sobota, 9 grudnia 2023

Rozdział XV - Niespodziewane spotkanie

     Miał to być dzień odpoczynku, ale spędziłem go bardzo pracowicie. Łuk Katrii zafascynował mnie swą niespotykaną konstrukcją i nie umiałem usiedzieć na miejscu. Postanowiłem zbudować podobny, z kości smoka, wzorując konstrukcję na Zefirze. Smoczej kości miałem dość, podobnie jak dobrego drewna i sprężystego księżycowego kamienia, którego sztab również postanowiłem użyć, dla usztywnienia. Na razie chciałem sobie przygotować materiał na majdan.

     Majdan to środkowa część łuku, za którą się łapie i do której przykłada się strzałę. Zefir miał ją tak ukształtowaną, że idealnie leżała w dłoni, opierając się o jej wnętrze. Przy czym uchwyt ten był lekko wybrzuszony do tyłu i tak pochylony, że trzymająca ręka znajdowała się w naturalnej pozycji i w ogóle się nie męczyła. Ponad uchwytem, dokładnie w połowie długości całego łuku, znajdowało się miejsce, do którego przykładano strzałę. Znajdowało się tam niesymetryczne wybranie z lewej strony, dzięki czemu strzała znajdowała się w osi cięciwy. Miało to ogromny wpływ na celność, bowiem poprawka w lewo, którą musiał uwzględniać przy strzale każdy strzelec, była znacznie mniejsza, prawie żadna. Dodatkowo, umieszczono tam wystające, metalowe oparcie pod strzałę, po którym mogła się ona ześlizgnąć, nie zaczepiając piórkami o żaden element. Mało tego, powyżej wystawał mały, metalowy pręcik, zakończony kółkiem, który bardzo ułatwiał celowanie. Podłużne ułożenie poszczególnych warstw materiału zapewniało majdanowi sporą sztywność. Ta część prawie nie odkształcała się pod wpływem naciągnięcia cięciwy. Co innego ramiona. Te były płaskie, zbudowane również z cienkich, naprzemiennych pasków drewna i metalu, ale ułożonych poprzecznie. U nasady grubsze, na końcach cieńsze, dzięki czemu zginały się równomiernie na całej długości. A końcówki miał wywinięte do przodu, dzięki czemu cięciwa w ostatniej fazie strzału nawijała się na ramiona, skracając swoją długość czynną i w ten sposób przyspieszając strzałę jeszcze bardziej. Co za cudowna broń! Uzyskiwała większą prędkość strzały przy tej samej sile naciągu! Niesamowite…

     Ale zanim zabiorę się za ramiona, minie trochę czasu. Na razie zabrałem się za sklejenie masywnego kloca kompozytu, z przeznaczeniem na majdan. Masywnego, nie znaczyło jednak ciężkiego, jako że materiały, jakich użyłem, same w sobie były bardzo lekkie.

     Na początek próbowałem uwarzyć świeży klej kostny, za co zostałem wygnany przez Lydię do kuźni naszej przyjaciółki Adrianne, która na szczęście nie miała tak wrażliwego nosa. Cóż, na świeżym powietrzu zapach warzonego kleju nie drażnił tak bardzo, jak w zamkniętej izbie. Nie da się ukryć, że cuchnęło to jak wielkie nieszczęście. W czasie gdy mączka kostna w kociołku zamieniała się w przednie lepiszcze, ja zacząłem wykuwać paski rafinowanego księżycowego kamienia. Trwało to trochę, bowiem chciałem rozklepać je na naprawdę cienkie blaszki. Do pocięcia smoczej kości na cienkie listwy potrzebowałem już pomocy Adrianne. Smocza kość, przy swej lekkości, jest niezwykle mocna i trzeba było naprawdę się napracować, aby ją pociąć.

     - Co to będzie przy ramionach? – roześmiała się moja sąsiadka. – Wspominałeś, że tamte paski muszą być dłuższe i cieńsze.

     - Fakt, roboty przy tym będzie sporo – odparłem. – Ale na razie skupię się na tym. Ramiona zrobię z żeber. Mam kilka, nadadzą się.

