poniedziałek, 20 lutego 2023

Rozdział I – Sygnał Stendarra

 UWAGA!

Dziś rozpoczyna się czwarta część przygód Wulfhere'a, zwanego Dovahkiinem.

Ta część nosi tytuł:

OBROŃCY ŚWITU



     - Pytasz o bardzo stare dzieje.

     Aerin poprawił się na drewnianym krześle, aż głośno zatrzeszczało. Drewniany taras naszej posiadłości w Pękninie zadziałał jak pudło lutni, wzmacniając dźwięk, który rozszedł się ponad wodami jeziora Honrich, płosząc małe stadko dzikich kaczek. Roześmialiśmy się obaj, a ja chwyciłem szklaną butlę i dolałem nam wina do misternie wykonanych, dwemerskich kielichów, zdobytych w czasie jednej z naszych niezliczonych wypraw. Aerin podniósł swój w górę i obejrzał go dokładnie. W blasku zachodzącego słońca kielich skrzył się jak najprawdziwsze złoto, choć przy normalnym świetle krasnoludzki metal bardziej przypominał mosiądz.


Taras posiadłości Miodowe Zbocze w Pękninie

     - Nie wydaje mi się, żeby tam zostało coś więcej niż ruiny – dodał. – Musisz pamiętać, że to działo się kilkaset lat temu, jeszcze w drugiej erze.

     Urwał i zerknął na otwierające się drzwi. Uśmiechnął się na widok wchodzącej Lwicy Mjoll, niosącej tacę ze smakowicie dymiącymi kawałkami mięsa, posypanego przyprawami. Za nią w drzwiach ukazała się Lydia, z deską pełną serów.

     - A my to co? – Lydia podstawiła mi dwa opróżnione kielichy. – Nam się nie należy?

     Znów rozległ się śmiech, gdy napełniałem podane mi naczynia. Był ciepły, pogodny wieczór, wszystkie troski zdawały się odpłynąć gdzieś w dal, toteż nic dziwnego, że całej naszej czwórce dopisywały humory. Byliśmy już wszyscy po kolacji, więc na stole pojawiły się tylko smaczne przekąski, których smak świetnie komponował się z winem braci Surlie, importowanym z Cyrodiil, z okolicy Skingrad. Podobnie jak pleśniowe sery z krowiego mleka, które Lydia kupiła dziś u Keeravy.

     To była nasza pierwsza wizyta w Pękninie, po długiej nieobecności w tym mieście. Sporo czasu spędziliśmy poza Skyrim, najpierw rozwiązując zagadki wyspy Solstheim, później podróżując morzem aż na sam południowy kraniec kontynentu, by w końcu, przemierzywszy całe Cyrodiilod południa do północy, wrócić do Białej Grani. Przez jakiś czas nie ruszaliśmy się z Wietrznego Domku, leniuchując ponad wszelką miarę. Dopiero po dwóch tygodniach obijania się po kątach, nasze niespokojne duchy zapragnęły kolejnej podróży. Wybór padł na Pękninę, jako że w pobliżu znajdować miała się tajemnicza Twierdza Świtu, w której stacjonowali wojownicy, parający się tępieniem wampirów. A te rozzuchwalały się coraz bardziej. Bywało, że atakowały nawet w dzień! Uznaliśmy, że tak doświadczeni wojownicy jak my, możemy i nawet powinniśmy ich wspomóc.

     Dotarliśmy do miasta bez żadnych przygód. Nie napotkaliśmy na żadnego wampira, jedynie na ostatnim odcinku szlaku zaatakował mnie ślizgacz. Zdołał nawet zahaczyć mnie lekko zębem w miejsce, gdzie kończyły się blachy mojego buta, ale szybko został zasieczony przez Lydię. Natomiast, jakby na osłodę, zaraz po przekroczeniu bramy miasta natknęliśmy się na naszego przyjaciela, Aerina. Ucieszył się na nasz widok i zniecierpliwionym tonem zaczął dopytywać się, co się z nami działo przez tak długi czas.

     - To długa historia – uśmiechnąłem się. – Warta opowiedzenia przy kielichu wina.

