmęczeni stanęliśmy u wrót klasztoru, słońce jeszcze nie osiągnęło najwyższego punktu na niebie.

     Arngeira znalazłem w korytarzu, prowadzącym do komnat. Klęczał na posadzce, pogrążony w medytacji. Gdy podszedłem do niego i pozdrowiłem go, uniósł głowę i uśmiechnął się.

     - Niech niebiosa cię strzegą – rzekł.

     W krótkich słowach opowiedziałem mu o celu swej wizyty. Widziałem, że w miarę mojego opowiadania, twarz mu tężała.

     - Muszę nauczyć się Krzyku, który pokonał Alduina – zakończyłem.

     Arngeir przyglądał mi się z powagą.

     - Skąd o tym wiesz? – spytał nagle. – Kto ci o tym powiedział?

     - Ostrza pomogły mi się o tym dowiedzieć – wyznałem ze szczerością i prostotą.

     Ale Arngeir zdawał się walczyć z ogarniającym go wzburzeniem.

     - Ostrza! – zagrzmiał. – Oczywiście! Mieszanie się w sprawy, które ledwo rozumieją, to ich specjalność. Ich lekkomyślność i buta nie znają granic. Zawsze próbowali zawrócić Smocze Dziecięta ze ścieżki mądrości. Niczego cię nie nauczyliśmy? Godzisz się być narzędziem w rękach Ostrzy, pozwolić się wykorzystywać do ich celów?

     Darzyłem go ogromnym szacunkiem, ale muszę przyznać, że jego wybuch zaskoczył mnie. A nawet nieco obruszył.

     - Ostrza chcą pokonać Alduina – bąknąłem, zdumiony jego wybuchem. – Ty nie?

     Arngeir pokręcił głową.

     - To, czego chcę, jest nieistotne – odparł z mocą. – Tego Krzyku użyto już wcześniej, czyż nie? A znów mamy ten sam problem. Czyżby się okazało, że Alduina nie można pokonać? Ci którzy obalili go w zamierzchłych czasach, jedynie odwlekli dzień sądu. Jeśli koniec świata ma nastąpić, niech tak się stanie. Niech nastąpi koniec i odrodzenie!

     Czułem się zdruzgotany. Liczyłem na jego pomoc i życzliwość, a spotkały mnie wyrzuty i obojętność na koniec świata, jaki niewątpliwie miał nastąpić. Czyżby jednak Delphine miała rację? Po raz pierwszy zwątpiłem wtedy w Zakon.

     - Więc mi nie pomożesz? – szepnąłem, nie próbując nawet ukryć rozczarowania.

     - Nie! – odparł Arngeir, ale zaraz dodał łagodniej. – Nie teraz. Najpierw musisz powrócić na ścieżkę mądrości.

     Opuściłem głowę. Więc wszystko stracone! Mgła przysłoniła mi oczy i poczułem, jak gardło mi drętwieje. Odwróciłem się wolno, nie mając nawet siły odejść.

     - Arngeir! – rozległ się dudniący głos za moimi plecami. – Rok los Dovakhin, Strundu’ul! Rok fan tinvaak Paarthurnax!

     Już od jakiegoś czasu mistrz Einarth przysłuchiwał się naszej rozmowie. Wreszcie postanowił się wtrącić. Choć nie rozumiałem ani słowa, wyczułem jednak w jego głosie przyganę.

     To, co zdarzyło się potem, zaskoczyło mnie. Arngeir położył rękę na moim ramieniu i odezwał się zupełnie innym tonem.

     - Smocze Dziecię, czekaj!

     Jego ręka zacisnęła się na moim ramieniu. Łagodnie obrócił mnie w swoją stronę. Nie był już rozdrażniony, przeciwnie, jego twarz wyrażała spokój i jakby zawstydzenie.

     - Wybacz mi – szepnął. – Postąpiłem gwałtownie. Pozwoliłem, by emocje przysłoniły mi rozsądek. Mistrz Einarth przypomniał mi o mym obowiązku.

     Spojrzałem zdumiony na plecy Einartha, który wolnym krokiem oddalał się w głąb komnaty. Więc jego przygana skierowana była do Arngeira, nie do mnie.

     - Decyzja, czy ci pomóc, czy nie, nie należy do mnie – wyznał Arngeir.

     Powróciła mi nadzieja.

     - Więc nauczysz mnie tego Krzyku? – spytałem.

     Arneir uśmiechnął się smutno, po czym pokręcił głową.

     - Nie – westchnął ciężko. – Nie nauczę cię tego Krzyku, gdyż go… nie znam.

     Chwycił mnie pod ramię i wolnym krokiem udaliśmy się w stronę głównej sali.

     - Zwie się Smokogrzmot – ciągnął. – Lecz jego Słowa Mocy nie są nam znane. Nie żal nam tej straty. Dla Smokogrzmotu nie ma miejsca na Drodze Głosu.

     Zatrzymałem się.

     - Co takiego złego jest w Smokogrzmocie?

     Arngeir łagodnie pociągnął mnie w głąb korytarza. Krocząc wolno obok mnie, kontynuował rozmowę.

     - Powstał dzięki ludziom, w czasach niewyobrażalnego okrucieństwa smoczego kultu Alduina – odparł. – Ich umysły zostały przeżarte nienawiścią wobec smoków, więc cały swój gniew przelali w ten właśnie Krzyk. Gdy poznajesz Krzyk, staje się on nieodłączną częścią ciebie. W pewnym sensie to ty stajesz się Krzykiem. Jeśli chcesz poznać ten Krzyk, musisz przyjąć całe jego zło.

     Zrozumiałem wreszcie, dlaczego tak zareagował. Chciał mnie ochronić! Nie o siebie się bał, tylko o mnie. Poczułem do niego wdzięczność i ulgę. Ulgę, że jednak nie obrócił się przeciwko mnie. Ale zaraz też ogarnęły mnie wątpliwości. Cóż z tego, że chciał mi pomóc, skoro nie potrafił? Nie znał Krzyku, o który mi chodziło.

     - Jak pokonam Alduina, skoro Krzyku już nie ma? – westchnąłem, na pół zrezygnowany.

     - Jedynie Paarthurnax, mistrz naszego zakonu, jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie – odrzekł mistrz. – Jeśli zechce…

     Dotarliśmy do głównej sali. Lydia czekała cierpliwie, oparta o ścianę. Na nasz widok wyprostowała się i skinęła głową, odpowiadając na pozdrawiający gest Arngeira.

     - Muszę więc porozmawiać z Paarthurnaxem – odezwałem się, czując przypływ nadziei.

     Zerknąłem podejrzliwie na Siwobrodego. Ostatnio stwierdził, że jeszcze nie czas… Że droga do niego jest zamknięta… Ale mistrz uśmiechnął się tylko, domyślając się, co mnie dręczy.

     - To nie była twoja pora – rzekł łagodnie. – Twoja pora jeszcze nie przyszła. Lecz dzięki Ostrzom masz pytanie, na które tylko Paarthurnax jest w stanie odpowiedzieć.

     - Kim jest Paarthurnax? – spytałem, bowiem czułem, że Arngeir coś przede mną ukrywa.

     - Jest naszym przywódcą – odparł z tajemniczą miną. - Przewyższa nas w arkanach Drogi Głosu.

     - Dlaczego jeszcze nie znam Paarthurnaxa? – dopytywałem się, nieco może zbyt natrętnie.

     - Żyje w odosobnieniu – zapewnił mnie Arngeir. – Na samym szczycie góry. Rzadko z nami rozmawia, a do obcych nie odzywa się nigdy. Stanąć przed nim to wielki zaszczyt.

     Spojrzałem mu prosto w oczy.

     - Jak wejść na szczyt góry, żeby się z nim spotkać?

     Arngeir odgadł, o co mi chodziło.

     - Jedynie ci, których Głos rozbrzmiewa siłą, są w stanie odszukać drogę. Chodź! Nauczymy cię Krzyku, który wskaże drogę do Paarthurnaxa.

     Powiódł mnie na dziedziniec. Zanim poszli pozostali mnisi. Lydia za nic w świecie nie przegapiłaby takiego widowiska, więc również poszła za mną.

     - Chyba powinnaś zostać na dole – odezwałem się niepewnie. – Paarthurnax…

     - Rozumiem – przerwała łagodnie. – Wzywa ciebie, nie mnie. Poradzisz sobie sam.

     - Będę musiał – skinąłem głową.

     Tymczasem Arngeir powiódł mnie ku przeciwległemu krańcowi dziedzińca, gdzie obok wysokiej wieży wznosiły się strome schody, zakończone bramą. Za nią widać było tylko szarą mgłę.

Wysoki Hrothgar - brama, prowadząca na szczyt góry, do siedziby mistrza Paarthurnaxa

     Dziś wiem już, że to nie Siwobrodzi, ani nie Paarthurnax bronili tej drogi. Była niebezpieczna właśnie ze względu na kłębowiska niezwykle mroźnej mgły. Dziwne zjawisko, powstające tylko na Gardle Świata. Przejść przez nią było niepodobieństwem – mgła mroziła i paraliżowała ruchy, w dodatku ograniczała widoczność tak, że człowiek szybko by się w niej zgubił i prędzej czy później runął w przepaść, których tu nie brakowało. Jedyny sposób przejścia, polegał na rozproszeniu tej mgły. A do tego służył Krzyk.

     Stanęliśmy w połowie schodów, na szerokim stopniu, na którym zapalono wielki znicz. Arngeir zwrócił się do mnie.

     - Droga do Paarthurnaxa wiedzie przez tę bramę – wskazał na górę. – Pokażę ci, w jaki sposób otworzyć drogę.

     Pochylił się i wypowiedział trzy słowa.

     - Lok… Vah… Koor…

     Wokół niego na kamiennym stopniu pojawiły się trzy błyszczące słowa, zapisane w smoczym języku. Podszedłem do nich i poczekałem, aż zamieniły się w mgiełkę, która we mnie wniknęła.

     - Lok – powtórzyłem. - Niebo.

     Arngeir skinął głową. Podszedłem do następnego słowa.

     - Vah… Skacz. Koor… Lato!

     Arngeir uśmiechnął się.

     - Przekażę ci własne rozumienie Czystych Niebios – rzekł. – To ostatni dar, jaki od nas otrzymasz, Smocze Dziecię. Korzystaj z niego mądrze.