     Słońce już się zaczynało czerwienić, gdy starannie posmarowane klejem, ułożone naprzemiennie elementy ułożyłem w jeden stosik przy pomocy kilku stalowych, śrubowych, ręcznych imadeł, ścisnąłem je mocno pomiędzy dwiema grubymi deskami, w jeden, solidny blok, z którego zamierzałem wyrzezać później majdan mego wspaniałego łuku. Adrianne obiecała mi, że jutro po południu, gdy klej już dobrze zwiąże, zdejmie ściski i przechowa mi tę bryłę do naszego powrotu. Taka sąsiadka to skarb!

     Rano wyruszyliśmy do Ivarstead. Dotarliśmy bez przygód, późnym popołudniem. Zakwaterowaliśmy się, oczywiście w gospodzie Wilhelma, który bardzo ucieszył się na nasz widok. Wkrótce dołączyli do nas starzy przyjaciele: Klimmek, Gwilin i Temba. Od tej ostatniej dowiedziałem się, że w okolicach znów grasują niedźwiedzie i przydałoby się je trochę przetrzebić.

     - Zanim dobiorą się komuś do skóry – dodała. – Zwłaszcza jeden samiec zrobił się zuchwały. Wielki jak góra.

     Porozumieliśmy się z Lydią wzrokiem.

     - Nie spieszy nam aż tak bardzo – odparłem. – Jeden dzień możemy zmarudzić. Gdzie mogę spotkać tego olbrzyma?

     Okazało się, że niedaleko, za mostem. Rzeczywiście blisko. Zuchwały niedźwiedź, grasujący tak blisko ludzkich sadyb, to już było poważne niebezpieczeństwo. Atak na ludzi był tylko kwestią czasu. Wstałem więc i postanowiłem pójść tam jeszcze za dnia, aby obejrzeć sobie ślady.

     Istotnie, w pobliżu skał szybko natrafiłem na niedźwiedzi trop. Zostawiły je co najmniej dwie sztuki, w ty jedna naprawdę spora. Świadczyły o tym zarówno głębokość śladów, jak i odległości między nimi. Zagrała we mnie uśpiona ostatnimi czasy myśliwska żyłka. Postanowiłem zasadzić się na nie jeszcze tej nocy.

     Słońce już zachodziło za lasem, gdy zająłem wygodne miejsce na wysokiej skale. Wprawdzie niedźwiedź zdołałby się na nią wspiąć – ten zwierz jest o wiele zręczniejszy, niż ludzie przypuszczają, patrząc na jego ociężałą sylwetkę – ale zabrałoby mu to trochę czasu i zdążyłbym wpakować mu kilka strzał. Przygotowałem sobie strzały orkowe, zatrute śnieżnym jadem, najlepsze do polowania. Zaczęło się oczekiwanie.

     Najpierw ucichły ptaki. W oddali błyszczały światła Ivarstead i od czasu do czasu dochodziło stamtąd przygłuszone szczekanie psa. Po lesie zaczęły rozchodzić się szmery, wywoływane przez różne, drobne stworzenia: jeże, myszy i króliki. W gęstwinie usłyszałem też przechodzącego jelenia, znaczącego swą drogę charakterystycznym stukiem poroża o gałęzie. Poza tym, spokój. Ten niesamowity spokój, który tak lubiłem, gdy siadałem na podobnym stanowisku i polowałem na zasiadkę. Spojrzałem w górę, podziwiając gwiazdy. Żaden z księżyców jeszcze nie pojawił się nad górami, ale srebrna łuna już rozjaśniła niebo na wschodzie.

     Co jakiś czas przeczesywałem okolicę Wykryciem Życia. Zrazu pokazały mi się drobne poświaty, wywołane przez króliki, jeże i jakiegoś większego ptaka, nocującego na pobliskiej gałęzi. Poza tym, nic większego nie pojawiło się w okolicy.

     Już zamierzałem dać sobie spokój na dziś, gdy przy kolejnym użyciu zaklęcia, w oddali pojawiła się błękitna poświata jakiejś postaci. Rzuciłem zaklęcie jeszcze raz – znów się pojawiła. Wydawało mi się, że to człowiek. Nadchodził od strony wąwozu, który wiódł do Helgen.

     - Laas! – krzyknąłem.

