czwartek, 14 marca 2019

Rozdział XXV – Hełm z kozimi rogami

     Nie chcieliśmy pokazywać się w wiosce Skaalów. Wiedzieliśmy wprawdzie, że są nam przyjaźni i z pewnością nie odmówiliby nam noclegu, ale po ostatnich wydarzeniach oboje czulibyśmy się tam niezręcznie. Dlatego też na naszą bazę wypadową wybraliśmy świątynię Miraaka. Znajdowała się wystarczająco blisko północnego wybrzeża, żeby można było dotrzeć na nie za dnia i wrócić przed zmrokiem.

     Krajobraz wokół świątyni nie zmienił się. Nadal wokół leżały porozrzucane szkielety smoków, nadal na rusztowaniach pracowali obłąkani Dunmerowie wespół ze Skaalami, szepcząc sami do siebie jakieś niezrozumiałe słowa. Stanowili przygnębiający widok. Wychudzeni, zaniedbani, brudni, niektórzy mieli na ciele ropiejące rany po skaleczeniach. Trudno nie skaleczyć się, pracując stalowymi narzędziami w twardej skale. Rzucałem na takich zaklęcie Uzdrawiającego Dotyku. Leczyło im rany, ale poza tym nie miało na nich wpływu. Obłęd nie znikał z ich oczu, a ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie robię im kreciej roboty, przedłużając tylko ich niedolę. Z rozmów z mieszkańcami Kruczej Skały wywnioskowałem, że wielu z nich musiało pracować przy tych budowach, a jednak nie tkwili tam w nieskończoność. Po prostu tego nie pamiętali, jedynie jakieś mgliste wspomnienia błąkały im się w głowach. Czyżby Miraak dawał im odetchnąć od czasu do czasu? Niewątpliwie, tak właśnie było. Inaczej szybko zabrakłoby mu siły roboczej. Solstheim nie należało do miejsc gęsto zaludnionych, z konieczności więc musiał wymieniać swoich niewolników przy pracy. Jakimś magicznym sposobem wymazywał im jednak pamięć.

     Przyglądając się budowli, nie zauważyłem aby cokolwiek urosła. Może też nie przyjrzałem się jej ostatnim razem dostatecznie uważnie, by to zauważyć. Ale odniosłem wrażenie, że w ogóle mało było tutaj budowy, a więcej kucia w kamieniu. Budowniczowie skupili się na wykuwaniu rytualnych  wzorów w postawionych już elementach. Czyżby postawili już wszystko, co mieli postawić i wykonywali właśnie prace wykończeniowe? Jeśli tak, to znaczy że powrót Miraaka jest naprawdę bliski.

     Weszliśmy do korytarza i zaczęliśmy urządzać sobie skromny obóz. Przebywać w komnatach z martwymi draugrami nie mieliśmy ochoty. Urządziliśmy sobie więc legowisko w szerokim chodniku i zebrawszy trochę chrustu i połamanych mebli, rozpaliliśmy ogień. Niewielki, żeby się nie podusić od dymu. Tyle jedynie, żeby podgrzać sobie kolację. Zresztą, dym nie gromadził się w korytarzu, tylko uciekał do wejścia do komnaty, niedaleko od naszego legowiska. Nie pamiętałem, co się tam znajdowało. Sprawdziłem później – znajdowało się tam krematorium, które jak widać, wyposażono w dobry system wentylacyjny, Cóż, nie należało zapominać, że świątynia była przecież również miejscem, w którym odbywały się obrządki pogrzebowe.

     Zasnęliśmy wcześnie, pomimo nieregularnych stuków, dochodzących z góry. Odgłosy budowy dochodziły do nas przez cały czas. Niewolnicy Miraaka nie ustawali nawet w nocy. Skąd brali siły? Nie wiedziałem, ale byłem pewien, że musi ich podtrzymywać jakaś magiczna moc. Żaden człowiek nie jest w stanie pracować tyle dni bez odpoczynku i jedzenia, nie mówiąc już o elfach, słabszych fizycznie od ludzi. Pewnie z powodu tych hałasów przez całą noc śniło mi się, że błąkam się po dwemerskich podziemiach, pośród pracujących wokół maszyn.

     Rankiem wstaliśmy wcześnie i po pożywnym śniadaniu ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Wybraliśmy tę drogę, bo żadne z nas nie wiedziało, gdzie dokładnie znajduje się Mielizna Haknira. Droga była w miarę łatwa, tylko w jednym miejscu pionowe niemal skały wchodziły wprost do morza. Musieliśmy je ominąć, fundując sobie odrobinę wysiłku podczas wspinaczki.

     Północne wybrzeże, a przynajmniej jego wschodnia część, było piaszczyste i porośnięte niewielkimi krzewinkami, znanymi nam z północnego Skyrim. Gdzieniegdzie zaczerwieniła się śnieżynka, w innym miejscu szeleścił trawiak, kołysząc się na wietrze. Prądy morskie wytworzyły tu rozległą łachę, pełną małych wysepek i mielizn. Daleko w morze prowadził wąski półwysep, w kształcie maczugi, na końcu którego znajdowała się wysoka i stroma skała. Tworzył on płytką zatokę, w której gdzieniegdzie widać było szare, piaszczyste łachy. Na jednej z nich ujrzeliśmy ognisko, a raczej wydobywający się z niego dym. Wytężyłem oczy. Znajdował się tam jakiś obóz. Ujrzałem tam jakiegoś przechadzającego się człowieka.