     I przy tych słowach posłał ku mnie złocistą mgiełkę. Poczułem tak dobrze znany zawrót głowy i chwilowe zamroczenie. A potem wydało mi się, że jestem silniejszy od zawiei, śniegu, mgły i chmur. Miałem wizję w której chmury rozstępowały się przede mną, jak tłum wiernego ludu przed swoim władcą. Poznałem okrzyk Czyste Niebiosa. Wszystkie trzy słowa na raz.

     - Czyste Niebiosa rozwieją mgłę, lecz tylko na pewien czas – rzekł Arngeir. – Droga do Paarthurnaxa jest usiana niebezpieczeństwami. Nie lekceważ jej trudów. Nie zatrzymuj się, nie trać celu z oczu, a na pewno dotrzesz na szczyt.

     Spojrzałem na Lydię. Miała poważną minę. Podszedłem do niej, wręczając jej Zgubę Smoków. Nie chciałem obciążać się dwoma mieczami w tej wędrówce. Przedświt musiał mi wystarczyć. Oddałem jej też większość strzał, pozostawiając sobie jedynie najlżejsze, elfie. Skinęliśmy sobie głowami, po czym wszedłem na schody i zbliżyłem się do bramy.

     Szarawa mgła przesłaniała cały widok. Wyglądało to tak, jakby za bramą szalała lodowa burza. Poczułem jak mróz ściąga mi skórę na twarzy, a zbroja zaczyna coraz bardziej ziębić. Jeszcze chwila, a przymarznie mi do ciała. A przecież nawet jeszcze nie przekroczyłem bramy. Wejście w tę mgłę oznaczało śmierć w ciągu kilku chwil.

     Nabrałem powietrza.

     - Lok-Vah-Koor!

     Efekt wizualnie był podobny do działania Nieugiętej Siły. Ujrzałem falę pędzącą przed sobą, jednak zamiast odepchnąć mgłę, ten Krzyk sprawił, że mgła rozwiała się. Nie popłynęła ani przed siebie, ani w górę, ani nie opadła. Po prostu znikła. Wiedząc, że nie mam wiele czasu, ruszyłem biegiem. Powietrze było w tym miejscu bardzo zimne, ale już nie zagrażające życiu.

     Po chwili byłem już po drugiej stronie.

     Ścieżka nie była stroma, ale za to wąska, nierówna i miejscami zdradliwie oblodzona. Tylko górskie kozy, których kilka napotkałem po drodze, czuły się na niej pewnie. Było to jedyne towarzystwo w tej wędrówce. Przynajmniej tak mi się zrazu wydawało.

     Zabójczą mgłę napotkałem jeszcze na swej drodze kilkakrotnie. Za każdym razem rozwiewała się, gdy tylko na nią krzyknąłem. Raz o mało nie strąciłem ze stromej grani wędrującej tam kozy, bowiem fala powietrza wytrąciła ja z równowagi. Na szczęście zdołała jakoś zaprzeć się racicami o chropowatą skałę i to ocaliło jej życie.

     Niestety, nie na długo. To, co ujrzałem po chwili, zmroziło mi krew w żyłach. Kozę napadł niewidzialny potwór! Widziałem jedynie załamanie światła, jakie wytwarzał, gdy rzucił się na nią z ostrymi jak brzytwy zębiskami. Był idealnie przezroczysty, jakby zbudowany z doskonale czystego lodu, bez żadnej skazy. I nie miał żadnych kończyn, składał się wyłącznie z uzbrojonej w zęby czaszki i ogona. Płynął w powietrzu, w dodatku bardzo szybko i zwinnie.

     Po raz pierwszy spotkałem wtedy Lodowego Upiora. Nikt nie wie, jak one powstają. Z pewnością są to istoty magiczne. Występują w najwyższych, najtrudniej dostępnych partiach gór, daleko poza granicą wiecznego śniegu. Są niezwykle agresywne. Ich jedyną słabością jest wrażliwość na ogień, o czym przekonałem się, gdy tylko upiór uśmiercił nieszczęsną kozę i rzucił się na mnie.

     Trafić go z łuku było niemożliwością. Jego szybkość nie pozwalała na wycelowanie. Wyszarpnąłem więc miecz. I tu pomogło mi zaklęcie, jakie na niego nałożono. Trzaskałem upiora mieczem, patrząc jak słabnie od ogarniających go płomieni i dziękując w myślach Meridii za cenny podarunek. Wkrótce rozsypał się w niewielki stos niebieskawego lodu. Nie zdołał swymi ostrymi zębiskami zadać mi żadnych poważnych ran, jedynie zmroził mi zbroję tak, że musiałem przywołać zaklęcie leczenia, aby zapobiec odmrożeniu.

     Po chwili ruszyłem w górę, ostrożnie stawiając nogi. Ścieżka wiła się dookoła szczytu, jak serpentyna. Nieco wyżej napotkałem jeszcze jednego Lodowego Upiora, tym razem jednak potraktowałem go zaklęciem płomieni już z daleka. Wił się wściekle, próbując uciec strumieniowi ognia, a jednocześnie zbliżyć się do mnie. Gdy mu się to udało, dostał mieczem raz i drugi. Znów odskoczył i spróbował zaatakować ponownie, ale nie zdążył. Rozpłynął się w stos lodu.

     Schowałem miecz, bowiem ścieżka stała się nieco bardziej stroma i trzeba było uważać, aby wiatr, który im bliżej szczytu tym był mocniejszy i bezlitośnie szarpał mną we wszystkie strony, nie zrzucił mnie w przepaść. Raz jeszcze musiałem Krzykiem rozproszyć mgłę. Przecisnąłem się między dwoma sterczącymi głazami, wyglądającymi jak naturalna brama. Jeszcze kilkadziesiąt kroków pod górę i nagle znalazłem się na rozległej półce skalnej, jakby niewielkim płaskowyżu, a naprzeciwko ujrzałem ni mniej ni więcej, tylko Smoczą Ścianę.

     To musi być tu…

     Zacząłem rozglądać się wokół. Musi tu być jakaś chatka, może jakaś grota, w której mieszkał mistrz. Ale nic takiego nie było. Smocza Ściana również zawiodła. Wprawdzie była pokryta znakami smoczego pisma, ale żadne ze słów nie pulsowało światłem i nie dobiegł mnie tak dobrze znany mi zew.

     Nagły podmuch powietrza omal mnie nie przewrócił. Śnieg dookoła uniósł się i zaczął wirować. Jakiś cień przesunął się po niebie. Podniosłem wzrok i zmartwiałem. Przede mną, zagarniając potężnymi skrzydłami, lądował smok.

     Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie smoka. Przyszło mi na myśl, że daremna była moja wyprawa, bowiem jeśli smok dotarł aż tutaj, na pewno zabił już Paarthurnaxa. Na strzał z łuku było za blisko. Wyszarpnąłem miecz, żałując, że zostawiłem Lydii Zgubę Smoków. Zasłoniłem się tarczą, oczekując na atak.

     Ale smok nie atakował.

     Siedział przede mną i przyglądał mi się ciekawie. Wreszcie otworzył pysk, ale zamiast spodziewanego strumienia mrozu lub ognia, popłynął z niego niezwykle dźwięczny i donośny głos.

     - Drem Yol Lok – zahuczał. – Witaj, wundunik. Jestem Paarthurnax. Kim jesteś? Co przywiodło cię do strunmwah, mej góry?

     Jego niski, dudniący głos miał zniewalającą barwę*. Ciepłą i łagodną. A ja stałem oniemiały, niezdolny do wykrztuszenia słowa. Opuściłem miecz i gapiłem się na niego, zaskoczony. Mistrz Siwobrodych okazał się być smokiem! Najprawdziwszym smokiem!

     Paarthurnax sylwetką przypominał nieco Alduina, był jednak innej barwy, jasnoszarej, chwilami złotawej, a kostne wyrostki na plecach i głowie miał znacznie mniejsze. Zauważyłem, że jeden z nich, odchodzący od szczęki ku dołowi, był ułamany.

     Wciąż otępiały, miałem jednak tyle przytomności, by schować miecz. Przełknąłem z trudem ślinę przez zdrętwiałe gardło.

     - Zaskoczyło mnie to, że jesteś smokiem – powiedziałem drżącym głosem.

     - Jestem taki, jakim stworzył mnie mój ojciec, Akatosh – zahuczał smok. – Tak jak i ty, Dovahkiinie. Powiedz mi, dlaczego tu przybywasz, volaan? Dlaczego zakłócasz mą medytację?

     Dovahkiin! Po raz kolejny słyszę to słowo. Byłem pewien, że ten smok wie o mnie wszystko. Czułem się dziwnie nagi i bezbronny, stojąc z nim oko w oko. Wiedziałem, że jeśli chcę uzyskać od niego pomoc, muszę być z nim absolutnie szczery. Ale bądź tu szczery, gdy prosisz smoka o broń przeciwko smokom!

     Wciągnąłem powietrze i wyrzuciłem z siebie.

     - Muszę poznać Krzyk Smokogrzmotu!

     Powiedziałem to szybko, bojąc się, że zabraknie mi na to odwagi. Smok jednak nie potraktował mnie jęzorem ognia, jak się spodziewałem. Nadal przyglądał mi się, lekko tylko falując ogonem.

     - Nauczysz mnie go? – odważyłem się spytać.

     Smok milczał przez chwilę, po czym otworzył pysk.

     - Drem – zadudnił. – Cierpliwości! Istnieje obyczaj, któremu musi stać się zadość, gdy dovovie spotykają się po raz pierwszy. Wedle tradycji, starsi mają pierwszeństwo przemawiania. Usłysz moje Thu’um! Poczuj je w kościach. Sprostaj mu, jeśliś Dovahkiinem. Jol! Tor! Shul!

     Po tych słowach odwrócił się w stronę Smoczej Ściany i trysnął w nią jęzorem ognia. Pojawiło się na niej Słowo. Smok zwrócił głowę w moją stronę.

     - Słowo wzywa – rzekł. – Odpowiedz na wezwanie. Rzekłem. Rotmulaag czeka.

     Podszedłem wolno do ściany. Wszystko odbyło się tak, jak dotąd, jedynie Słowo pulsowało inną barwą. Lekka ciemność przed oczami i lekki zawrót głowy – znosiłem to coraz łatwiej.

     - Yol… - szepnąłem. – Ogień!

     - Podarunek, Dovahkiinie – odezwał się Parthurnaax, a w jego głosie wyczułem uśmiech. – Yol. Zrozum ogień, jak czynią to dovowie.

