piątek, 31 maja 2019

Rozdział XXIX – Baldor Kujący Żelazo

     Gdy się ocknąłem, pół siedziałem, pół leżałem na podłodze, w objęciach Lydii. Podobno dopóki byłem w Apokryfie, moje ciało w Mundus stawało się przezroczyste, ledwo widoczne, ale dało się je zauważyć. Przez cały czas stałem pewnie na nogach, jak posąg, którego nie da się ruszyć, ale gdy powracałem, wiotczało i wtedy zwykle upadałem, upuszczając księgę, która wycofywała swoje macki. Lydia czuwała więc przy mnie, gotowa pochwycić mnie, gdy tylko – jak to stwierdziła – wracały mi kolory.

     - Żyjesz – szepnęła i ścisnęła mnie jeszcze mocniej.

    A ja poczułem ogromną ulgę. Ulgę tak wielką, że ciało moje na chwilę zwiotczało. Nastąpiło takie rozluźnienie, że o mało w jednej chwili nie zapadłem w sen.

    Gdy wspominam to po latach, sam zaczynam się uśmiechać. Czarne Księgi miały bowiem jeszcze jedną moc, o której żadne z nas wówczas nie wiedziało. Szkoda, bo oszczędzilibyśmy sobie wielu trudnych chwil. Otóż, prawdopodobnie Hermaeus Mora nie łaknął krwi, lecz wiedzy. Tych których wpuszczał do swego królestwa, nie zabijał, a nawet w pewien sposób czuwał na ich bezpieczeństwem. O ile go nie zdradzili, jak uczynił to Miraak. Innymi słowy, w przypadku niepowodzenia misji, księga odsyłała śmiałka z powrotem do Mundus – żywego! Czasem ciężko rannego, ale wciąż żyjącego, gotowego przyjąć porcję magii uzdrawiania, czy odpowiednią miksturę. Cóż, wówczas o tym nie wiedziałem. Byłem pewien, że otwierając księgę, idę śmierci naprzeciw. Tym większa moja ulga, gdy udało mi się wrócić.

    Czynię to niezbyt chętnie, ale przyznaję – uczciwość tego wymaga – Hermaeus Mora nie był zły do szpiku kości, jak inne daedry. Może nie tak opiekuńczy i przyjazny jak Azura, ale też nie tak okrutny jak Vaermina, czy Mehrunes Dagon. I może nawet mógłbym obdarzyć go jakąś dozą sympatii, gdyby tak okrutnie nie postąpił ze Stornem.

    Pamiętam doskonale tę chwilę, kiedy otworzyłem oczy i pierwszą rzeczą jaką ujrzałem był manekin, odziany w zaklętą zbroję Ahzidala. Wyglądał groźnie, ale na tyle znajomo, że natychmiast wróciła mi przytomność. Nie wróciły natomiast siły. Chciałem powstać i uściskać swą ukochaną towarzyszkę, ale ledwo zdołałem poruszyć nogą. Czułem się, jakby przygoda wyssała ze mnie całą energię.

    - Miraak nie żyje – tyle zdołałem wyszeptać. – Koszmar minął…

    - Dobrze się czujesz? – w głosie Lydii usłyszałem zaniepokojenie.

    - Dobrze – odparłem z wysiłkiem. – Tylko potwornie zmęczony.

    Lydia rozpięła mi sprzączkę od hełmu i zdjęła go. Pogładziła mnie po twarzy i uśmiechnęła się, choć oczy wciąż nienaturalnie jej błyszczały.

    - Spróbuj wstać.

    Podkurczyłem nogi. Lydia pociągnęła mnie w górę za ramiona. Z wysiłkiem rozprostowałem kolana. Stanąłem na nogi. Lydia zdjęła ze mnie kołczan i rozpięła pas. Chwyciła moje rękawice i ściągnęła mi je, omal mnie przy tym nie przewracając. Sprzączki uprzęży przy zbroi zajęły jej trochę więcej czasu, ale w końcu kirys z chrzęstem opadł na podłogę.

    - Chodź, położysz się – pociągnęła mnie w stronę łóżka.

    Poczłapałem za nią. Gdy stanąłem przy łożu, Lydia zaczęła ściągać ze mnie bluzę i koszulę.

    - Nie mam żadnych ran – odezwałem się zdziwiony.

    - Sama sprawdzę – mruknęła, nie przestawiając.

    Po czym, półnagiego, pchnęła mnie na łóżko i zaczęła mocować się z butami.

    Po chwili rozebrała mnie do naga, a potem nakryła ciepłą narzutą.

    - Śpij – pocałowała mnie namiętnie. – Wypocznij. Bo jak się zbudzisz…

    - To co?

    Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się uwodzicielsko. A potem zrzuciła koszulę i położyła się obok mnie. Wsunęła palce w moje włosy i zaczęła delikatnie masować moją głowę. Poczułem się tak błogo, że nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.