Solstheim, północne wybrzeże. Widok na Mieliznę Haknira

     - Rybacy? – spytałem niepewnie. – Poławiacze małży? Może myśliwi, polujący na horkery?

     - Albo poszukiwacze skarbu Śmiercionoścy – odrzekła Lydia. – Wcale by mnie to nie zdziwiło.

     - A jeśli okaże się, że miałaś rację? – spytałem niepewnym tonem. – Co zrobimy? Jakby nie patrzeć, byli pierwsi. Czy możemy tak po prostu zacząć szukać obok nich? Ja bym się na to nie zgodził na ich miejscu.

     - Ale możemy chyba… - zająknęła się. – Myślę że się dogadamy. Nam przecież nie chodzi o skarb, tylko o zbroję.

     - Która jest pewnie najcenniejszą częścią skarbu – mruknąłem.

     - Hmm – wydęła wargę. – A czy ty chcesz ją na własność? Bo chyba pozwolą ci ją obejrzeć – wzruszyła ramionami. – Może nawet zechcą ją sprzedać. Pewnie po to jej szukają. Zresztą, nie dowiemy się, do póki z nimi nie porozmawiamy.

     Ruszyliśmy w tamtą stronę. Po drodze zaczęło mi się trochę rozjaśniać w głowie. Po co potrzebny mi był pancerz Śmiercionoścy? Otóż, wcale nie był. Nie pragnąłem go posiąść, tylko dowiedzieć się, jak go wykonano. Wystarczyło, że dokładnie go sobie obejrzę i porobię parę szkiców. Byłem gotów nawet zapłacić za możliwość obejrzenia tej zbroi. Na to chyba poszukiwacze skarbów się zgodzą.

     Okazało się jednak, że na polubowne załatwienie sprawy nie ma szans. Rzekomi poszukiwacze skarbów okazali się być po prostu bandą przestępców. Choć z daleka krzyczeliśmy do nich, że nie mamy złych zamiarów – pokazywaliśmy im nawet puste ręce – kilku z nich ruszyło na nas z wyciągniętą bronią. Jeden zaczął do nas strzelać.

     Mogliśmy uciec – przyznaję – ale żadne z nas tego nie chciało. Lydia nigdy nie ustępowała z pola walki – miała to we krwi. A ja – cóż, przyznaję, że agresywne przyjęcie, jakie nam zgotowano, wyprowadziło mnie z równowagi. W końcu, tylko się broniliśmy. Poza tym, rozbój powinien przecież zostać ukarany.

     Nawet silny i rosły bandyta nie sprosta znakomicie wyszkolonemu i zaprawionemu w boju huskarlowi. Ten, który rzucił się na Lydię, popełnił ostatni błąd w życiu. A ja nagle poczułem się, jakby czas spowolnił. Wydało mi się, że dwaj nadbiegający rabusie są jeszcze bardzo daleko. Zdjąłem więc łuk z ramienia i nałożyłem strzałę – wszystko, wydawało mi się, zrobiłem bez pośpiechu. Strzała pomknęła ku czwartemu, który właśnie składał się do strzału. Powaliła go od razu. A ja zdążyłem wypuścić jeszcze jedną, w kierunku nadbiegającego Dunmera. Zgiął się w pół. Żył jeszcze, ale na swoje nieszczęście zdążył już podbiec bardzo blisko Lydii. Cios Miecza Wampira w kark zakończył jego żywot. Drugi z nadbiegających zamierzył się na mnie długim berdyszem. Nadstawiłem mu tarczę, ale w ostatniej chwili wykonałem unik, obracając się wokół własnej osi. Cios topora trafił w próżnię, rozbójnik stracił równowagę, a ja, nie wytracając pędu, na ślepo, z obrotu trzasnąłem go mieczem. Również trafiłem w kark. Cios z obrotu był tak silny, że głowa zbója odpadła, ucięta jak katowskim toporem i potoczyła się o kilkanaście kroków, a bezgłowe ciało z plaśnięciem zwaliło się u moich stóp. Bitwa była skończona.

     Nie ulegało wątpliwości, że banici również poszukiwali skarbu Śmiercionoścy. W ich obozowisku znalazłem egzemplarz tej samej książki, którą czytałem niedawno. Poza tym, walało się tam kilka kilofów i łopat, a ziemia w kilku miejscach została rozkopana. Zajrzeliśmy do największego dołu. Wydawało mi się, że ciemny kształt na spodzie wygląda jak deska.

Mielizna Haknira. Obozowisko rozbójników, poszukiwaczy skarbu Śmiercionoścy

     - To skrzynia – Lydia popukała w czarny przedmiot końcem miecza. – Słyszysz?

     Słyszałem. Za deską znajdowała się pusta przestrzeń.

     - Zagrzebana dość głęboko – westchnąłem, chwytając jedną z łopat. – Na pewno nieraz zalała ją woda. Ciekawe, czy w ogóle coś zostało z tego, co w niej schowano.

     Lydia chwyciła drugą łopatę. Piach był mokry i trochę mulisty. Ciężki, ale właśnie dlatego kopało się w nim stosunkowo łatwo. Nic się nie osypywało, ani też w dole nie pojawiała się woda. Każdy ruch łopatą odsłaniał obły kształt wieka. Nie minęła godzina, a wykopaliśmy wystarczająco wiele, aby dobrać się do starannie osmołowanej skrzyni, zdaje się dębowej.