     I w tym momencie posłał ku mnie strumień złocistej mgiełki, tak samo jak dotąd robili to Siwobrodzi. Poczułem w sobie ciepło. Potężne ciepło. Parzące ciepło! Jakbym duszkiem wypił szklanicę gorącej brandy. Rozpalało mi wnętrzności, nie czyniąc mi jednak krzywdy, ani nie powodując bólu. Poczułem gorąco swego oddechu. W tym momencie dziwiłem się, że nie mam skrzydeł, jak smok, bowiem czułem się jak smok. Mogłem zionąć ogniem.

     - Pokaż mi teraz, na co cię stać – odezwał się Paarthurnax. – Przywitaj mnie nie jak śmiertelnik, lecz jak dova!

     Wiedziałem już, że „dova” oznacza smoka. Fakt, iż Paarthurnax, uznał mnie za równego sobie, oszołomił mnie i onieśmielił. Kimże byłem? Synem prowincjonalnego kowala, którego zgodnie z pola ojca, przeznaczeniem było usługiwanie w zamkowej kuchni. A oto stałem na najwyższym szczycie całego Cesarstwa, zakuty w pyszną, elfią zbroję, z podarunkiem daedrycznej bogini u pasa i… rozmawiałem z najprawdziwszym smokiem! Gdyby ktoś w mej rodzinnej wiosce powiedział mi, że tak będzie wyglądać mój los, ryknąłbym śmiechem i zapewne długo nie mógłbym się uspokoić.

     - Yol!

     Miałem na tyle przytomności umysłu, że odwróciłem głowę w bok, aby nie krzyczeć na Paarthurnaxa. Z moich ust trysnął ogień i osmalił pobliską skałę. Nie wierzyłem własnym oczom. Oto zionąłem ogniem, jak najprawdziwszy smok! Zamiast dmuchać w ogień, jak chciał mój ojciec, ja dmuchałem ogniem!

     - Ach… Tak, Sossedov los mul! – skwitował smok. – Smocza krew jest w tobie silna. Już dawno nie miałem okazji podyskutować z kimś mego gatunku.

     Rozpostarł skrzydła i uderzył nimi raz i drugi, wzbudzając śnieżną zadymkę. Oderwał się od ziemi i przeniósł się na szczyt Smoczej Ściany, gdzie zapewne było mu wygodniej. Zacisnął szpony na kamiennej krawędzi, złożył skrzydła i pochylił łeb w moją stronę.

     - A więc ta wędrówka miała na celu spotkanie ze mną – rzekł spokojnym głosem. – Niełatwe zadanie dla jooree, śmiertelnika. Nawet dla Dovah Sos, Smoczego Dziecięcia. O co chcesz zapytać?

     Podszedłem bliżej. Nie odczuwałem już lęku. Wiedziałem już, że ten smok jest mi przyjazny i nie uczyni mi krzywdy. Spojrzałem bez lęku na jego olbrzymie zęby. Potężny pysk zasłonił mnie przed jego niewielkimi oczami. Smok obrócił więc głowę i zerknął na mnie jednym okiem, podobnie, jak robią to konie.

     - Możesz nauczyć mnie Smokogrzmotu? – spytałem, patrząc mu prosto w oczy.

     Smok lekko poruszył skrzydłami.

     - A, spodziewałem się ciebie! – rzekł z uśmiechem, który jednak wyczuć można było tylko w głosie, jako że gadzie szczęki nie potrafiły się uśmiechać. – Prodah. Nikt nie podjąłby tak długiej wędrówki dla tinovaak ze starym dovą. Nie, ty szukasz broni przeciwko Alduinowi!

     Pokiwałem głową i rozłożyłem ręce.

     - Siwobrodzi woleliby, żeby mnie tu w ogóle nie było – wyznałem.

     Smok pokiwał głową.

     - Hmm. Tak, bardzo mnie chronią. Bahlaan fahdonne. Nie znam jednak poszukiwanego przez ciebie Thu’um. Krosis. Moja wiedza tak daleko nie sięga. Twoi pobratymcy, jorree, śmiertelnicy, stworzyli to jako broń przeciwko dovom… Smokom. Nasze hadrimme, nasze umysły, nie są nawet w stanie pojąć jego idei.

     Nadzieja opuściła mnie. Ogarnęła mnie rozpacz. Więc wszystko na nic! Ostatnia nadzieja właśnie upadła. Jedyny Krzyk, który mógł ocalić świat, zaginął… Opuściłem głowę.

     - Więc jak mogę się tego nauczyć? – szepnąłem zrezygnowany.

     Smok przysunął głowę w moją stronę i odezwał się ciszej, jakby chciał mnie uspokoić.

     - Drem. Wszystko w swoim czasie. Najpierw pytanie do ciebie. Dlaczego chcesz zgłębić wiedzę o tym Thu’um?

     - Muszę powstrzymać Alduina – odrzekłem, podnosząc głowę.

     - Taaak… - mruknął smok. – Alduin… Zeymah. Starszy brat. Uzdolniony, pojętny i… kłopotliwy, jak to często bywa w przypadku pierworodnych. Ale dlaczego? Dlaczego musisz powstrzymać Alduina?

     Westchnąłem. Nie wiedziałem dotąd, że Alduin i Paarthurnax są braćmi. To wszystko zmieniało. Ale zgodzić się na to, że świat przestanie istnieć? Unicestwić wszystkie żyjące na nim istoty? Przypomniał mi się widok zwęglonych zwłok niewinnego dziecka, który niegdyś tak przeżyłem w Helgen. Miałem zgotować taki los innym dzieciom? I tym wszystkim, których kochałem? I sobie samemu?

     - Podoba mi się ten świat – odrzekłem nieśmiało. – Nie chcę, żeby się skończył.

     - Pruzah – odparł Paarthurnax. – Powód dobry, jak każdy inny. Wielu myśli podobnie jak ty, choć nie wszyscy. Niektórzy uważają, że wszystko musi się kiedyś skończyć, by mógł nastać kolejny świat. Może ten jest tylko jajem kolejnego kalpa, kolejnego cyklu? Lein vokiin? Chcesz powstrzymać narodziny nowego świata?

     Uśmiechnąłem się, choć daleko było mi do wesołości. Smok nie przejmował się końcem świata. Był ponadto. Jemu było wszystko jedno, czy żyje w jednym świecie, czy w drugim. Ale dla śmiertelników koniec świata oznaczał koniec wszystkiego. Ja należałem do tego świata i ten był mi drogi. Następny świat nie byłby już moim światem. 

     - Następny świat będzie musiał sam o siebie zadbać – odparłem na poły ironicznie.

     - Paaz – roześmiał się Paarthurnax. – Rozsądna odpowiedź! Ro fus… Może jedynie równoważysz siły, które próbują przyspieszyć upadek tego świata. Nawet my, którzy żeglujemy po prądach czasu, nie widzimy poza horyzont jego końca. Wuldsetiid Los tahrodiis. Próbujący przyspieszyć koniec, mogą go odwlec, a chcący opóźnić upadek, przyspieszyć go.

     Opuścił nieco głowę, jakby się namyślał, zaraz jednak podniósł ją i przekrzywił na bok, jakby miał zamiar się przekomarzać. Widać było, że te gesty nie są u niego naturalne. Zapewne, poznawszy je od ludzi, uważał za uprzejmość stosowanie ich, aby być lepiej zrozumianym.

     - Zbyt długo jednak daję upust swojej słabości do przemawiania – dodał ciepło. – Krosis. Teraz czas na twoje pytanie. Czy wiesz, dlaczego mieszkam tu, na szczycie Monahaven, zwanego przez ciebie Gardłem Świata?

     - Nie – odpowiedziałem szczerze, bowiem nigdy się nad tym nie zastanawiałem. – Smoki lubią góry, prawda? – dodałem niepewnie.

     - Prawda – odrzekł Paarthurnax. – Jednak niewielu już pamięta, że to właśnie tu Alduin posmakował klęski z rąk starożytnych Języków. Vahrukt unslaad. Możliwe, że jestem jedynym, który pamięta, jak go pokonano.

     - Za pomocą Krzyku Smokogrzmotu, prawda?

     - Tak i nie – smok zakołysał wielkim łbem. – Viik nuz ni kron… Klęska Alduina nie była ostateczna. Gdyby była, nie pojawiłbyś się tu, szukając sposobu na pokonanie go. Ówcześni Nordowie, z pomocą Krzyku Smokogrzmotu, zdołali poważnie zranić Alduina, lecz to nie wystarczyło. Ok mulaag enslaad… Wykorzystano Kel, Pradawny Zwój. Dzięki niemu rzucono go w odmęty strumienia czasu.

     Nagle elementy układanki zaczęły do siebie pasować! Zacząłem rozumieć, co się stało.

     - Twierdzisz, że starożytni Nordowie wysłali Alduina w przyszłość? – spytałem zdumiony.

     - Nieumyślnie – skinął głową. – Myśleli, że zniknie, zaginie na wieki. Meyye… Wiedziałem, że w końcu się pojawi. Tiid bo amativ… Czas zawsze płynie naprzód. Dlatego właśnie mieszkam tutaj. Czekałem przez tysiące ludzkich lat, wiedząc, gdzie się pojawi, lecz nie wiedząc kiedy.

     Nowa zagadka. Prastary Zwój… Użyto go, aby wypchnąć Alduina poza czas, ale czym on jest?

     - Prastary Zwój – odezwałem się, - co to takiego?

     - Hmm… - zamyślił się. – Jakby to wytłumaczyć twoim językiem?... Dovowie posiadają nazwy dla rzeczy, których jorre nie widzą potrzeby nazywać. To artefakt spoza czasu. Nie istnieje, lecz zawsze był. Rah wahlaan… Są… Hmm… Fragmentami kreacji. Kelle, Prastare Zwoje, jak wy je nazywacie, często były wykorzystywane do wieszczenia. Tak – skinął głową. – Przepowiednia o tobie pochodzi z Prastarego Zwoju. To jednak tylko cząstka ich mocy. Zofaas Suleyk…

     Ogarniała mnie coraz większa rozpacz. Krzyku nie ma… Prastary Zwój istnieje poza czasem… Żadna z broni, której mógłbym użyć przeciw Alduinowi, nie leżała w zasięgu mojej ręki. Klęska zbliżała się nieuchronnie. Historia, opowiedziana przez Paarthurnaxa była bardzo ciekawa i istotna, ale…

     - W jaki sposób ma mi to niby pomóc?

     Za późno zorientowałem się, że ostatnie zdanie wypowiedziałem na głos. Spojrzałem przepraszająco na swego smoczego rozmówcę, ale ten nie wydawał się dotknięty.