     Wokół zajarzyły się purpurowe poświaty. Krzyk nie rozróżniał bowiem istot przyjaznych i wrogich i wszystkie zaznaczał podobnie. Jego efekt trwał za to dłużej. Skupiłem uwagę na tej jednej poświacie. Tak, bez wątpienia był to człowiek. Szedł powoli i ostrożnie, chyba nawet się skradał. Znajdował się jeszcze dość daleko, jakieś półtora strzału, może mniej, od mojego stanowiska, gdy przystanął i znieruchomiał. Kto to może być? Czyżby jakiś zbój zasadzał się na podróżnych? Niemożliwe, wtedy przyszedłby w dzień. Przeleciała mi przez głowę również myśl, że mógłby to być jeden ze skrytobójców, z Mrocznego Bractwa, którzy z niewiadomych przyczyn na mnie polowali. Kilkakrotnie musieliśmy już odpierać ich ataki, a przy każdym znajdowaliśmy list z instrukcjami, upewniającymi nas, że chodziło właśnie o mnie. Nie wiedziałem, kto ich nasyłał. Czyżby jakaś zemsta za Ulfrica? Albo za zabójców z Morag Tong, którym udaremniliśmy zamach w Kruczej Skale? Myśli te jednak szybko zarzuciłem. Zaklęcie bowiem nie pokazałoby mi na niebiesko ani zbója, ani skrytobójcy. Takie indywidua pokazywało na czerwono. Najprawdopodobniej więc był to myśliwy, podobnie jak ja, polujący na zasiadkę. Może nawet zasadzający się na tego samego niedźwiedzia.

     Moją uwagę od tajemniczej postaci odwrócił dźwięk. Szelest, zrazu ledwo słyszalny, potem coraz głośniejszy. Od strony gór szedł jakiś większy zwierz. Rzuciłem zaklęcie i od razu go zobaczyłem. Nie było wątpliwości, to niedźwiedź. I to spory! Prawdopodobnie ten sam, którego ślady widziałem poniżej. Niedługo ciche posapywanie upewniło mnie, co do gatunku zwierzęcia. Wyraźnie szedł w moją stronę. A raczej kroczył jakimś przesmykiem w stronę owego domniemanego myśliwego, jednak idąc w tamtą stronę, musiał przejść obok mnie. Odczekałem chwilę, zanim rzuciłem zaklęcie. Był coraz bliżej. Zaraz będzie na strzał!

     Wstałem ostrożnie i nałożyłem strzałę. Kroki zwierza wciąż się zbliżały.

     - Laas – Yah – Nir!

     Użyłem wszystkich trzech słów Szeptu Aury, aby zatrzymać magiczną poświatę na dłużej. Tego Krzyku i tak nikt poza mną nie słyszał – wynikało to z jego magicznego charakteru – mogłem więc sobie na to pozwolić.

     Purpurowa poświata zapaliła się całkiem blisko. Jeszcze trochę, a drapieżnik mnie wyczuje!

     Napiąłem łuk. Celowałem krótko, w purpurową plamę światła, w miejsce, gdzie powinna znajdować się łopatka. Samego uderzenia grota nie usłyszałem, ale niedźwiedź głośnym rykiem zaznaczył trafienie. Magiczna poświata pokazała mi, że zwierz wspina się na tylne nogi. Drugi strzał oddałem, celując w miejsce, w którym powinno znajdować się serce.

     Rozległ się cichy ryk, a raczej sapnięcie. Niedźwiedź upadł i przez chwilę słyszałem jeszcze gorączkowy ruch, jakby niedźwiedź zwijał się w przedśmiertnym spazmie. Magiczna poświata zaczęła już blednąć. Wciąż jednak pokazywała mi żywe istoty w otoczeniu. Po chwili ta, pochodząca od niedźwiedzia zgasła. Czyli zwierz skonał.

     Nie dbając już o zachowanie ciszy, zlazłem ze skały i skierowałem się w stronę mojej zdobyczy. Po chwili usłyszałem inne kroki. Moje ucho, wyćwiczone w leśnej głuszy, powiedziało mi, że tajemnicza postać również ruszyła w moją stronę. Zatem niemal na pewno był to myśliwy, który po odgłosach domyślił się całego zajścia.

     Księżyc wyszedł już zza horyzontu i oświetlił wnętrze kotliny. Stanąłem nad ubitym drapieżnikiem. Był ogromny, choć widywałem już większe. Po zapachu poznałem, że to samiec i to nie pierwszej młodości. Mięso raczej nie będzie najlepsze i do niczego się nie nada, ale skóra pierwszorzędna. Zwłaszcza, że dziurki po strzałach były tylko dwie. Jednak nie ma mowy, by przewrócić go samemu na plecy. Przydałaby się pomoc przy oskórowaniu.

