wtorek, 31 stycznia 2017

Rozdział XXI – Oko Magnusa

     Gdy na drugi dzień wszedłem do Komnaty Żywiołów, aż się zatrzymałem. Nad magiczną studnią lewitowała tajemnicza kula z Saarthal. Powoli okręcała się dookoła własnej osi, jak tańcząca nimfa. Oświetlała komnatę łagodnym blaskiem, wydobywając z cienia spokojną iluminację. W przejściu ujrzałem postać, stojącą w milczeniu i przyglądającą się niesamowitemu zjawisku. Po smukłej sylwetce poznałem Niryę. Gdy podszedłem, czarodziejka spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Odwzajemniłem uśmiech. Przez długą chwilę w milczeniu wpatrywaliśmy się w tajemniczą kulę. Nie potrzeba było słów. Chłonęliśmy jej tajemnicze piękno, nie wiedząc tak naprawdę, na co właściwie patrzymy. Ogarnęła nas jakaś błogość, jakby w obecności kuli nie mogło nam zagrozić żadne niebezpieczeństwo. Żadne z nas nie wierzyło, że coś tak pięknego mogłoby komukolwiek zagrozić.

Zimowa Twierdza - Komnata Żywiołów. Widoczna kula z Saarthal. Przyglądająca się jej czarodziejka to Nirya.

     Powoli zaczęli schodzić się studenci na zajęcia. Pierwszy przyszedł J’zargo. Skinął mi głową i usiadł na kamiennej ławce, po drugiej stronie komnaty. Brelyna i Onmund przyszli razem, witając mnie serdecznie. Wreszcie zjawił się Tolfdir. Nirya tymczasem, rzuciwszy pożegnalne spojrzenie kuli, odwróciła się i wolnym krokiem, zamyślona, opuściła komnatę.

     Zaczęły się zajęcia.

     Tego dnia nie nauczyłem się żadnego nowego zaklęcia. Stary czarodziej uprzedził nas, że trening będzie żmudny i mało interesujący, niemniej jest konieczny. Zwłaszcza w przypadku Onmunda i moim. Nasza mana wciąż była dużo słabsza od tej, którą dysponowali J’zargo i Brelyna. Jedynym sposobem, aby ją wzmocnić, był trening. A potem znów trening. A po treningu, następny trening. Do upadłego.

     A upaść było łatwo. Po którymś tam razie, gdy mana wyczerpywała się do zera, człowiek ledwo trzymał się na nogach. Jej regeneracja, pomimo wspomagającej szaty, wysysała ze mnie siły, jak wampir. Nie ukrywam, że z pewną dozą zazdrości spoglądałem na J’zargo, którego mana wydawała się być niewyczerpana, a rzucanie czarów ze Szkoły Zniszczenia zdołał opanować na równi z mistrzami Akademii. Aby uzyskać ten sam skutek co ja, zużywał znacznie mniej magicznej energii. Po pewnym czasie, gdy przywykliśmy do siebie wzajemnie, Khajit okazał się być całkiem dobrym kolegą i choć w dalszym ciągu trochę zadzierał nosa z powodu swych umiejętności, jego nastawienie do nas nieco się zmieniło. Przede wszystkim, wybaczył mi potraktowanie go Krzykiem. A gdy powiedziałem mu, jak cenię jego umiejętności, zwęził oczy z zadowolenia.

     - Ty możesz umieć to, co J’zargo – odparł. – Ale J’zargo nie może umieć tego co ty.

     W jego ustach brzmiało to jak najwyższy wyraz uznania, choć po prawdzie, to żadna to moja zasługa. Otrzymałem dar od bogów i jedyne, na co miałem wpływ, to jego wykorzystanie. Mam nadzieję, że zgodne z ich wolą i dobrem ludzkości.

     Do Arcaneum udałem się dopiero po zajęciach. Lydia już tam była. Stała oparta łokciami o biurko Uraga i o czymś zawzięcie z nim dyskutowała. Oczywiście, półgłosem, jak było przyjęte w Arcaneum i to tylko dlatego, że poza nimi nie było tam nikogo. Rozmowy w tym miejscu zawsze miały ograniczać się do niezbędnego minimum, aby nie rozpraszać innych, pogrążonych w lekturze.

     - Oby udało ci się zwyciężyć w następnej walce – pozdrowił mnie Urag.

     Sięgnąłem do zawiniątka i położyłem mu na biurku wszystkie trzy tomy.

     - Oto zaginione księgi – oznajmiłem.

     Urag nie był zaskoczony. Zapewne Lydia zdążyła mu już powiedzieć o naszym sukcesie. Ale z uznaniem pokiwał głową i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, szukając zapewne śladów walki na moim ciele.

     - No, no… - mruknął. – Widzę, że nic ci się nie stało…

     Wziął do ręki pierwsze tomisko. Ostrożnie, jakby było ze szkła. Pogładził skórzaną okładkę, sprawdził wytarty grzbiet, a potem otworzył ją i przyciskając palcem, pozwolił kartkom swobodnie przelecieć na drugą stronę, wsłuchując się uważnie w ich szelest. Wyglądało to jak badanie autentyczności woluminu. Urag, oczywiście, nie podejrzewał mnie o fałszerstwo, zawsze jednak mogło się zdarzyć, że to ja zostałem oszukany przez kogoś sprytniejszego.

     Ekspertyza musiała wypaść pomyślnie, bowiem Orsimer spojrzał na mnie z wdzięcznością.

     - Dziękuję – skinął głową. – Przejrzę je i dam znać Mirabelle, jeśli znajdę coś istotnego.

     Otworzył pierwszą z nich.

     - „Noc łez”, tak? – przeczytał tytuł. – Pamiętam, to nic ciekawego… Zdarzyło ci się do nich zajrzeć?

     Potwierdziłem.

     - Jeśli dobrze pamiętam – ciągnął, - ta zawiera ciekawe wnioski – wskazał na „O Artaeum”. – Powiedz o tym Tolfdirowi. I…

     Urwał i zerknął za siebie. Chciałem już odejść, ale zatrzymał mnie gestem. Przez chwilę rozglądał się po najbliższym regale, aż w końcu wybrał dwa tomy i wręczył mi je z lekkim uśmiechem.

     - Proszę – rzekł ciepło. – Myślę, że na to zasługujesz.

     Tylko ten, kto nie znał Uraga, mógłby nie docenić tego daru. Prędzej pożegnałby się z workiem złota niż z cenną księgą. W dodatku, musiały one należeć do jego prywatnego księgozbioru, bowiem zasoby Arcaneum były dla niego świętością i podarowanie ich komukolwiek byłoby w jego oczach kradzieżą. Zerknąłem na podane mi woluminy. „Kompletny wykaz zaklęć broni” – głosił tytuł. Bezcenna rzecz! A drugi? „Słowiki – prawda, czy fikcja?”. Co to takiego? Cóż, dowiem się niedługo. Na razie podziękowałem staremu Orsimerowi za cenny dar. Niezbyt wylewnie. Wylewność była przez to plemię źle widziana. Znacznie lepiej przyjął moje zapewnienie, że jeśli trzeba będzie zdobyć jeszcze jakieś księgi, chętnie się tego podejmę. Po jego minie widziałem, że już ma dla mnie jakieś zadanie, ale na razie mi go nie zdradził.

     Tolfdira nie spotkałem w Akademii. Po zajęciach udał się do Saarthal i wrócił dopiero po kilku dniach. Przez ten czas zajęli się nami inni magowie. Głównie Mirabelle.

     W Akademii zawsze wstawałem wcześnie. Zapewne skoncentrowana magia tego miejsca przyspieszała regenerację sił. Dość, że zawsze na zajęcia zgłaszałem się pierwszy. W Komnacie Żywiołów zwykle nikogo jeszcze nie było. Lubiłem te poranki, gdy w pustej komnacie siadałem na ławie i wpatrywałem się w tajemniczą kulę. Czasem podchodziłem bliżej, próbując odcyfrować znaki, ale było to jakieś starożytne pismo, zupełnie mi nie znane. 

     Któregoś takiego poranka usłyszałem za plecami kroki. Tolfdir przywitał mnie uśmiechem. Skłoniłem się z szacunkiem, ale starzec poklepał mnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć, abym skończył z tymi ceregielami.

     - Urag zasugerował, by się z tobą spotkać – odezwałem się półgłosem.

     - Naprawdę? – uśmiechnął się. – Czy ma jakieś informacje na temat naszego cudownego odkrycia?

     - Udało mi się zdobyć pewną księgę, „Noc łez” – odpowiedziałem.

     Tolfdir pokiwał głową.

     - Czy to ta o czymś zakopanym pod Saarthal?
Skinąłem głową.

     - Czymś, o co walczyli ludzie i elfy? – ciągnął. – Chyba będę musiał przeczytać ją ponownie. Szczegóły wyleciały mi z głowy.

     Tego dnia nie rozmawialiśmy o tym więcej, bo zaczęli schodzić się pozostali. Rozpoczęły się normalne ćwiczenia. Do rozmowy wróciliśmy dopiero po kilku dniach. Tym razem to ja zastałem jego w Komnacie Żywiołów, jak z bliska, mrużąc oczy, wpatrywał się w kulę i próbował szukać jakiegoś powtarzającego się wzoru w znakach, które ją pokrywały. Na odgłos moich kroków obejrzał się i uśmiechnął.

     - Po prostu nie mogę się oderwać – oznajmił, wskazując na kulę. – Cokolwiek to jest, piękno tego przekracza wszystko, co do tej pory widziałem. 

     Obszedł kulę dookoła wolnym krokiem.

     - Jeśli wybaczysz mi na chwilę, to myślę, że mogę poczynić kilka obserwacji…

     Cofnąłem się o krok, nie chcąc mu przeszkadzać. Widziałem, jak kopiuje jakiś znak w swoim kajecie, po czym uważnie obserwując przesuwające się przed jego oczami ryty, próbował porównać go z innymi. W końcu dał za wygraną.

     - Jestem przekonany, że udało ci się zauważyć te znaki – wskazał na kulę.

     Skinąłem głową. Znaki wprawdzie nie zawsze były widoczne, ale spędzałem tu sporo czasu i nie umknęły mojej uwadze.

     - Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego – mruknął. – Nie przypominają ayleidzkich, dwemerskich, daedrycznych… Ani nawet falmerskich.

     Zdumiałem się. Nie miałem pojęcia, że falmerowie znają pismo. W moim mniemaniu były to zbyt prymitywne istoty, w dodatku przecież ślepe. Jakże ślepe plemię może używać pisma? Ale Tolfdir był bardzo pewny swego, więc nie śmiałem mu przeczyć.

     - Doprawdy, to niezwykle ciekawe – ciągnął stary mag. – Nie jestem pewien, czy twoja wrażliwość dorównuje moje, biorąc pod uwagę lata doświadczenia, ale czujesz to?

     Mówiąc to, wyciągnął dłoń przed siebie, w kierunku kuli. Uczyniłem to samo. Istotnie, poczułem w palcach delikatne, magiczne wibracje. Ledwo wyczuwalne. Ta kula musiała być czymś w rodzaju skoncentrowanej magii, promieniującej na otoczenie.

Kula z Saarthal - widoczne znaki, o których wspomina Tolfdir

     - Ten cudowny przedmiot niemal promieniuje mocą magiczną – oznajmił. – Ale inną, niż wszystko, co do tej pory widziałem. Arcymag Aren już ciężko nad tym pracuje, więc miejmy nadzieję, że wkrótce będziemy mieć więcej informacji. Teraz ja…

     Urwał, zdziwiony pojawieniem się przybysza. Spodziewaliśmy się, że zaraz zacznie schodzić się reszta z nas, tymczasem do komnaty wszedł Ancano.

     Thalmorczyk nie cieszył się sympatią magów. Jednak o ile Mirabelle, czy Faralda podchodziły do niego z nieufnością, o tyle Tolfdir wręcz go nie znosił. Nigdy wprawdzie nam tego nie powiedział, ale było to doskonale widać. Teraz również ledwo dostrzegalny grymas przebiegł mu po twarzy. Próbował zignorować Thalmorczyka, ale ten nie dał mu na to szans, podchodząc do nas i z wyniosłą miną przerywając nasza rozmowę.

     - Obawiam się, że muszę się wtrącić – bez wstępów zwrócił się do Tolfdira. – Potrzebuję natychmiast porozmawiać z twoim wspólnikiem.

     Starzec aż poczerwieniał z oburzenia.

     - To wielce niestosowne – rzekł zimnym tonem. – Prowadzimy tutaj poważne badania!

     Ancano przybrał na twarz wyraz tak pełen słodyczy, że aż mnie zemdliło.

     - Tak, zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji – odparł przymilnym tonem. – Jednak ta sprawa nie może czekać.

     - Chyba nigdy nie przerywano mi w ten sposób! – zaperzył się Tolfdir. – Cóż za zuchwałość!

     Pomyślałem, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, skończy się na wymianie czegoś więcej niż słowa. Chciałem już złapać starca za rękę, ale ten nad podziw szybko się opanował.

     - Myślę, że skończymy to później – zwrócił się do mnie. – Gdy nikt nie będzie nam już przerywać!

     Rzucił elfowi wściekłe spojrzenie i wolnym krokiem odszedł na stronę. Ancano tymczasem spojrzał na mnie swymi zimnymi oczami.

     - Musisz ze mną natychmiast pójść! – rzekł tonem, nie znoszącym sprzeciwu. – Chodźmy!

     I ruszył w stronę wyjścia, jednak zatrzymał się i uniósł brew, widząc, że nie ruszam się z miejsca.

     - Nie rozumiem, co się dzieje – odezwałem się, siląc się na spokój.