     Ktokolwiek zakopał tu ten kufer, zadbał starannie o to, by nie dostała się do niego wilgoć. Sporo czasu minęło, zanim doskrobałem się do zamka, a i to dopiero po użyciu zaklęcia Płomienie ze Szkoły Zniszczenia, które nieco zmiękczyło warstwę smoły, pokrywającej całą powierzchnię skrzyni. Gdy uporałem się z niezbyt wymyślnym zamkiem, trzeba było znowu użyć Płomieni, a potem starego, wysłużonego orkowego sztyletu, aby oskrobać smołę z miejsca, w którym wieko domykało się do skrzyni. Było do niej po prostu przyklejone. Łatwiej byłoby rozbić tę skrzynię kilofem, ale bałem się, że w ten sposób uszkodzę zawartość. Musiałem zdjąć hełm, bo pot zaczął mi już zalewać oczy.

     Ale trud opłacił się. Gdy z wysiłkiem udało nam się wreszcie podnieść wieko, ujrzeliśmy kilka konopnych woreczków ze złotymi septimami oraz starannie owinięty w żaglowe płótno pakunek.

     - Zupełnie suche – stwierdziła Lydia, dotykając dłonią płótna. – Ta skrzynia była idealnie szczelna!

     Drżącymi rękami odwinąłem płótno. Słońce, wiszące już niezbyt wysoko, odbiło się od błękitnych kryształów stalhrimu. Zalśnił jak najwspanialszy klejnot. A nam wyrwało się z ust westchnienie. Oto trzymałem w dłoniach najprawdziwszy stalhrimowy hełm. Hełm, w którego istnienie, szczerze mówiąc, nie wierzyłem.

     Spodziewałem się skórzanej czapy, nabijanej stalhrimowymi guzami. To co zobaczyłem, sprawiło że oniemiałem.  Dzwon hełmu złożono z czterech cienkich, wypukłych kawałków kruszcu, połączonych w półsferę stalowym, krzyżowym okuciem, nieco wypiętrzonej grani na środku i przechodzącej z przodu w krótki nosal. Z tyłu i po bokach do okucia dołączono lamelkowy kołnierz, chroniący szyję i kark, wykonany z płytek stalhrimu, ułożonych na kształt dachówek i połączonych ze sobą stalowymi oczkami. W okucie na szczycie hełmu wprawiono lekko zakrzywione rogi kozy – widoczny znak, że hełm sporządzili Nordowie, albo, co bardziej prawdopodobne, Skaalowie. Wyściółka wewnątrz sprawiała wrażenie zupełnie nowej, w ogóle nie zniszczonej.

Stalhrimowy hełm Haknira Śmiercionoścy.

     Już pobieżne oględziny ukazały nam, jak pracochłonne musiało to być uzbrojenie. Stalhrim nie został wykuty. Obłupano go tak starannie, że uzyskano zeń cienkie, obłe skorupy, niby wielkiego, okrągłego jaja. Wypukłe części, stanowiące dzwon, po prostu pracowicie wyrzeźbiono, nadając im kształt półćwierci sfery. Płytki, składające się na kołnierz, były proste i zapewne znacznie łatwiejsze do wykonania, co nie znaczy, że łatwe. Choć obrobiono je bardzo starannie, ich powierzchnia pozostała nierówna, przypominająca nie wygładzony kamień. Każdą z nich oprawiono w stalową, blaszaną obsadkę i dopiero te obsadki połączono stalowymi kółkami w całość. Widać, wykonanie otworu w stalhrimowym elemencie nie było możliwe.

     Hełm był zadziwiająco lekki. Oczywiście, nie tak lekki, jak mój, ale jeśli weźmiemy pod uwagę z jakich materiałów go wykonano – stal i stalhrim – jego waga była znacznie mniejsza, niż się spodziewałem. A to dlatego, że płytki stalhrimu obłupano bardzo cienko, na grubość monety. Byłem pewien, że gdyby pozbawić go wyściółki, prześwitywałoby przez niego światło słoneczne. A tak odbijało się ono od mlecznobłękitnych powierzchni, tworząc efektowną iluminację, potęgowaną jeszcze przez poświatę zaklęcia, ze Szkoły Przemiany, jakie na niego nałożono.

     Przyznaję, że postąpiłem lekkomyślnie, wkładając go sobie na głowę. Zapomniałem zupełnie o tym, co przeczytałem w książce. Zapewne była to jednak część legendy, bowiem nie wydarzyło się nic strasznego. Rozpoznałem za to znane mi już dość dobrze zaklęcie. Hełm umożliwiał oddychanie pod wodą. Ponadto, stwierdziłem że zawiera on drugie zaklęcie cząstkowe. Polega ono na tym, że działa tylko wespół z innym zaklętym elementem. Było za słabe, by je rozpoznać bez żadnych wątpliwości, ale wydawało mi się, że to czar wzmocnienia pancerza. Gdybym miał jakiś inny element zbroi, wibracje byłyby mocniejsze i wtedy pewnie nie miałbym trudności z rozpoznaniem go.

     Innego elementu jednak nie było. W skrzyni znajdował się tylko hełm.

     - Wyglądasz jak kozi król – roześmiała się Lydia. – Zabawnie wyglądają te rogi.