    Ale za to zapamiętałem swój sen, co rzadko mi się zdarza. I to ku swemu własnemu zakłopotaniu. Śniło mi się, że leżę na dachu jakiegoś domu w Skyrim i wygrzewam się w słońcu. Chyba w Pękninie, ale pewności nie mam, zwłaszcza że nie znałem tam żadnego domu z płaskim dachem. A obok mnie leży piękna, naga blondynka i obsypuje mnie pieszczotami. Tak, blondynka! Zadziwiające, jak dziwnym światem są sny. Na jawie w takiej sytuacji, o ile w ogóle mogłoby do niej dojść, poczułbym się co najmniej niezręcznie. We śnie po prostu uznałem to za oczywistość. Przyglądałem się jej uważnie, podziwiając jej zgrabne ciało, miejscami smukłe, miejscami rozkosznie zaokrąglone. Wyciągnąłem rękę w jej stronę, a ona chwyciła moją dłoń i delikatnym gestem położyła sobie na piersi. Poczułem przypływ pożądania… A ona schyliła się ku mnie i złożyła na moich ustach gorący pocałunek, po czym ze śmiechem uniosła głowę. I wtedy poznałem, że to Mjoll, choć nie miała na twarzy tatuażu.

    Potem, nie pamiętam jak, znalazłem się w Apokryfie. Trzymałem Mjoll za rękę i oprowadzałem ją po królestwie Hermaeusa Mory. W pewnym momencie odwróciłem się do niej, by stwierdzić, że to nie Mjoll, tylko Frea. Córka szamana Skaalów nie miała na sobie zbroi, tylko długą suknię, w kolorze ochry, ozdobioną kolorowymi haftami, jaką kiedyś widziałem u Cindiri Arano. Choć wyglądała pięknie, oczy miała podkrążone, jakby dopiero co przestała płakać. Co było dalej, nie pamiętam, choć przysiągłbym, że była tam jeszcze jedna dziewczyna i wcale nie była nią Lydia.

    Nie wiem, skąd wzięły się te sny. Czyżby to było kuszenie mnie przez Hermaeusa Morę? W każdym razie, nieskuteczne. Gdy się przebudziłem i poczułem przy sobie ciepłe ciało Lydii, zapomniałem nie tylko o tym, że gdzieś tam istnieją inne kobiety, ale że w ogóle istnieje inny świat.

    Przez jakiś czas miałem spore poczucie winy z powodu tego snu. Wiem, że to absurdalne, ale nic na to nie poradzę. W chwili gdy ukochana leży przy mnie i opiekuje się mną, jak rodzona matka, ja śnię o innych dziewczynach – uznałem, że to bardzo nie w porządku. Lydii nigdy się do tego nie przyznałem. To jeden z dwóch sekretów których nigdy jej nie zdradziłem. Drugi dotyczył pewnego wampira. Ale to zupełnie inna historia, którą może jeszcze kiedyś opowiem, jeśli bogowie obdarują mnie życiem na tyle długim, bym zdążył opisać późniejsze wydarzenia. Mam nadzieję, że kiedyś ukochana moja przeczyta te słowa i przebaczy, bo do dziś gryzie mnie z tego powodu sumienie.

    Tymczasem nastał dzień. Tutaj, na Solstheim, w podziemnej posiadłości, trudno było czasem zorientować się, czy jest dzień czy noc. Człowiek żył według wewnętrznego zegara, który czasem był zadziwiająco dokładny, ale bywało, że zawodził zupełnie. Kiedyś, po jednej wyprawie, zdarzyło się, że wyszliśmy z domu późnym wieczorem i nie wiedzieliśmy nawet, czy to wieczór tego samego dnia, w którym wróciliśmy, czy też nastał już wieczór dnia następnego. Niemniej, gdy zgłodnieliśmy i postanowiliśmy przyrządzić sobie posiłek, trzeba było zwlec się z łóżka, więc przy okazji wyjrzałem na zewnątrz. Nastał piękny, słoneczny poranek. Powietrze zawierało tego dnia bardzo mało wulkanicznego pyłu, więc wschodzące słońce świeciło mocno i tylko gdzieniegdzie można było dostrzec smugi rozproszonego w pyle światła. Wciągnąłem z przyjemnością w płuca rześkie, poranne powietrze, niemal tak czyste, jak w wiosce Skaalów.

    Po śniadaniu uradziliśmy, że moim pierwszym zadaniem będzie uwolnienie nieszczęśników spod Kamienia Drzewa w świątyni Miraaka. Skoro on sam nie żyje, powinno się to udać. A potem pójdziemy do wioski Skaalów i poinformujemy ich o wszystkim. Zwłaszcza Frei bardzo chciałem powiedzieć, że śmierć jej ojca nie poszła na marne. Zatem włożyliśmy swoje zbroje i ruszyliśmy pod górę, w głąb wyspy. Drogę już znaliśmy, więc nie licząc jednego śnieżnego trolla, którego musieliśmy ubić w samoobronie, nie spotkała nas żadna przygoda.