     - Co stoi na przeszkodzie? – roześmiał się. – Zapraszam do gospody!

     - Mjoll jest w mieście? – spytała Lydia.

     Aerin skinął głową. Ponieważ historia ta była niezmiernie długa, zaprosiliśmy ich oboje do naszej posiadłości na kolację.

     - Tylko dajcie nam chwilę – roześmiała się Lydia. – Dawno nas tam nie było, musimy chociaż poodgarniać pajęczyny, umyć się i przebrać.

     Kolację przynieśliśmy z gospody. Zresztą, nasi przyjaciele, zdając sobie sprawę z sytuacji, też przynieśli ze sobą sporo smakołyków. Opowiadanie naszych przygód zajęło nam sporo czasu. Aerin był też bardzo ciekaw nowin z Cesarskiego Miasta. I w chwili, gdy o nie zapytał, Lydia ze wzburzeniem wspomniała mu o Arenie.

     - No, wiem – odrzekł zdziwiony. – Odbywają się tam pojedynki i walki gladiatorów…

     No i się zaczęło! Lydia wciąż nie chciała przyjąć do wiadomości wielowiekowej tradycji. Mjoll także się to nie spodobało i obie nie mogły zrozumieć, dlaczego w nas ich oburzenie wywoływało jedynie wesołość.

     - Wy, Cesarscy, macie zupełnie zaburzony system wartości – stwierdziła Mjoll i lekko trzepnęła Aerina przez ucho, wywołując kolejną salwę śmiechu. – Po co ja się związałam z Cyrodiilijczykiem? Mało to Nordów wokoło?

     Skończyło się to jednak gorącym pocałunkiem. Mjoll i Aerin byli nierozłączni, podobnie jak Lydia i ja. Drobne kulturowe różnice nie były w stanie ich rozdzielić.

     - Też tak masz? – Aerin mrugnął do mnie znad kielicha. – Bez przerwy prawi mi o uczciwości i  honorze. I to gdzie? W mieście złodziei!

     Przez jakiś czas obrzucaliśmy się nawzajem żartobliwymi przytykami. Przypominało to słowną potyczkę dwu Nordek przeciwko dwóm Cesarskim, aż w końcu Lydia zaproponowała przerwę na przygotowanie zakąsek. Mjoll zaofiarowała jej pomoc i obie udały się do kuchni. Skorzystałem wiec z okazji, by spytać Aerina, czy wie coś o Twierdzy Świtu, do której chciałem się udać.

     Aerin słyszał legendę o twierdzy, ale nie wiedział, ile w niej było prawdy. Nigdy też nie widział tego miejsca na własne oczy. Według niego, twierdza miała być początkowo więzieniem, przeznaczonym dla syna jarla Pękniny. Ponoć podczas swych podróży zaraził się on wampiryzmem. Nie chcąc uśmiercać własnego syna, jarl postanowił go uwięzić i kazał wybudować tę twierdzę. Miała znajdować się blisko szlaku, prowadzącego z Pękniny na wchód, do Morrowind.

     - Ale tak naprawdę w tej legendzie jest za wiele nieścisłości, żeby ot tak po postu w nią uwierzyć – dodał. – Popatrz na Pękninę. Jarl miałby środki na budowę wielkiego zamku, skoro na rozbudowę miasta ich brakuje? Poza tym, jak zdołałby wybudować tak potężną twierdzę w tak krótkim czasie? Zamki buduje się latami, a nieraz i przez wieki. Nie, to nie może być prawda. Jedno tylko jest pewne, że w dawnych czasach wybudowano tam zamek, nikt nie wie po co, który później przez wieki stał pusty i niszczał. Nie widziałem go, ale rozmawiałem z ludźmi, którzy go widzieli. Podobno spory. Kamienny, w stylu wczesno cesarskim. Takabudowa musiała kosztować majątek i dużo czasu. Natomiast skłonny jestem uwierzyć, że było to więzienie, bo po co inaczej budować zamek w takim miejscu? Nawet znaleźć go trudno. W przypadku wojny, atakujący pewnie nawet by go nie zauważyli. Wrogie wojska przeszłyby bokiem. A mieszkańcy zamku pewnego dnia ze zdziwieniem dowiedzieliby się, że okolice są spustoszone i wypalone go gołej ziemi.