     - Naprawdę? – skrzywił swoje wąskie wargi. – Cóż, pozwól, że wyjaśnię. Chciałbym wiedzieć, dlaczego na terenie Akademii przebywa ktoś, podający się za członka Zakonu Psijic. Co ważniejsze, chciałbym wiedzieć, dlaczego chciał rozmawiać właśnie z tobą. Dlatego właśnie utniemy sobie z nim pogawędkę i dowiemy się, czego właściwie chce.

     Na dźwięk tych słów dosłownie zdębiałem i wybałuszyłem oczy. Mnich z Psijic w Akademii? Nie musiałem niczego udawać, naprawdę nie miałem pojęcia, o co tu może chodzić.  Ancano chyba zorientował się po mojej minie, że niczego nie wiem, więc nie ciągnął mnie więcej za język, tylko ruszył przodem, a ja podreptałem za nim. Naprawdę, sam byłem ciekaw, czego może chcieć ode mnie mnich z Psijic. Prawie wybaczyłem Thalmorczykowi najście. Nie mogłem tylko wybaczyć wyniosłego tonu, z jakim zwrócił się do Tolfdira.

     - Nie jesteś tutaj zwykłym doradcą? – mruknąłem , idąc za nim.

     Ancano jednak nie dał się zbić z tropu.

     - Z technicznego punktu widzenia to prawda – odparł wciąż tym samym, pretensjonalnym tonem. – Ale mimo wszystko wciąż odpowiadam przed Aldmerskim Dominium i nie mogę tego zignorować. Nie martw się, możesz wrócić do swoich sporów i nic nie znaczących badań, gdy tylko ta kwestia zostanie rozwiązana.

     Może i dobrze, że po Akademii nie poruszałem się w zbroi i z mieczem u pasa. Gdybym go miał, pewnie zdzieliłbym go teraz przez ten ugrzeczniony pysk i miałbym kłopoty. A tak, musiało mi wystarczyć wyobrażenie sobie odcisku mojej tarczy na jego twarzy i wielkiej, czerwonej szczerby na środku jego czoła. Ale i to poprawiało humor…

     Ancano skręcił na schody, prowadzące do komnaty arcymaga. Zatrzymał się tak gwałtownie, że władowałem mu się na plecy. Ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby go za to przeprosić.

     - Teraz porozmawiasz z tym… mnichem – rzekł półgłosem, zwężając oczy jeszcze bardziej. – I dowiesz się, dlaczego tu jest. Następnie zostanie on usunięty z terenów, należących do Akademii.

     Nie wiem, skąd we mnie tyle cierpliwości. W każdym razie, Ancano nie otrzymał ciosu w nos, nie udusiłem go, nie podstawiłem mu nogi, ani nawet nie wrzasnąłem na niego, uświadamiając mu, jak nędznym jest stworzeniem. Minąłem go tylko i wszedłem do kwatery arcymaga.

     Savos Aren stał pośrodku komnaty, a naprzeciw niego ujrzałem mnicha w podobnym habicie, jaki miała na sobie zjawa w Saarthal. Czyli rzeczywiście mnich z Psijic. Wszedłem do kwatery, skłoniłem się lekko gościowi. Nastąpiła prezentacja i wymiana uprzejmości. Gość miał na imię Quaranir. I już na wstępie okazał mi, jak potężnym jest magiem. Uśmiechnął się i rzekł tajemniczo.

     - Nie bój się, proszę, nie skrzywdzę cię.

     Już miałem mu odpowiedzieć, gdy stało się coś dziwnego. Niesamowita jasność pojawiła się w pomieszczeniu. Odwracający się ku niemu Savos nagle skamieniał. Idący za mną Ancano zastygł w pół kroku. Poruszające się w lekkim przeciągu liście i kwiaty, rosnące w komnacie, nagle znieruchomiały jak zamrożone.

     - Co się dzieje? - spytałem zdumiony. – Co się wszystkim stało?

     I nagle zrozumiałem. Mnich zatrzymał czas!

     Muszę powiedzieć, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Sam znałem Krzyk, który pozwalał spowolnić na chwilę czas, ale zatrzymać go nie potrafiłem i nie sądziłem, że ktokolwiek to potrafi. Jakże potężną musiał władać magią!

     - Chciałbym z tobą po prostu porozmawiać – odrzekł Quaranir. – Stworzyłem nam możliwość rozmowy na osobności, ale niestety, nie na długo. Do rzeczy. Sytuacja w Akademii jest trudna, a wcześniejsze próby skontaktowania się z tobą zawiodły.

     Skinąłem głową, chcąc dać mu do zrozumienia, że słucham go uważnie.

     - Jestem przekonany – ciągnął mnich, - że powodem jest właśnie źródło problemu. Ten obiekt – wskazał na dół, gdzie mieściła się Komnata Żywiołów. – Oko Magnusa, jak nazywa go twój lud. Pochodząca od niego energia zapobiega próbom skontaktowania się z tobą przez wizje. Im dłużej się tu znajduje, tym groźniejsza jest sytuacja. Dlatego też pojawiam się tu osobiście, by poinformować, że trzeba coś z tym zrobić.

     Muszę przyznać, że zdumiała mnie ta wypowiedź. Nie miałem pojęcia, dlaczego zwraca się z tym do mnie. Byłem przecież początkującym magiem, nawet nie śniącym o takiej potędze, jaką on dzierżył w garści. W dodatku, tuż obok stał Savos Aren, znacznie silniejszy i znacznie bardziej doświadczony w sztuce magicznej.

     - Skoro to niebezpieczne – odezwałem się nieśmiało, - to dlaczego nic z tym nie zrobisz?

     Quaranir pokręcił głową.

     - Obawiam się, że to nie takie proste – odrzekł. – Zrozum, Zakon Psijic zazwyczaj nie… nie miesza się bezpośrednio w bieg wydarzeń. Moja obecność tutaj będzie postrzegana przez niektórych członków Zakonu jako afront. Gdy tylko skończymy, opuszczę Akademię. Zdaję sobie sprawę, że moje przybycie wznieciło podejrzenie, szczególnie u Ancano, twojego thalmorskiego współpracownika.

     Potrząsnąłem głową. Thalmorczyk na pewno nie był i nigdy nie będzie żadnym moim współpracownikiem. Ale na mnichu nie zrobiło to wrażenia.

     - W każdym razie – dodał, - mój zakon nie będzie się mieszał bezpośrednio. To zadanie należy do ciebie.
Wszystko to wydało mi się bardzo dziwne. Spojrzałem na niego podejrzliwie.

     - Dlaczego niby mam ufać tobie? – spytałem. – I twojemu zakonowi?

     Quaranir uśmiechnął się.

     - Masz na myśli niechęć Ancano do zakonu Psijic, jak mniemam? – zerknął pobłażliwie na Thalmorczyka. – Thalmorczycy postrzegają Zakon jako zagrożenie, ponieważ mamy władzę i nie pozwalamy im nas kontrolować. Zapewniam, że nie chcemy cię skrzywdzić.

     Uśmiechnąłem się. Może to i nie było zbyt szlachetne uczucie z mojej strony, ale natychmiast poczułem do niego sympatię przez sam fakt, że nie sprzyjał Thalmorowi.

     - W czym konkretnie jest problem? – spytałem, patrząc mu prosto w oczy.

     - Jak ci już może wiadomo, ten obiekt… To Oko… jest niewiarygodnie potężne. Ten świat nie jest na to gotowy. Jeśli to tu zostanie, ktoś to wykorzysta w złym celu – spojrzał wymownie na Ancano. – Wielu w Zakonie uważa, że już się… Inaczej… Niedługo coś może się stać. Coś, czego nie można już uniknąć.

     Brzmiało to przekonująco. Przypomniało mi się, co Tolfdir mówił o Zakonie Psijic. Chyba mogę mu zaufać?

     - Pomogę – zapewniłem. – Ale nie wiem, co mam uczynić.

     Quaranir skinął głową.

     - Niestety – odparł. Przyszłość jest dla mnie równie nieczytelna jak dla ciebie. Przytłaczająca moc Oka utrudnia nam widzenie. Obawiam się, że i tak już przekroczyłem pewną granicę, ale powiem ci jeszcze: poszukaj Natchnionego z Dunlain, tu w Akademii. On może mieć spójniejszą wizję niż my.

     Potrząsnąłem głową. Nie znałem tu nikogo, kogo by tak nazywano.

     - Kim jest ten Natchniony z Dunlain? – spytałem.

     - Kiedyś był studentem w Akademii – odparł Quaranir. – Teraz jest… czymś innym.

     Czymś innym… Na wszystkie demony, czy wszyscy mistrzowie muszą mówić zagadkami? Czym, na bogów? Drzewem? Kawałkiem muru? Posągiem?

     - Czy wiesz, gdzie znajdę Natchnionego? – spytałem.

     - Nie – potrząsnął głową. – Nie jestem pewien. Jest gdzieś w Akademii. Jeden z twoich kolegów z pewnością wie, gdzie go szukać.

     Quraranir rozejrzał się na boki.

     - Przykro mi, że nie mogę ci bardziej pomóc, ale ta rozmowa wymaga ode mnie zbyt dużego wysiłku. Obawiam się, że muszę cię opuścić. Będziemy cię obserwować i służyć radą, jak tylko możemy. Wszystko zależy od ciebie. Nie zapominaj o tym.

     I nagle wszystko wróciło do normy. Ancano dokończył krok, Savos przesunął spojrzenie w stronę mnicha, a liście drzewa znów zaczęły lekko drgać. 

     - Przepraszam, chyba nie dopuściłem cię do głosu – rzekł uprzejmie Savos do mnicha, zapewne kończąc jakąś rozpoczętą przed moim wejściem kwestię.

     Zupełnie inaczej zachował się Ancano, z właściwą swojemu plemieniu arogancją. Stanął pomiędzy nami, przyjrzał się najpierw mnie, potem Quaranirowi, jakby czekał na wynik konfrontacji. Tymczasem Quaranir udał wielkie zdziwienie moim widokiem. Opuścił oczy i potrząsnął głową, jakby stwierdził swoją pomyłkę i wcale nie o mnie mu chodziło. U Thalmorczyka wywołało to ukłucie podejrzenia.

     - Tak? – spytał, spoglądając raz na mnie, raz na niego. – Co to ma znaczyć.

     - Przepraszam – odezwał się spokojnie mnich. – Chyba nie rozumiem…

     - Nie pogrywaj ze mną! – rozzłościł się Ancano. – Prosiłeś o konkretnego członka Akademii. Oto on. Teraz gadaj, czego chcesz.

     Quaranir skłonił się przepraszająco. 

     - Zaszło nieporozumienie - wskazując na mnie, uczynił gest, jakby chciał powiedzieć, że nieporozumienie dotyczyło niewłaściwej osoby. – Nie powinno mnie tu być. Proszę o wybaczenie.

     - Co? – Ancano aż pobladł z oburzenia. – Cóż to za sztuczki? Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie dowiem się, co kombinujesz!

     - Nic nie kombinuję – Quaranir nie podnosił głosu. – Przepraszam, jeśli w jakiś sposób zawiniłem.

     I skłoniwszy się arcymagowi i mnie, ruszył przed siebie, w kierunki drzwi. Chcąc nie chcąc, Ancano podążył za nim.

     - Jeszcze zobaczymy… - syknął niezadowolony.

     Arcymag spojrzał na mnie zdumiony i lekko wzruszył ramionami.

     - Nie… - pokręcił głową. – Nie jestem pewien, co się stało. Mnich z Zakonu Psijic przybywa tu po tylu latach… - dotknął ręką czoła. – A potem po prostu odchodzi…

     Westchnął cicho.

     - Mam nadzieję, że go w żaden sposób nie uraziliśmy.

     W pierwszej chwili chciałem powiedzieć mu o wszystkim. Ale zaraz coś mnie tknęło. Dlaczego Quaranir niczego mu nie zdradził? Czyżby mu nie ufał? Ja sam nie miałem żadnych powodów, by nie ufać Savosowi, więc dlaczego? Może chodziło o zbytnią pobłażliwość dla Ancano? Tak, to możliwe. Arcymag tolerował jego szarogęszenie się, więc być może i dopuszczał go do niektórych sekretów. A to już mi się nie podobało. O nie, żadnych informacji ten zarozumiały Thalmorczyk ode mnie nie dostanie!

     Rozłożyłem więc ręce, udając, że nic z tego nie rozumiem. Savos uśmiechnął się tylko przepraszająco za całą tę sytuację i skinął mi życzliwie głową, gdy wychodziłem. Podążyłem do Komnaty Osiągnięć. Postanowiłem porozmawiać z Tolfdirem. Temu człowiekowi bowiem ufałem bezgranicznie.

Okazało się, że wizyta Quaranira została uwieczniona na ikonografii - mnich Psijic (w kapturze) kieruje się w stronę mostu.

     Natchniony z Dunlain. Nigdy przedtem nie słyszałem tego… Nie wiem sam. Imienia? Przydomku? Dość, że brzmiało trochę niesamowicie. Nie wiedziałem, kim on jest i czy powinienem się go obawiać. Miałem nadzieję, że Tolfdir powie mi o nim coś bliższego.

     I znowu stary mag był nieuchwytny. Przez cały dzień. Spotkałem go dopiero wieczorem, w jednej z komnat mieszkalnych. Siedział tam i dyskutował o czymś z innym magiem, Erenthirem, jedynym Bosmerem w Akademii, którego bardzo lubiłem za nieustający dobry humor.

     Przeprosiłem, że przeszkadzam w rozmowie, ale Tolfdir potrząsnął tylko głową.

     - Dobrze jest widzieć, jak młodsze pokolenia garną się do nauki! – zapewnił.

     Miałem ochotę opowiedzieć mu o wszystkim, nie chciałem jednak wtajemniczać Erenthira. Nie dlatego, żebym mu nie ufał, ale uznałem, że to nie jest tylko moja tajemnica i nie może o niej wiedzieć zbyt wiele osób. W końcu, Quaranir powierzył ją tylko mnie. Poprosić elfa o możliwość porozmawiania w cztery oczy, byłoby sporym nietaktem, zważywszy, że była to jego komnata.