     Szelest kroków zbliżał się. Po chwili ujrzałem postać wysokiego mężczyzny, wyłaniającą się z mroku. Świecący jednak w moją stronę Masser – większy z księżyców – chował jego twarz w cieniu.

     - Moje gratulacje – odezwał się nieznajomy i uniósł prawą dłoń w pozdrawiającym geście.

     Skinąłem głową w podzięce.

     - Dwa tygodnie tropiłem tego niedźwiedzia – oświadczył, po czym dodał ze śmiechem – tylko po to, by teraz dowiedzieć się, że udało ci się go zabić w pojedynkę. Nie wiem, czy to z twojej strony odwaga, czy głupota.

     - Ty też jesteś sam – zauważyłem. – Jeśli moje postępowanie jest odwagą, to twoje również. A jeśli głupotą, no cóż – rozłożyłem ręce. – Jak widać, świat pełen jest głupców.

     Roześmiał się serdecznie i wyciągnął dłoń. Uścisnąłem jego prawicę.

     - Mam na imię Wulfhere – przedstawiłem się pierwszy, jak kazał obyczaj, gdy zorientowałem się, że nieznajomy jest ode mnie starszy.

     - Gunmar – odpowiedział. – Co cię tu sprowadza?

     - Gunmar? – poczułem ciepło, rozchodzące się po całym ciele. – Ten Gunmar?

     - Co masz na myśli, mówiąc „Ten Gunmar”? – spytał. – Czyżbyś o mnie słyszał?

     Roześmiałem się serdecznie.

     - Ten Gunmar, którego szukam już od dłuższego czasu – odparłem, po czym widząc jego zdziwioną minę, dodałem. – Isran polecił mi cię odszukać. Potrzebuje twojej pomocy.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy, które szybko ustąpiło miejsca ironii.

     - Isran – uniósł brwi. – Potrzebuje mojej pomocy? Własnym uszom nie wierzę.

     - Jednak to prawda – zapewniłem. – Wyraźnie powiedział mi, że mam odnaleźć Gunmara, łowcę trolli. To ty, prawda?

     - Ja – skinął głową. – Ale obawiam się, że jest już o kilka lat za późno. Żyję teraz własnym życiem i mam ważniejsze sprawy na głowie, niż humory Israna. Poza tym, on ze wszystkim sam daje sobie radę. Osobiście mnie o tym zapewniał. Do czego miałby potrzebować mojej pomocy?

     - Tak do końca nie wiem – przyznałem. – Wiem tylko, że chodzi o polowanie na wampiry.

     - Wampiry? – spoważniał. – Chodzi o wampiry?

     Skinąłem głową. On milczał przez chwilę, gładząc się po brodzie.

     - To… Cóż, to może nieco zmienić obrót spraw – zamruczał – Powiedz mi, co się dokładnie dzieje, bo zgaduję, że z nim współpracujesz.

     - Sami tego nie wiemy – wzruszyłem ramionami. – Ale wampiry szykują coś wielkiego. Mają Prastary Zwój.

     Gwałtownie wypuścił powietrze.

     - Na osiem bóstw! – jęknął i przewrócił oczami.

     Widać było, że ta wiadomość mocno go poruszyła. Przez chwilę skubał nerwowo wąsy, ale trwało to krótko. Spojrzał mi w oczy i skinął głową.

     - Dobrze, wysłucham Israna i zobaczę czy mogę jakoś pomóc – zdecydował. – Dokąd mam pójść?

     Zalała mnie fala radości. Czyli jednak nasza misja powiodła się!

     - Isran jest w Twierdzy Świtu.

     Gunmar pokiwał głową.

     - Taaaa… Więc jednak mu się udało – mruknął. – Pracował nad tym miejscem przez dwa lata. To była kompletna rudera. Jak to wygląda teraz?

     - Przyzwoicie – odparłem. – Wielka twierdza, choć wciąż wiele rzeczy wymaga naprawy. Ale miejsce wydaje się dobre. Odosobnione, o grubych, wysokich murach.