     Pokiwałem głową.

     - A wiesz, gdzie on jest? – spytałem.

     - Tylko z opowiadań – odparł. – Podobno trudno go znaleźć, bo ze wszystkich stron otaczają go strome góry. Trzeba iść zachodnim szlakiem w stronę Morrowind. Mniej więcej w połowie drogi do granicy, po lewej stronie znajdziesz w skale szczelinę, przez którą można wejść do Wiosennego Kanionu. Tam już znajdziesz. Zresztą, jeśli to prawda, że w twierdzy osiedlili się Obrońcy Świtu, to na pewno jakoś oznaczyli to miejsce.

     - Albo przeciwnie – westchnąłem. – Mogli je zamaskować, aby nikt ich nie znalazł. Chyba nieprzypadkowo wybrali sobie zapomnianą, trudno dostępną twierdzę. Ja na ich miejscu tak właśnie bym zrobił. Pozostawiłbym to miejsce tak tajnym, jak to tylko możliwe, żeby nie odwiedziły mnie tam wampiry. Wolałbym walczyć z nimi na własnych warunkach, niż zostać przez nie niespodziewanie zaatakowanym we własnej siedzibie.

     - Też możliwe – wydął w zamyśleniu dolną wargę. – Ale wierzę, że taki tropiciel jak ty da sobie radę. Zresztą, tu czasem można spotkać któregoś z Obrońców Świtu. Łatwo ich poznać, bo noszą specjalną broń. Używają kusz, co trochę mnie dziwi, bo to broń dość ciężka i nieporęczna. No cóż, na pewno mają ku temu jakiś powód.

     Uśmiechnąłem się, gdy nazwał mnie tropicielem. Tak naprawdę, wiele mi brakowało do biegłości w tej sztuce. Choć przyznaję, nie zdarzało mi się pomylić tropów dzika i jelenia, jak to przytrafiło się Aerinowi, gdy kiedyś razem przechadzaliśmy się pod murami miasta. Zwłaszcza, że dziki w Skyrim w ogóle nie występowały, co również było dla mnie zagadką, ponieważ w leżącym w końcu nie tak daleko od Pękniny Cyrodiil było ich zatrzęsienie. Pamiętam, że na ten ostatni argument Aerin wybuchnął śmiechem i również zaczął się zastanawiać nad przyczyną tego zjawiska. W końcu, dzik to to silne i żywotne zwierzę, przystosowane do bardzo zmiennych warunków i trudno było mi uwierzyć, żeby na tak wiele osobników, ani jeden nie pokusił się o przejście przez przełęcz w górach Jerall.

*          *          *

     A teraz, przemierzając kamienisty szlak, ja – ten podziwiany przez przyjaciół tropiciel – wybałuszałem oczy na wszystkie strony i nic, ale to nic nie mogłem znaleźć. Dość długo sądziłem, że po prostu nie doszliśmy jeszcze do tego miejsca. Ale gdy dotarliśmy do granicy i naszym oczom ukazała się strażnica, zrozumiałem, że zwyczajnie przeoczyliśmy wejście do wąwozu. W dodatku moje samopoczucie nie było najlepsze. Bolała mnie głowa i szybko dopadało mnie zmęczenie. Wszystko przez to mieszanie win wczorajszego wieczoru.

     - Musi być dobrze ukryte – mruknąłem niezadowolony. – Przeszukanie całego szlaku zajmie tygodnie.