     - Czy dane ci było słyszeć o Natchnionym z Dunlain? – spytałem tylko.

     Tolfdir uniósł brwi w wielkim zdziwieniu.

     - O, proszę… To imię, którego nie słyszałem już od jakiegoś czasu.

     Potarł bezwiednie czoło, jakby chciał sobie coś przypomnieć.

     - Na bogów, minęły lata, od kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem – westchnął takim tonem, jakby czuł z tego powodu wyrzuty sumienia. – Podejrzewam że wciąż można znaleźć go w Midden, ale nie sprawdzałem tego.

     Midden… Co to takiego?

     - Zamierzasz go odwiedzić? -  Tolfdir spojrzał na mnie i uśmiechnął się. – Przekaż mu ode mnie pozdrowienia, dobrze?

     A, zatem nie był to nikt groźny. Pozdrowień nie przekazuje się wrogowi, tylko przyjacielowi…

     - Gdzie jest Midden? – spytałem.

     - Pod Akademią – odrzekł Tolfdir, jakby mówił o czymś oczywistym. – Nie jest to zbyt przyjazne miejsce, więc jeśli postanowisz tam zejść, to uważaj na siebie.

     Mówiąc ostatnie słowa, spojrzał na mnie błagalnie. Czuł się odpowiedzialny za moje bezpieczeństwo. W jego ustach znaczyło to: „Nikomu innemu nie pozwoliłbym tam pójść, ale ty dasz sobie pewnie radę, tylko błagam, nie ryzykuj niepotrzebnie”. Od chwili naszej wspólnej przygody w Saarthal, ufał mi pod tym względem, ale zawsze na dnie jego dobrego serca tliła się ta iskierka niepewności.

     Dziś, po wielu latach, często wspominam tego szlachetnego człowieka i jestem dumny z faktu, że obdarzył mnie zaufaniem i przyjaźnią. Szczery, pogodny i o złotym sercu, a przy tym potężny i nieustraszony. Przynajmniej o siebie. I całkowicie oddany swoim uczniom. 

     Nie chciałem mu zabierać więcej czasu. Skłoniłem się więc tylko lekko i wyszedłem, z postanowieniem, że o Midden spytam kogoś innego. Było już późno, więc przełożyłem to na jutro. Poszedłem do siebie. A tam czekała mnie niespodzianka. Gdy tylko wspomniałem o Midden, Lydia oświadczyła, że już tam była.

     - Ale tylko zajrzałam – zapewniła. – Nie weszłam głębiej niż dwadzieścia kroków. Wydało mi się, że nic tam nie ma i zawróciłam.

     - Więc ty wiesz, gdzie to jest?

     - No… Pod nami! – wskazała na posadzkę. – To znaczy, wejście jest pod Komnatą Spokoju, ale podziemia rozciągają się podobno pod całą Akademią.

     - Jak wyglądają?

     - Puste, zimne, ciemne, od wielu lat nieużywane.

     - Jaskinie?

     Potrząsnęła głową.

     - Piwnice. Ale zupełnie puste. Chyba że dalej, gdzie nie wchodziłam. A dlaczego pytasz?

     - Muszę się tam jutro wybrać – odrzekłem. – Poszukać Natchnionego z Dunlain.

     - Musimy – poprawiła mnie. – Kto to jest ten Natchniony?

     - Nie mam pojęcia – przyznałem. – Mam nadzieję, że dowiem się jutro.

     Po czym opowiedziałem jej o Quaranirze i mojej z nim rozmowie. Słuchała uważnie. A potem potrząsnęła głową i stwierdziła.

     - Ktokolwiek to jest, dziwne sobie wybrał mieszkanie. Pewnie jakiś pustelnik, żyjący w odosobnieniu.

     - Ostatnio taki pustelnik okazał się być smokiem – uśmiechnąłem się, wspominając Paarthurnaxa.

     - Ten pewnie będzie równie przyjazny – szepnęła z nadzieją. – Przekonamy się jutro.

     Mimo wszystko czułem niepokój.

środa, 25 stycznia 2017

Rozdział XX – Wdzięczność Azury

     Do domu dotarliśmy bardzo późno. Nie miałem sił zagłębiać się w lekturę. Zrobiłem to dopiero nazajutrz. A i to nie od razu.

     Rano czułem się bardzo dziwnie. Wstałem zmęczony i niewyspany, choć przecież spałem jak kamień. Drażniło mnie światło słoneczne i czułem lekki ból głowy. Zupełnie, jakbym poprzedniego dnia wypił za dużo wina. I miałem ogromną ochotę na krwisty stek. Ale nie usmażony, lecz surowy! Prześladował mnie cały ranek. Świeży, pachnący, ociekający krwią… Dziwne, bo nigdy dotąd nie gustowałem w takiej niezwykłej kuchni.

     Apetyt ten skłonił mnie do wyjścia z domu. Poszedłem na rynek, kupić kawał krwistego mięsa, a przy okazji sprzedać trochę drobiazgów. Przez cały czas mrużyłem oczy. Belethor w swym sklepie przywitał mnie uprzejmie, jak zawsze, ale gdy dokonywaliśmy transakcji, nie spuszczał ze mnie oczu.

     - Dobrze się czujesz? – spytał. – Wyglądasz dość blado…

     Przyznałem, że czuję się nie najlepiej. Do tej pory kładłem to jednak na karb zmęczenia. Jednak skoro Belethor zauważył jakieś zmiany, uznałem, że lepiej zasięgnąć porady kogoś kompetentnego. Dlatego ze sklepu udałem się prosto do Daniki, kapłanki Kynaret, znanej w Białej Grani uzdrowicielki. Ta, gdy tylko mnie zobaczyła, bez słowa wcisnęła mi w dłoń uzdrawiającą miksturę i nakazała ją natychmiast wypić. Rzeczywiście, gdy na chwilę otoczyła mnie złotawa mgiełka, poczułem się dużo lepiej.

Biała Grań - Świątynia Kynaret. Po lewej stronie widać kapłankę Danicę Piękno-Wiosny, dokonującej aktu magicznego uzdrawiania chorego

     - Miałeś dziś ochotę na krwiste danie – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

     - Skąd wiesz? – spytałem zdziwiony.

     - A na ciele twojej żony nagle zainteresowały cię żyły.

     Zaczerwieniłem się, ale przyznałem jej rację. Dziś rano odczuwałem dziwną przyjemność, gdy dotykałem i całowałem Lydię w miejsca mocno pulsujące. Wprost nie mogłem oderwać ust od jej szyi. Tylko skąd Danica o tym wie?

     - Bo znam tę chorobę – odparła. – Zaraziłeś się wampiryzmem.

     Aż nogi się pode mną ugięły.

     - Nie bój się, to było pierwsze stadium – uśmiechnęła się. – Gdybyś z tym zwlekał, nie byłoby tak łatwo to uleczyć. Pamiętaj, że najłatwiej wyleczyć się pierwszego dnia. Jeśli to potrwa kilka dni, odczynienie choroby staje się niemożliwe.

     - Niemożliwe?...

     - A przynajmniej bardzo trudne.

     Byłem jej bardzo wdzięczny za pomoc. Chwyciłem kiesę i dałem suty datek na świątynię. Zwyczajowej zapłaty za uleczenie przyjąć jednak nie chciała. Poprosiła mnie o coś innego. Nadstawiłem ucha. Otóż, Zielonnik, ogromne, suche drzewo, rosnące przed świątynią, wciąż można było jeszcze uratować. Podobno nie umarło, tylko zapadło w coś w rodzaju snu. Aby się obudzić na powrót, potrzebowało soku z innego drzewa, tego samego gatunku, drzewa-matki. A rosło ono daleko stąd, w podziemnym sanktuarium, ukrytym przed ludzkim okiem. Drzewo to było bardzo stare i uznawane za święte. Ponoć Zielonnik powstał przed wiekami z jego odnóżki. Ale zdobyć jego sok nie było łatwą sprawą. Drzewo to bowiem przez wieki pokryło się korą tak twardą, że zranić je mogła tylko jedna broń – Zguba Pokrzyw. Był to rytualny, ebonowy zdaje się sztylet, o niezwykle twardym i specjalnie ukształtowanym ostrzu. A znajdował się on w posiadaniu sekty groźnych i krwiożerczych wiedźm, którym należało go wykraść, robiąc przy okazji z nimi porządek. Ich siedziba leżała gdzieś u podnóża Gardła Świata, w miejscu zwanym Sierocą Skałą, niedaleko Helgen.

     Czy to zrobię? Oczywiście! Dla Świątyni. Dla świętego drzewa. Dla samej Daniki-Uzdrowicielki, którą bardzo poważałem i z którą zdążyłem się zaprzyjaźnić podczas wojny, kiedy to oboje uzdrawialiśmy rannych w jej świątyni.

     - Ale nie mogę tego zrobić teraz – odpowiedziałem. – Teraz mam do wykonania inną misję, dla Akademii.

     Danica Piękno-Wiosny uśmiechnęła się.

     - Drzewo śpi – odparła. – I spać będzie jeszcze długo. Ale nie przez wieczność. Gdy uporasz się ze swoją misją, przynieś mi Zgubę Pokrzyw.

     Obiecałem jej to solennie.

     Do domu wpadłem jak wicher. Wcisnąłem Lydii buteleczkę z lekarstwem i nakazałem niezwłocznie wypić. Niby nie miała żadnych objawów wampiryzmu, ale przecież mogła zarazić się ode mnie. Nieufnie powąchała zawartość fiolki, ale stwierdziwszy, że to tylko dobrze jej znane lekarstwo, wypiła bez ceregieli.

     - Już myślałam, że to jakiś napój nasenny – mrugnęła do mnie.

     - A po co bym ci to dawał? – wzruszyłem ramionami.

     Przeciągnęła się zmysłowo, jak kot.

     - Żeby mnie potem niecnie wykorzystać – zamruczała.

     - Zgadłaś – roześmiałem się. – To właśnie po to.

     - A, to w porządku…

     W domu zjadłem normalne śniadanie, bez żadnych krwistych potraw. Popiłem czystą, źródlaną wodą i z zadowoleniem stwierdziłem, że wcale nie mam ochoty na kielich niczyjej krwi. A potem zabrałem się za lekturę. Na pierwszy ogień poszła „Noc Łez”, pióra Dranora Seletha.

     Historycznie Saarthal jest bardzo ważnym miejscem na mapie Skyrim, aczkolwiek wielu nie pamięta go z nazwy. To, rzecz jasna, jedna z pierwszych większych norskich osad, jedno z pierwszych ludzkich miast w Skyrim oraz najwcześniejsza znana stolica ich cywilizacji. Miała tam również miejsce straszliwa rzeź, gdy elfy próbowały przepędzić Nordów ze Skyrim, lecz zdołały jedynie wzbudzić gniew ludzi, który przybrał formę Ysgramora i jego osławionych pięciuset Towarzyszy…

     Księga wspominała dalej o Traktacie Vingalma, który opisywał Altmerów i Dwemerów z tego okresu. Potem opisywała prawdopodobną przyczynę rzezi, sugerując, że nie była to zwykła bitwa o terytorium, jakich rozegrało się w przeszłości wiele, ale chodziło o coś więcej. Ponoć Nordowie coś znaleźli, głęboko pod ziemią i próbowali to ukryć. Elfy najechały na nich nie po to, by ich wypędzić, ale po to, by przywłaszczyć sobie ich znalezisko. Nie udało się im, dzięki Ysgramorowi, a znalezisko spoczęło bezpiecznie pod ziemią, ukryte przed światem.

     Zamknąłem księgę i zamyśliłem się. Nie było tam opisu tego znaleziska i próżno go tam szukać, ale byłem przekonany, że chodzi o tajemniczą kulę, którą znaleźliśmy wraz z Tolfdirem. Ale ani słowa o tym, co to właściwie jest i do czego mogło służyć. Może znajdę coś w drugiej księdze?

     Sięgnąłem po „O Artaeum”, pióra Taurce Il-Anselma. Ten tom był grubszy i staranniej napisany, choć nieco podniszczony.

     Wyspa Artaeum (czytaj: ar-TEV-um) jest trzecią co do wielkości wyspą archipelagu Summerset. Położona jest na południe od moridunońskiej wioski Potansa i na zachód od wioski Runcibae, leżącej na kontynencie. Znana jest głównie jako siedziba Zakonu Psijic, najstarszej być może grupy monastycznej w Tamriel.

     Pierwsze zapiski o Pcijicach pochodzą z roku 20 pierwszej ery i dotyczą znanego, bretońskiego mędrca Voerneta, który udał się na wyspę Atraeum, by spotkać się tam z Iachesisem, Mistrzem Rytuału Psijiców.

     Nawet w owych czasach Psijicowie byli doradcami królów i zwolennikami „Prastarej Drogi”, o której wiedzę czerpali od ras pierwotnie zamieszkujących Tamriel. Prastara Droga to filozofia medytacji i studiów nad poddaniem sił natury woli jednostek. Różni się pochodzeniem od magii, lecz rezultaty jej działania są podobne…

     Dalej znalazłem wzmiankę o tym, że wyspa znikła z archipelagu Summerset na początku drugiej ery, mniej więcej wtedy, gdy w Tamriel powstała Gildia Magów, lecz przyczyn nie podano. Za to po pięciuset latach pojawiła się na nowo, w dodatku zamieszkiwały ją te same osoby. To już było bardziej niż zadziwiające. Wyglądało to bowiem, jakby cała wyspa wraz z mieszańcami, dokonała przeskoku w czasie.