     Fakt, nie były to masywne, bycze rogi, często stosowane przez norskich kowali, tylko cienkie i prawie proste rogi kozy, w dodatku sterczące w górę, jak dwie tyczki. O ile bycze rogi stanowiły część uzbrojenia, osłaniając głowę i kark po bokach i utrudniając zadanie ciosu, o tyle te zdawały się nie pełnić zupełnie żadnej funkcji.

     - Poza ozdobą – odparła Lydia, siląc się na powagę. – Jeśli komuś podobają się takie badyle. Albo żeby połączyć je sznurkiem i rozwiesić na nich pranie – roześmiała się, po czym znów mi się przyjrzała, przekrzywiając głowę. – Koniki popielne mają takie czułki. Wiesz, jakbyś zapuścił sobie taka cienką bródkę, byłoby ci do twarzy…

     Wystarczyło. Zdjąłem ten nieszczęsny hełm i owinąłem na powrót w płótno.

     - Ciekawe, gdzie znajduje się reszta zbroi – mruknąłem. – W księdze napisano, że Haknir zaznaczył te miejsca na jakiejś mapie. A to znaczy, że każdy element jest gdzieś indziej.

     - I to na tyle daleko od siebie, że potrzebował mapy – przytaknęła Lydia. – Pewnie zakopano je gdzieś na skraju tej mielizny.

     Rozejrzeliśmy się po rozległym terenie. Nie ma szans, by znaleźć to metodą na chybił-trafił. Potrzebna nam była jakaś wskazówka. Zmarszczyłem czoło i zerknąłem w stronę, po której leżały zwłoki zbójów.

     - Ciekawe, skąd oni wiedzieli, gdzie kopać…

     Przetrząsnęliśmy ich manatki. Znaleźliśmy trochę złotych monet, żywności i innych osobistych szpargałów. W końcu, zza poły skórzanej kurtki jednego z nich Lydia z tryumfem wyciągnęła stary, pożółkły dokument, który okazał się mapą. Rozwinęliśmy ją z ciekawością.

     Mapa była stara i nieco wyblakła. Czy sporządził ją sam Haknir Śmiercionościa, pozostawało zagadką, ale pochodzić musiała z tych samych czasów. Niewykluczone, że których z piratów skopiował sobie oryginalny dokument. Przedstawiała całą wyspę, co nas nieco zdeprymowało, bowiem dało nam do zrozumienia, że poszukiwania będą o wiele bardziej czasochłonne, niż nam się najpierw wydawało. Na wybrzeżu zaznaczono czterema krzyżykami cztery odległe miejsca, każde w innej części wyspy. Żadnych napisów na mapie nie było. Za to jeden krzyżyk mogliśmy już zignorować – ten, który znajdował się na północnym wybrzeżu – bo właśnie staliśmy w zaznaczonym miejscu.

     - Pewnie to klasyczna, norska zbroja – podrapałem się po nosie. – Czteroczęściowa. Składa się z hełmu, kirysu, karwaszów i butów.

     - I każdy element schowano w innej skrzyni – Lydia pokiwała głową.

     - I każdą ze skrzyń zakopano – mruknąłem niezadowolony. – Nawet jeśli w przybliżeniu będziemy wiedzieli, gdzie ją schowano, to przecież i tak trzeba będzie przekopać spory kawał wybrzeża.

     Z westchnieniem chwyciłem zawiniątko z hełmem pod pachę.

     Ponieważ słońce wisiało już nisko, postanowiliśmy zabrać się stąd. Spakowaliśmy zdobycz i ruszyliśmy w drogę powrotną. Poszliśmy wybrzeżem, choć było trochę dalej. Minęliśmy półwysep i skierowaliśmy się na wschód. Morze było spokojne, słońce powoli zachodziło, świecąc nam w plecy i oświetlając nam drogę. Małe, pokryte lodem wysepki lśniły w tym świetle jak wielkie klejnoty duszy.

     W pewnym momencie Lydia zatrzymała się, z wzrokiem wbitym w największą z wysp.

     - Czy mi się zdaje, czy tam jest jakaś brama?

     Pobiegłem wzrokiem za jej spojrzeniem. Rzeczywiście, nisko wiszące słońce zajrzało do podnóża wyspy i oświetliło ciemną plamę, coś, jakby wejście do jaskini. Ale jednocześnie błysnęły w niej regularne elementy, które mogły być okuciami bramy. Przydałoby się to zbadać, tylko jak dostać się na wyspę? Nie było daleko, ale woda zimna, a bez broni i zbroi niebezpiecznie było zagłębiać się w nieznane miejsca.

     - Skaalowie na pewno mają tu jakąś łódź – mruknąłem niepewnie. – Są między nimi rybacy.

     - Łódź jest bliżej, niż myślisz – roześmiała się, wskazując na niewielką łódkę, wyciągniętą na brzeg i odwróconą do góry dnem.

     Zawahałem się.

     - To może… - podrapałem się po szczęce. – Bo myślę… Rano właściciel będzie jej potrzebował.

     - Pewnie nawet dziś w nocy – odparła. – Na połów wyrusza się bardzo wcześnie. Więc jeśli są tam wiosła, to chyba lepiej będzie pożyczyć ją sobie teraz.