     - Tiid krent – odezwał się. – Czas został tu. Strzaskany z powodu tego, co starożytni Nordowie zrobili Alduinowi. Jeśli przyniesiesz Kel, ten Prastary Zwój tutaj, do Tiid-Ahraan, Załamania Czasu… Mając Prastary Zwój, którym złamano prąd czasu, może zdołasz… przenieść się wstecz, na drugi koniec rozłamu. To byłaby szansa na nauczenie się Smokogrzmotu od jego twórców.

     Zrobiło mi się gorąco. Zrozumiałem doskonale jego pomysł. A więc wciąż jest nadzieja… Tylko najpierw należało zdobyć Zwój, a nie wiedziałem nie tylko, gdzie go szukać, ale nawet zapewne nie potrafiłbym go rozpoznać nawet wtedy, gdybym się o niego potknął.

     - Wiesz, gdzie mogę znaleźć Prastary Zwój? – spojrzałem na niego, nie żywiąc jednaj wielkiej nadziei.

     - Krosis, nie – potwierdził moje obawy. – Niewiele wiem o wydarzeniach, które miały miejsce na dole w czasie, gdy tu mieszkałem. Zapewne wiesz więcej niż ja.

     Tak jak myślałem. Nie wiem ani czego szukać, ani gdzie. Chociaż… O Smokogrzmocie też nie wiedziałem, ale wiedział ktoś inny!

     - Hmm… - pomyślałem głośno. – Esbern… Albo Arngeir mogą coś wiedzieć…

     - Ufaj swoim instynktom, Dovahkiinie – odparł Paarthurnax. – Krew wskaże ci drogę.

     Liczyłem na pomoc Esberna. Jego wiedza o smokach była spora, może słyszał też coś o Zwoju. Albo zdołał odczytać to ze Ściany Alduina. Arngeir też słyszał o Smokogrzmocie. Wiedział, że już przedtem pokonano Alduina. Może wie też coś o Prastarym Zwoju?

     - A co jeśli już znajdę Prastary Zwój? – spytałem.

     - Przynieś tutaj – zahuczał Paarthurnax. – Do Tiid-Ahraan. Potem… Kelle vomindok… W takich kwestiach nic nie jest pewne. Spodziewam się, że więź Zwojów zTiid-Ahraan wywoła wizję. Rzut oka na moment ich stworzenia. Potem poczujesz, poznasz Smokogrzmot. Moc, jaką miał przy pierwszym wypowiedzeniu. Dojrzysz… Wuth fadonne… Moich przyjaciół. Hakona, Gormlaith i Felldira.

     Nigdy nie słyszałem tych imion.

     - Hakon? – spytałem. – Gormlaith? Felldir? Kim oni są?

     - To pierwsi śmiertelnicy, których nauczyłem Thu’um – odparł Paarthurnax, wzdychając przeciągle, jakby ogarnęło go wspomnienie. – Pierwsze Języki. Przywódcy powstania przeciwko Alduinowi. W owych czasach byli potężni. Sama próba pokonania Alduina, Sahrot hunne! Od tamtej pory Nordowie mieli wielu bohaterów, ale żaden nie był większy.

     Nadzieja znów wlała się w moje serce. Wiedziałem, co trzeba robić, a to było najważniejsze. Pokłoniłem się Paarthurnaxowi z szacunkiem i podziękowałem za naukę. Smok nie uśmiechnął się wprawdzie, ale spojrzał na mnie ciepło. Na odchodnym spytałem jeszcze, już z czystej ciekawości.

     - Co dokładnie robi Smokogrzmot?

     Smok pokiwał głową na boki.

     - Nie jestem w stanie ci tego dokładnie wyjaśnić – odparł. - Nigdy nie słyszałem, jak ktoś go użył. Kogaan. To pierwszy Thu’um, stworzony całkowicie przez śmiertelnych. Podobno więzi smoka w okowach śmiertelności. Dla nieśmiertelnych dovów jest to zupełnie vonmindoraan, niepojęty koncept.

     Pożegnałem go ostatecznie.

     - Su’um arkh morah – odrzekł niezrozumiale.

Jedyna istniejąca fotografia Paarthurnaxa. Wykonano ją na Gardle Świata, prawdopodobnie przez wnuczkę Wulfhere'a, Taramis z Grodu nad Jeziorem

     A potem nagle zapragnąłem spojrzeć z góry na świat!

     Wdrapałem się na sam szczyt, górujący nad Gardłem Świata. Niewiele mi już bowiem brakowało do osiągnięcia najwyższego punktu Cesarstwa – zaledwie kilka wysokości człowieka. Stanąłem na najwyższej skalnej półce i z drżeniem serca i nóg spojrzałem w dół. Pode mną rozpościerało się całe Skyrim. Widok był przepiękny, prawie taki, jak wtedy, gdy Meridia porwała mnie w niebiosa. Czyste górskie powietrze zapewniało doskonałą widoczność. Daleko na północy, jak i na południu, z mgły wystawały ostre szczyty, podczas gdy ich podnóża tonęły w chmurach. Czułem się jak prawdziwy smok… dova, spoglądający z góry na świat.

     Syciłem oczy pięknym widokiem, nie zapominając jednak o rzeczywistości. Słońce wisiało już dość nisko, musiałem więc czym prędzej udać się na dół, aby przed zmrokiem zdążyć na Wysoki Hrothgar. W ciemności droga była bowiem nie do przejścia, przynajmniej dla człowieka. Po raz ostatni pokłoniłem się Paarthurnaxowi i pospiesznie zacząłem schodzić w dół.

     Kilkakrotnie musiałem użyć Krzyku, by rozgonić mrożącą mgłę, ale poza tym nic nie zakłóciło mojej wędrówki.

     Słońce już zachodziło, gdy przeszedłem przez bramę i skierowałem się do klasztoru. Pierwszą osobą, jaką spotkałem, była Lydia, siedząca na schodach i czekająca na mnie, z podziwu godną cierpliwością. Na mój widok wstała i spojrzała na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami.

     - Muszę porozmawiać z Arngeirem – oświadczyłem. – On może wiedzieć, jaki jest nasz następny ruch.

     - Jest w refektarzu – odparła. – Siedzi na klęczkach i mruczy jakieś modlitwy.

     Udałem się tam niezwłocznie. Lydia poszła za mną. Mistrz usłyszał nasze kroki i powstał, zanim się zbliżyliśmy.

     - Czyli Paarthurnax się z tobą rozmówił – rzekł, kiwając głową. – Smocza krew tętni w twych żyłach jasnym ogniem. Czy odpowiedział ci na twe pytanie? Czy nauczył cię Krzyku Smokogrzmotu?

     - Nie – westchnąłem. – Ale powiedział mi, jak się tego dowiedzieć.

     - Niech tak będzie – odrzekł Arngeir. – Skoro uważa, że musisz się tego nauczyć, spełnimy jego prośbę.

     Chwycił nas oboje pod ramię i łagodnym ruchem zaprowadził do stołu, gdzie czekała skromna wieczerza. Pełniąc honory domu, napełnił trzy kielichy aromatycznym winem, po czym spojrzał na mnie pytająco.

     - Potrzebuję Prastarego Zwoju, z którego korzystali starożytni – powiedziałem wolno. – Wiesz, gdzie go znajdę?

     Arngeir uniósł brwi w geście zdziwienia.

     - Nigdy nie darzyliśmy Zwojów zbyt wielką uwagą – wyznał. – Sami bogowie boją się mieszać w takie sprawy. Gdzie go znaleźć…

     Nagle, jakby sobie coś przypomniał. Zmarszczył czoło i bezwiednie podrapał się po brodzie, po czym uniósł w górę palec.

     - Bluźnierstwo zawsze było domeną magów z Zimowej Twierdzy! – oznajmił. – Być może zdołają ci coś powiedzieć o Prastarym Zwoju, którego szukasz.

     Cóż, lepsza taka wskazówka, niż żadna. Wyciągnąłem mapę i podsunąłem Lydii. Ona bez wahania wskazała mi jakiś punkt daleko na północy, nad samym morzem. Czekała nas daleka droga.


__________________
* W grze Paarthurnax mówi głosem Piotra Fronczewskiego

poniedziałek, 23 maja 2016

Rozdział XXXIV - Miasto Krasnoludów

     Zwiedziliśmy sobie Niebiańską Przystań. W jednej z komnat znalazłem prawdziwy skarb. W skrzyni leżała kompletna zbroja Ostrzy – jeszcze z czasów trzeciej ery. I nawet pasowała na mnie! Tyle tylko, że nie umiałem się w niej poruszać. Była ciężka i nieporęczna. Z żalem schowałem ją z powrotem do skrzyni i włożyłem swój lekki, elfi pancerz, w którym czułem się swobodnie. Za to obok, na stole leżał miecz, na widok którego zadrżały mi ręce.

     Akavirska katana!

    Z nabożną czcią wziąłem do rąk zakrzywiony, jednosieczny miecz. Pieszczotliwie przesunąłem ręką po skórzanej pochwie. Ująłem w dłoń długą, oplecioną jedwabnym sznurem rękojeść. I wysunąłem głownię, pozwalając jej zabłysnąć w świetle pochodni.

     Magiczny połysk zamigotał na głowni. Miecz był zaklęty, ale nie potrafiłem rozpoznać, jakie zaklęcie na niego nałożono. Zabrałem go głównie po to, by pokazać go Delphine. Powinna się na tym znać, przecież taki sam miecz nosiła u boku.

     Potem znaleźliśmy sporą komnatę mieszkalną. Stało tu kilka łóżek, skrzyń na osobiste rzeczy, kilka nocnych stolików. Wszystko wyglądało, jakby dawne Ostrza zaledwie tydzień temu opuściły to pomieszczenie. Wciąż wyczuwało się tu ich obecność.

Akavirska zbroja Ostrzy - eksponat muzeum Dworu Nad Jeziorem, w dzielnicy Falkret

     A potem weszliśmy po pięknych schodach na górę i naszym oczom ukazała się cała ściana drzwi!
Pchnąłem pierwsze z nich. Otworzyły się bez zgrzytu. Byłem pełen podziwu dla akavirskich rzemieślników, ale ten podziw ustąpił miejsca jeszcze większemu, gdy ujrzałem widok za drzwiami.

     Westchnienie zachwytu wyrwało nam się obojgu. Drzwi prowadziły na zewnątrz. Na szczyt góry, na którym wybudowano malownicze zadaszenie, we wschodnim stylu, jakby salę na świeżym powietrzu. Wyszliśmy na szczyt i rozejrzeliśmy wokół. Okazało się, że wszystkie drzwi w tej ścianie prowadziły na dziedziniec. Zapewne w czasie dawnych uroczystości otwierano je wszystkie, aby stanowił on przedłużenie świątyni. Wokół roztaczał się cudowny widok na przełom rzeki Karth i góry w oddali. Trudno było o bardziej odpowiednią nazwę dla Niebiańskiej Przystani.