     Potem kilka innych wzmianek historycznych o cesarzach, zasięgających rady w zakonie oraz nieufności, jaką go w końcu otoczono. Dalej trochę spekulacji na temat obecnego położenia wyspy. Miała ona ponoć przemieszczać się zgodnie z wolą Rady. Kilka opisów samej wyspy, podobno pięknej, pełnej idyllicznych sadów, czystych pastwisk, zamglonych lasów i niepowtarzalnej architektury, jak na przykład zabytkowa Wieża Ceporah, ponoć do dziś używana do jakiegoś rytuału. W sumie, niczego ta pozycja nie wniosła do mojej wiedzy o tajemniczym znalezisku. Odłożyłem księgę na półkę niemal dokładnie w tej chwili, w której zawołała mnie Lydia. Podniosłem się i zszedłem na dół, gdzie moja żona z zażenowaniem przyznała się, że nasz obiad jest nie do ujedzenia.

     - Bo mi się posoliło dwa razy!...

     Roześmiałem się w głos i przytuliłem ją do siebie.

     - Chodźmy do oberży – szepnąłem jej do ucha. – Posiedzimy wśród ludzi, pogawędzimy… Balbus pewnie znowu upichcił jakieś mięsiwo z ziołami.

     - Muszę z nim pogadać, jak on to robi…

     Trzeba przyznać, że „Pod chorągwianą klaczą” kuchnia była zacna. Lydia nie zastała wprawdzie Balbusa, bo ten włóczył się gdzieś nad rzeką, zbierając zioła do przypraw, ale ucięła sobie pogawędkę z Huldą, a ta dała jej jakiś prosty przepis na smaczną potrawę.

     Towarzystwa nie udało nam się znaleźć. Gospoda o tej porze świeciła pustkami. Ale za to najedliśmy się do syta.

     Trzecią księgę otworzyłem dopiero na drugi dzień. „Ostatni król Ayleidów”, pióra Herminii Cinny. Wstęp sugerował dzieło historyczne, a nawet prehistoryczne.

     Ayleidzi, czyli kontynentalne wysokie elfy, przez wieli władali Cyrodiil w mitycznych czasach, przed początkiem zapisanej historii. Prawdę mówiąc, jedną z pierwszych zapisanych dat jest upadek Wieży z Białego Złota, w roku 1E 243, powszechnie uważany za oznakę końca Ayleidów.

     Choć panowanie Ayleidów w Cyrodiil faktycznie zostało przerwane w 1E 243, był to tylko jeden z najwyraźniejszych etapów rychłego końca długotrwałego upadku. Pierwsze dwa stulecia pierwszej ery były areną wzmagających się sporów między wielkimi ayleidzkimi władcami Cyrodiil. Prawdopodobnie Alessja wykorzystała okres wojny domowej, by wywołać swe powstanie. Cesarscy historycy tradycyjnie przypisywali jej zwycięstwo interwencji ze Skyrim, lecz wygląda na to, że podczas oblężenia Wieży z Białego Złota Alessja otrzymała co najmniej równie silną pomoc od zbuntowanych ayleidzkich władców…

     Miło czytało się historię ojczystych stron. Imiona Alessji, czy wspomnianego dalej Marukha nie były mi obce, choć moja wiedza na ich temat kończyła się na imionach. Księga opisywała nie tylko powstanie Alessji, ale i dalsze dzieje, kiedy to pomimo powstania, okupacja trwała nadal. To przyczyniło się do powstania tak zwanego Zakonu Alessjańskiego, założonego przez Marukha, który systematycznie zaczął wybijać pozostałych w Cyrodiil Ayleidów. Ci zaś, którzy nie zginęli, uszli do Puszczy Valen i Wysokiej Skały. Pomimo tych wydarzeń, jakieś resztki Ayleidów zdołały przetrwać w Cyrodiil, aby 482 roku zadać Alessjanom klęskę na Glenumbryjskich Wrzosowiskach. W sumie, ciekawa lektura, ale nie na interesujący mnie temat.

     Rzuciłem księgę na półkę i rozprostowałem zdrętwiałe kości. Nie ma rady, trzeba się znów wybrać do Zimowej Twierdzy i odnieść księgi Uragowi. Szkoda, że niczego konkretnego się z nich nie dowiedziałem. Ale może ktoś mądrzejszy ode mnie znajdzie w nich jakieś wskazówki. Może Tolfdir, albo Aren Savos…

*          *          *

     Postanowiliśmy w drodze zboczyć nieco ze szlaku i odnieść Gwiazdę Azury do kaplicy. Byłem pełen niepokoju, jak daedra przyjmie uszkodzoną gwiazdę. Pocieszałem się, że przecież to nie ja zniszczyłem klejnot, więc nie może mieć do mnie pretensji. Choć ze wszystkich daedr Azura była najbardziej umiłowaną przez śmiertelników – i nie bez powodu – niepokój jakoś nie chciał mnie opuścić. Mimo wszystko, była daedrą…

     Minęły trzy dni, zanim dotarliśmy do fortu Kastav, gdzie dawni towarzysze z Legionu przenocowali nas i nakarmili. Było między nimi kilku żołnierzy, znanych nam osobiście, a nawet jeden z tych, których sam uwolniłem z więzienia w podziemiach tego fortu. Nic dziwnego więc, że przyjęto nas bardzo gościnnie. Rankiem, pożegnawszy legionistów, zaczęliśmy wdrapywać się na górę, gdzie znajdowała się kaplica Azury. Nie spotkaliśmy po drodze żadnego śnieżnego trolla, ale musieliśmy zmierzyć się z Lodowym Upiorem. Nie był to już dla nas groźny przeciwnik. Nasze elfie blachy skutecznie chroniły przed jego zębami, a magia ognia, którą posługiwałem się już całkiem swobodnie, nieodmiennie była dla niego zabójcza. Nie minęło południe, gdy stanęliśmy pod cokołem kaplicy.

Pomnik Azury na szczycie góry

     Aranea nie wydawała się być rozżalona z powodu uszkodzenia Gwiazdy. Przeciwnie, gdy odwinąłem ją z zawiniątka, oczy jej pojaśniały, a na twarzy pojawił się zachwyt.

     - Gwiazda Azury! – westchnęła z przejęciem. – Wiedziałam, że Pani Zmierzchu nie przysłała cię bez powodu. Oddaj mi ją. Poproszę Azurę o oczyszczenie Gwiazdy, by odzyskała swój dawny blask.

     - Proszę, weź to – podałem jej ostrożnie klejnot, czując wielką ulgę.

     Aranea chwyciła podaną jej Gwiazdę i z szacunkiem ułożyła ją na ołtarzu. Potem przymknęła oczy i wzniosła ręce ponad głowę.

     - Odprawię rytuał – szepnęła.

     Cofnęliśmy się trochę, nie chcąc jej przeszkadzać. Ale nie było to potrzebne. Rytuał bowiem, jak się okazało, polegał tylko na modlitwie.

     - Azuro, Matko Róż – zawołała kapłanka. – Bogini Świtu i Zmierzchu! Twój wybrany czempion zwrócił ci Gwiazdę!

     Przez długą chwilę stała bez ruchu, z zamkniętymi oczami. Potem jednak w jej twarzy zaszła zmiana. Uniosła brwi i nieznacznie kilkakrotnie skinęła głową, jakby wsłuchując się w czyjeś słowa. Czy ona naprawdę słyszała Azurę?

     Moje wątpliwości zostały rozwiane bardzo szybko, bowiem Aranea otworzyła oczy i ciepło spojrzała na mnie.

     - Sama chce z tobą porozmawiać – oznajmiła z lekkim uśmiechem. – Ułóż dłoń na ołtarzu, a usłyszysz jej głos.

     Z pewnym wahaniem zbliżyłem się do kamiennego ołtarza. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wyciągnąłem jednak dłoń przed siebie i dotknąłem kamiennej płyty. Była zimna. Najpierw dotknąłem ją końcami palców, potem jednak położyłem na niej całą dłoń. Przez chwilę nic się nie działo…

     - Witaj, śmiertelna istoto!

     Głos Azury był tak potężny i dźwięczny, że odruchowo skuliłem się i o mało nie oderwałem ręki od ołtarza. Opanowałem się jednak w miarę szybko. To wprawdzie daedra, ale ze swym kapryśnym i mściwym rodzeństwem nie ma nic wspólnego. To Azura!

     A głos mówił dalej. Dźwięcznie i śpiewnie. Jego melodia odbijała się przyjemnym ciepłem w sercu. Wyraźnie czułem w nim uśmiech. I to uśmiech pogodny i kochający.

     - Korzystając z mojego przewodnictwa, udało ci się przejść przez zasłonę Zmierzchu i ocalić moją gwiazdę przed Malynem Varenem. Lecz jego dusza wciąż kryje się gdzieś wewnątrz, chroniona przez zaklęcia. Dopóki nie zostanie ona zniszczona, mój artefakt będzie dla ciebie bezużyteczny.

     Chyba zaczynałem rozumieć. Malyn sam sobie zrobił coś, czego ja nigdy nie uczyniłbym innemu człowiekowi - uwięził własną duszę w klejnocie. Było to najgorsze, co można zrobić śmiertelnikowi. Zamiast pozwolić mu odejść w zaświaty, trzymało się jego duszę zamkniętą w niebieskim krysztale. Dlaczego Malyn to zrobił? Nie wiedziałem, ale uznałem, że trzeba mu pomóc nawet wbrew jemu samemu.

     - Czy istnieje jakiś sposób na oczyszczenie Gwiazdy? – spytałem nieśmiało.

     W głosie Azury wyczułem uśmiech.

     - Ostatecznie gwiazda pogrąży się z powrotem w mojej krainie – odrzekła. – Przyjmie ją próżnia Otchłani. Obawiam się jednak, że nie masz tych stu, albo więcej lat, by tego doczekać… Nie, pozostała już tylko jedna możliwość. Wyślę cię do wnętrza Gwiazdy. Wygnasz stamtąd duszę Melyna.

     Zadrżałem. Wiedziałem, co to oznacza. Miałem go po prostu zabić po raz drugi. Zabić, by uwolnić jego duszę z zamknięcia i jednocześnie uwolnić klejnot od niego samego.

     Azura chyba wyczuła moje wahanie.

     - Daj mi znać, gdy będziesz gotowa, śmiertelna istoto.

     Powiedziała to głosem łagodnym i ciepłym. W jej ustach słowa „śmiertelna istoto”, jak zawsze zwracały się do nas daedry, nie miały pogardliwego odcienia. Przeciwnie, odniosłem wrażenie, że są wyrazem troski o mój kruchy żywot. Wahanie momentalnie mi przeszło.

     - Mogę już wejść do Gwiazdy – zapewniłem lekko drżącym głosem.

     - Nie trać wiary, śmiertelna istoto – szepnęła Azura. – Będę nad tobą czuwać.

     I nagle świat przed moimi oczami rozmył się, jakby ktoś wrzucił mnie do mętnej wody. Ale tylko na krótki czas. Już po chwili obraz zrobił się ostry i wyraźny. Tyle tylko, że nie była to już kaplica Azury.

     Znalazłem się w dziwnym miejscu, jakby zbudowanym ze szkła. Przypominało to lodową jaskinię. Pod nogami miałem chodnik, wybrukowany sześciokątnymi, na pół przezroczystymi kryształami. Ściany korytarza nie tworzyły sklepienia – sklepienia nie było. Rozrastały się po bokach, jak trawa po obu stronach wąskiej ścieżki, zbudowane z długich i cienkich kryształów. Nade mną nie było nic – tylko zamglona przestrzeń o barwie kwiatów dzwonecznika.

     Zrozumiałem. Jestem we wnętrzu Gwiazdy Azury. Jej moc przeniosła mnie wraz z całym ekwipunkiem. Spojrzałem na swoje dłonie – wciąż tkwiły na nich elfie rękawice. Nie wiedziałem jednak, czy to ja stałem się tak mały, że zmieściłem się w klejnocie, czy też przeniesiony zostałem do jakiegoś obszaru w Otchłani, do którego Gwiazda była tylko kluczem. Stawiałem na to drugie.

     Na końcu korytarza ujrzałem postać w czarnej szacie nekromanty. Mag spoglądał na mnie z wyraźnym zadowoleniem.

     - A, moi uczniowie przysyłają mi świeżą duszyczkę! – roześmiał się z przekąsem. – Dobrze, zdążyłem już zgłodnieć…

     A ja aż sapnąłem z oburzenia. Słowa nekromantów w Głębi Ilinalty, o duszach, których domagała się Gwiazda i teraz drwina Malyna Varena – bo nie wątpiłem, że to jego mam przed sobą - dodały się do siebie i zrozumiałem cały ten ciemny proceder. Malyn zamknął się w Gwieździe, ale żywił się w niej duszami zamordowanych w tym celu ofiar. Jak Alduin, pożerający dusze w Sovngardzie, nie dając im szans na wieczny spoczynek. Ohyda tego postępku wstrząsnęła mną do głębi. Zadawał swoim ofiarom nie tylko śmierć fizyczną, ale i duchową! Jak można być tak okrutnym?! Jeśli kiedykolwiek miałem jakieś wątpliwości co do tego, co powinienem zrobić z Malynem, teraz rozwiały się one, jak zdmuchnięty płomyk świeczki. Nagłym ruchem sięgnąłem po łuk.

     - Zaraz… - Malyn spojrzał na mnie uważnie. – Coś mi w tobie nie pasuje.

     Uśmiechnąłem się. Paskudnie się uśmiechnąłem!

     - To koniec twojego eksperymentu – odezwałem się, sięgając po szklaną strzałę.

     Nie, to nie strach pojawił się w jego oczach. To była złość! Złość na to, że ktokolwiek śmie mu przeszkadzać.

     - Kimże jesteś, by stawić mi czoła? – krzyknął. – Przekroczyłem granicę śmiertelności. Splunąłem w twarz daedrom! Teraz to moja kraina. Zbyt dużo poświęciłem, by dać ją sobie odebrać!