     Zerknąłem z ciekawością w stronę drewnianej bramy, odgradzającą Skyrim od Morrowind. Zachodnie krańce ojczyzny Dunmerów, graniczące ze Skyrim, nie uległy zniszczeniu podczas wybuchu Czerwonej Góry i naszła mnie ochota, aby udać się w tamtym kierunku i zwiedzić nieznaną mi dotąd ziemię. Ale zdawałem sobie sprawę z tego, że w tej chwili to niemożliwe. Serce by chciało, ale samopoczucie kazało odstawić tę zachciankę na inną okazję. Z wysiłkiem odwróciłem więc wzrok od strażnicy i zacząłem rozglądać się po górach. W pewniej chwili moje oczy znieruchomiały. Na jednym ze szczytów czerniał fragment jakiejś budowli. Dość wysoko i trudno było rozpoznać, co to takiego. Zacząłem rozkładać mapę, by to sprawdzić.


Strażnica graniczna między Skyrim i Morrowind

     Nasza mapa była coraz bardziej szczegółowa. Skrupulatnie nanosiliśmy na nią odwiedzone przez nas charakterystyczne miejsca, a także uzgadnialiśmy ją z danymi, pozyskanymi od innych osób. Przygraniczne okolice nie były wprawdzie zbyt gęsto usiane znaczkami na napie, ale kilka z nich nanieśli nam na nią inni: Keerava, Aerin, Balimund, czy Bersi.

     - To pewnie będzie Sygnał Stendarra – Lydia zerknęła mi przez ramię. – Ciekawe, dlaczego tak się nazywa. Może ma coś wspólnego ze Strażnikami Stendarra? Sprawdzimy?

     Spojrzałem na nią zamyślony, bowiem jej rada wydała mi się słuszna. Strażnicy Stendarra również tępili wampiry i niewątpliwie między nimi i Obrońcami Świtu zawiązał się jakiś mniej lub bardziej oficjalny sojusz. Może będą coś wiedzieli? Jeśli, oczywiście, stacjonują w tej budowli, bo mogła to być nazwa zwyczajowa albo historyczna. Mogły to być równie dobrze niezamieszkałe ruiny.

     - Wysoko – mruknąłem niechętnie, myśląc o czekającej nas wspinaczce. – I pewnie znajdziemy tam tylko legowisko śnieżnego trolla…

     Urwałem tak nagle, że Lydia spojrzała na mnie pytająco.

     - Czy mi się wydaje – sapnąłem niepewnie – czy tam naprawdę coś dymi?

     W górach wzrok płata różne figle. Rzekomy dym równie dobrze mógł być schodzącą ze szczytów mgiełką. Poza tym, wcale nie byłem tego widoku pewien. Było daleko, a niewyraźny dymek to pojawiał się, to znikał. Równie dobrze mógł być zwykłym złudzeniem.

     - A masz lepszy pomysł?

     Westchnąłem przeciągle.

     - Nie – przyznałem zrezygnowany. – Nie mam.

     I westchnąwszy po raz drugi, zacząłem gramolić się na stromą ścieżkę. Lydia podążyła za mną. Przez dłuższy czas słychać było tylko chrzęszczenie kamieni pod naszymi stopami, bo nie staraliśmy się nawet iść cicho. Okolica nie była uczęszczana ani przez ludzi, ani przez drapieżne zwierzęta. Niedźwiedzie trzymały się z dala od ośnieżonych gór, podobnie jak szablozębne tygrysy. Mogła nam zagrozić jedynie wataha wilków albo śnieżny troll, ale gdyby tu występowały, nie pryskałoby nam spod nóg tyle zajęcy. Jeszcze zanim doszliśmy do pierwszego zakrętu, dostrzegłem trzy, nie wspominając już o śladach. Dostrzegłem jeszcze trop lisa – i na tym koniec.

     Wspinaczka była dość mozolna. Już w połowie drogi Lydia zdjęła hełm, a ja uczyniłem to kilkadziesiąt kroków dalej. Na chwilę, bo gdy mroźny wiatr uderzył w moją spoconą twarz i włosy mokre od potu, przebiegł mnie zimny dreszcz. Potem poszło łatwiej, bo ścieżka trochę się wypłaszczyła, ale pod koniec znów nabrała stromizny. Na szczęście, nie była oblodzona, bo pewnie w przypadku poślizgu, zjechalibyśmy jednym szusem aż na sam dół.

     Wkrótce jednak dotarliśmy na szczyt.