    Gdy świątynia wyłoniła się zza wzgórza, Lydia przystanęła. Spojrzałem na nią pytająco.

    - Słyszysz? – spytała.

    Nadstawiłem uszu.

    - Nic nie słyszę – mruknąłem. – O co chodzi?

    - No właśnie – roześmiała się. – Nic nie słychać!

    Uśmiechnąłem się. Tak, miała rację! Nic nie było słychać. Żadnego kucia, stukania, ani innych odgłosów budowy, które zwykle było słychać już z daleka, bowiem echo niosło dźwięki w tę stronę. Czyżby nikogo tam już nie było?

    Sam nie wiem kiedy zaczęliśmy biec. Musieliśmy się o tym przekonać na własne oczy. Gdy zdyszani znaleźliśmy się na schodach, powitał nas całkowity bezruch. I cisza. Tylko wiatr gwizdał na rusztowaniach. Wokoło leżało pełno porzuconych narzędzi: kilofy, młoty, dłuta, kliny i jakieś haki, sam nie wiem do czego. A wokoło ani żywej duszy.

    - Są wolni – wydyszała Lydia z wysiłkiem, bo jeszcze nie złapała oddechu.

    - Jak dobrze… - szepnąłem. – Koszmar się skończył.

    Zeszliśmy na dół, do Kamienia Drzewa. Wyciągnąłem dłoń w jego stronę. Poczułem świeże, odżywcze wibracje. Artefakt odzyskał dawną moc.

    - To wszystko twoja zasługa – Lydia objęła mnie ramionami. – To dzięki tobie. Jesteś największym bohaterem o jakim słyszałam.

    - E tam… - zaczerwieniłem się, bo nie wiedziałem co powiedzieć.

    - Zobaczysz, twoje pomniki pojawią się w całym Skyrim i na całym Solstheim – ciągnęła dalej, wyraźnie wzruszona. – Będzie ich tyle, ile posągów Talosa i Ysgramora…

    - No, ja raczej tego nie zobaczę – spróbowałem zażartować. – Nie stawia się pomników żywym.

    - Nieważne – przytuliła się do mnie. – I tak będą o tobie śpiewać pieśni.

    - O nas – objąłem ją wpół. – O tobie również. O najpiękniejszej pogromczyni smoków i najdzielniejszej wojowniczce, jaka chodziła po ziemi.

    Połączył nas gorący pocałunek. Trwaliśmy w uścisku dłuższą chwilę.

    - To co, idziemy do wioski Skaalów – spytałem w końcu.

    Złapała mnie za rękę i pociągnęła na górę. Na północ, w stronę wioski.

    Słońce zaczęło znikać już za górami, gdy ujrzeliśmy wreszcie norskie, strzeliste dachy, przypominające nam nieodmiennie o Białej Grani. Siedzący na ganku rybak, na nasz widok przerwał struganie jakiegoś kijka i schował nóż do pochwy za paskiem. Wstał i… uśmiechnął się! I ja też się uśmiechnąłem. Z ulgą. Skaalowie znów są moimi przyjaciółmi. Zawsze byli, ale teraz dodatkowo stopniały między nami te lody, które pojawiły się po śmierci szamana. Zrobiło mi się lekko na duszy.
Im dalej wkraczaliśmy między budynki, tym więcej witało nas uśmiechów i pozdrowień. Ten i ów wyciągnął rękę, którą oboje serdecznie ściskaliśmy. Kierowaliśmy się, oczywiście, ku domostwu Storna. Gdy byliśmy już blisko, Frea musiała usłyszeć wrzawę, bowiem otworzyła drzwi i stanęła na progu. Od razu nas zauważyła. Coś na kształt ulgi odbiło się w jej oczach. Podeszła do nas i objęła nas ramionami.

    - Czuję że Kamień Drzewa jest wolny – próbowała się uśmiechnąć, ale niedawno przeżyta tragedia sprawiła, że wyszedł z tego tylko niewyraźny grymas. – Ziemia odzyskała jedność. Czy to… - zająknęła się. – Czy to koniec? Czy Miraak został pokonany?

    - Miraak zginął z mojej ręki – skinąłem głową.

    Po czym, uświadomiłem sobie, że nie do końca była to prawda.

    - Ale Hermaeus Mora wciąż tam jest… - dodałem, szukając w myślach odpowiednich słów.

    Miałem zamiar przyznać, że to daedryczny książę ostatecznie dokończył dzieła, ale Frea nie pozwoliła mi dokończyć.

    - Miraak był zagrożeniem dla Solstheim – odparła z mocą. – Jego śmierć to kolejna garść piachu w tryby Herma-Mory. Powiedz mi tylko… - zagryzła wargę, by po chwili dodać szeptem. – Czy śmierć mojego ojca była konieczna? Czy Miraaka nie udało się pokonać w inny sposób?