     A jednak, gdy uniosłem łuk, i spojrzałem mu w oczy, ujrzałem w nich i strach. Rzucił się do ucieczki. Niestety, w miejscu, w którym stał, korytarz skręcał w lewo. Znikł mi więc za zakrętem z oczu. Musiałem rzucić się w pogoń. Dobiegłem do zakrętu. Ujrzałem jego czarną postać na końcu korytarza. Wypuściłem strzałę. Z sykiem pomknęła ku swemu celowi. A jednocześnie ku mnie ruszyły dwie wysokie i ciemne postaci. 

     Poznałem je od razu. Widziałem je na obrazku w jednej z ksiąg Uraga, w Arcaneum. To były Dremory! I to nie byle jakie.

     Valkynaz!

     Dremora, strażnik daedrycznych książąt, to także rodzaj pomniejszej daedry. Może ona przybrać cielesną postać i bezpośrednio wmieszać się w żywot śmiertelników. Coś jak atronach, ale o wiele silniejsza i bardziej przypomina człowieka. Potężnego człowieka, dodajmy, znacznie wyższego od przeciętnego ludzkiego wzrostu i doskonale umięśnionego. Ma ciało wojownika i naprawdę potrafi walczyć. Dremory, jak wszystkie stwory, pochodzące z Otchłani, nie były jednolite. Istniała pośród wyraźna nich hierarchia, ściśle powiązana z ich potęgą. Valkynaz stały na jej szczycie.

     Nie wiadomo, jak skończyłby się mój pojedynek z Dremorami. To był nie byle jaki przeciwnik, w dodatku było ich dwóch. Ale Azura czuwała nade mną. Do pojedynku nie doszło. Moja strzała bowiem trafiła bezbłędnie i uśmierciła Malyna, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto już nie żył. I Azura nie czekała już, aż przeciwnik do mnie dobiegnie. Gdy tylko grot sięgnął celu, momentalnie, za jej sprawą, Dremory zwolniły biegu, jakby wpadły do gęstego syropu, albo jakby czas nagle spowolnił. I rozległ się głos Azury.

     - Gwiazda może się już oczyścić – oznajmiła Pani Świtu i Zmierzchu. – Nie martw się, śmiertelna istoto. Odeślę cię z powrotem, nim ulegniesz oczyszczeniu…

     Świat znów zawirował wokół mnie. Rozmył się, rozmazał, aby po chwili przybrać swą prawdziwą postać. Znów znalazłem się na cokole, u podstawy monumentu, przed kamiennym ołtarzem, a po obu moich bokach stały Lydia i Aranea.

     - Moja gwiazda znów jest taka jak przedtem – odezwała się Azura pogodnym głosem. – A dusza Malyna pogrążyła się w Otchłani. Dobra robota, śmiertelna istoto. Jak zostało powiedziane, możesz korzystać z mej gwiazdy w sposób, jaki uznasz za słuszny.

     Czy ja dobrze zrozumiałem? Ona daje mi swoją gwiazdę? Spojrzałem na klejnot, leżący na ołtarzu i zamrugałem ze zdziwienia. Gwiazda była cała! Jakby nigdy nie pękła. Moc Azury scaliła ją na powrót. W dodatku, pozbawiła ją ciemnego zabarwienia, charakterystycznego dla czarnych klejnotów duszy. Gwiazda błyszczała teraz jasnobłękitnym blaskiem.

     Jeśli przez chwilę miałem wątpliwości, to Aranea właśnie je rozwiązała, bowiem chwyciła gwiazdę i uroczystym gestem zawiesiła ją na mojej szyi. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Odjęło mi mowę. Taki zaszczyt…

     - Dziękuję, pani… - tyle zdołałem z siebie wydusić.

     - Bywaj, śmiertelna istoto – odrzekła Azura z uśmiechem w głosie. – Wiedz, że Azura strzec będzie w Zmierzchu nici twego losu.

     Umilkła. Przez chwilę stałem nieruchomo pod posągiem, oszołomiony tym wszystkim, co mnie spotkało. Jakże głupi byłem, wątpiąc w wielkość Azury! To już drugi raz daedryczne bóstwo poprosiło mnie o przysługę i sowicie wynagrodziło za ten trud. U pasa błyszczał tajemniczym klejnotem Przedświt, dar Meridii, którego moc wiele razy ocaliła moje życie. Teraz na mej piersi zabłysła Gwiazda Azury, wielki klejnot duszy, który można było napełniać i opróżniać wiele razy, bez uszczerbku dla jego mocy. A nade wszystko zaskarbiłem sobie wdzięczność dwu potężnych daedr. To pewnie dzięki nim miałem w swoim życiu tak niezwykle szczęście. Przecież wiele razy od śmierci ratował mnie tylko przypadek. Wprawdzie trzeciej daedrze naraziłem się nieco, gdy pomogłem w zniszczeniu Czaszki Spaczenia, artefaktu Vaerminy, ale ta dotychczas nie próbowała mnie za to ukarać. Co nie znaczyło, że kiedyś nie spróbuje.

     Aranea dotknęła mojej dłoni. Spojrzałem na nią i dopiero teraz zauważyłem, że i ona jest jakaś odmieniona. Smutniejsza, bardziej zadumana, jakby właśnie rozstała się z kimś bliskim. Czy coś się stało?

     - Podczas twojego pobytu w Gwieździe – szepnęła, - Azura obdarowała mnie wizją. Jak twierdziła, ostatnią.

     Opuściła oczy.

     - Od ucieczki z Morrowind, zawsze mogłam liczyć na Azurę – szepnęła znów. – Teraz nie wiem, co mam począć.

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Była jak zwierzę, wypuszczone z klatki, w dodatku wbrew swojej woli. Do tej pory uciekała przed światem pod skrzydła Azury. Teraz daedra uwolniła ją. Nie wątpiłem, że zrobiła to celowo, mając jakieś plany, co do Aranei. Nie odtrąciłaby tak bezdusznie swojej wiernej służki. Ale i tak zrobiło mi się jej żal.

     Aranea dostrzegła współczucie w moich oczach. Spróbowała się uśmiechnąć.

     - Jeśli potrzebujesz mojej pomocy, będę zaszczycona, mogąc ci towarzyszyć, Strażniku Gwiazdy – odezwała się znów. – Miałabym cel w życiu.

     Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Kolejna osoba, która była gotowa dzielić ze mną trudy wędrówek, mimo przecież niemłodego już wieku. Ale ja przecież, jak na razie nigdzie się nie wybierałem. Zdążałem do Akademii.

     - Dziękuję, ci, Araneo – odrzekłem, ściskając jej dłoń.

     - Niech Zmierzch czuwa nad tobą, strażniku.

     Stałem dalej, nie wiedząc, co zrobić. Nie umiałem tak po prostu odejść. Wybawiła mnie Lydia.

     - Więc Azura nie zsyła ci już wizji? – spytała.

     - Nie – Aranea potrząsnęła głową. – Powiedziała, że moja rola dobiegła końca. Mój los jest już tylko w moich rękach – westchnęła. – Gdy nie będziesz potrzebował mojej pomocy, zajmę się kaplicą Azury. Wciąż mam obowiązki, ale po raz pierwszy w życiu czuję się… sama.

     Pożegnaliśmy się czule, jak dobrzy przyjaciele. Zapewniłem, że będę pamiętał o jej obietnicy.

     Gdy schodziliśmy ze zbocza góry, idąca za mną Lydia intensywnie nad czymś rozmyślała. W końcu przystanęła i zdecydowanie oświadczyła.

     - Azura miała rację!

     - Słucham? – odwróciłem głowę w jej kierunku.

     Oparła się na moim ramieniu i zręcznie zeskoczyła z lodowego występu.

     - Nie można całego życia spędzić pod czyimiś skrzydłami – odparła. – Trzeba nauczyć się decydować o własnym losie.

     - O czym ty mówisz? – zdumiałem się.

     - O Aranei – odparła. – Całe życie się czegoś bała. Uciekła pod opiekę Azury. Posłuszna jej i oddana.

     - Taki los sama sobie wybrała – odrzekłem niepewnie. – Nie wiemy, co przeżyła i co skłoniło ją do ucieczki. Może nie potrafi żyć inaczej.

     - I pewnie dlatego właśnie Azura postanowiła ją do tego zmusić – oświadczyła z mocą. – Dla jej własnego dobra. Niech pozna smak samodzielnego życia. To jej tylko wyjdzie na dobre.

     - Łatwo jej nie będzie – mruknąłem nieprzekonany.

     - Nie będzie – przytaknęła. – Z początku na pewno. Ale w końcu przywyknie i zacznie żyć po swojemu. Tak przecież będzie dla niej lepiej.

     - Może… - pokiwałem głową.

     Lydia nie potrafiła widocznie zrozumieć, że są ludzie i elfy, które nie zostały stworzone do samodzielnego życia, tak jak ona. Była dzieckiem, gdy po śmierci rodziców została sama na świecie. Musiała sobie dać radę, bo nie miała wyboru. Aranea widocznie była inna. Ale kto wie, może Azura wiedziała lepiej?...

     Znaleźliśmy się na szlaku do Zimowej Twierdzy. Mijając kopalnię, pozdrowiliśmy cesarskiego żołnierza, pełniącego straż. Na mój widok, wybałuszył oczy. Nie mógł oderwać wzroku od błyszczącego klejnotu na mojej piersi.

     - Na Shora… - wyjąkał. – Czy to Gwiazda Azury? Skąd masz tak niecodzienny skarb?

     Pozostawiłem go z otwartymi ustami.

     Cóż, każdy w tej krainie wiedział, czym jest Gwiazda Azury. Była chyba najlepiej i najszerzej znaną daedryczną księżną. Czczono ją przecież i w Cyrodiil. To nie była skryta i tajemnicza Meridia, o której mało kto wiedział coś bliższego, a tajemnicy Przedświtu nie znał prawie nikt. Ze wszystkich daedrycznych artefaktów, Gwiazda była najsławniejsza. Trudno się dziwić, Azurę przedstawiano zwykle z tym właśnie klejnotem w dłoni. 

     Słońce zaczęło się czerwienić, gdy dotarliśmy do Akademii, witani przez przechadzającą się po dziedzińcu Faraldę.

czwartek, 19 stycznia 2017

Rozdział XIX – Twierdza Zabójczego Blasku

     Księga niewiele mi powiedziała. Zresztą, trudno to nazwać księgą. Wprawdzie tomisko było opasłe, ale zapisano tylko dwie pierwsze strony i kawałek trzeciej. Reszta kartek bielała pustką. Zapewne autor zamierzał napisać długą rozprawę, ale nie zdążył, lub poniechał swego zamiaru. To co napisał, wykaligrafował jednak bardzo starannie. Pierwsza litera stanowiła ozdobny i pełen fantazji inicjał.

     Choć niektórzy kręcili nosem na samą myśl o eksperymentowaniu z daedrycznymi artefaktami, a inni z miejsca ją odrzucali, udało mi się osiągnąć sukces tam, gdzie inni nawet nie próbowali. Czarna Gwiazda. Otworzyłem i przejąłem kontrolę nad najwyższym klejnotem duszy władcy daedr, Azury. W nim przechowam swą nieśmiertelność. Oto dowód na to, że śmiertelni mogą żyć wiecznie, tak jak mieszkańcy Otchłani. 

     Prześladują mnie wizje i głosy, które zesłała na mnie Azura. Niektórzy twierdzą, że oszalałem, ale ja znam prawdę. Nie ma żadnych świętości, kiedy chodzi o rozwój samej natury magii. Niech daedry zsyłają swoje nędzne wizje na mój umysł. Otrzymałem od nich pragnienie i niezłomną determinację, aby nie dopuszczać do siebie żadnej myśli o moralności.

     Ja i moi uczniowie stworzyliśmy nowe miejsce, wolne od ciekawskich spojrzeń tych prymitywów z Zimowej Twierdzy: fort Ilinalta. Zanim udaliśmy się na poniewierkę, przeprowadziliśmy kilka pomniejszych eksperymentów. Niektóre z nich wywołały zamęt na wyspie, ale dzięki innym, ruiny zachowały się w nienaruszonym stanie. Pod powierzchnią wód jeziora Ilinalta przeprowadzimy ostatni eksperyment, dotyczący Czarnej Gwiazdy.

     Tu rękopis urywał się. Dalej były już tylko czyste kartki.

     Rzuciłem księgę na półkę i zamyśliłem się. Niewiele się z niej dowiedziałem, ale potwierdziły się przynajmniej słowa Nelacara: Malyn pragnął nieśmiertelności i wszystko co robił, miało tylko ten jeden cel. Nie ma rady, trzeba odnieść artefakt właścicielce, w stanie takim, jaki był. Nawet przez chwilę nie myślałem o tym, by przekazać ją Nelacarowi. Potrafiłby ją naprawić i przerobić na Czarną Gwiazdę – tak przynajmniej mi się zdawało. Mógłbym ją potem zatrzymać i używać wielokrotnie. Ale czy warto było z tego powodu zawieść Azurę? Dusz istot rozumnych i tak nie zamierzałem więzić. To byłoby wstrętne. Nie potrzebowałem czarnych klejnotów. Pewnie, gdy jakiś znalazłem, brałem go, bo miał dużą pojemność, ale napełniałem go zawsze duszą zwierzęcia. Na cóż mi więc Czarna Gwiazda?

     Gdyby chodziło o inną daedrę, może nie miałbym skrupułów, choć nie wiadomo, czy starczyłoby mi odwagi. Ale to przecież była Azura!

     Długo jeszcze siedziałem na dole. Zamyślony, gapiłem się w dogasający ogień na palenisku. Tak miło jest patrzeć w ogień, będąc we własnym domu! Początkowo zamierzałem przerobić palenisko i zafundować sobie kominek, tak jak w domu Alvora. Ale gdy poznałem historię Wietrznego Domku, zrezygnowałem z tego. Niech pozostanie taki jaki był. I jakim zapamiętała go Lydia. Która w końcu wychyliła głowę znad schodów i spytała, jak długo mam zamiar jeszcze tam siedzieć.