     - Markart – odezwała się Lydia, wpatrując się w góry na zachodzie.

     - Gdzie? – przysłoniłem czoło ręką. – Nic nie widzę.

     - Za górami – roześmiała się Lydia. – Stąd go nie widać, ale za ta przełęczą jest miasto. Gdyby znikła ta góra, mógłbyś je stąd zobaczyć.

     - Tak blisko?

     Spojrzała na mnie z ironicznym uśmiechem.

     - Rozumiem, że na Wysoki Hrothgar idziemy okrężną drogą?

     Roześmialiśmy się oboje. Miałem ochotę ją uściskać. Widok z Niebiańskiej Przystani miał jakieś magiczne właściwości – wlał mi do serca niespotykaną radość. Spojrzałem w kierunku miasta. Góra, przysłaniająca nam widok, wydawała się być bardzo blisko, ale nauczyłem się już patrzeć na góry okiem Norda. Była znacznie dalej niż się wydawało i znacznie większa. Wytężyłem wzrok, dostrzegając jakiś ruch. Potwierdziłem tym samym swoje spostrzeżenie. To, co wziąłem za grupkę małych ptaków, okazało się być stadkiem jeleni. Mimo  to, nie była to jakaś wielka odległość – dwie, góra trzy godziny marszu.

     - Idziemy zdobyć Markart! – oświadczyłem ze śmiechem. – Alduin poczeka. Czekał tyle tysięcy lat, że parę dni nie zrobi mu różnicy.

     W doskonałych humorach wróciliśmy do głównej sali. Esbern wciąż tkwił przy Ścianie Alduina i gadał podnieconym głosem, choć Delphine tylko udawała, że słucha.

     - Spójrz tutaj! – wołał mag. – Na trzecią tablicę! Przepowiednia, która sprowadziła Akavirczyków do Tamriel, w poszukiwaniu Smoczego Dziecięcia. A oto Akavirczycy. Ostrza. Łatwo ich rozpoznać po charakterystycznych, długich mieczach. Teraz klęczą. Ich święta misja dobiegła końca, gdyż ostatnie Smocze Dziecię walczy z Alduinem u końca czasów…

     Urwał i spojrzał na nią gniewnym wzrokiem.

     - Czy ty w ogóle słuchasz, Delphine? Mogłabyś nauczyć się czegoś o naszej historii.

     No tak, Delphine nie słuchała. Przy wszystkich swoich zaletach, to było jej największą wadą. Nie doceniała wysiłku umysłowego i pradawnej wiedzy, ufając jedynie swej sile i zręczności. Nic dziwnego, że wysiłki Siwobrodych zbywała ironią.

     - A skoro już mowa o akavirskich mieczach – odezwałem się, demonstrując znaleziona katanę. – Zobaczcie, co znalazłem!

     Obojętność Delphine prysła na widok oręża. Gdy chwyciła go w ręce, zdawało się, że broń ożyła. Nasza przyjaciółka była stworzona do miecza i właśnie to mimowolnie zademonstrowała. Potem Esbern, pełen rezerwy, obejrzał zaklętą głownię.

     - Zguba Smoków – szepnął. – To Zguba Smoków!

     Spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Znalazłeś to tutaj?

     Niepewnie wskazałem kierunek, w którym znajdowała się komnata.

     - To szczególna broń – skinął głową. – To nie jest zwykła, akavirska katana. Ten miecz wykuto specjalnie po to, by walczyć nim ze smokami.

     Urwał i znów spojrzał na mnie.

     - Jest zaklęty, co już z pewnością zauważyłeś. Jego cios zadaje dodatkowe obrażenia od błyskawic. Ale dopiero w starciu ze smokiem ujawnia swą prawdziwą moc. Błyskawice wtedy stają się znacznie silniejsze. O ile mi wiadomo, smoki naprawdę bały się tego miecza…

     Z namaszczeniem zwrócił mi miecz, podając mi go w uroczysty sposób.

     - Myślę, że powinien należeć do Smoczego Dziecięcia. Co ty na to, Delphine?

     - Zgadzam się – uśmiechnęła się. – Wiemy już, że potrafi z nimi walczyć.

     Ten szczodry gest zatarł nieco niemiłe wrażenia niedawnej rozmowy. Pożegnaliśmy się w najlepszej zgodzie. Lydia i Delphine uściskały się serdecznie, po czym opuściliśmy świątynię.

     Wychodząc na zewnątrz, zerknąłem na obozowisko Renegatów. Zbiry, bo zbiry, ale jakoś tak głupio mi było, że ich ciała mają zgnić na dworze. Było ich zbyt wielu, aby urządzić im pochówek, postanowiliśmy więc urządzić im marynarski pogrzeb i wrzuciliśmy wszystkie zwłoki do wody, każde z nich obciążając dużą sztabą żelaza, znalezioną w kuźni, na dachu tajemniczej budowli. Tylko wiedźmokruka nie ruszaliśmy – jakoś brzydził się człowiek go dotknąć.

     Przy okazji odkryliśmy, że za załomem skalnym znajduje się kwatera wiedźmokruka. Było tu laboratorium alchemiczne, a na kamiennym łożu leżał martwy gigant. Dla niego nic nie mogliśmy zrobić – był za ciężki. Za to w namiocie, obok laboratorium odkryłem drewniany kufer, a w nim… Zaklęty, elfi miecz! Błyszczał zieloną poświatą i wiedziałem już od Farengara, że to zaklęcie, odbierające siły. Ponieważ miałem już aż dwa miecze, Przedświt i Zgubę Smoków, ten podarowałem Lydii. Machnęła nim kilka razy, zdziwiona, że taki lekki, ale przyjęła podarunek.

     Do Markartu było niedaleko. Wróciliśmy na trakt, który doprowadził nas do rozwidlenia. Droga w lewo, pod górę, prowadziła do miasta. Biegła przez malowniczą przełęcz, niewielką zresztą, a po drugiej stronie dostrzegliśmy rwącą rzekę, kamienny most i… bramy starożytnego, dwemerskiego miasta.

     Było ono niezdobytą twierdzą. Miało naturalny mur, wykuty w litej skale przez dawno wymarłe plemię. Architektura, charakterystyczna dla Dwemerów, z ich umiłowaniem geometrii, była wręcz urzekająca. Mur był tak wysoki, że samego miasta nie było za nim widać. Wykute w nim strażnice stanowiły same w sobie imponującą budowlę. Do miasta wchodziło się po podwójnych, nieco wyszczerbionych schodach, przez bramę wykonaną z krasnoludzkiego metalu – niezwykle twardego, przypominającego przydymiony mosiądz. To miasto było nie do zdobycia. Zarówno z prawej, jak i lewej strony otaczały je strzeliste skały, na które wspiąć się było niepodobieństwem. Zaś od tyłu również znajdowała się lita skała – bowiem miasto było w niej po prostu wykute.

Skyrim, Pogranicze - strażnice i brama Markartu


     Strażnicy przy bramie nie zatrzymali nas. Jeden rzucił tylko jakąś niezobowiązującą uwagę na temat mojego elfiego pancerza. Jeśli dobrze go zrozumiałem, chwalił mój wybór.

     Tuż za bramą znajdowały się niewielkie kramiki ze świecidełkami i świeżym mięsem. Przez środek płynął starannie ocembrowany strumyk. Nie było tu w zasadzie żadnych budowli – oprócz wszechobecnych schodów – bowiem trudno tak nazwać jaskinię. Wszystkie pomieszczenia – czy to sklep, czy gospoda, czy świątynia – były wykutymi w kamieniu grotami. Ale wykutymi staranniej niż wszystko, co do tej pory widziałem. I wszystkie drzwi wykonano z krasnoludzkiego metalu, którego ludzkość do dziś nie potrafiła wytopić i zmuszona była używać przetopionego dwemerskiego złomu. Ze skał z szumem opadały kaskady źródlanej wody, zasilając całe miasto. Równe, starannie wykończone chodniki i malownicze mostki nad strumieniami nadawały miastu nieodparty urok.

     Nie zdążyłem jednak nacieszyć oczu urodą miasta, bowiem zobaczyłem coś, co sprawiło, że czym prędzej wyciągnąłem miecz z pochwy. Oto jakiś obdartus, wyciągnął zza paska sztylet i podkradł się do kobiety, odwróconej do nas tyłem, oglądającej świecidełka, rozłożone na kramie. Nikt prócz mnie tego nie zauważył. Napastnik nagle wzniósł ramię do morderczego ciosu. Nie wiedziałem, o co chodziło, ale zasztyletowanie bezbronnej, niczego nie spodziewającej się kobiety, nie mogło służyć dobrej sprawie. Trzasnąłem napastnika przez łeb raz i drugi. Zalał się krwią i padł, wydobywając z siebie ostatni jęk, brzmiący jak „chwała Renegatom”, albo coś w tym rodzaju. Kobieta krzyknęła i obróciła się w naszą stronę, trzymając się za ramię. Niestety, zdążył ją zahaczyć czubkiem sztyletu, ale rana była powierzchowna.

     Była wysoką, smukłą Nordką. Miała śniadą skórę, włosy koloru miedzi, i szczupłą twarz, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i wąskimi oczami. Widać, że wiele przebywała na południu.

     Wokół rozległy się krzyki. Przerażeni świadkowie zaczęli wołać coś o Renegatach.

     - Cofnijcie się wszyscy! – strażnik zjawił się jak spod ziemi. – Straż miejska Markartu ma wszystko pod kontrolą! Nie ma tu Renegatów!

     Tatuaż na twarzy zabitego świadczył o czymś wręcz przeciwnym. Takie właśnie widziałem u Renegatów, ale ton głosu strażnika nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. Machnąłem na to ręką, zwłaszcza, że miałem ważniejszą sprawę – uratowana przeze mnie dziewczyna chwyciła mnie pod ramię, jakby w poszukiwaniu bezpieczeństwa.

     - Na bogów – wyszeptała, patrząc mi z przestrachem prosto w oczy. – Tan człowiek omal mnie nie zabił! Zawdzięczam ci życie…

     Rzuciła okiem na stojącą za mną Lydię i jakby z zawstydzeniem puściła moje ramię. Nie wiem, co sobie pomyślała, ale Lydia potrafiła czasem wyglądać naprawdę groźnie.