    Uśmiechnęła się przepraszająco do Lydii, po czym wzięła mnie pod ramię i pociągnęła w stronę skraju wioski. Nie miała żadnych tajemnic, ale, jak sama stwierdziła, w stanie ducha jakim jest, łatwiej jej będzie powiedzieć to na osobności.

    - To Hermaeus Mora zabił Storna, pamiętaj – odezwałem się, krocząc wolno u jej boku. – Nie Miraak.

    - Wiem – westchnęła. – Skaalowie tego nie zapomną. Śmierć Storna stanie się kolejnym świadectwem zdradzieckiej natury Herma-Mory.

    Nie opowiedziałem jej o swych wątpliwościach, choćby dlatego, że te pojawiły się znacznie później. Wtedy uważałem tak jak ona. Też nie rozumiałem, dlaczego władca Apokryfu ten jeden jedyny raz okazał się być tak okrutny. Przecież poza tym, postępował ze mną w miarę uczciwie. Czyżby, nie mogąc mnie z jakiegoś powodu dosięgnąć, zabił Storna z pełną świadomością, że zaboli mnie jego śmierć? Czy chciał w ten sposób wymusić moje posłuszeństwo? Czy chciał mi pokazać, jak kończą ci, którzy nie zgadzają się mu służyć?

    Nie dowiedziałem się tego nigdy.

    Tymczasem próbowałem znaleźć jakieś słowa, które mogłyby ją pocieszyć. Ale nie doceniłem norskiego hartu ducha. Ona wcale nie potrzebowała pocieszenia. Była przygnębiona, to prawda, ale nie roztkliwiała się nad sobą. Wioska potrzebowała szamana, a ona, wyuczona przez ojca, stała się jego naturalnym następcą. Musiała być silna, bo spoczywał na niej ciężar odpowiedzialności. Razem z Fanari, obie musiały opiekować się swoim ludem.

Solstheim. Wioska Skaalów

    Spytała mnie o moją ostatnią wyprawę do Apokryfu. Opowiedziałem jej, nie wdając się w szczegóły. Wspomniałem o zagadkach, jakie musiałem rozwiązać, o Poszukiwaczach, których tożsamość pozostała dla mnie nieznana, o smoku Sahrotaarze i o szczycie Apokryfu, na którym stoczyłem pojedynek z Miraakiem. I o tym, jak w ostatniej chwili wtrącił się w to wszystko Hermaeus Mora. Wspomniałem też, że odwiedziłem Kamień Drzewa. Zapewniła mnie, że nieszczęśnicy zniewoleni do niedawna przez Miraaka, są już w domach, pod opieką bliskich.

    Wracaliśmy już, gdy Frea nagle przystanęła.

    - Jeszcze jedno Skaaldruhu – uśmiechnęła się, choć jej oczy pozostały smutne. – jeśli pozwolisz… Wiem że nie powinnam się wtrącać, ale… - spojrzała mi w oczy. – Czy mogę ci coś doradzić? Czy mogę cię przestrzec?

    - Jasne – bąknąłem zaskoczony. – O co chodzi?

    Nie odpowiedziała od razu, jakby próbowała zebrać myśli.

    - Jako szamanka Skaalów – zaczęła niepewnie – dbam o duchowe życie mojego ludu. Choć ziemie nasze nie są ci domem, my zwiemy cię Skaaldruhem i właśnie dlatego cię ostrzegam. Herma-Mora złapał cię na postronek, pod płaszczykiem wspólnej walki z Miraakiem.

    Urwała na chwilę, po czym mocno ścisnęła moją dłoń.

    - Nie idź dalej tą drogą – powiedziała dobitnie. – Wszechstwórca powołał cię do czynienia wielkich rzeczy. Nie zapominaj o tym.

    A potem, nie zważając na norski zwyczaj nieokazywania uczuć, uścisnęła mnie serdecznie jak rodzona siostra.

    - Niech cię Wszechstwórca prowadzi, Skaaldruhu!

    Słońce stało już nisko, gdy powróciliśmy do wioski. Rozejrzałem się za Lydią. Stała obok drwala Deora, który coś jej zawzięcie tłumaczył, wskazując od czasu do czasu na las w głębi wyspy. Czyżby pojawiły się tam trolle? Bo niedźwiedzi chyba nie było już na całej wyspie. Kiedyś zamieszkiwały ją gromadnie, ale teraz nie udało mi się znaleźć śladów ani jednego.

    Przypomniała mi się prośba Temby z Ivarstead, właścicielki tartaku, abym przetrzebił trochę pogłowie niedźwiedzi w okolicach osady. Niedźwiedzie atakowały tam drwali, którzy dostarczali jej pnie. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Zgodnie z obietnicą, dostarczyłem jej wtedy dziesięć niedźwiedzich skór, za co solidnie mi zapłaciła, zgodnie z norskim zwyczajem. Czyżby Deor też miał tego typu kłopoty?