     - Nie wpuszczał do niej nikogo – westchnął Gunmar. –To była jego własna, mała forteca.

     - Nie jest mała – odparłem, ale Gunmar zignorował tę wypowiedź.

     - Cóż, zobaczę więc, co tam tyle czasu wyprawiał. A na razie – wskazał na niedźwiedzia –  potrzebujesz pomocy przy skórowaniu?

     - Pewnie – roześmiałem się. – Jestem gotów za nią zrezygnować z samej skóry. Nie jest mi do niczego potrzebna. Zabiłem go tylko dlatego, że zagrażał mieszkańcom Ivarstead.

     Gunmar początkowo nie chciał się zgodzić. Wiadomo, Nord, nie przyjmuje niczego bez zapłaty. W dodatku istotnie, skóra była wyjątkowa i sporo warta. Przekonałem go dopiero stwierdzeniem, że w takim razie ją zostawiam, bo jej nie potrzebuję, a szkoda brudzić sobie ręce. Przed takim argumentem uległ – szkoda mu było tak pięknej skóry. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy i zabraliśmy się za odzieranie. Poszło nam szybko – zaledwie dwa razy musiałem ponawiać zaklęcie. Cóż, wprawa dwóch wytrawnych myśliwych. Na moją sugestię odpoczynku w gospodzie Wilhelma, potrząsnął jednak głową, twierdząc, że musi najpierw odwiedzić swoje małe obozowisko, gdzie zostawił swoje manele. Potem upewnił się, że również zmierzam do Twierdzy Świtu.

     - Będziesz przechodził przez Pękninę? – spytał.

     - Na pewno.

     - To zapytaj o mnie w gospodzie. Może jeszcze tam będę.

     Zapewniłem go, że tak zrobię. Po czym uścisnęliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się. On w stronę wąwozu, ja do Ivarstead, którego światełka migotały mi w oddali.

*          *          *

     Tak się złożyło, że do Pękniny dotarliśmy dopiero późną nocą. Po drodze pokręciliśmy się trochę po Bthalft, znanym nam już miejscu, z którego znów musieliśmy wykurzyć kilkuosobową bandę zbójów. Nie znaleźliśmy jednak niczego, co sugerowałoby, że to miejsce jest w jakikolwiek sposób powiązane z Kuźnią Eterium. Ot, kamienny placyk, jakiś okrągły postument z resztkami filarów, które kiedyś zapewne go otaczały – nic ciekawego.

     Nazajutrz udałem się do gospody, w nadziei, że spotkam tam Gunmara. Nie było go w sali, więc spytałem o niego Keeravę.

     - A owszem – potwierdziła, gdy opisałem mu mojego nowego znajomego. – Nocował tu. Oboje tu nocowali.

     - Oboje?

     - On i jakaś Bretonka – odparła Argonianka. – Przybyli osobno, ale wynikało, że się znają, bo ona zaraz się do niego przysiadła. Wyruszyli razem.

     - Kiedy?

     - Niedawno, o świcie.

     Podziękowałem, po czym popędziłem do naszego domku.

     Lydii nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko się wyekwipowała i ruszyliśmy do Twierdzy Świtu, dobrze wyciągając nogi. Śladów na kamiennym trakcie nie zostawili, te ujrzeliśmy dopiero wtedy, gdy weszliśmy do kanionu. Były całkiem świeże.

     Isran nie próżnował w czasie naszej nieobecności. Zamek otoczony został solidną palisadą, a w ogrodzeniu tkwiła mocna brama, zbita z kilku warstw dębowych desek. Jedna z członkiń Obrońców, chyba jakaś nowa, bo nie widzieliśmy jej wcześniej, trzymała straż na platformie za palisadą i wpuściła nas dopiero, gdy usłyszała nasze imiona. Musiała być poinformowana, że Isran się nas spodziewa. Krętą dróżką doszliśmy do bramy. Uchyliłem skrzydło drzwi i wsunęliśmy się do środka.

Twierdza Świtu. Nowa palisada.

     Muszę przyznać, że to, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie. Na środku stołpu stali Gunmar i Sorine, a wejście do pozostałych komnat zasłaniała masywna krata, której wcześniej nie było. Zapewne Isran nie poprzestał na palisadzie i postanowił też naprawić wewnętrzne zabezpieczenia.