     Kłóciło się to z wszelkimi norskimi tradycjami, ale zrobiliśmy to. Gdyby właściciel tej łódki przyglądał nam się z brzegu, mógłby posądzić nas o kradzież i nie byłoby sposobu, by się przed tym oskarżeniem obronić. Obyczaj bowiem nakazywał uzyskanie najpierw jego zgody, a potem choćby niewielkiej zapłaty. Ale do wioski był kawałek drogi. Zanim tam dojdziemy, będzie ciemno. Co robić?

     - Musimy zrobić to szybko – stwierdziłem, gdy łódź zakołysała się na fali. – Jeśli nikt nie zauważy, oszczędzimy sobie nieporozumień ze Skaalami.

     Łódka szybko pokonała niewielki dystans, dzielący nas od wyspy. Wyskoczyliśmy na brzeg i stanęliśmy przed żelazną bramą, pokrytą warstwą smoły. Dookoła walały się jakieś potrzaskane skrzynki, a w jednym miejscu znaleźliśmy zamarznięte zwłoki, do których nie zdołały jeszcze dobrać się żadne drapieżniki.

     - Tutaj też chyba gospodarowali zbóje – szepnąłem, zdejmując broń z ramienia.

     Spodziewałem się sporego wysiłku przy otwarciu bramy, ale ku mojemu zdumieniu, otworzyła się zadziwiająco łatwo i lekko. Widać, ktoś jej niedawno używał. Kto, zdołaliśmy się zorientować bardzo szybko, jego ciało leżało bowiem niedaleko wrót. Był Nordem i nie wyglądał na zbója. Raczej na poszukiwacza przygód. Obok niego leżał kilof, a po obu stronach niewielkiej komnaty znajdowały się dwa sarkofagi, zapieczętowane stalhrimem.

     Nieszczęśliwiec miał na czole paskudną ranę, która spowodowała jego śmierć. Zadano ją pewnie toporem. Musiało to się stać stosunkowo niedawno, najwyżej przed kilkoma dniami, bowiem jego odzież wydawała się nowa. Ciało w tych temperaturach nie ulegało rozkładowi.

     Z niedużej sakwy wystawały przybory do pisania. Obszukaliśmy go więc i znaleźliśmy lakoniczną notatkę, sporządzona na wyrwanej z brulionu kartce. Samego zeszytu jednak nie było.

     „Najbardziej łakomy kąsek na Solstheim”. Dobre sobie. Złodzieje wyczyścili to miejsce całe wieki temu. Ten stalhrim pewnie jest coś wart, ale takim kilofem to nawet kawałka nie odłupię.

     Mam wrażenie, że coś przeoczyłem. Czuję jakiś dziwny przeciąg, więc może gdzieś tu jest jakieś tajne przejście

     Nie wystawię stąd nosa, póki ci bandyci nie pójdą precz, więc równie dobrze mogę zacząć się rozglądać.


     - Bandyci jednak go odkryli – westchnęła Lydia. – Przecież jasne było, że tu wejdą. Na co on liczył?

     - Nic więcej nie mógł zrobić – pokręciłem głową – Nie ma tu żadnej zasuwy. Nie mógł zamknąć się od środka.

     - Aż dziwne – Lydia wydęła dolną wargę. – Po co ktoś montuje tak masywne drzwi bez żadnej zasuwy? Skoro można je otworzyć od zewnątrz…

     Urwała i spojrzała na mnie, a ja na nią. Bo obojgu nam przyszło do głowy to samo. To miejsce zbudowano po to, by coś w nim zamknąć, a nie po to, by się w nim skryć.

     - Grobowiec... – odezwała się niepewnie Lydia, wskazując na sarkofag.

     - Może – mruknąłem. – A może coś więcej. Ciekawe, czy tu naprawdę jest przeciąg. Ja nic nie czuję.

     Lydia rozejrzała się wokół, po czym chwyciła jakąś suchą galązkę i podetknęła mi go pod nos.

     - Zapal.

     Rzuciłem zaklęcie Płomieni. Koniec kijka zajarzył się. Lydia machnęła nim kilka razy, gasząc płomyk, jaki się tam pokazał, po czym systematycznie zaczęła przykładać dymiący koniec do różnych miejsc. Dym uciekał w stronę sarkofagu po prawej. Przyłożyła więc tlący się koniec do szpary między kamiennym korytem a stalhrimową masą. Szpara zassała dymek jak komin.

     - Wiesz, gdzie jesteśmy? – spytałem, sięgając po kilof.

     - Domyślam się – uśmiechnęła się Lydia. – W kurhanie Gyldenhul. Veleth miał rację.

     - Też tak myślę – uderzyłem kilofem i gruda stalhrimu, wielkości pięści, odprysła od sarkofagu.

     Starożytny Kilof Nordów był idealnym narzędziem do kucia stalhrimu. Gdy dla porównania chwyciłem zwykły, stalowy, znaleziony przy nieboszczyku, nie dało się tego kruszcu nawet zarysować. Tymczasem zaklęty kilof od Glovera wchodził w to, jak w zaschniętą glinę. Było to bardzo cenne narzędzie.

     Tak jak przypuszczaliśmy, za pieczęcią ze stalhrimu znajdowała się pusta przestrzeń. Wąskie przejście zaprowadziło nas do masywnych, dębowych drzwi, okutych żelazem. Były zamknięte.

     Wyciągnąłem pęk wytrychów, ale dziurka od klucza miała tak wymyślny kształt, że żadnym hakiem nie dałem rady dostać się do zapadek. Spróbowałem najcieńszym, ale prysnął jak wykałaczka. Spróbowałem jeszcze kilka razy, ale zapadki były za głęboko. Musiałem przyznać się do porażki.