    Okazało się jednak, że sprawa jest dalece poważniejsza.

    - Mam kiepski humor – oświadczył, gdy podszedłem do nich. – Zaginął jeden ze Skaalów.

    Zmroziło mnie. Tutaj zaginięcie niemal zawsze oznaczało, że dany ktoś nie żyje. Albo rozszarpały go trolle, albo zabili zbóje, albo też uległ wypadkowi i nie potrafiąc wrócić, właśnie umiera, albo już umarł.

    - Kto zaginął? – wykrztusiłem.

    - Baldor Kujący Żelazo – odparł zasępiony drwal. – To nasz jedyny kowal, więc jest w wiosce bardzo ważny.

    - Nie ma go już od czterech dni – poinformowała mnie Lydia i dodała szeptem. – Boję się, że trzeba liczyć się z najgorszym.

    Pokiwałem smętnie głową. Jeśli przepadł w lesie, szansa na odnalezienie go żywego była niewielka. Wprawdzie Skaalowie byli dziećmi natury i potrafili radzić sobie w najdzikszych ostępach wyspy, ale w przypadku Baldora nie było powodu do zniknięcia na tak długo czas. Bywało, że ktoś wyruszał na dalszą wyprawę, polowanie, czy poszukać surowców, ale w takiej wspólnocie nikt nigdy nie robił tego niespodziewanie, bez słowa. Tu każdy uważał na drugiego mieszkańca i każdy informował innych, dokąd się udaje. Właśnie po to, żeby pozostali przyszli mu z pomocą, gdyby nie wrócił na czas.

    W tym przypadku nie było jednak nawet wiadome, w którą stronę się udać, by go poszukać. Wyspa była całkiem spora, pełna najróżniejszych zakamarków, jaskiń, załomów i opuszczonych ruin.

    Tymczasem okazało się, że Deor nie powiedział nam jeszcze wszystkiego. W dodatku, ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że nie wspomniał o tym, bo sądził, że już to wiemy. Wyszło to dopiero wtedy, gdy Lydia, próbując dowiedzieć się czegoś więcej, zaczęła zadawać mu pytania, godne śledczego.

    - Czy zdarzyło się coś niezwykłego w czasie jego zniknięcia – brzmiało jedno z nich.

    Deor zaczerwienił się i zająknął. Spojrzał na nią nieco spłoszony.

    - Hmm – mruknął niewyraźnie. – Nie pamiętam, żeby Baldor dziwnie się zachowywał. Ale wiesz… W dniu jego zniknięcia widziałem coś w lesie.

    Spojrzał nam w oczy i zaczerwienił się jeszcze bardziej.

    - W oddali widziałem dwa elfy, wlokące coś za sobą.

    Łypnął na mnie okiem. Nie uszło mojej uwadze, że zerknął nie tyle na mnie, co na mój elfi hełm.

    - Myśliwi często zaglądają w te strony, więc się tym nie zainteresowałem! – próbował się usprawiedliwić.

    Trzeba go było naprawdę mocno ciągnąć za język, żeby coś z niego wydobyć. Okazało się bowiem, że wziął te postaci… za nas. Zmyliły go hełmy, bardzo podobne do naszych. Sądził, że to Lydia i ja. Nie poznał, bo było to w nocy, ale ich hełmy błyszczały wyraźnie w świetle księżyca. Zaś to, co mieliśmy za sobą ciągnąć, wziął za naszą myśliwską zdobycz. I owszem, potwierdził, zdziwiło go, że nie wstąpiliśmy do wioski, jak to mieliśmy w zwyczaju, ale uznał, że to nie jego sprawa. 

    Po plecach przeszedł mi dreszcz. Skoro nieznani goście mieli takie same hełmy, mogło to oznaczać tylko jedno.

    - Thalmor – mruknąłem z zaciśniętymi zębami.

    Spojrzeliśmy po sobie. Lydia też zacisnęła zęby. Skoro Thalmor pojawił się na wyspie, oznaczało to poważne kłopoty. Czyżby dowiedział się że kopalnia w Kruczej Skale znów działa i chciał położyć swoją chciwą łapę na źródle ebonu? Wydawało się to nieprawdopodobne, ale możliwe. Tylko dlaczego mieliby porywać Baldora? Bo o tym, że go porwali, pomyśleliśmy od razu oboje.

    - Był kowalem i umiał obrabiać ebon – podrapałem się po nosie. – Altmerowie rzadko go stosują, więc pewnie brak im rzemieślników.

    - Na Solstheim nie ma żadnego garnizonu – Lydia pokiwała głową. – Mogą działać bezkarnie.

    - W Kruczej Skale jest gwardia Veletha, więc się tam nie pokazali – dodałem. – Przynajmniej Glover jest bezpieczny.

    - Jak myślisz, czy Gwardia Redoran pomogłaby nam w razie czego?