     Nazajutrz wstaliśmy wcześnie. Lydia bez gadania zaczęła nakładać na siebie elfią zbroję, co przyjąłem z zadowoleniem. Wyruszyliśmy razem ze świtem. Tym razem prowadziła Lydia, znająca te okolice bardzo dobrze. Skręciliśmy na trakt do Zimowej Twierdzy i kroczyliśmy nim przez krótki czas, by wkrótce zboczyć w prawo, na wschód, gdzie za rozległym płaskowyżem majaczyły góry. Szliśmy ostrożnie, bowiem można tu było napatoczyć się na grubego zwierza. W płytkich zagłębieniach na swe ofiary czyhały czasem szablozębne koty. Po równinie biegały wilki, a mógł się też trafić niedźwiedź. Ale nie zaatakował nas żaden z tych drapieżników. Zrobił to zabójca o wiele groźniejszy.

     Właśnie dochodziliśmy do podnóża góry, gdy zza niej wysunął się smok. Strzelił w naszą stronę jęzorem mroźnej mgły i odleciał kawałek, tylko po to, by po zgrabnym nawrocie zaatakować znów. Pierwszą strzałę udało mi się władować mu jeszcze gdy leciał. Drugą, gdy zawisł nad nami. Szpikowaliśmy go ognistymi pociskami tak szybko, że nie miał czasu, by zionąć mrozem po raz drugi. Ja swoim szklanym Łukiem Pożogi, Lydia magicznym kosturem, wypluwającym z siebie kule ognia. Smok mrozu jest bardzo wrażliwy na ogień, toteż szybko nam uległ, a ja wchłonąłem kolejną smoczą duszę.

     Zdjąłem hełm i powachlowałem się tarczą.

     - Daleko jeszcze? – spytałem.

     Lydia potrząsnęła głową.

     - Ta ścieżka prowadzi do kotlinki, a stamtąd już blisko, za wzgórzem.

     Istotnie, ścieżka przez krótki czas pięła się w górę, by zamienić się w małą kotlinkę, otoczoną śnieżnymi szczytami. Przejść można było na północ, albo na wschód, przez przerwy między nimi. Lydia wskazała na wschód. I wtedy właśnie ujrzałem w oddali jakieś trzy postaci.

     - Kultyści? – mruknąłem niezadowolony, widząc długą szatę jednego z nich.

     - Thalmor – odparła Lydia. – Za nim jest dwóch żołnierzy.

     Istotnie, byli to Thalmorczycy. Justycjariusz w długim płaszczu i dwoje żołnierzy w elfich zbrojach, takich samych jak nasze. Szli w naszym kierunku, ostrożnie stawiając kroki i uważnie nam się przyglądając. Zapewne myliły ich nasze złociste blachy. Sądzili pewnie, że to jakiś inny oddział Thalmoru. Uśmiechnąłem się. Czeka ich rozczarowanie…

     Ale uśmiech zamarł mi na ustach, gdy idący na przedzie justycjariusz bez żadnego ostrzeżenia strzelił w moją stronę Lodowym Kolcem. Tylko refleks mnie uratował. W ostatniej chwili zdołałem się uchylić, odruchowo szarpiąc za łuk.

     O co tu chodzi? Dlaczego Thalmor mnie atakuje?!

     Te pytania miałem sobie zadać później. Na razie trzeba było się bronić.

     Thalmorczyk wyciągnął przed siebie dłoń. Jasne światło czarów mrozu zamigotało mu na ręce. Jednocześnie drugą dłonią wywołał magiczną barierę. Mimo to, kula ognia, wypuszczona przez Lydię z kostura, który wciąż trzymała w ręce, zdążyła go dopaść, zanim bariera się zamknęła. Na moje strzały bariera nie działała. Rozpoczął się pojedynek na lodowe kolce i szklane strzały. Lydia tymczasem chwyciła miecz i zajęła się dwoma żołnierzami, z którymi szybko sobie poradziła. Thalmorczycy byli zwinni i mieli świetną broń, ale brakowało im zwykłej, zwierzęcej, brutalnej siły, jaką dysponowali dobrze wytrenowani ludzie. I doświadczenia. Wyszkolony huskarl-weteran, oficer Cesarskiego Legionu, to była dla nich za twarda przekąska. Mnie również wystarczyły dwie celne strzały, by Thalmorczyk legł z rozciętym przez grot gardłem. 

     Spojrzeliśmy po sobie. Lydia wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. Też tego nie rozumiała.

     - Dlaczego oni nas napadli? – szepnęła. – Czyżby mścili się za ten epizod w ambasadzie?

     - Nie wiem – odrzekłem. – Zobaczmy, może coś przy nich znajdziemy.

     I znaleźliśmy! Justycjariusz miał przy sobie list. Napisany na czerpanym papierze, bardzo cienkim piórem, w jakich lubowali się rozmiłowani w kaligrafii Altmerowie.

     Zachowaj czujność!

     Pewien Cesarski, imieniem Wulfhere, jest wrogiem Thalmoru i szkodzi naszej działalności. Jeśli jego osoba rzuci się w oczy, masz pozwolenie na likwidację, bez względu na koszty.

     Uwaga! Jest to osoba wyjątkowo niebezpieczna i zaradna. Jeżeli trafisz w ręce miejscowych służb, nie będziemy w stanie ci pomóc.

     Ku chwale Dominium Aldmerskiego!

     Z trudem przełknąłem ślinę. To nie była pomyłka… To nie przypadek! Thalmor urządził na mnie polowanie! Wysłał za mną listy gończe… To już nie było Mroczne Bractwo. Z pojedynczym zabójcą dawałem sobie radę bez trudu. Ale tu miałem na karku potężną organizację, o ogromnych wpływach. Musiałem usiąść…

     - Zatłukę tę thalmorską sukę – syknęła Lydia. – Choćby mnie mieli za to ściąć.

     - O kim mówisz? – podniosłem wzrok.

     - O Elenven oczywiście – warknęła. – Nie udało się dyplomacją, to próbuje siły.

     Pokręciłem wolno głową.

     - Twierdzisz, że to nie ona? – spytała. – Kto w takim razie?

     Nie odpowiedziałem od razu, tylko siedziałem przez chwile na kamieniu, bezwiednie uderzając się kartką papieru po ustach.

     - Kto wiedział, dokąd idziemy? – spytałem.

     - Wiele osób – odparła. – Nie kryliśmy się ze swoimi zamiarami. Po pierwsze, Urag, ale chyba go nie podejrzewasz?

     - Tolfdir – dodałem. – Brelyna, Onmund, Faralda, Nirya, Savos...

     - Nie wydaje mi się żeby ktoś z nich…

     Podniosłem na nią oczy i uśmiechnąłem się.

     - Nikogo z nich nie podejrzewam – odparłem. – Ale skoro oni wiedzieli, to wiedział również…

     - Ancano! – wpadła mi w słowo. – No tak, to możliwe. Dlatego czekali właśnie tutaj.

     Pokiwałem głową. Mogłem się mylić, ale zbyt wiele elementów pasowało do tej układanki. 

     Lydia tymczasem wyciągnęła z plecaka trochę zapasów. Skoro już siedzimy, to była okazja, żeby się posilić. Wkrótce zresztą trzeba było zapomnieć o Thalmorze, przynajmniej na jakiś czas, bowiem cel naszej wędrówki ukazał nam się przed oczami.

     Sama twierdza nie była imponująca, ale stała tak blisko skały, że można było mieć pewność co do jej rozbudowanych piwnic i korytarzy, wykutych w skale i pod ziemią. Z pewnością wewnątrz była o wiele większa niż na zewnątrz. I na pewno musiała mieć drugie wejście. Zaczailiśmy się pod skałką, bowiem po dziedzińcu kręciła się jakaś postać w czarnej szacie. Jakiś mag. A raczej, czarownica, bo chyba była to kobieta… Nie, nie mieliśmy zamiaru traktować ich jak rozbójników! To byli być może odszczepieńcy, ale przecież nie byli przestępcami. Byli magami z Zimowej Twierdzy. Miałem nadzieję, że uda się uniknąć rozlewu krwi i jakoś się dogadamy.

Twierdza Zabójczego Blasku

     Ale się nie udało. Czarownica zauważyła nas. Bez ostrzeżenia strzeliła w naszą stronę mroźną burzą. To czar o wiele potężniejszy niż Lodowy Kolec. Gdybyśmy nie skryli się za skałką, byłoby z nami źle. Wyszedłem zza skałki i zamachałem rękami, dając znać, że nie chcę walczyć. Ale ku mnie popędziła tylko kolejna porcja mroźnej magii. Trafiła mnie w nogi i nagle poczułem, że nie potrafię zrobić nawet jednego kroku. Sparaliżowało mnie od pasa w dół. Nie było rady, zerwałem łuk z pleców. Z daleka wypuściłem elfią strzałę. Czarownica wydała tylko zduszony lęk i upadła na plecy. Jednak z okienka zawalonej budowli ku nam pomknął ognisty pocisk. To atronach ognia, pełniący zapewne straż, wspomógł swoją koleżankę. Udało mi się ustrzelić go przez wąski otwór w murze. Wybuchł, pozostawiając na murze garść soli ognia. Gdy tylko wróciło mi czucie w nogach, podreptałem niezdarnie w tamtym kierunku i zabrałem je, z myślą o Balimundzie. Potem podszedłem do czarownicy. Lydia podążyła za mną.

     Ciało czarownicy upadło w płytką nieckę. Gdy zbliżyłem się do niego i zerknąłem na twarz, mimowolnie wydałem z siebie zduszony jęk. To była młoda dziewczyna. Bardzo młoda. Miała nie więcej niż piętnaście lat. Moja, niestety, celna strzała wbiła jej się prosto w serce. Stałem jak skamieniały, gdy podeszła do mnie Lydia.

     Staliśmy w milczeniu dłuższą chwilę. W końcu Lydia położyła mi dłoń na ramieniu.

     - Jeśli kiedyś będziemy mieli dzieci, wykierujemy je na kupców – szepnęła. – Albo na rzemieślników. Na budowniczych, albo kowali, ale nie na wojowników…

     - Ze mną też tak miało być – odparłem przez ściśnięte gardło. – Miałem być kuchcikiem. A kim jestem? Mordercą dzieci…

     - Nie mów tak – objęła mnie z tyłu i przycisnęła do siebie. – Nigdy tak nie mów. Nawet rozbójnikowi uratowałeś kiedyś życie. Morderca tak nie robi.

     Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że nie była to moja wina. Nie wiedziałem, że czarownica jest tak młoda – było za daleko. Poza tym, tylko się przed nią broniłem. Ale wtedy byłem tym tak wstrząśnięty, że chciałem rzucić łuk, wrócić do domu i na dobre zająć się kowalstwem. I to nie broni. Kułbym ćwieki, okucia do mebli, produkował zawiasy i zamki do drzwi. Kułbym żelazne, ozdobne kraty do palenisk i duże kotły, do gotowania w bogatych domostwach. A jedyne ostrza, jakie bym wyrabiał, to kuchenne noże. Byłbym przydatnym i pożytecznym człowiekiem, bez zabijania, bez cierpienia i bez niepotrzebnej walki.

     - A kto ocali świat przed smokami? – szepnęła Lydia. – Przed zbójami, przed wampirami i zdegenerowanymi magami?

     Trwało dobrą chwilę, zanim doszedłem jako tako do siebie. I to tylko dlatego, że Lydia pociągnęła mnie w stronę na pół zwalonych ruin, gdzie dostrzegła wejście do lochów.

     Do lochów schodziło się w dół, dość głęboko po schodach. Już pierwsza komnata była na pół zawalona i zalana wodą po kolana. Musieliśmy przecisnąć się wąskim przejściem, brodząc w zimnej i na dodatek niezbyt czystej wodzie.

Twierdza Zabójczego Blasku - podziemne przejście

     - Oby twoja droga doprowadziła cię do ciepłych piasków… - mruknęła Lydia, naśladując właściciela khajickiej karawany. – Masz swoje ciepłe piaski…

     Szybko jednak umilkła, gdy wskazałem jej w przejściu rozłożoną pułapkę na niedźwiedzie. Czego oni się tu spodziewali? Zdjęliśmy łuki z pleców i zaczęliśmy się skradać. Skoro są aż tak ostrożni, z pewnością będą tu mieli poustawianych strażników. Wiedzieliśmy już, że na dialog liczyć nie można.

     Następna komnata była większa, ale też zalana wodą. W tej wodzie leżały różne śmieci i porozbijane sprzęty. Poczułem także odór śnieżnego pająka. Delikatnie wysunąłem głowę z przejścia. Po lewej stronie znajdował się wysoki o dość rozległy taras. Prowadziły doń schody, zaczynające się po przeciwległej stronie komnaty. Na tarasie stała postać w czarnej szacie maga. Czarnej… A więc nekromanta…

     - Spróbuję z nim porozmawiać – szepnąłem Lydii na ucho. – Trzymaj łuk w pogotowiu. Jakby zaatakował, strzelaj.

     Skinęła głową. Wysunąłem się z przejścia i stanąłem naprzeciw maga.

     - Witaj! – zawołałem. – Możemy porozmawiać?

     Ale on nie chciał rozmawiać. Szybko jedną ręką przywołał czary ochronne, a druga zajarzyła mu się błyskawicą. Dobrze, że trochę potrenowałem czary ochronne w Akademii, dzięki czemu błyskawica nie zrobiła mi krzywdy. Jednak pogadać się nie dało. Lydia zlikwidowała maga jedną celną strzałą. Nie koniec na tym – po schodach zaczęły schodzić ku nam dwa pająki śnieżne. Jednego załatwiłem Płomieniem. Drugi dostał strzałę od Lydii.