     - Bez klucza nie dam rady – westchnąłem. – Musiałbym najpierw wyrwać te okucia, żeby się dostać do zapadek – zerknąłem na kilof i pokręciłem głową. – Ale wtedy mogę uszkodzić same zapadki. A te mogą zablokować ten zamek tak, że nikt nie da rady go otworzyć. Zresztą, nie lubię tego robić na siłę.

     Skończyło się na tym, że wyciągnąłem kawałek chleba i ugniotłem go w dłoniach, by ulepić z niego kulkę, po czym wcisnąłem ją w dziurkę od klucza i wyciągnąłem dokładny odcisk. Postanowiłem wykuć sobie wytrych, który będzie pasował do tego kształtu.

     Gdy wyszliśmy, słońce oblało nas czerwienią, gdy zanurzało się w morzu. Znikło zupełnie, gdy dobiliśmy do brzegu. Do świątyni Miraaka doszliśmy już po ciemku.

     Następnego dnia dotarliśmy do Kruczej Skały. Było jeszcze widno. Pokazałem Gloverowi stalhrimowy hełm Śmiercionoścy. Oczy zaświeciły mu się jak u wampira. Obracał go w rękach i kręcił głową nad precyzją jego wykonania. Próbowaliśmy dojść do tego, w jaki sposób go wykuto, ale obaj na koniec zgodziliśmy się, że stalhrim po prostu obłupano, nadając bryłom kształt półćwierci sfery, a przy okazji większość bezcennego kruszcu zamieniono w odpad. Do tego musiano użyć niezwykłych narzędzi, być może zaklętych. Obaj zgodziliśmy się, że zbroja taka, wykonana na zamówienie, nie tylko musiałaby kosztować majątek, ale przede wszystkim jej wykonanie zajęłoby strasznie dużo czasu. Choć stalhrim był niezwykle mocny i wytrzymały, ograniczenia w jego kształtowaniu nie pozwalały na uzyskanie optymalnych kształtów. Zbroja, jeśli jeszcze istniała, z pewnością miała bardziej znaczenie rytualne i prestiżowe, niż rzeczywistą ochronę. Być może większe znaczenie miały nałożone na nią zaklęcia. W każdym razie, nie zamieniłbym swych elfich skorup na takie cacko.

     Sprzedałem mu kilka grudek stalhrimu. Resztę zachowałem dla siebie. Obaj mieliśmy nadzieję, że pewnego dnia odkryjemy, jak to obrabiać. Hełm powędrował na głowę manekina w naszej posiadłości. Miałem nadzieję, że kiedyś zrobię to samo z resztą ekwipunku Śmiercionoścy.

     W Posiadłości Severinów stały cztery manekiny – u wejścia do sypialni. Dokładnie wykonane, z drewnianym szkieletem i skórzaną powłoką, wypchaną słomą. Drobniejsze części, jak palce rąk, miały wystrugane z drewna. Nie wiem, skąd wzięły się w tej posiadłości i w ogóle wśród Dunmerów. Eksponowanie broni było wprawdzie powszechnym zwyczajem, ale robienie tego samego ze zbroją już raczej kojarzono wyłącznie z Nordami. Wiedziałem jednak, że dawno temu Solstheim należało do Skyrim i rdzennymi mieszkańcami wyspy są właśnie Nordowie, zwani Skaalami, dla odróżnienia od kontynentalnych mieszkańców Cesarstwa. Tutejsi Dunmerowie mogli przejąć część ich zwyczajów.

     W swej posiadłości, w Samotni, miałem dwa podobne manekiny, tyle że w suterenie, a nie w sypialni. Umyśliłem sobie kiedyś, że skompletuję zbroję krasnoludzką i umieszczę na jednym z nich, jako eksponat. Na razie był odziany jedynie w dwemerskie rękawice, bo niczego innego nie udało mi się zdobyć. Co do drugiego, nie mogłem się zdecydować, czy nałożyć mu elementy szklanej zbroi, zdobyte na różnych rzezimieszkach, czy też wykonać jakiś specjalny eksponat, jak na przykład zbroja ze smoczych łusek, których zdołałem już trochę zgromadzić.

     Wieczorem zauważyłem, że drugi z czterech manekinów też ma coś na sobie. Lydia wzuła mu na nogi buty Ahzidala. Roześmiałem się na ten widok, bowiem dotarło do mnie, że jednego manekina odziewamy od góry, drugiego od dołu. Wyciągnąłem z kieszeni pierścień Azhidala i przymierzyłem na palec manekina. Z serdecznego się zsuwał, ale na środkowy dał się nasadzić. Zostawiłem go tam. Mnie nie był on potrzebny – nie zamierzałem parać się nekromancją. Jeśli znajdziemy resztę zbroi – a tej przynajmniej wiedziałem, gdzie szukać – choć na chwilę wyeksponuję komplet. Przynajmniej do momentu, gdy będę musiał przekazać to wszystko Ralisowi. Na całkowite ubranie drugiego w zbroję Śmiercionoścy nie miałem wielkiej nadziei.

     No dobrze, z dwoma wiem już co robić. A dwa pozostałe? Może jednemu nałożę tutejszą zbroję z chityny, jako szczególny ukłon w stronę Dunmerów? Co zrobić z czwartym, nie miałem pojęcia. Czas pokaże.