     Sorine uśmiechnęła się na nasz widok, Gunmar podniósł ramie w geście pozdrowienia, po czym zadarł głowę. Podążyłem za jego wzrokiem. Na galerii ponad nami stał Isran z tajemniczą miną.

     - Dobra, Isran, są już wszyscy – odezwał się Gunmar. – Możesz nam teraz wytłumaczyć, co to za cyrk?

     - Stójcie – Isran podniósł dłoń i zaczął nam się przypatrywać.

     Jednocześnie w stołpie stało się niezwykle jasno, aż musiałem zmrużyć oczy. Dosłownie został on zalany słonecznym światłem, skierowanym do środka przez jakiś system luster, zawieszony na górze, pod miejscem, w którym normalny stołp ma strop. Ten nie miał – był jak wielki komin.

     - Co ty robisz? – spytała Sorine. – O co chodzi?

     Głos Israna zabrzmiał dziwnie – na poły poważnie, na poły ironicznie.

     - Upewniam się, że nie jesteście wampirami – odparł. – Ostrożności nigdy za wiele…

     Gunmar wzruszył ramionami, Sorine prychnęła z dezaprobatą i zrobiła ruch, jakby chciała zawrócić. Jednak zatrzymał ją chrobot kraty, która zaczęła opadać, aby w końcu w całości skryć się pod posadzką. A ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Isran zwyczajnie chciał się pochwalić nową zabawką.

     - Witajcie w Twierdzy Świtu! – uniósł dłoń w pozdrawiającym geście.

     Nikt z nas nie zareagował, czekając na dalszy ciąg tego przedstawienia. Jego to jednak wcale nie speszyło.

     - Na pewno dane wam było słyszeć co nieco na temat tego, przeciw czemu walczymy – ciągnął. – Potężne wampiry, jakich jeszcze nie widzieliśmy. Poza tym – zrobił dramatyczną pauzę – mają Prastary Zwój. Jeśli ktokolwiek ma stanąć im na drodze, to musimy to być my.

     Ostatnie słowa wypowiedział innym tonem, jakby wypowiadał je ktoś skrajnie zmęczony. Słowom tym towarzyszył gest, który tylko pogłębił to wrażenie. Isran bowiem oparł się ramionami na poręczy i westchnął przeciągle. Może to właśnie sprawiło, że Sorine, która zapewne miała już na końcu języka jakąś ciętą ripostę, pohamowała się i spytała bardziej rzeczowo.

     - Wszystko dobrze – odrzekła – ale czy mamy jakiekolwiek pojęcie, na temat tego, co robić? Co teraz?

     Isran wolno pokiwał głową.

     - Dojdziemy do tego – zapewnił. – Na razie zapoznajcie się z okolicą. Sorine, na pewno znajdziesz miejsce, gdzie będziesz mogła popracować nad swoimi planami nowej kuszy. Gunmar, jest tu dość miejsca, żeby przetrzymać kilka trolli. Uzbrój je i przygotuj do walki.

     Po czym wbił wzrok we mnie.

     - W międzyczasie dowiemy się – powiedział wolno – dlaczego zjawił się tu wampir, który cię szukał!

     - Co takiego? – wyrwało mi się. – Szukał mnie wampir?

     Przyszło mi do głowy, że Sybilla Stentor mogła dowiedzieć się czegoś ważnego i szukała ze mną kontaktu. Ale szybko odrzuciłem tę myśl. Sybilla potrzebna była w Samotni i wątpliwe, by zawędrowała aż tutaj. Jeśli miałaby do mnie jakąś sprawę, prędzej przysłałaby mi list.

     - Chodźmy zamienić dwa słowa, dobrze? – odrzekł Isran rzeczowym tonem. – Tu, na górze. Jeśli mogę prosić, w cztery oczy – zerknął na Lydię.

     Wzruszyłem ramionami, ale skierowałem się do już otwartego przejścia i skręciłem na schody, wiodące na górę. Nie wiedziałem, dlaczego Isran chciał rozmawiać w cztery oczy. Przecież musiał wiedzieć, że przed Lydią nie mam tajemnic i opowiem jej wszystko tak czy tak.

Gunnar (z lewej) i Sorine w Twierdzy Świtu

     Doszły mnie echa rozmowy Sorine i Gunmara o jakimś Florentisie. Nie wiedziałem, kim on jest, ale akustyka w tej części zamku była doskonała i wyraźnie wszystko słyszałem.