     Stała tam niska wieża obserwacyjna. Właściwie bardziej rotunda, bo jej wysokość niewiele przekraczała średnicę. Przed nią, na małym płaskowyżu, ustawiono stół, kociołek i płonęło niewielkie ognisko. A zatem, miejsce było zamieszkane. Teraz czekała nas chwila prawdy: przez przyjaciół czy wrogów? Takie miejsca często obierali sobie zbóje.

     Zdjęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy po strzale. Ostrożnie wychyliłem się zza skalnego załomu i zerknąłem w stronę wejścia do wieży. Na progu siedział jakiś człowiek w szarych szatach, obierając jakieś warzywa. Przed nim stał żelazny garnek. Mimo iż siedział, poznałem jego ubiór. Był to bez wątpienia habit Strażnika Stendarra.

     Opuściłem łuk i zdjąłem strzałę z cięciwy. Strzała powędrowała do kołczana, a łuk na ramię. Lydia zrobiła to samo. Wyszliśmy zza załomu.

     Strażnik dostrzegł nas kątem oka. Wstał powoli i zaczął nam się przypatrywać. Od razu uniosłem dłoń w geście pozdrowienia, zdając sobie sprawę, że patrząc pod słońce, widzi jedynie nasze sylwetki, a thalmorskie zbroje nigdzie nie wzbudzały zaufania. Ruszyłem w jego stronę.

Sygnał Stendarra

     Był to dość wysoki i barczysty Cyrodiilijczyk w sile wieku. Jego łysina błyszczała w słońcu, a twarz okalała czarna, lekko siwiejąca broda, przycięta krótko na cesarską modę. Przez prawy policzek przechodziła mu dobrze widoczna w słońcu blizna. Nie zdradzał oznak niepokoju. Gdy podszedłem całkiem blisko, skinął mi głową.

     - Witaj, strażniku – odezwałem się. – Jestem Wulfhere, a to moja żona, Lydia.

     - Wiem, kim jesteś – uśmiechnął się. – Spotkaliśmy się już kiedyś.

     Nie pamiętałem niestety tego spotkania. Lydia również nie. W czasie naszych wędrówek spotkaliśmy wielu Strażników Stendarra, a nawet kiedyś odwiedziliśmy ich główną siedzibę, Komnatę Czujnych w Bieli. Wszyscy oni wydawali mi się niezwykle do siebie podobni, ze względu na jednolity, szary strój z kapturem, który rzadko zdejmowali. Pytanie o ich imiona również mijało się z celem, ponieważ nigdy ich nie ujawniali. Dla świata byli po prostu Strażnikami Stendarra. Była to zapewne jedna z reguł tego zakonu.

     Z wieży wyłoniły się jeszcze dwie osoby: młody Nord z długimi włosami i gładką, wygoloną twarzą oraz Dunmerka w nieokreślonym wieku. Oboje w szatach Strażników Stendarra. Przywitaliśmy się, jak zwyczaj każe.

     - Chcieliśmy was o coś spytać – oznajmiłem.

     Strażnik potrząsnął jednak głową, unosząc jednocześnie dłoń, jakby chciał mi przerwać. Podszedł bliżej, przyglądając mi się przymrużonymi oczami.

     - Dobrze się czujesz? – spytał nagle.

     Uśmiechnąłem się zażenowany, zdając sobie sprawę, że sam jestem winien swego złego samopoczucia.

     - Bywało lepiej – skinąłem głową. – Ale to nic takiego. Ot, jeden kielich wina za dużo wczoraj wieczorem.

     Ale strażnik zdecydowanie pokręcił głową i odwrócił mnie tak, że słońce padało mi na twarz. Uważnie obejrzał moje oczy.

     - To nie od wina. – odparł. – Zaraziłeś się ataksją. Nie miałeś ostatnio kontaktu ze szczurami?

     - Wczoraj rano ugryzł mnie ślizgacz – przyznałem. – Ale tylko lekko drasnął, nic poważnego.

     Wszyscy troje roześmiali się serdecznie.