     Dwa następne dni straciliśmy na przeszukiwanie zachodniego wybrzeża. Wyruszaliśmy wcześnie rano, wracaliśmy wieczorem, ale nie znaleźliśmy miejsc, zaznaczonych na mapie. Możliwe, że już nie istniały. Falujące morze mogło tak zmienić kształt wybrzeża, że skarb mógł równie dobrze znajdować się głęboko pod wodą.

     Trzeciego dnia rano przyszedł list od Ralisa.

     Tylko się nie wściekaj – pisał. – Będę potrzebował więcej funduszy. Zajrzyj do mnie, jak znajdziesz chwilę.

     Pokręciłem głową niezadowolony. Nie chodziło o pieniądze, bo widziałem na własne oczy efekty jego pracy i wiedziałem, że ich nie przepuszcza na byle co. Pod tym względem okazał się uczciwy. Wciąż jednak miałem wrażenie, że coś przede mną ukrywa.

     - Dziś darujemy sobie wycieczkę na wybrzeże – mruknąłem. – Musimy pójść do kurhanu Kolbjorn. Przynajmniej buty wysuszymy – dodałem sarkastycznie.

     - Mam nadzieję że nie powtórzyła się historia z górnikami – szepnęła Lydia. – Obiecał, że zatrudni strażników.

     - Wie już, czego się spodziewać po tych podziemiach – pokiwałem głową. – Mam nadzieję, że tym razem obyło się bez katastrofy.

     Mieliśmy przekonać się o tym wkrótce, gdy około południa, w pełnym rynsztunku stanęliśmy w obozowisku przy kurhanie. Tym razem istotnie wydawało się że uniknęliśmy najgorszego. W obozie słychać było gwar rozmów, a kilkoro Dunmerów przyrządzało sobie właśnie posiłek.

     - Och, miałem nadzieję, że tym razem nie zobaczymy się tak prędko – powitał nas Ralis, ze smutną miną.

     - Zdaje się, że tym razem przeżyła część górników – próbowałem zażartować, ale zabrzmiało to nieszczerze.

     - No, tak – mruknął Ralis, zapraszając nas do stołu, na którym leżało trochę pieczywa i owoców. – Najemnicy się spisali. Dobrze, że tu są. Oni, rzecz jasna – zniżył głos – mogą mieć odmienne zdanie… Zwłaszcza ci, co nie żyją. O, bogowie, co za katastrofa…

     Tu streścił mi przebieg wydarzeń. Dokopał się dość daleko. Najgorsza była wielka komnata, w której znajdowała się smocza ściana – wciąż jeszcze, ku mojemu żalowi, nie udało się jej odsłonić. Za to dalej odkrył korytarze i komnaty, w ogóle nie zasypane przez popiół. Niestety, były tam też draugry. Tak, jak poleciłem, najemnicy pilnowali robót na samym przodku, ale mimo to draugry kilka razy zdołały ich zaskoczyć. Pojawiały się niespodziewanie. Gdy udało się odblokować jakieś przejście, natychmiast się tam zjawiały i od razu atakowały, jakby jakaś siła trzymała je w ciągłej gotowości. Wielu z nich udało się odesłać do Otchłani jak mawiał Ralis, nie słysząc nigdy przedtem o Sovngardzie, ale dwa razy nieumarli okazali się silniejsi. Kilkoro górników pożegnało się życiem, podczas panicznej ucieczki, podobnie jak trzech najemników zginęło, czy to w walce, czy wpadając w niespodziewaną pułapkę, jakich w kryptach było pełno. Zatrute strzałki, wydmuchiwane z otworów w ścianie, po naciśnięciu płyty w podłożu, czy opadające nagle z powały grube pnie, to stałe elementy wędrówki po norskich podziemiach.

     - Ale raz już się z tego wykaraskaliśmy – podsunął. – Więc wykaraskamy się i drugi. Przypilnuj, żeby draugrom odechciało się wstawać, a ja przypilnuję, żeby górnikom odechciało się uciekać.

     Spojrzał wymownie na grupkę Dunmerów opodal. Była to szczupła garstka robotników, zdecydowanie za mała na takie przedsięwzięcie. Kilkoro wprawdzie zginęło, ale reszta po prostu uciekła, choć wiedziała, czego się spodziewać. Ralis, nauczony poprzednim doświadczeniem, nie krył przed nimi, że robota jest niebezpieczna i dlatego właśnie płaci tak dużo. Dzięki temu część z nich została.

     A teraz nasz ruch. Jak poprzednio, zeszliśmy na dół we dwójkę, dzierżąc w rękach broń.

     Pierwsza krypta była pusta, podobnie jak wielka komnata. Zerknąłem w stronę smoczej ściany. Była już na wpół odkopana, ale napisy nadal tonęły pod warstwą piachu. Ralis, pamiętając o mojej prośbie, wybudował nawet specjalny podest, ułatwiający wynoszenie stąd piachu. Ale było go tyle, że potrzeba by chyba całej armii górników, by go stąd wydobyć. Spróbowałem go choć trochę odgarnąć, ale nic z tego. Co odgarnąłem, osypywało się na powrót. Bez wyniesienia tego piachu na zewnątrz nie było mowy o odsłonięciu liter. A zew Słowa wołał mnie już tak natarczywie, że z trudem oderwałem się od tego zajęcia i skierowałem się ku czarnemu tunelowi, skąd Lydia wołała mnie niecierpliwym gestem. No tak, po to tu przyszliśmy… 

     Tunel, poprzednio zawalony, był już odblokowany. Wprawdzie zamknięty przez kamienne drzwi, ale te łatwo było otworzyć, za pomocą uchwytu, wiszącego na łańcuchu. Odsłoniły się długie schody w dół. Niestety, gdy tylko otworzyłem przejście, rzuciły się na nas dwa potężne draugry.