     - Myślisz, że Florentis naprawdę rozmawia z Arkayem? – spytała Bretonka.

     - Nie jestem pewien – odparł Gunmar zamyślonym tonem. – Nigdy dotąd nie słyszałem o tym, żeby bóstwa zwracały się bezpośrednio do kogoś.

     - Myślisz, że zwariował?

     - Tego nie powiedziałem – odrzekł. – Zastanawiam się, czy nie chce zwrócić na siebie uwagi, ale co jakiś czas mówi rzeczy, które świadczą, że nie.

     - Chyba wszystkim nam odbiło, skoro tu jesteśmy, co? – roześmiała się Sorine, po czym podniosła głowę w stronę galerii, na którą właśnie się wdrapałem i dodała głośniej, nieco żartobliwym tonem. – Mam nadzieję, że dogadasz się z Isranem. Trzeba trochę czasu, by do niego przywyknąć!

     Isran tylko prychnął na te słowa, ale bez złości. Chyba przywykł do docinków pod swoim adresem. Gestem pokazał mi, abym poszedł za nim, po czym powiódł mnie do małej, zagraconej komnatki z resztkami sprzętów. I tu okazało się, że to nie on chciał rozmowy bez świadków. Wskazał głową na oczekującego mnie gościa. Wszedłem i stanąłem oniemiały. Z cienia wyłoniła się bowiem Serana.

     Wyglądała tak samo jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Na mój widok uśmiechnęła się nieśmiało, ale zaraz spoważniała, zerknąwszy na Israna. Od razu wyczułem, że się go boi. Isran zresztą nie pomagał jej w odzyskaniu równowagi. Stanął z boku, założywszy ręce na piersi i wbił w nią badawczy wzrok.

     - Ten wampir zjawił się tu, gdy cię nie było – oznajmił. – Zakładam, że to ten, którego udało ci się znaleźć w krypcie Dimhollow. Twierdzi, że ma ci coś bardzo ważnego do przekazania.

     Skinąłem głową.

     - Słucham więc – odezwał się ostrym tonem.

     Serana, nieco spłoszona opuściła wzrok, ale po chwili podniosła powieki i spojrzała na mnie. Odetchnęła głęboko, jak mówca przed ważną przemową.

     - Zapewne dziwi cię mój widok – odezwała się nieśmiało.

     Nie dało się ukryć, że zdumiała mnie jej obecność w Twierdzy Świtu, w której każdy z mieszkańców najchętniej widziałby ją martwą.

     - Co tu robisz?

     - Również wolałabym się tutaj nie zjawiać – zerknęła ukradkiem na Israna. – Ale mam do ciebie sprawę. To ważne, więc proszę, wysłuchaj mnie. Zanim twój przyjaciel straci cierpliwość…

     Isran chrząknął tylko groźnie. Serana trochę się spłoszyła, ale zaraz odzyskała rezon.

     - To – zaczęła nieco niepewnie – cóż, chodzi o mnie. A także o Prastary Zwój, który został ze mną zakopany.

     I przy tych słowach obróciła się nieco bokiem, demonstrując zwój, jaki wciąż miała zawieszony na plecach. To zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Nie spodziewałem się, że zdoła go wykraść, a musiała to zrobić, bo bardzo wątpiłem, czy Harkon pozwoliłby jej przynieść swój największy skarb swym najgorszym wrogom. Zauważyłem, że ten fakt zrobił również spore wrażenie na Isranie.

     - Co z tobą? – spytałem.

     Przyznaję, że cisnęło mi się na usta pytanie o zwój, ale pamiętałem, jak przywitał ją jej własny ojciec i jak bardzo ja to oburzyło. Nie chciałem zachować się tak jak on.

     - Powód, dla którego tam byłam – odpowiedziała cicho – i dla którego posiadałam Prastary Zwój… Wszystko sprowadza się do mojego ojca. Zgaduję, że już to wiesz, ale mojego ojca trudno nazwać dobrą osobą. Nawet podług wampirzych standardów.

     Pokiwałem głową i wymieniłem spojrzenie z Isranem.