     - To nie zębów ślizgacza trzeba się bać – odrzekł Nord. – Tylko jego śliny. Jeśli był zarażony, to ciebie pewnie też zakaził.

     - Na szczęście umiemy to wyleczyć – uśmiechnął się brodacz. – Zdejmij hełm.

     Umiejętności uzdrawiające Strażników Stendarra nie podlegały żadnej dyskusji. Potrafili wyleczyć nawet z wampiryzmu, o ile nie było to bardziej zaawansowane stadium. Posłusznie więc zdjąłem hełm i pochyliłem głowę. Brodacz położył mi dłoń na czole, zamknął oczy.

     - Niech ogarnie cię światło Stendarra – wymamrotał głosem, którego wibracje, za pośrednictwem ręki, przeniosły mi się na czoło. Poczułem przypływ ciepła i lekki zawrót głowy, po czym wszystko wróciło do normy.

     - Lepiej? – spytał strażnik.

     Odetchnąłem głęboko. Zmęczenie opuściło mnie, a ból głowy ustał niemal momentalnie.

     - Znacznie lepiej – zapewniłem. – Dziękuję.

A oto i Strażnik Stendarra, który uleczył naszego bohatera

     Lydia za moimi plecami zabrzęczała kiesą.

     - A to na pewno wam się przyda – odezwała się, wyciągając rękę z sakiewką.

     Strażnik potrząsnął głową.

     - Uzdrawianie jest naszym obowiązkiem – odrzekł. – Nie bierzemy za to pieniędzy.

     - Ale datek możecie przyjąć? – przekrzywiłem przekornie głowę.

     Dunmerka uznała za wskazane wtrącić się do rozmowy.

     - Jeśli przyjmiemy datek w takiej sytuacji, będzie to nic innego, jak zapłata za przysługę, którą jesteśmy zobowiązani dawać za darmo – odezwała się głębokim i dźwięcznym, nie pozbawionym kobiecego uroku głosem.– Słowne igraszki niczego nie zmienią.

     Lydia niecierpliwie potrząsnęła głową i trzaskiem postawiła ciężką sakiewkę na stole.

     - Jesteśmy zamożnymi ludźmi – odparła. – Mamy dużo złota i dzielimy się z potrzebującymi. To również nasz obowiązek. A wy potrzebujecie tego, żeby uzdrawiać innych, biedniejszych, których nie stać na leczenie.

     - Przyjmijcie, proszę – skinąłem głową. – Nam wiele nie ubędzie, a wam się przyda.

     Strażnicy z zażenowaniem spojrzeli po sobie.

     - Czy to nie będzie sprzeniewierzenie się naszym powinnościom? – spytał Nord.

     - Na pewno nie – zaprzeczyłem. – Potraktujcie to jak datek dla waszego zakonu. Zresztą, przecież zaraz poproszę was o przysługę.

     Cyrodiilijczyk skłonił się z pokorą, po czym schował mieszek do kieszeni.

     - Jak możemy wam pomóc?

     - Szukamy twierdzy Obrońców Świtu – oznajmiłem. – Wiem, że jesteście w pewnym stopniu sojusznikami, więc może będziecie coś wiedzieć.

     Strażnik spojrzał na nas z zadumą, po czym bez słowa wskazał nam wejście do wieży. Całą piątką udaliśmy się w tamtym kierunku, by w jej wnętrzu siąść przy stole i wysłuchać, co mają nam do powiedzenia.

     - Po pierwsze, nie jesteśmy sojusznikami – zaczął brodacz, smutnym głosem. – A powinniśmy byli nimi być, tylko zrozumieliśmy to za późno.

     - Obrońcami Świtu dowodzi Isran – dodała Dunmerka. –Kiedyś był jednym z nas. Ale pokłócił się z nami, zarzucając nam zbytnią bierność.

     - I odszedł? – spytałem.

     Dunmerka skinęła głową.

     - Uważał, że to nie może być przypadek – ciągnęła. – Wampiry były w Skyrim od zawsze, ale takiego nasilenia tego zjawiska nikt z nas nie pamięta.