     - Fus-Ro-Dah! – krzyknął jeden z nich.

     Byłem uodporniony na działanie Głosu, ale przecież użycie trzech słów Nieugiętej Siły w zamkniętym pomieszczeniu nie mogło przejść bez efektu. Krzyk rzucił mną na ścianę, ale na szczęście nie przewrócił. Lydia wylądowała jednak na kamiennym podłożu i chyba straciła przytomność. Skorzystałem z okazji, że nie przysłaniała mi już celu.

     - Fus! Ro! Dah! – krzyknąłem.

     Fala uderzeniowa zmiotła ich ze schodów na samo dno. Uderzenie było tak potężne, że jednemu z nich od razu zgasła magiczna poświata w oczodołach. Drugiego dobiłem strzałą.

     Czym prędzej pochyliłem się ku Lydii, która na szczęście chyba nie odniosła żadnych obrażeń. Była tylko oszołomiona i niezbyt przytomnie rozglądała się wokół. Rzuciłem na nią dwie porcje czaru Uzdrawiający Dotyk, zanim spojrzała na mnie przytomniej i zapewniła, że nic jej nie jest. Pomogłem jej wstać i ruszyliśmy dalej.

     W sumie draugrów było pięć. Penetrując nowo odkryte korytarze i komnaty odkryliśmy zwłoki kilku najemników i górników, ale też sporo świeżo usieczonych trucheł nieumarłych. Niechybny znak, że najemnicy uczciwie pracowali na swoją zapłatę i drogo sprzedali swoje życie. W jednej z nisz, na kamiennym piedestale znaleźliśmy zaklęte rękawice. Wykonano je ze skóry i wzmocniono żelaznymi okuciami. Błysnęły poświatą zaklęcia, gdy wziąłem je do rąk.

     - Absorpcja magii – stwierdziłem, badając magiczny połysk i wibracje. – Ale jakaś dziwna, jakby kosztem czaru ochrony.

     Poszliśmy dalej. Przejście prowadziło do sporej komnaty, w której również znajdowały się zwłoki dwóch górników i kilka trucheł draugrów. Posadzkę wyłożono płytami naciskowymi, ale nie było w nich żadnej pułapki, bo gdy nacisnąłem mieczem jedną z nich, nic się nie stało. Jedynie zabłysła, jakby uaktywnił się czar mrozu, ale samego mrozu nie poczułem. Tylko światło. Po jednej stronie komnaty znajdowała się głęboka nisza, częściowo zalana wodą, z której wystawał kamienny podest, a na nim coś małego, mocno zakurzonego i chyba nawet obrośniętego jakimś mchem. Trudno było się zorientować, co to, ale gdybym miał się zakładać, powiedziałbym, że to pierścień. Niestety, od niszy odgradzała nas solidna krata, której nie potrafiliśmy otworzyć. Żadnego uchwytu, dźwigni, zamka, czy czegokolwiek. Na razie daliśmy sobie z nią spokój. Po drugiej stronie znajdował się taras, a z niego wychodził korytarz, prowadzący do wielkiej komnaty, przegrodzony taką samą kratą. Tylko tutaj był uchwyt, który ją podnosił i jeszcze do tego opuszczał drewniany most, umożliwiający wyjście.

Kurhan Kolbjorn. Komnata, wyłożona płytami naciskowymi

     - No? – spytał Ralis, gdy pojawiliśmy się na powierzchni.

     - Wszystkie draugry nie żyją – oświadczyłem.

     - Świetnie – kiwnął głową. – Wiedziałem, że przynajmniej na ciebie mogę liczyć. Dogrzebaliśmy się prawie do samego dna kurhanu. Ale… Nie będzie nam łatwo znaleźć nowych górników.
Pochylił się ku nam i rzekł prawie szeptem.

     - Nasz interes cieszy się dosyć kiepską sławą. Łagodnie mówiąc… Będę potrzebował pieniędzy.

     - Ile? – spytałem.

     - Pięć tysięcy – westchnął, podsuwając mi pod nos kartkę z obliczeniami.

     - Chcesz pięć tysięcy septimów? – w Lydii chyba odezwała się kupiecka żyłka, bo aż uniosła brwi.

     - Wiem, za takie pieniądze to już można prawie dom kupić – odparł zniecierpliwionym i rozdrażnionym tonem. – Ale niestety, nasza operacja cieszy się złą sławą. Każdą sławę da się jednak zagłuszyć brzękiem monet – uśmiechnął się lekko. – Masz pieniądze? – zwrócił się do mnie.

     - Mam – odparłem, podając mu kiesę i dbając o to, by górnicy usłyszeli jej brzęk.

     - Dobrze – skinął głową. – Doskonale, Tym razem zbiorę bardziej doświadczoną ekipę. Wszystko pójdzie jak po maśle.

     W ostatnie zdanie jakoś trudno było mi uwierzyć.