     - Ale nie zawsze taki był! – powiedziała szybko. – Pamiętam go przecież z dawnych lat. Po prostu, kiedyś doszło do… przemiany. Tak, to dobre słowo. Natknął się na to niejasne proroctwo i z jakiegoś powodu się w nim zatracił. To zupełnie go odmieniło. Jakby stał się kimś innym, kimś, kogo przedtem nie znałam. Nagle wszystko inne przestało się liczyć, włącznie moją matką i… ze mną.

     - Co to za proroctwo? – spytał Isran, ucinając wszelkie retrospekcje.

     Serana znów straciła pewność siebie. Jej głos zaczął ledwo wyczuwalnie drżeć

     - Jest bezsensowne i niejasne – odrzekła – jak wszystkie proroctwa. Ta część, której tak się uczepił… Mówi o tym, że wampiry już nie będą musiały bać się słońca.

     Urwała i spojrzała najpierw na mnie, potem na Israna.

     - To właśnie to chce osiągnąć – pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem. – Chce kontrolować słońce, by wampiry przejęły władzę nad światem. Dla kogoś, kto uważa się za wampirzą szlachtę, to dość słodka obietnica. Zupełnie go to pochłonęło. Jak obsesja. Przy tym dość niezdrowa.

     Wypuściłem wolno powietrze, bo aż mnie zatchnęło.

     - To możliwe? – zerknąłem w stronę Israna.

     Ten wzruszył tylko ramionami.

     - Tak czy inaczej – dodała Serana – moja matka i ja stwierdziłyśmy, że nie należy wypowiadać wojny całemu Tamriel. Próbowałyśmy go powstrzymać. Dlatego właśnie zamknięto mnie ze zwojem.

     - A co to ma wspólnego z Obrońcami Świtu? – spytałem. – Dlaczego mówisz to właśnie nam?

     Wykrzywiła usta w ironicznym grymasie.

     - Przepraszam – odpowiedziała drwiącym tonem – ale słyszałam, że znajdę tu łowców wampirów. Myślałam, że mogą chcieć wiedzieć, że wampiry uknuły spisek, mający na celu zniewolenie reszty świata. Nie mam racji?

     - Masz rację – odparłem ostrożnie. – Ale przyznasz, że trudno uwierzyć, że wampir, z własnej woli rezygnuje z tej, jak to określiłaś, słodkiej obietnicy. Co więcej, narazi się na niemałe niebezpieczeństwo, przychodząc tutaj. Nawet jeśli założę, że chcesz nam pomóc, to chciałbym wiedzieć, co cię do tego skłania.

     Milczała przez chwilę.

     - A jeśli – zająknęła się – chciałabym to, przynajmniej na razie, utrzymać w tajemnicy?

     Isran uśmiechnął się lekko, ale nie zdołałem odgadnąć, czy to uśmiech szczery, czy ironiczny.

     - Czy jeśli przysięgnę, że moje intencje są szczere, uwierzysz mi? –spojrzała na mnie prosząco.

     Westchnąłem cicho.

     - Chciałbym ci uwierzyć – odparłem. – Naprawdę, chciałbym. Ale chyba rozumiesz sama, jesteś wampirem, w dodatku potężnym. Nawet jeśli masz szczere zamiary, kto da nam gwarancje, że pewnego dnia nie zmienisz zdania? Nie znam cię na tyle, żeby ci zaufać. Prawie nic o tobie nie wiem.

     Prychnęła, ale widać było, że jest rozczarowana. Milczała przez chwilę, po czym podniosła na mnie swe niesamowicie błyszczące oczy.

     - Sam przyznałeś, że wiele ryzykowałam, przychodząc tutaj. Czy to nie jest najlepszy dowód moich szczerych intencji?

     Milczałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem jej uwierzyć. Ale czy mogłem?

     - Jeśli mi nie wierzysz, cóż łatwiejszego? Weź miecz i przebij mnie – głos lekko zadrżał jej, gdy to mówiła. – Wampiry owszem, są nieśmiertelne, ale tylko dlatego, że się nie starzeją i nie chorują. Zabić można mnie tak samo jak człowieka.

     I tu mnie miała. Nie wiem, czy zdawała sobie z tego sprawę, ale ja nie umiałbym jej zabić. Przynajmniej nie w tamtej chwili. Przeniosłem wzrok na Israna.

     Ten zmarszczył groźnie brwi. Wiedziałem już, że czeka mnie niełatwa przeprawa.