Twierdza Zabójczego Blasku. Taras i schody, na których nasi bohaterowie ustrzelili maga i pająki

     Wspięliśmy się na taras. Za nim były schody, prowadzące w dół.

     - Uważaj – szepnąłem, pokazując na sam dół schodów, gdzie ujrzałem żelazną płytę naciskową. Jaką pułapkę uruchamiała, nietrudno się domyślić. W ścianach, po obu stronach, dostrzegłem złowieszcze otwory, wydmuchujące zatrute strzałki. Ominęliśmy pułapkę i stanęliśmy na rozdrożu. Przed nami krótkie schody w górę i jakieś drzwi. Po lewej schody w dół, prowadzące do jakiegoś większego pomieszczenia. Postanowiłem najpierw zbadać, co kryje się za drzwiami. Była to jednak tylko jakaś graciarnia, pełna starych ciuchów i innych sprzętów. Mimo wszystko, w zakurzonym kufrze znalazłem kilka sztuk złota. Schody w dół natomiast kończyły się kolejną pułapką. Na kamiennej posadzce ujrzałem błyszczącą Runę Mrozu. Ominąć jej nie sposób.

     Spojrzeliśmy po sobie. Wzruszyłem ramionami. Runy to była wyższa szkoła magii. Ja nie umiałem ich rzucać, ani nie wiedziałem, co trzeba zrobić, aby ją zlikwidować. Jedyny sposób, jaki znałem, to przyjąć na siebie magiczne wyładowanie, licząc na to, że nie jest tak silne, aby zabiło. Kilka razy zdarzyło mi się w nią przypadkiem wdepnąć, gdy jeszcze nie wiedziałem co to takiego, a wciąż jeszcze żyję. Po namyśle, wróciłem do graciarni i wyciągnąłem stamtąd jakąś starą, przetartą i na pół zjedzoną przez mole niedźwiedzią skórę. Rzuciłem ja na runę, ale ta nie wybuchła. Zrobiła to dopiero, gdy nastąpiłem na skórę. Podrzuciło mnie nieźle. Nogę mi zamroziło na chwilę, ale poza tym skóra osłabiła działanie mrozu na tyle, że nic poważniejszego mi się nie stało.

     Chwilę poczekałem, zanim ruszyłem dalej. A dalej korytarz rozszerzył się i zamienił w sporą, choć niską komnatę, zamienioną na więzienie lub miejsce trzymania groźnych zwierząt. Jedna ściana była zakratowana i podzielona na cele. Przypominało to zagrodę dla psów, ale w półmroku dostrzegłem w klatkach ludzkie postaci.

     Nie miałem jednak czasu im się przyjrzeć, bowiem odgłos magicznej eksplozji ściągnął w to miejsce dwóch magów. Jeden z nich był początkującym magiem lodu. Nie zdołał nam zrobić krzywdy, zanim sam zginął. Ale drugi miał na sobie szatę przywoływacza i nie trzeba było bystrości, żeby zauważyć, jak bardzo jest potężny. Cóż z tego, że lodowy mag zginął, skoro przywoływacz ożywił go na powrót? Znów mieliśmy przeciwko sobie dwóch przeciwników. Dominujący mag cisnął we mnie mroźną burzą, ale zdołałem się skryć za murem, zanim mnie dopadła, Lydia wypuściła strzałę. Nie miała czasu wycelować, więc trafiła go w płuca. Strzał nie był śmiertelny, ale wystarczył, aby mag zachwiał się i stracił oddech, dając z kolei mnie okazję do strzału, tym razem w pierś. Mag padł na posadzkę, a ożywieniec rozpadł się na jasny proszek. 

     Ostrożnie weszliśmy do więzienia. Było dość ciemno, bowiem na stole, znajdującym się w zaułku, płonął tylko jeden kaganiec. Trzy postaci, uwięzione w klatkach, powstały, gdy weszliśmy. Nieszczęśnicy… Zapewne nekromanci trzymali ich tutaj dla swoich ciemnych eksperymentów. Jak zwierzęta doświadczalne.

     Podszedłem do pierwszej klatki. Uwięziona kobieta nie podeszła jednak do krat, jak uczyniłby to zwykły, przerażony więzień, widzący w każdym wrogu swych oprawców wybawiciela. Przeciwnie, spoglądała na mnie dziwnie jarzącymi się oczyma, bez cienia strachu. Zapewne nekromanci odurzali ich jakimiś narkotykami, żeby zapewnić sobie spokój.

     Zamek nie był skomplikowany. Poradziłem sobie bez trudu. Ale gdy tylko otworzyłem drzwi, kobieta warknęła na mnie.

     - Z drogi, kupo mięcha!

     Zaskoczony cofnąłem się o krok, a wtedy ona, z nieprzytomnym błyskiem w oczach, odepchnęła mnie, wyprysła z klatki i popędziła ku drzwiom, po prawej stronie. Otworzyła je, odsłaniając przyległą komnatę. Z dzikim rykiem rzuciła się na dwoje magów, którzy się tam znajdowali. Czerwona mgła pojawiła się między jej ręką a magiem. A ja zrozumiałem nagle, z kim mam do czynienia i włosy stanęły mi na głowie.

     Więźniami były wampiry!

     Odskoczyłem od krat, jak oparzony. Tymczasem uwolniona przeze mnie wampirzyca zabiła już jednego z magów, zanim sama zginęła z rąk drugiego. A ten z kolei zaatakował nas. Był jednak tak osłabiony, że jedna strzała Lydii zupełnie wystarczyła, aby rozłożyć go na łopatki. Lydia ostrożnie zajrzała do sąsiedniej komnaty, podczas gdy ja stałem jak skamieniały, wpatrując się w dwie pozostałe wampirzyce. Bo, jak się okazało, wszystkie były kobietami. Pod czaszką przelatywała mi burza myśli.

     Skąd się wzięły? Czy zostały złapane przez przywoływaczy? A jeśli złapane, to czy już jako wampiry, czy też jako niewinne kobiety, na których dokonano później ohydnego zabiegu transmutacji? Czy mam je zabić, czy wypuścić? Ale dlaczego zabić, skoro nie tylko nic złego mi nie uczyniły, ale też nie zdradzały wobec mnie wrogich zamiarów? Z tej odległości mogły bez trudu zastosować czary wysączania. Uwolniony wampir nie zaatakował mnie, tylko magów… A jeśli przekształcono je w wampiry wbrew ich woli, zabicie ich byłoby czynem zgoła wstrętnym! Ale co z nimi zrobić? Wypuścić? Przecież to wampiry! Uwolnione będą zabijać…

     Wampirzyce nie ułatwiały mi zadania. Próbowałem z nimi porozmawiać. Wyjąłem z plecaka fiolki z miksturą uleczenia choroby. We wczesnej fazie wampiryzmu pomagały, choć patrząc na nie, doszedłem do wniosku, że tutaj już na to o wiele za późno. Bez skutku. W ogóle się nie odzywały, a gdy zbliżałem się do krat, ostrzegały mnie tylko niezbyt wyszukanymi słowami, abym się nie zbliżał. To był dowód jedynie na to, że nie chcą mnie skrzywdzić. Nie chcą! A to już było wiele. Mnie wystarczyło, aby nie podnieść na nie ręki.

     Tymczasem Lydia wróciła blada jak płótno, co było widać nawet pomimo półmroku. Wskazała sąsiednią komnatę i potrząsnęła głową, z wyraźną rezygnacją. Tknęło mnie złe przeczucie. Ostrożnie przeszedłem przez drzwi i stanąłem jak skamieniały, bowiem taka zdjęła mnie zgroza.

     Pomieszczenie było rzeźnią!

     Ale nie szlachtowano tu świń. Robiono to z ludźmi… Na kilku rzeźnickich stołach leżały zwłoki. Jakiś Nord, jakiś Khajit. Nawet wampir! Wiele w życiu widziałem. Nieraz znajdowałem się w środku bitwy, w której rozłupywano czaszki i wypruwano wnętrzności, ale jeszcze nigdy żaden widok nie przeraził mnie tak jak to. Przerażenie powoli przemieniło się w nienawiść. Wiedziałem już, że zabiję każdego przywoływacza, jakiego napotkam. Bez litości, bez miłosierdzia. Zasługują na śmierć o wiele bardziej niż bandyci, czy nekromanci. Ruszyłem w boczny korytarz, nieco słaniając się na nogach, bowiem krew odpłynęła mi z twarzy. Były tam schody, wiodące w dół. Na dole korytarz skręcał w prawo, a po chwili w lewo. Znalazłem się w kolejnym więzieniu…

     Nie zdążyłem jeszcze niczego zaobserwować, gdy ze schodów naprzeciwko wyprysł jeden z przywoływaczy. Ale nie biegł do nas, tylko w stronę trzech dźwigni, znajdujących się na środku okrągłej komnaty. Nie wiedziałem, co chce zrobić, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że owe dźwignie uruchamiają jakąś pułapkę. Dwie strzały dosięgły go jednocześnie, jeszcze zanim on zdołał sięgnąć dźwigni. Padł na plecy i już nie wstał.

     A ja omiotłem pomieszczenie wzrokiem.

     Po prawej stronie znajdowały się zakratowane cele. Po lewej ściana i szerokie schody, prowadzące w górę, do jakiejś bramy. Jeszcze bardziej po lewej tkwiły w ścianie drewniane drzwi, podobnie jak na wprost wejścia, którym się tu dostaliśmy. Na samym środku, jak już powiedziałem, znajdowały się trzy dźwignie, zamocowane na kamiennym postumencie.

Twierdza Zabójczego Blasku - więzienie

     - Proszę, błagam, wypuść mnie! – usłyszałem nagle jęk, dobiegający z prawej strony.

     Podeszliśmy do krat. W celi, niemal przyklejony do kraty, stał jakiś Altmer, w biednej szacie, noszącej resztki ozdob, charakterystycznych dla Akademii w Zimowej Twierdzy. Był przerażony, ale jednocześnie spoglądał na nas błagalnym wzrokiem, pełnym nadziei. Wbił mi w oczy błagalne spojrzenie i szepnął znów.

     - Musisz mnie wypuścić… Chcą mi zrobić coś okropnego. Szybko, zanim zjawi się ich więcej.

     Dwie łzy oderwały się od jego oczu i popłynęły po bladej twarzy. Oczywiście, że go tak nie zostawię! Ale wcale nie kwapiłem się do tego, by zrobić to szybko. Domyślałem się bowiem, z kim rozmawiam.

     - Ty jesteś Orthorn? – spytałem.

     Na dźwięk swego imienia, Orthorn ożywił się. Nadzieja rozjaśniła jego twarz.

     - Tak, tak! – przytaknął skwapliwie. – Przysłał cię arcymag Aren? Posłał cię na ratunek, prawda?

     Uśmiechnąłem się pod nosem. A więc to był sprawca całego zamieszania. Chociaż, oczywiście, nie miałem zamiaru zostawiać go w łapach przywoływaczy, pomyślałem, że dobrze byłoby uświadomić mu, jaki błąd popełnił. Niech jeszcze trochę potu wyleje ze strachu, to go nauczy rozsądku na przyszłość.

     Stanąłem przed kratą i założyłem ręce na piersi.

     - Jestem tu po księgi, które udało ci się ukraść z Akademii – wycedziłem zimnym tonem.

     Przestrach odbił się w jego oczach. Struchlał, jakby zobaczył kata.

     - Co?... Księ… Och… Ojejku!... – tyle zdołał z siebie wykrztusić, zanim opuścił głowę. – Nie powinienem ich brać, wiem – rzekł z pokorą. – To było głupie. Jestem idiotą…

     Przez chwilę trwał w tej pozycji, ale zaraz podniósł głowę i z nadzieją w oczach odezwał się proszącym tonem.

     - To już się nie powtórzy – obiecał. – Pomóż mi stąd wyjść, a ja pomogę ci w poszukiwaniach. Proszę!

     Obrzuciłem wzrokiem celę.

     - Dlaczego siedzisz w tej klatce? – spytałem.

     - Wrzucili mnie tutaj, abym czekał, aż będą gotowi, by wykorzystać mnie w jednym ze swoich eksperymentów – załkał. – To nie tak miało wyglądać… Myślałem, że potrzebny im pomocnik, a nie królik doświadczalny.

     - Gdzie ukradzione przez ciebie księgi?

     - Już ich nie mam – westchnął. – Wzięła je… Zaklinaczka. Ona mnie tu uwięziła…

     Znów przypadł do krat.

     - Proszę, wypuść mnie!

     Prosił głosem tak pełnym rozpaczy, że nie miałem sumienia trzymać go dłużej w niepewności. Spojrzałem na zamek, ale wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykłe zamki, otwierane kluczem.

     - Jest jakiś klucz do tej klatki? – spytałem.

     - Nie! – w jego oczach błysnęła nadzieja. – To te dźwignie w środku. Uważaj, żeby nie pociągnąć złej!

     Przestroga była jak najbardziej na miejscu. W jednej z klatek uwięziono parę rosłych wilków, zapewne karmionych ludzkim mięsem z pobliskiej kaźni. Uwolnienie ich naraziłoby nas na niebezpieczeństwo. Zwłaszcza, że oba przypatrywały nam się ze śliną, kapiącą z mord. Podszedłem do dźwigni i chwyciłem środkową. Tak mi się wydawało, że powinna to być ta, bowiem Orthorn uwięziony był właśnie w środkowej celi.

     - Proszę, pospiesz się – poprosił Orthorn. - Nie chcę tu gnić…

     Jeden ruch ręką i klatka stanęła otworem. Orthorn otworzył szeroko oczy, jakby nie dowierzając, po czym wybiegł z celi i porwał mnie w ramiona.