    Wzruszyłem ramionami. Z pewnością Redoranie nie życzyliby sobie, żeby Thalmor szarogęsił się na wyspie. Dunmerowie żyli ze Skaalami w zgodzie, a nawet przyjaźni, więc chęci do pomocy raczej by im nie zabrakło. Mogli jednak nie zechcieć zadzierać z Thalmorem, który był w stanie przysłać tu niemałą armię świetnie wyszkolonych żołnierzy i po prostu zagarnąć wyspę dla Aldmerskiego Dominium. Dunmerowie zaś na pewno nie oddaliby wyspy bez walki. Ich dawna ojczyzna leżała w gruzach, nie mieli dokąd się udać, a żyć pod batem Thalmoru z pewnością nie chcieli. Byli bardzo przywiązani do tego miejsca, które zbudowali w zasadzie od podstaw. Mogło skończyć się to krwawą i wyniszczającą wojną, w której Redoranie musieliby w końcu ulec.

    - Dokąd się udali? – spytałem, patrząc w stronę Deora.

    - Na południowy zachód – drwal wskazał ramieniem. – Jeśli zdarzy ci się tam iść, może poszukasz śladów Baldora – poprosił nieśmiało. – Skaalowie będą ci wdzięczni.

    Nie musiał mi nawet tego mówić. Brzmiała mi jeszcze w uszach deklaracja Storna o przyjaźni między nami. Nie, z pewnością tak tego nie zostawię! Miałem wiele powodów, by działać. Po pierwsze, choć Baldora widziałem zaledwie kilka razy w życiu i nie zamieniłem z nim więcej, niż dziesięć słów, polubiłem go i miałem nadzieję, że i on polubi mnie. Kowal z kowalem zawsze znajdą wspólny język, więc istniała spora nadzieja. Po drugie, skoro Baldor nie zaginął, tylko został porwany, istniała realna szansa, że wciąż żyje. No i Thalmor, mój zadeklarowany wróg, który rozesłał za mną listy gończe. Wprawdzie później Elenven wycofała je, choć zrobiła to dopiero na skutek wyraźnego nacisku Cesarskiego Legionu, ale wrogość pozostała. Zagrała we mnie buntownicza krew. Trzeba pokazać Thalmorczykom, gdzie ich miejsce! W dodatku, choć Skaalowie byli ludem wojowniczym, tutaj trzeba było zmierzyć się z thalmorskim wojskiem, a to oznaczało, że jedynymi osobami, które mogą tego dokonać jesteśmy my, doświadczeni legioniści. Oj, panowie Altmerowie, nadepnęliście na odcisk nie temu, co trzeba!

    - Nie tak ostro – Lydia pokręciła głową. – Nie możemy rozpętać wojny.

    Trochę ochłonąłem.

    - Masz rację – przyznałem ze wstydem. – Trzeba działać z głową. Najlepiej naszym starym sposobem.

    Deor spojrzał na mnie pytająco. Miał taką zaaferowaną minę, że oboje się roześmieliśmy.

    - Na paluszkach! – mrugnęła do niego Lydia. – Tak się załatwia takie sprawy.

    Ale nie udało się na paluszkach.

    Na początku szczęście nam dopisywało. Deor dokładnie opisał nam, w którym miejscu widział Thalmorczyków. Choć na zewnątrz wciąż jeszcze było w miarę jasno, w lesie mrok zapada szybko, więc nie tracąc czasu, czym prędzej pobiegliśmy we wskazanym kierunku. Pomyszkowałem tam trochę i szybko udało mi się znaleźć trochę śladów. Nie najświeższych, oczywiście, ale wciąż jeszcze widocznych. Dwie osoby szły tędy kilka dni temu i wlokły za sobą coś ciężkiego. Cztery dni to dużo, nawet dla doświadczonego tropiciela. Zwłaszcza w chłodnym lesie, gdzie rosa bywała tak obfita, że potrafiła spływać małymi strumykami. Jednakże wleczenie ciężaru po ziemi zostawia ślady tak wyraźne, że bez trudu udało mi się na nie natrafić. Zostają wtedy połamane gałązki, wyszarpana trawa, odciski stóp są głębokie i wyraźne, a co jakiś czas można natrafić na odcisk w miejscu, w którym rosa nie zdołała go zniekształcić. Stąd udało mi się z nich wyczytać całkiem sporo informacji. Ślady elfich butów, wyposażonych w miękkie, polepszające przyczepność specjalnie marszczone podeszwy, są bardzo charakterystyczne, więc nie miałem wątpliwości, kto tędy szedł. Mogłem je pomylić wyłącznie z naszymi własnymi, tyle tylko że my szliśmy tędy po raz pierwszy. Początkowo widziałem ślady dwóch żołnierzy, potem dołączyło do nich dwóch następnych. Jednocześnie urwał się ślad wleczenia po ziemi, co znaczyło, że żołnierze w czwórkę podnieśli ofiarę. Baldor był chłopem na schwał, więc jeśli założyć, że to on, musiał być nieprzytomny. Inaczej nie daliby mu rady. Oby tylko nic poważnego mu się nie stało!