     - W dodatku coraz częściej atakują w dzień – dodał Nord. – To niespotykane. Światło słoneczne jest przecież dla nich zabójcze. Przynajmniej było, do tej pory…

     - Isran uważał, że nowa umiejętność wampirów jest częścią jakiegoś większego planu – odezwała się znów Dunmerka. – Nalegał, żeby zacząć działać intensywniej. Żeby na razie dać spokój wyznawcom daedr, a skupić się na wampirach, śledzić je, wykraść im tajemnicę i zacząć przeciwdziałać. Na próżno…

     - W końcu odszedł, wraz z kilkoma poplecznikami – brodacz pokiwał łysiną. – Nie było to przyjacielskie rozstanie, o nie! Padło wiele bolesnych słów. Isran, czując własną bezradność, zrobił się zgorzkniały i zgryźliwy. I nieufny. Raczej nie spodziewaj się po nim uprzejmości.

     - To Redgard – uśmiechnął się Nord. – Ma południowy temperament.

     - Udało mu się odnowić część starego zamku w Wiosennym Kanionie – ciągnął brodacz. – Tam urządził bastion Obrońców Świtu.

     - Byłeś tam? – spytałem ciekawie.

     Westchnął i skinął głową.

     - Tak, byłem, ale nie zostałem miło przyjęty. Po ataku wampirów i zniszczeniu naszej głównej siedziby, Komnaty Czujnych, zrozumiałem, że…

     - Zaraz, zaraz – przerwała mu Lydia. – O czym ty mówisz? Komnata Czujnych zniszczona?

     Wszyscy troje pokiwali smętnie głowami.

     - Zniszczona i podpalona – westchnęła Dunmerka. – Wprawdzie nie spaliła się, bo śnieżyca stłumiła ogień. Ale nikogo żywego tam nie zastaliśmy. Tylko porozrzucane zwłoki strażników i wampirów.

     - I truchła wampirzych psów – dodał Nord. – Naszych, oczywiście, zabraliśmy i pogrzebaliśmy, tamtych zostawiliśmy. Ale z tego co wiem, nikt ich nie ruszał. Nie dobrały się do nich ani niedźwiedzie, ani wilki, ani nawet śnieżne pająki. Tak jakby roztoczono nad nimi jakąś klątwę. A może były nasączone jakąś trucizną… Nie wiem.

     - Kiedy to się stało?

     - Jakieś dwa miesiące temu – odrzekł brodacz. – Wtedy dotarło do mnie, że to Isran miał rację. Poszedłem tam, prosiłem o pomoc. Odmówił, twierdząc że nie ma tylu ludzi, aby zajmować się jednocześnie walką i ochroną strażników. Przy okazji zrugał mnie za naszą ślepotę. Jego słowa boleśnie mnie raniły, bo wiedziałem, że miał rację. Nic nie wskórałem. Nie zostało mi nic innego, jak wrócić tutaj. Ta wieża to już nasza jedyna ostoja.

Tyle zostało z Komnaty Czujnych po ataku wampirów

     Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Odwiedziłem kiedyś Komnatę Czujnych, przyznaję, że bardziej z ciekawości niż z rzeczywistej potrzeby. Leżała na północy, w Bieli, niedaleko fortu Dunstad. Nie była to jakaś luksusowa posiadłość, raczej przypominała obszerną, choć solidnie zbudowaną chatę w norskim stylu. Świątynia była drewniana, jedynie z kamienną podmurówką, toteż nietrudno było ją podpalić. Zwłaszcza, że nie była otoczona ani murem, ani fosą, ani też nie stała na wzgórzu, na które trudno byłoby się wspiąć. Strażnicy uważali pewnie, że świątynia powinna być ogólnie dostępna, dla wszystkich ludzi, elfów i innych ras. Nie przewidzieli, że wampiry urosną w siłę tak wielką, że jej zagrożą.