     - Dziękuję – szepnęła, po czym wcisnęła mi coś w rękę. – Proszę, miałam to dać mojej siostrze, ale tobie bardziej się należy.

     - Ależ… - zerknąłem na podarowany mi naszyjnik ze szmaragdem i chciałem zaprotestować, ale przypomniałem sobie norski obyczaj płacenia za przysługę i westchnąłem tylko.

     Podziękowałem i podałem go Lydii, a ta wsunęła go do przytroczonej do pasa torby. Tam był nasz wspólny skarbiec, w którym chowaliśmy wszelkie kosztowności.

     - Wiesz, dlaczego chciał cię zabić? – spytałem.

     Dziewczyna z przestrachem potrząsnęła głową.

     - Nie, nie mam pojęcia – spoglądała to na mnie, to na Lydię. – Ja tylko szukałam wisiorka dla mojej siostry z Cesarskiego Miasta.

     - Ten człowiek mówił coś o jakichś Renegatach – odezwałem się, przyglądając jej się uważnie.

     Dziewczyna wydawała się szczera, ale na słowo „renegat” zareagowała dziwnie.

     - Słyszałam o nich – odrzekła ostrożnie. – Jacyś ludzie, żyjący na wzgórzach i napadający na karawany.

     Po czym uścisnęła mnie raz jeszcze.

     - Przepraszam, ja już nic nie wiem. Przyjechałam z Cyrodiil w odwiedziny…

     No tak, to tłumaczyło opaloną skórę. Mieszkała w mojej ojczyźnie, gdzie słońce nie ograniczało się do świecenia. A potem pożegnaliśmy się i już miałem pójść w stronę miasta, gdy zaczepił mnie jakiś obdartus.

     - Na bogów! – zawołał. – Kobieta zaatakowana na środku ulicy! Wszystko w porządku? Udało ci się dojrzeć sprawcę?

     Jestem uczulony na kiepskie aktorstwo. Jego gestykulacja, modulacja głosu i w ogóle on sam – wszystko było takie sztuczne, że momentalnie straciłem ochotę na zawieranie z nim znajomości.

     - Sprawca tam leży – wskazałem ręką i odwróciłem się.

     - Poczekaj, coś ci wypadło z kieszeni! – zawołał jeszcze i wcisnął mi w rękę jakąś kartkę, po czym zniknął w tłumie.

     - „Spotkajmy się w kaplicy Talosa” – przeczytałem nagryzmoloną wiadomość. – O co mu chodziło?

     - Masz zamiar się z nim spotkać? – spytała Lydia.

     - Najmniejszego! – odparłem. – To był Renegat. Miał na twarzy tatuaż, zauważyłaś?

     - Miał na sobie tonę pudru – skinęła głową. – Chciał go ukryć, ale mu się nie udało. W ogóle, mam wrażenie, że ludzie tutaj boją się mówić o Renegatach… Popatrz, sklep – wskazała dłonią najbliższą jaskinię, z wywieszonym szyldem. – Wchodzimy?

     - Wejdźmy – zgodziłem się. – W sprawy Renegatów nie mam zamiaru się mieszać.

     Do sklepu wchodziło się po krótkich schodach w dół. Komnata była obszerna i, jak wszystko w Markarcie, misternie wykończona. Za kamienną ladą stała wysoka, smukła Nordka, o rudych włosach i pięknych, zielonych, lekko skośnych oczach. Miała na imię Lisbet, a ja od razu nabrałem do niej sympatii.

     - Kompania kupiecka „Arnleif i Synowie” kupuje i sprzedaje wszystko, czego potrzebują awanturnicy – powitała nas żartobliwym tonem, po czym spoważniała i wzruszając ramionami dodała. – Wybór może wydawać się niewielki, ale możemy dostarczyć wszystko, o co poprosisz.

     Powiodłem oczami po półkach. Zaopatrzenie jej chyba trochę kulało, bo rzeczywiście, dużego wyboru nie było. Postanowiłem zagaić na inny temat.

     - Na rynku doszło do ataku.

     Spojrzała na mnie z zainteresowaniem. Widząc to, opowiedziałem jej w skrócie o całym zajściu.

     - Nie! – jęknęła zrezygnowana. – Nie dość, że handel słabo idzie, to jeszcze mamy przemoc na ulicach. To byli Renegaci, prawda? – spojrzała na mnie pytająco i nie czekając na odpowiedź warknęła. – Barbarzyńcy, co sezon kradną tuzin moich dostaw! A teraz są w mieście? Bogowie, miejcie nas w opiece!

     No, brawo! Przynajmniej ona nie bała się mówić głośno o Renegatach!

     - Ten sklep ma lepsze dni już za sobą, nieprawdaż? – rzuciłem od niechcenia, kładąc na ladzie kilka świecidełek.

     - Bogowie, czy to aż tak oczywiste? – westchnęła, biorąc do ręki pierwszy z brzegu naszyjnik i wyceniając go wprawnym okiem. – Gdyby Gunnar żył i widział mnie teraz… Sklep stanąłby na nogi, gdyby Renegaci nie ukradli mojej ostatniej dostawy.

     Skinąłem głową na zaproponowaną mi cenę, a Lisbet zaczęła wyliczać mi pieniądze.

     - To była wyjątkowa statuetka Dibelli – westchnęła, po czym podniosła wzrok i przyjrzała mi się uważnie, jakby przyszedł jej do głowy jakiś pomysł. – Jesteś do wynajęcia?

     Wzruszyłem ramionami, co mogło oznaczać zarówno „tak”, jak i „nie”, ale ona odebrała to jako „zależy…”. Przysunęła się do lady i prosząco zapewniła.

     - Zapłacę ci, jeśli odbierzesz Renegatom tę statuetkę!

     Ten posążek był dla niej bardzo ważny. Sprowadziła go specjalnie dla tutejszej świątyni i jej brak narażał na szwank jej i tak już nie najlepszą, bo nadwątloną przerwami w dostawach, reputację. W tych zielonych oczach było tyle nadziei, że nie miałem sumienia odmówić.

     - Zrobię to – uśmiechnąłem się.

     Nie robiłem tego dla zapłaty, choć w sakiewce zrobiło mi się lekko. Zawsze można było zdobyć i spieniężyć jakieś łupy. Lisbet jednak uważała, że na Renegatach za bardzo się nie obłowię. Nie gromadzili żadnych bogactw, a wartościowej broni też nie mieli zbyt wiele. Dlatego jeszcze raz mnie zapewniła.

     - Gdy wrócisz, zapłacę ci złotem!

     A potem poinformowała mnie, gdzie najprawdopodobniej znajduje się jaskinia Renegatów, którzy ją okradli. To było na północy, za pasmem gór. Postanowiłem, że wybiorę się tam rankiem.

Markart wieczorem - zdjęcie, wykonan przez nieznanego turystę. W prawym dolnym rogu widoczny fragment dachu nad kuźnią Ghorzy

     Następne kroki skierowaliśmy do kowala. Kuźnia znajdowała się po drugiej stronie miasta, a w pałacu była druga. Przeszliśmy obok wielkiego koła wodnego i znaleźliśmy się na miejscu, również malowniczo położonym, jak wszystko w tym mieście. Kowal okazał się być Orkiem. W dodatku kobietą…

     Po przywitaniu aż złapałem się za głowę.

     - Czekaj! – zawołałem. – Ja wiem, kim jesteś! Ty jesteś… Moment, przypomnę sobie… Wspominał o tobie kowal z Wichrowego Tronu. Masz na imię Ghorza!

     Orsimerka uśmiechnęła się, co rzadko można zobaczyć u tej rasy. Jednak ona żyła widać długo między ludźmi i nabrała nieco ludzkich zwyczajów. Nie była opryskliwa, ani gburowata. Mierząc miarą Orków, była wręcz serdeczna. Miło było uciąć sobie z nią pogawędkę.

     - Gdzie nauczyłaś się sztuki kowalskiej? – spytałem z ciekawością.

     - Dorastałam w twierdzy – odparła. – W pewnym momencie każda dziewczyna-Ork musiała pracować w kuźni. Ale każda dziewczyna musi dorosną, a życie w twierdzy jest wymagające, więc wstąpiłam do legionu. Tam doskonaliłam swe rzemiosło.

     Rozmawialiśmy, powoli zbliżając się do jej warsztatu.

     - Dorastałaś w twierdzy? – spytałem.

     - Tak, w twierdzy Orków – przytaknęła. – Do niczego się nie mieszaliśmy. Żyliśmy tak, jak chcieli tego nasi przodkowie. Lecz mnie to nie wystarczyło. Nie chciałam skończyć jako trzecia żona jakiegoś drugorzędnego wodza…

     W tym momencie urwała i prychnęła niezadowolona, zerknąwszy na kuźnię. Stał tam młody chłopak i próbował przekuć niedostatecznie rozgrzany pręt. Zbeształa go, nakazała mu wsadzić pręt w palenisko i podmuchać solidnie miechem. Po czym, półgłosem przyznała, że jej uczeń raczej nie przejawia talentu.

     Skończyło się na tym, że obiecałem jej poszukać odpowiedniego podręcznika. „Ostatnia pochwa Akrasha” wydała jej się odpowiednim tytułem, ale nie wiedziała, gdzie tego szukać. Kupiłem od niej garść elfich, smukłych strzał, a potem zapytałem, czy zna kogoś, kto kupi ode mnie dwemerski łuk. Sama wyraziła chęć, zwłaszcza obejrzawszy go sobie dokładnie, ale zaraz stwierdziła, że nie może zapłacić za niego tyle, ile jest wart. Poradziła mi, abym udał się do pałacu i poszukał uczonego, imieniem Calcelmo. On z pewnością będzie zainteresowany. Pożegnaliśmy się po przyjacielsku.

     - Walcz dobrze! – skinęła głową.

     Było to typowe, Orsimerskie pozdrowienie. 

Markart - wejście do pałacu

     Pałac, jak wszystko inne, był gigantyczną, wykutą w skale jaskinią. Z zewnątrz widać było jedynie strome schody i ozdobne drzwi, z dwoma strażnikami po bokach. Zwał się „Gród Podkamień”. Trudno o trafniejszą nazwę. Zapytałem o Calcelma i strażnik skierował mnie do nieco zaniedbanej części, gdzie odbywały się wykopaliska. Tam spotkałem dwóch uczonych, badających dwemerskie artefakty.

     Calcelmo okazał się krzepkim, sympatycznym, choć nieco gderliwym, Altmerem.

     - Mam rzeczy do przebadania – odpowiedział na moje pozdrowienia marudnym tonem człowieka, któremu nie dadzą spokojnie pracować. – O co chodzi?