    Ślady wiodły w głąb wyspy. Szliśmy szybko, żeby jeszcze przed zmrokiem znaleźć miejsce stacjonowania thalmorskich żołnierzy. Słońce zaczęło chować się już za lasem, gdy gęste zarośla skończyły się nagle i dotarliśmy do miejsca, gdzie strzeliste świerki rosły z rzadka i było o wiele jaśniej. Słońce znalazło tu jakąś szparę między drzewami i oświetliło nam sporą, drewnianą chatę. Znaliśmy ją, bowiem często przechodziliśmy w pobliżu, gdy wędrowaliśmy z Kruczej Skały do wioski. Zawsze była zamknięta na głucho i nikt nie reagował na nasze pukanie do drzwi. Tym razem jednak było inaczej – wokół kręciło się kilka osób w złocistych hełmach, takiż butach i rękawicach. Ale, o dziwo nie mieli na sobie kirysów z księżycowego kamienia, tylko zwykłe, skórzane zbroje. Ciekawe dlaczego? Czyżby chcieli pozostać anonimowi? Dlaczego w takim razie nosili hełmy, które również rzucały się w oczy? Altmerowie każdy element uzbrojenia stylizowali na ptasie pióra. Hełm również miał bardzo charakterystyczny kształt, wyobrażający ptaka, skrzydłami obejmującego policzki żołnierza. Nie wszyscy mieli hełmy, to prawda. Dwóch z nich miało gołe głowy i dzięki temu można było poznać, że ponad wszelką wątpliwość są Altmerami. Naliczyłem cztery osoby, ale w chatce mógł być ktoś jeszcze.

Solstheim. Opuszczona chata

    - Co robimy? – spytała szeptem Lydia.

    Pytanie było jak najbardziej na miejscu. Gdybyśmy mieli do czynienia z bandą zbójów, spytałaby raczej, którego wybieram jako cel, żebyśmy nie zmarnowali strzału, celując do tego samego. Ale to byli żołnierze. Wprawdzie thalmorscy, ale my przecież, chcąc nie chcąc, w kontaktach z żołnierzami reprezentowaliśmy Cesarski Legion, a między nami nie było wojny. Konkordat Bieli i Złota wciąż miał moc prawną i jego złamanie groziło poważnymi konsekwencjami, na przykład ponownym wybuchem wojny. Nie mogliśmy na to pozwolić, zatem również postąpić z nimi w ten sposób, w jaki postępowaliśmy z rozbójnikami, wyjętymi spod prawa. No i to jednak żołnierze…

    - Zejdę do nich – oświadczyłem z pewnym wahaniem. – Zejdę i porozmawiam. Jeśli mają Baldora, zażądam by go uwolnili.

    - Nie zrobią tego – wzruszyła ramionami.

    - Wtedy zaatakujemy – odparłem. – Ale dopiero wtedy. Ty trzymaj łuk w pogotowiu. Jeśli dojdzie do walki, zastrzelisz najpierw tego, który będzie ode mnie najdalej.

    Skinęła głową. Więcej instrukcji nie potrzebowała. Wiedziała, że dalsze plany nie mają sensu i trzeba postępować zależnie od tego, jak potoczy się sytuacja. Jeśli będzie okazja, strzeli po raz drugi. Jeśli nie, odrzuci łuk i w kilkunastu susach dołączy do mnie na dole. Ja zaś zarzuciłem łuk na plecy. W walce bezpośredniej on tylko przeszkadza. Chwyciłem za to tarczę i poluzowałem miecz.

    Jeszcze niedawno to ona zeszłaby na dół, a ja czuwałbym z daleka z łukiem w ręku. Ale teraz nasze umiejętności niemal się wyrównały. Jednoręcznym mieczem i tarczą oboje władaliśmy równie zręcznie i w tej sztuce niewielu mogło nam sprostać. Lydia wciąż jeszcze miała nade mną przewagę w walce na ciężką, dwuręczną broń, bowiem ja z tej sztuki liznąłem jedynie podstawy. Strzelała za to prawie tak samo dobrze jak ja, choć wciąż skromnie uważała, że nie dorasta mi w tej sztuce do pięt. Tutaj jednak nie potrzebne było mistrzostwo, bo Thalmorczycy byli w miarę blisko, w dodatku dobrze oświetleni przez zachodzące na czerwono słońce.

    Starałem się iść swobodnym krokiem, nie sprawiając wrażenia, że mam coś do ukrycia. Żołnierze dostrzegli mnie szybko, gdy tylko wyłoniłem się z zarośli. Nie zaatakowali mnie od razu, co nastrajało optymistycznie. Może da się im przemówić do rozumu?