     - Jest coś jeszcze – odezwał się Cyrodiilijczyk. – Do tej pory wampiry żyły samotnie. Pojedynczy krwiopijcy nie byli trudnymi przeciwnikami. Teraz atakują grupami i odnoszę wrażenie, że ktoś nimi kieruje. Ktoś te ataki koordynuje. Ze zwierzyny zamienili się niemal w regularne wojsko. Powiedziałem to Isranowi. Spojrzał na mnie drwiąco i odparł, że sporo czasu zajęło mi zrozumienie oczywistych faktów, które od dawna próbował nam wytłumaczyć. No i to, co stało się z Komnatą Czujnych, tylko to potwierdza. To nie był atak zdesperowanego, głodnego wampira. To była zorganizowana akcja.

     Milczeliśmy przez chwilę, zanim zapytałem znów.

     - Zatem, gdzie jest ten Wiosenny Kanion?

     Brodacz chwycił mnie za ramię i wyprowadził na zewnątrz. Powiódł mnie ku zachodniemu krańcowi wzgórza.

     - Wprawdzie stąd nie widać – uśmiechnął się – ale można dostrzec szlak. – To niemal dokładnie w tym miejscu, w którym szlak przysłonięty jest przez tę górę. Idąc w stronę Pękniny, o jakiś strzał z łuku przed kamiennym mostem, po prawej stronie dostrzeżesz wąską szczelinę. Trudno znaleźć… Może lepiej zapamiętaj, że po przeciwnej stronie drogi, kilkanaście kroków przed nią, leży wielki, biały, owalny głaz. Dość charakterystyczny, lekko omszały. Szczelina jest częściowo przysłonięta przez rosnące tam krzewy, ale jak dokładnie się przyjrzysz, to ją dostrzeżesz. Jest wąska, ale człowiek nawet sporej postury da radę się tam przecisnąć. Dalej rozszerza się ona w krótki wąwóz, a potem w rozległą kotlinę. Po wyjściu z wąwozu nie można już nie dostrzec zamku. Jest naprawdę spory. Idź w górę, jest tam zresztą ścieżka, która doprowadzi cię do bramy.

     Podziękowałem za wskazówki, ale on po mojej minie zorientował się, że chciałbym zapytać o coś jeszcze.

     - To prawda – uśmiechnąłem się. – Ciekawi mnie historia tego zamku.

     - Mnie też – dodała Lydia, podchodząc do nas. – Nasz przyjaciel wspomniał, że to miało być więzienie dla syna jarla, który zaraził się wampiryzmem.

     Strażnik pokiwał głową.

     - Widać, to już kolejna wersja – uniósł brwi. – Nikt tego nie wie na pewno, ale historia o więzieniu dla wampira powtarza się bardzo często. Tyle tylko, że nie był to syn jarla, a cesarza. I że pierwotnie zamek miał mieć inne przeznaczenie, zdaje się jakaś tajna siedziba wojskowa, coś w stylu Świątyni Władcy Chmur w Cyrodiil. Plany zmieniono, gdy syn cesarza zaraził się wampiryzmem, a zamek był bliski ukończenia. Wtedy zamieniono go na więzienie. Niestety, historia ta nie jest naukowo potwierdzona. Równie dobrze może to być legenda.

     Podziękowaliśmy serdecznie za wszystkie informacje. Pożegnawszy życzliwych zakonników, udaliśmy się w drogę powrotną, aby jeszcze za dnia spróbować znaleźć tajemniczy wąwóz.

     Schodzenie zabrało nam trochę czasu. W międzyczasie popsuła się pogoda. Powiał zimny wiatr i zaczął padać mokry śnieg. Trzeba było bardzo uważnie stawiać stopy. Nogi porządnie nas bolały, gdy w końcu znaleźliśmy się na szlaku, blisko granicznej strażnicy.

     - Trudno uwierzyć, że to granica Cesarstwa – westchnąłem ciężko. – Kiedyś Morrowind było jego częścią.

     - Teraz jest sąsiadem – uśmiechnęła się Lydia. – Ważne, że przyjaznym.

     Wiatr dmuchnął nam w oczy płatkami śniegu. Odwróciliśmy się więc od granicy i zgodnie pomaszerowaliśmy w stronę Pękniny.

     A raczej w stronę tajemniczego Wiosennego Kanionu.