     - Dziękuję! – krzyknął trochę za głośno. – Dziękuję! Obiecuję, że ci pomogę. A potem wrócę do Akademii i będę ich błagał, żeby mnie przyjęli z powrotem.

     Wierzyłem w jego dobre chęci, ale narwany i nieodpowiedzialny mag to przedostatnia osoba, jaką życzyłbym sobie mieć za plecami, w czasie skradania się po twierdzy. Ostatnią byłby wygłodniały wampir…

     Gdy piszę te słowa, teraz, po latach, nie mogę się powstrzymać od śmiechu. Naprawdę tak wtedy pomyślałem. Ale niedobrze jest zakładać się ze swoim losem. To bardzo szczwany gracz. Nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi jeszcze w życiu podróżować w towarzystwie najprawdziwszego wampira. Ale to zdarzyło się o wiele później. Nie uprzedzajmy faktów. Na razie stałem w więzieniu Twierdzy Zabójczego Blasku, z podekscytowanym Orthornem przed sobą i z całych sił wykręcałem się od jego towarzystwa.

     - Nie chcę twojej pomocy – pokręciłem głową.

     Rzucił okiem na nasze elfie blachy i zapewne wziął nas za aldmerskich oficerów, doświadczonych w takich walkach. Wiele się nie pomylił. Zrozumiał w każdym razie, że tylko by przeszkadzał.

     - Ach, rozumiem – skinął głową. – W takim razie pójdę tuz za tobą i będę bardzo cicho…

     - No więc, gdzie są te księgi? – spytałem niecierpliwie.

     - Tak, oczywiście… - uśmiechnął się. – Przecież mówiłem, że ci powiem, prawda? Ma je Zaklinaczka. Bardzo ją interesowała jedna z ksiąg. Choć nie na tyle, żeby mnie uwolnić…

     - Lepiej znajdź sobie jakieś bezpieczne miejsce – powiedziałem, wskazując na korytarz, którym przyszliśmy.

     - Nie potrzebujesz mojej pomocy? – spytał zdziwiony.

     - Pójdzie łatwiej, jeśli nie będziesz wchodzić mi w drogę – odparłem, starając się mówić pewnym głosem.

     Musiał wziąć mnie za kogoś naprawdę potężnego, bowiem nie czuł się urażony. Dosłownie, przygniotłem go swoim autorytetem, jakikolwiek sobie wyobraził.

     - Cóż – rzekł przepraszającym tonem. – Chciałem tylko pomóc… Dziękuję, sam się uratuję. Dziękuję za pomoc w wydostaniu się z tej klatki.

     Lydia poradziła mu iść przez lochy, w kierunku, z którego przyszliśmy. Zapewniła, że oczyściliśmy drogę i powinna być bezpieczna. Pożegnaliśmy się i Orthorn zniknął w przejściu. Chyba naprawdę zrozumiał swój błąd. Fakt, że koniecznie chciał pomóc, przywróciła mi w niego nieco wiary.

     My poszliśmy dalej. Brama nad szerokimi schodami była zamknięta i zaryglowana z drugiej strony. Sprawdziliśmy więc inne drzwi. Jedne prowadziły do ciasnego pomieszczenia, ale pustego. Dopiero drugie odsłoniły nam wąski korytarz i schody w dół.

     Przejście wiło się na prawo i lewo. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się, słysząc jakieś głosy.

     - Start! – zawołał ktoś na dole.

     Rozległ się dźwięk, jakby huczącego wodospadu. Trwał chwilę i ustał. Poczułem na policzkach delikatną falę gorąca. 

     - Znowu! – ten sam głos.

     I ten sam dźwięk. Zrozumiałem, co to. Ktoś ćwiczył magię. To były Płomienie, ze Szkoły Zniszczenia. Zresztą, tajemniczy głos sam to potwierdził.

     - Dobrze – rozległ się. – Zrobimy krótką przerwę, a następnie przejdziemy do obszarowych czarów niszczących.

     Jak duchy zeszliśmy na sam dół. Naszym oczom ukazała się… Strzelnica! Prawdziwa strzelnica, o trzech stanowiskach, z ladą, wyznaczającą miejsce strzelca i manekinami, stanowiącymi cele. Tyle tylko, że przeznaczona dla czarów zniszczenia, a więc odległość od celu wynosiła zaledwie kilkanaście kroków.

     Trzech magów zlikwidowaliśmy strzałami, nie magią zniszczenia. I to z odległości znacznie większej. I szybciej…

     Po lewej znalazłem kolejne schody, ale tym razem w górę. Na górze krótki korytarz poprowadził nas w prawo i znów na schody. Wspięliśmy się po nich, by ujrzeć spore, podłużne pomieszczenie, wyglądające jak nawa jakiejś świątyni.

     Po bokach stały kamienne sarkofagi. Środek był wolny i prowadził do czegoś w rodzaju mównicy, skąd zapewne wygłaszano jakieś kazania, czy nauki. Na mównicy, o ile mogłem dostrzec, leżała jakaś księga. Tuż za nią stał mag w czarnej szacie, a obok niego zwyczajowy strażnik nekromantów – uzbrojony szkielet.

     Było dość daleko, więc na wszelki wypadek wybrałem elfią strzałę. Wycelowałem ponad głowę nekromanty i strzeliłem. Rozległ się złowieszczy syk i strzała głośnym plaśnięciem zaznaczyła trafienie. Mag nawet nie westchnął, tylko zwalił się na posadzkę, jak kukła. Ale szkielet nie rozsypał się, jak się tego spodziewałem. Zatem to nie wola zabitego nekromanty nadawała mu pozory życia. Musiał to być ktoś inny.

     Nie mieliśmy czasu na zastanawianie się, któż to może być, bo szkielet zorientował się w końcu, skąd padł strzał i ruszył niezdarnym biegiem w naszą stronę. Na domiar złego, z sarkofagów powyłaziły następne. Trzeba było się pospieszyć. Najpierw trafiłem biegnącego. Rozsypał się na poszczególne kości, z hukiem upuszczając ciężką tarczę i miecz. Potem wziąłem na cel najbliższego. To samo. Trzeciego przetrąciła Lydia. Ja zestrzeliłem kolejnego prawie jednocześnie w tej chwili, gdy ostatni rozsypał się od strzały mojej żony.  Droga była wolna.

     Podszedłem do mównicy. „Wskrzeszenie Zombie” – głosił tytuł, a na okładce widniał znak Szkoły Przywołania. Nie miałem zamiaru zajmować się nekromancją, więc nie traciłem czasu na zapoznanie się z zaklęciem, ale księgę zabrałem. Oddam ją Uragowi, albo jakiemuś magowi z Akademii.

     Schody za mównicą skręcały w lewo i prowadziły pod górę. Korytarz wił się i skręcał to na prawo, to na lewo, aby doprowadzić nas do wielkiej komnaty. Dwóch przywoływaczy odprawiało tam jakieś swoje ciemne obrzędy. Jakiekolwiek one były, nie dokończyli ich…

     Na posadzce widniał magiczny pentagram, z ustawionymi na rogach klejnotami duszy. Jakikolwiek był to rytuał, wymagał potężnej magii.

     Przyległe pomieszczenie było zapewne miejscem spotkań i posiłków. Było całkiem przytulnie umeblowane i nawet ogień płonął na kominku. A prowadziło ono do następnego, w którym napotkałem kogoś, kogo jeszcze nie widziałem. Na schodach stała dziwaczna postać. Zbudowana ni to z kamieni, ni z ciemnych, burzowych chmur. Wysoka jak dwóch ludzi i potężnie zbudowana. Między członkami jej ciała co jakiś czas błyskały wyładowania. Wiedziałem, co to, bo w Akademii pokazano mi to na obrazku, ale po raz pierwszy miałem okazję na własne oczy ujrzeć Atronacha Burzy.

     To był dość groźny przeciwnik, ale nie dla zręcznego strzelca. Eksplodował już po trzeciej strzale. Nie zginął, oczywiście, bo daedry – a atronach jest daedrą – nie giną, tylko zostają odesłane z powrotem do Otchłani.

     Długo jeszcze włóczyliśmy się po zamku. Przeszliśmy jeszcze wiele korytarzy i pomieszczeń, ale w końcu dotarliśmy do celu. To nie mogło być nic innego. Naszym oczom ukazały się nagle drewniane drzwi na końcu korytarza, a przed nimi na straży stal Atronach Ognia.

     Każdy Atronach ma w sobie jakieś swoiste piękno, choćby wynikające z bijącej od niego potęgi. Ale Atronach Ognia był z nich zdecydowanie najpiękniejszy. Ognista postać, lekka i zwiewna, jakby kobieca, poruszająca się z niesamowitym wdziękiem. Jak dobrze, że nie można go zabić. Nie lubię zabijać piękna. Ale odesłać go strzałą do Otchłani, to co innego. To zrobiłem bez mrugnięcia okiem. Za drzwiami były schody, prowadzące do komnaty rytualnej.

     Miałem rację, to było wejście do komnaty Zaklinaczki. Od razu ją poznałem, choć nie widziałem jej nigdy przedtem. Komnata była obszerna, na planie koła. Pod ścianą stały postumenty, na których rozłożono po jednej księdze. Jeden z postumentów znajdował się też na środku, a za nim stała rozwścieczona Altmerka w kapłańskiej szacie.

     Zmroziła nas spojrzeniem, gdy tylko weszliśmy, ale mnie nie zwiodła. Dojrzałem w jej oczach strach. Bała się nas, bez dwóch zdań. Skoro zaszliśmy tak daleko, pokonując tylu strażników i magów, wcale nie najsłabszych, musieliśmy być kimś, z kim nawet ona sobie nie poradzi, choć z pewnością była najsilniejsza z obecnych tu magów.

     Ale była sama. A nas było dwoje…

     - A więc to tobie zawdzięczam włamanie i zniszczenie tylu projektów – odezwała się, bez żadnych wstępów, bardzo ostrym głosem.

     Zadziwiające… Pomimo ostrego tonu, jej głos brzmiał bardzo przyjemnie. Głęboki, dźwięczny, w innych okolicznościach mógłby się wydać zmysłowy. I to zapewne dlatego nie uśmierciłem jej od razu, choć wciąż miałem przed oczami ludzką rzeźnię, jaką znaleźliśmy na dole.

     - Kim jesteś? – spytałem chłodno.

     Spojrzała na mnie uważnie.

     - Imiona nic już nie znaczą – odparła ostrożnie. – Możesz mnie zwać Zaklinaczką… Masz jakiś dobry powód robienia takiego bałaganu?

     No proszę… Dokonałem spustoszenia wśród jej współpracowników, a ona nazywa to bałaganem! Czyżby tak niewiele dla niej znaczyli? Cóż, nekromanci rzadko kiedy cenili ludzkie życie, poza własnym.

     - Jestem tu po księgi z Akademii – odparłem krótko, podchodząc do niej całkiem blisko.

     - A, więc należysz do gromadki popychadeł Arena? – jej twarz wykrzywiła się w szyderczym grymasie. – Jestem rozczarowana, bo widziałam w tobie potencjał.

     Wzruszyłem ramionami. Nie obchodziło mnie, co we mnie widziała. W Akademii miałem do załatwienia poważniejszą sprawę, niż jej rozczarowania. A do tego potrzebowałem ksiąg. Sięgnąłem po tę, która leżała przed nią, ale z wściekłością wyrwała mi ją z ręki.

     - Przychodzisz tu – syknęła. – Zabijasz moich pomocników. Niszczysz moją pracę. Jestem poirytowana – słowo „poirytowana” wycedziła w taki sposób, jakby mówiła do małego dziecka. – I nie wydaje mi się, bym zechciała coś ci dawać!

     Położyłem rękę na gardzie Zguby Smoków.

     - Pozwól mi odejść z księgami – powiedziałem wolno, - a skończą się kłopoty.

     Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Lydia wolnym krokiem podeszła do nas i stanęła po mojej lewej stronie. Zaklinaczka spłoszyła się nieco, ale próbowała nie dać po sobie poznać.

     - W porządku – odezwała się ledwo dostrzegalnie drżącym głosem. – Zabieraj je i wynoś się! Nigdy tu nie wracaj, albo spotka cię mój gniew!

     Omal się nie roześmiałem. Ale nie chciało mi się z nią dyskutować. Po prostu obszedłem komnatę i zabrałem wszystkie trzy księgi, rozłożone na postumentach. Zerknąłem na tytuły. „Noc łez”. Coś mi to mówiło… Czy to nie Tolfdir wspomniał o Nocy Łez? To wtedy Dunmerowie zniszczyli Saarthal? „O Artaeum”… Ta nazwa też wydała mi się znajoma i chyba też wspomniał o niej Tolfdir. Jedynie trzeci tytuł, „Ostatni król Ayleidów”, nic mi nie mówił.

     Wychodząc skinąłem Zaklinaczce głową. Nie poruszyła się. Stała jak zamurowana, wpatrzona w nas na poły z wściekłością, na poły z jakimś rodzajem podziwu i zazdrości.

     Wyszliśmy z twierdzy innym wyjściem. Głównym. Prosto w pachnący rosą i świerkowym igliwiem pogodny wieczór.

     - A co z wampirami? – spytała Lydia.

     - Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Naprawdę nie wiem. Wypuścić ich nie można. Zabić? Jakoś nie mam sumienia.

     - Może spotkamy jakiegoś Strażnika Stendarra? – zamyśliła się. – Powiemy mu, jak sprawa stoi i niech się tym zajmie.

     - Oni potrafią z tego uleczyć… - mruknąłem. – Ale czy te wampirzyce zechcą?

     - Lekarstwo albo śmierć – Lydia wzruszyła ramionami. – Ty byś się zastanawiał?

     - Ja nie… - mruknąłem. – Ale ja nie jestem wampirem.

     W jak złą godzinę to powiedziałem, miałem przekonać się dopiero nazajutrz.