     - W zasadzie, to szukam właśnie ciebie – odpowiedziałem, wyciągając z zawiniątka dwemerski łuk.

     Calcelmowi zaświeciły się oczy. Wpadł w zachwyt. Z nabożną czcią chwycił w ręce broń i wiadomo już było, że dobrowolnie jej nie wypuści. Zazdrościłem mu tej pasji. Byłem gotów oddać mu go za darmo, ale potrzebowałem pieniędzy. Nie targowałem się jednak i przystałem na pięćset septimów, choć moim zdaniem był wart o wiele więcej. Zwłaszcza, że miałem nadzieję na pewną grzeczność z jego strony. Bardzo chciałem zobaczyć prawdziwe dwemerskie wykopaliska. Ale starzec był nieprzejednany. Wykopaliska Nchuand-Zel były zamknięte, z powodów bezpieczeństwa.

     Zacząłem go maglować. Zrazu łagodnie, potem coraz bardziej natarczywie. Czy ja wyglądam na kogoś, kto boi się niebezpieczeństw? W końcu uczony westchnął zrezygnowany.

     - Ależ z ciebie uparciuch! No dobrze. Kim jestem, żeby stawać na drodze ciekawości? Wpuszczę cię, jeśli zgodzisz się coś dla mnie zrobić.

     Nadstawiłem uszu.

     - Jest pewien olbrzymi pająk w Nchuand-Zel – Calcelmo uniósł palec w znaczącym geście. – Moi robotnicy nazywają go Nimhe, czyli Zatruty. Jeśli uporasz się z Nimhe, wpuszczę cię zarówno na teren moich wykopalisk, jak i do muzeum Dwemerów. Co ty na to?

     Muzeum! Pełne krasnoludzkich artefaktów! Aż mi się oczy zaświeciły.

     - Ten pająk już nie żyje – oświadczyłem z mocą.

     Starzec uśmiechnął się ze zrozumieniem.

     - Entuzjazm! – pokiwał głową. – Dobrze, oto klucz na teren wykopalisk.

     Wejście znajdowało się blisko stanowiska Calcelma – wysokie, masywne, dwuskrzydłowe drzwi, jak wejście do jakiegoś pałacu. Ale gdy tylko przez nie przeszliśmy, zorientowałem się, że właściwy pałac znajdował się w przeszłości właśnie tutaj. Gród Podkamień był dla Dwemerów jedynie przybudówką. To tutaj zaczynała się prawdziwa siedziba krasnoludów, co można było poznać po ogromie i rozmachu komnaty, niestety, częściowo zawalonej.

     Główną nawę oczyszczono i uprzątnięto, ale po bokach znajdowało się wciąż sporo kamiennego gruzu. Wspięliśmy się na schodki i zagłębiliśmy się w korytarzu. Równa, pięknie wykończona posadzka stukała pod naszymi nogami. Mimo panującego tu nieładu, można było docenić wielkość dawnych mieszkańców tych podziemi.

     Korytarz kończył się ślepo, ale odbiegał od niego wykuty przez odkrywców, kopalniany chodnik, prowadzący w dół, do naturalnego ciągu jaskiń. Pająk, który wyszedł nam naprzeciw, nie zdążył nas nawet zauważyć, gdy otrzymał dwie strzały jednocześnie. Ale to z pewnością nie był Nimhe – tamten miał być olbrzymi, a ten nie wyglądał na specjalnie wyrośniętego. Spotkaliśmy jeszcze dwa, zanim dotarliśmy do nieco większej jaskini, całej zasnutej pajęczynami. I tam dopiero go ujrzeliśmy, gdy cicho opuścił się z sufitu, z zamiarem zaskoczenia nas.

     Był spory. Naprawdę spory! Prawdę mówiąc, był to największy pająk śnieżny, jakiego dotąd widziałem. Było to jego siłą i słabością jednocześnie, bowiem nie umiał się wydostać przez wąski chodnik i wystarczyło tylko schować się w korytarzu i szyć strzałami. Mimo to, walka ta miała w sobie coś niesamowitego, bowiem odbywała się w absolutnej ciszy. Pająk nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, a jedyne odgłosy to gra naszych cięciw i świst strzał.

     Najpierw nad uchem furknęła mi cięciwa Lydii i świsnęła groźna, dwemerska strzała. Twardy stuk zaznaczył trafienie w grubą, pajęczą skorupę. Potem mój łuk zagrał jak harfa. Cienka, elfia strzała leciała ciszej niż krasnoludzka, więc lekko tylko zasyczała, za to trafienie usłyszałem wyraźnie jako krótki stuk i plask. Trafiłem w miękkie! Niemal jednocześnie usłyszałem drugi, podobny odgłos. Jeszcze kilka takich tonów i pająk spróbował niezdarnie się wycofać. Nie dał rady – Lydia położyła go celną strzałą w oko.

     - Dobrze, że się cofał – szepnęła, nakładając kolejną strzałę. – Sami w życiu nie przepchnęlibyśmy tego truchła z przejścia.

     Ja również nałożyłem strzałę na cięciwę. Pająków mogło być więcej. 

     Nie było. W jaskini za to znaleźliśmy coś ciekawego. Po przeciwnej stronie od wejścia znajdowała się kamienna rampa, z pewnością nie naturalnego pochodzenia, bowiem natura zwykle nie stosuje złoceń na krawędziach. Było to bez wątpienia dzieło Dwemerów. Po jednej stronie znajdowały się nawet schody. Całość była ledwo widoczna, bo zakurzona i zasnuta pajęczynami.

     - Tam ktoś jest – odezwała się Lydia, wskazując na rampę.

     Pobiegłem wzrokiem za jej ręką. Istotnie, dostrzegłem tam leżącą nieruchomo postać. Raczej wątpliwie, by w jaskini pająków ostała się żywa, ale wbiegliśmy na rampę i zbadaliśmy ciało. Był to Cyrodiilijczyk, ubrany w cesarską zbroję. Oczywiście, nie żył już i to od dawna. Miał jednak przy sobie notatkę, schowaną w skórzanym etui.

     - Poświeć – poprosiłem Lydię.

     Ta przysunęła pochodnię, zrobioną z jakiegoś pręta, i kawałka lnianej szmaty, zanurzonej w zjełczałym tłuszczu.

     - To list… - szepnąłem


     Salonio!

     Przydzielono nas do kilku uczonych, którzy nie mogą przejść czterech kroków bez przystawania i oglądania tego czy tamtego. A jak się o to kłócą! Gorzej niż byś się spodziewała. Stromm ma co prawda jakieś umiejętności magiczne, ale marni z nich szermierze. Coś mi mówi, że Erj i Krag coś knują. Muszę ich mieć na oku. Staubin wciąż zapewnia mnie, że można im ufać.

     Alethius


     Spojrzeliśmy po sobie. Lydia czym prędzej obejrzała zwłoki.

     - Zamordowano go – zawyrokowała. - To nie pająk go zabił. On nie zadaje ciosów sztyletem pod łopatkę.

     Pokiwałem smutnie głową. Widocznie za dużo wiedział. Jakaś podejrzana wyprawa, która pozbywa się swojej ochrony. Tylko dokąd się wybrali?

     Przywołałem zaklęcie płomieni i omiotłem ogniem rampę. Pajęczyny zaskwierczały i poszły z dymem. Za rampą znajdowały się masywne drzwi z krasnoludzkiego metalu. Spróbowałem je otworzyć. Udało się, ale za nimi był tylko szeroki chodnik, opadający w głąb góry i niewiele było widać.

     - Kiedyś trzeba będzie się tu wybrać – powiedziałem. – Ale nie teraz. Alduin nie może czekać aż tak długo.

     Wróciliśmy do Calcelma. Ucieszył się na wieść o pokonaniu pająka i zgodnie z obietnicą wręczył nam klucz do muzeum. Do wykopalisk też mieliśmy wstęp wolny.

     - Możecie zatrzymać te klucze – odezwał się. – Mam zapasowe.

     Opowiedzieliśmy mu o naszym znalezisku. Wyglądał na zaskoczonego, bowiem o żadnej wyprawie ostatnio nie słyszał. Dopiero gdy pokazałem mu lis Alethiusa, pacnął się w czoło, jakby i czymś sobie przypomniał. Przebiegł wzrokiem i pokiwał głową.

     - To wygląda na kogoś z grupy Staubina – rzekł zamyślony. – Odważny badacz, ale… Niezbyt rozgarnięty.

     Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Opowiedziałem mu też o znalezionym wejściu. Na jego pytanie, czy mam zamiar to zbadać, zaprzeczyłem jednak, twierdząc, że nie mamy teraz na to czasu. Obiecałem jednak, że tu wrócę, gdy tylko uporam się ze swoimi sprawami. Zwłaszcza po jego informacji, że podziemia mogą być bardzo rozległe i będzie to wyprawa na wiele dni.

     - Jeśli znajdziesz Staubina – poprosił, - sprawdź, czy nie poczynił żadnych notatek. – Westchnął przeciągle – jednak szczerze wątpię, że znajdziesz go żywego. 

     Zakupiłem jeszcze u niego księgę czarów ze szkoły Przywracania. Uzdrawiający Dotyk pozwalał leczyć nie tylko siebie. Dałem mu za nią kostur tego samego czaru – nie był mi już potrzebny.

     Robiło się późno, więc postanowiliśmy jeszcze tylko odwiedzić muzeum i udać się do gospody. Muzeum znajdowało się po przeciwnej stronie zamku. Wchodziło się do niego po wysokich schodach i kilku krętych korytarzach, przestronnych i jasno oświetlonych. Okazało się, że nie będziemy tam sami, bowiem było tam już kilku strażników. A wykopaliska były naprawdę ciekawe.

Krasnoludzka sfera - eksponat w muzeum Calcelma w Markarcie

     Dwemerowie byli mistrzami obróbki kamienia i metalu. Krasnoludzki metal, niewiadomego pochodzenia, był ich podstawowym budulcem. Z niego konstruowali przedmioty codziennego użytku. Nie tylko sztućce, kubki i talerze, ale nawet szafy robili z metalu, choć przyznać trzeba, że na oko miały one lekką i misterną konstrukcję, nie pozbawioną uroku. Były tam dwie metalowe, człekokształtne konstrukcje. Myślałem, że to po prostu rzeźby, ale strażnicy roześmiali się i wytłumaczyli mi, jak bardzo się myliłem. To były oryginalne, dwemerskie konstrukcje. Można je spotkać w wykopaliskach.

     - Działające! – podkreślił strażnik. – I piekielnie niebezpieczne.

     Ta mniejsza, wyglądająca jak człowiek na kołach, to dwemerska sfera strażnicza. Patroluje podziemne pałace i jeśli napotka obcych, marny ich los. Ponoć szybkością i zwinnością dorównywały wyszkolonemu wojownikowi, ale pancerz… No cóż. Co można zrobić wojownikowi, składającemu się z samego pancerza? Zwykle chowała się między swymi wypukłymi kołami, jak żółw w skorupie, przyjmując kulisty kształt i w tej formie zadziwiająco szybko przemierzała dwemerskie korytarze, swą człekokształtną zawartość ujawniając jedynie w razie walki. Druga była znacznie większa, wysoka jak dwóch ludzi i potężnie zbudowana. Miała bardziej ludzkie kształty. Według strażników, był to Centurion – najgroźniejszy strażnik krasnoludzkich podziemi. Pokonać go było niezwykle trudno, bowiem metalowe członki odporne były na uderzenia, a on sam miał ogromną siłę. Na szczęście można było przed nim uciec, jako że był dość powolny.

Dwemerski Centurion - eksponat muzeum Calcelma w Markarcie

     Oczywiście, najbardziej zainteresowała nas broń. W gablotach znajdowały się miecze, sztylety, strzały i nawet łuk, choć nie w tak doskonałym stanie, jak ten, który sprzedałem Calcelmowi. 

     - Marnują się tu te strzały – mruknęła Lydia, opierając się o gablotę. – Przecież można by ich jeszcze użyć.

     Od kiedy dostała elfi miecz, nie używała już krasnoludzkiego i sprzedała go Ghorzy. Ale strzał nigdy nie było za mało, a dwemerskie były naprawdę świetne. Powłóczyliśmy się jeszcze po muzeum, zanim udaliśmy się do gospody. Zwała się „Srebrno-Krwista”. Była, jak wszystko w Markarcie, czysta, schludna i kamienna. Włącznie z łóżkami! Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby łóżka wykonać z kamienia, ale chyba wielu klientom się to nie podobało, bo na każde z nich miało na sobie gruby, skórzany materac, wypchany sianem, a na tym jeszcze miękką narzutę. W sumie, dało się wyspać. Rano, po śniadaniu, wyruszyliśmy do groty, w której spodziewaliśmy znaleźć posążek Dibelli.

     Po opuszczeniu bram miasta, skierowaliśmy się na wschód i potem zaczęliśmy wspinać się na górę. Było stromo, ale nie dbaliśmy o wygody – to była najkrótsza droga, a właściwie bezdroże, bo szliśmy na przełaj.

     - Jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie nienawiści do Renegatów – przyznała Lydia. – Walczą o swój kraj. To wszystko należało kiedyś do nich.

     - Co? – spytałem.

     - To wszystko – pokazała ręką naokoło. – To były ich ziemie. Pogranicze.

     Byłem tego samego zdania.

     - Może spróbujemy z nimi porozmawiać? – zaproponowałem. – Może uda się ten posążek odkupić? Upolujemy coś po drodze i zaproponujemy im w zamian.

     Uznaliśmy, że to dobry pomysł, ale niestety, jedynym, co upolowaliśmy w drodze był smok.

     Rzucił się na nas niespodzianie, wychylając się zza skalistego szczytu. Walka była zażarta, ale my chyba mieliśmy swój dobry dzień. Rzadko która strzała chybiała, a że oba nasze łuki były zaklęte, smok odczuwał każdą z nich w dwójnasób. Gdy wreszcie wylądował ciężko obok nas i próbował złapać Lydię w zęby, rzuciłem się na niego z podniesionym mieczem. Jeden cios Zguby Smoków przekonał mnie, jak cenna to była broń. Błyskawice, jakie ogarnęły smoka, zajarzyły się tak, że pomimo oślepiającego, górskiego słońca, były doskonale widoczne. Smok zaryczał przerażony i zadrżał, jak przeszyty piorunem. Następny cios przyjął już tylko z bolesnym westchnieniem. Trzeci go uśmiercił.

     Jak zwykle, jego ciało zamieniło się w złocistą mgiełkę, którą wchłonąłem. Lydia stała obok i podziwiała to niezwykłe widowisko, które przecież widziała już nieraz, a które zawsze jej się podobało.

     - Zawsze, gdy na to patrzę, uświadamiam sobie, kim naprawdę jesteś – wyznała wzruszona i zaraz dodała hardym głosem. – To mi pozwala nie zwracać uwagi na twoje wpadki.

     - Co znowu zrobiłem nie tak? – żachnąłem się.

     - Każda sukienka w tym kraju potrafi sobie owinąć cię dokoła palca – prychnęła. – Widziałam, jak patrzysz na te dziewczyny w Markarcie. Robisz maślane oczy do każdej z nich.

     Przesadzała. Byłem po prostu uprzejmy.

     - Uprzejmy – burknęła. – Jadłeś im z ręki. A niby dlaczego telepiemy się teraz po górach?

     Wzruszyłem ramionami.

     - Potrzebujemy pieniędzy, tak czy nie?

     - Pewnie – odrzekła. – Ale gdyby ona nie miała takich zielonych oczu, wykręciłbyś się od tej wyprawy ze zręcznością piskorza. Od wczoraj cię znam?

     Nie odpowiedziałem. Fakt, Lisbet podobała mi się, ale podobało mi się tu wiele kobiet. Nie darzyłem jej żadnym szczególnym uczuciem. A na dalsze rozmowy nie było już okazji, bowiem zbliżyliśmy się już do groty, a nasz plan rozmówienia się z Renegatami, zniknął, jak zdmuchnięty płomyk kaganka, o czym przekonała nas strzała, która odbiła mi się od naramiennika. Negocjacje skończyły się, zanim się zaczęły.

     Walka z nimi była trudna. Renegaci są diabelnie szybcy i zwinni. Nic dziwnego, całe życie spędzają pośród stromych szczytów. Dwoje strażników na zewnątrz, którzy nas zaatakowali, trudno było nawet dostrzec. Ale gdy tylko nam się udało, zaczęła się wymiana strzał. Pokonały ich w zasadzie nasze doskonałe zbroje i łucznicze umiejętności, nic więcej. W grocie już postępowaliśmy na tyle ostrożnie, że tych kilku mieszkańców udało nam się zaskoczyć i wyeliminować bez niepotrzebnego ryzyka.

     Łupów istotnie nie było bogatych. Kilka sztuk złota, rubin, dwa sztylety… No i posąg Dibelli – duży i ciężki, cały ze złota, wart kilka tysięcy septimów. Trudno byłoby go jednak komukolwiek sprzedać w Skyrim – tu kupcy nie handlowali trefnym towarem. Dlatego pięćset sztuk złota, jakie już w Markarcie wypłaciła nam Lisbet, uznałem za uczciwą i bardzo szczodrą zapłatę. Z zadowoleniem wsypałem pieniądze do sakiewki. Wymieniliśmy z Lisbet uśmiechy i uprzejmości, nawet Lydia zdobyła się na pozdrowienie, choć buzię miała uciągniętą. Wyszliśmy ze sklepu i stanęliśmy na równym, markarckim chodniku.

     - Wejdziemy do pałacu? – spytałem. – Jestem ciekaw, kto tutaj rządzi.

     - Igmund – odparła Lydia. – Słyszałam o nim. Myślę, że nas przyjmie.

     Udaliśmy się więc do pałacu.

     Do tej pory zwiedziliśmy jedynie przedsionek, gdzie znajdowały się przejścia do wykopalisk i muzeum. Właściwy pałac był dopiero za wąskim przejściem, wykutym w skale. Prowadziło ono do olbrzymiej komnaty, zakończonej szerokimi i wysokimi schodami, prowadzącymi na piętro. Po obu stronach schodów tkwiły majestatyczne pomniki z otwartych, unieruchomionych na zawsze, krasnoludzkich sfer, niby symbolicznych strażników. Tam znajdowały się pomieszczenia pałacu, a naprzeciwko – sala tronowa.

     Była to raczej skromna i ciasna komnatka. Ale zamknięta tylko z trzech stron. Widok z tronu rozlegał się na cały pałac. Na tronie siedział wysoki i postawny mężczyzna, o krótkich włosach, z modnie przystrzyżoną brodą. Oceniłem go na nie więcej niż czterdzieści lat. Gdy zbliżyliśmy się do tronu, drogę przegrodziła nam wysoka Redgardka o długich, zaczesanych do tyłu włosach. Miała na sobie skórzaną zbroję, a za pasem długi miecz.

     - Ty! – wycelowała we mnie palec. – Kim jesteś, że śmiesz zbliżać się do jarla Markartu?

     Zrozumiałem, że pełni ona funkcję huskarla.

     - Jestem podróżnikiem – odparłem. – Mam pytania…

     Przez chwilę lustrowała mnie wzrokiem.

     - Dobrze – odrzekła ostrożnie. – Możesz podejść do Żałobnego Tronu, ale zważaj na słowa.
Pozdrowiłem jarla, jak nakazywał zwyczaj. Odkłonił się, przyglądając mi się uważnie i spytał, donośnym głosem, co mnie dręczy.

     - Na targowisku doszło do ataku – odparłem.

     - Strażnicy mi powiedzieli – skinął głową. – Biedna Margret… Świadkowie twierdzą, że napastnik wykrzykiwał jakieś bzdury, że jest Renegatem. Wyjaśnijmy sobie coś. Markart ma pewne kłopoty, ale w mieście nie ma żadnych Renegatów. Stanowią zagrożenie tylko na wzgórzach i na traktach, przy których mieszkają. Wszędzie indziej panujemy nad sytuacją.

     Straciłem ochotę na dalszą rozmowę. Jeśli nawet jarl boi się mówić o nich otwarcie, to była to bardzo podejrzana sprawa. Przecież wiedział doskonale, że to nieprawda. Musiał wiedzieć!

     Kilkoma uprzejmymi słowami podziękowałem za audiencję i pożegnałem go, po czym wycofałem się na piętro, gdzie omal nie zderzyłem się z… Thalmorskim magiem. Ten rzucił na mnie nieufne spojrzenie. Zapewne Cesarski, ubrany w elfią zbroję, nie był tu pospolitym widokiem. Mimo to, nie zaczepił mnie i przeszedł obok, a za nim kroczyło dwóch żołnierzy, ciekawie spoglądając na mnie i moje elfie uzbrojenie.

     Nasz czas w Markarcie dobiegł końca. Udaliśmy się do gospody na nocleg, aby nazajutrz, skoro świt, wyruszyć do Białej Grani.