    Ale źle oceniłem sytuację. Nie atakowali, bo nie byli pewni, kim jestem. Miałem przecież na sobie zbroję thalmorskiego oficera. A nie rozpoznali mnie, bo słońce świeciło im prosto w oczy, a moja twarz znajdowała się w cieniu. Jednak gdy podszedłem bliżej, zorientowali się, że nie jestem jednym z nich. Ciekawe, czy domyślili się, kim jestem. Zapewne spotkali już kogoś niezorientowanego, kto nieświadomie poinformował ich, że jest tu takich dwoje w identycznych hełmach i rękawicach. Gdy tylko stwierdzili, że nie jestem Altmerem, zaatakowali bez ostrzeżenia.

    Byli dobrze wyszkoleni, to musiałem przyznać. Trzech rzuciło się na mnie, ustawiając się tak, że otoczyli mnie i odwrót miałem odcięty. Zamierzali prawdopodobnie pojmać mnie żywcem i wyciągnąć ze mnie kilka informacji. Choćby, skąd mam tę zbroję. Ale ja wiedziałem, czym to grozi. Skoro sami mnie zaatakowali, przestały mnie obowiązywać jakiekolwiek konwencje. Wyszarpnąłem z pochwy Rozdzieracz Chłodu, który natychmiast pokrył się szronem. Od pierwszego ciosu elfiego miecza zasłoniłem się tarczą. Atak drugiego, uzbrojonego w szklany miecz, odbiłem ostrzem. Trzeci nie zdążył zaatakować – ebonowa strzała przebiła jego zbroję i powaliła na ziemię. Nie wiem, co było z czwartym, ale nie miałem okazji zerknąć w tamtą stronę, Musiałem tu zaufać Lydii. Ja miałem przed sobą dwóch.

    Przeskoczyłem na prawo w taki sposób, że elf ze szklanym mieczem zasłonił mnie przed tym drugim. Balansując nogami, cały czas utrzymywałem taką pozycję. Dzięki czemu nie musiałem zajmować się dwoma jednocześnie. Mój przeciwnik był zręcznym szermierzem, ale ja byłem lepszym, bo silniejszym. W dodatku on nie miał tarczy. Raz tylko dosięgnął mnie końcem sztychu, gdy dałem nabrać się na jego wymyślną fintę, ale nie przebił mojej zbroi. Ja natomiast trzasnąłem go w ramię tak mocno, że ostrze dosięgło skóry i polała się krew. Rana nie była groźna, ale bolesna. Musiało go na chwilę sparaliżować. Na okamgnienie, ale w walce na miecze to wystarcza. Przed kolejnym ciosem nie zdołał się zasłonić. Pchnięcie powaliło go na ziemię, choć nie zabiło. Ataku drugiego żołnierza uniknąłem obracając się dookoła własnej osi, przez co zszedłem z linii jego ciosu. Obrót spotęgował siłę mojego cięcia. Mój sztych dostał takiej prędkości, że niby skalpel rozciął utwardzoną skórę, w miejscu, gdzie znajdował się kołnierz, chroniący szyję. Tym razem jej nie ochronił. Rozharatałem ją, niemal odcinając mu głowę od tułowia. Trysnęła fontanna krwi. Śmierć nastąpiła momentalnie. Tymczasem ten pierwszy, zaczął wstawać. Niezdarnie i powoli, jako że wciąż był oszołomiony. Pozwoliłem mu wstać – w końcu, to przecież żołnierz, a nie jakiś zbój. I gdyby się poddał, żyłby do dziś. Oddałem mu salut mieczem, co oznaczało też, że jestem gotów do rozmowy. Ale jego rozkazy widocznie były inne. Przyjął pozycję do ataku, i znieruchomiał, dając mi czas do przyjęcia szermierczej postawy. Mimo całej niechęci do Thalmoru, nie mogłem nie docenić jego honorowej postawy żołnierza. Skłoniłem lekko głową. Odpowiedział takim samym gestem. A potem zaatakował. Beznadziejnie wolno. Ostry czubek Rozdzieracza Chłodu, pchniętego silnie moją dłonią, znalazł szparę między skórzanymi płytami jego kirysu. Wybałuszył oczy i to była ostatnia rzecz jaką zrobił. W milczeniu osunął się na ziemię.

    Zerknąłem na czwartego. Leżał pod chatą, w miejscu, w którym przedtem stał. Z oka wystawała mu ciemna brzechwa strzały z ebonowym grotem. Z czterech thalmorskich żołnierzy nie został ani jeden.

    Oddałem honory pokonanemu przeciwnikowi, po czym wbiłem miecz w ziemię i uniosłem prawą dłoń, przywołując Wykrycie Życia. W oddali zajarzyła się purpurą sylwetka lisa, za to źródła błękitnego światła pojawiły się aż dwa. Jednym z nich była oczywiście Lydia, wyłaniająca się z zarośli. Drugie zapaliło się w głębi chaty, po prawej stronie, w dodatku bardzo nisko, pod powierzchnią ziemi, jakby ktoś znajdował się w piwnicy.

    Wytarłem miecz i schowałem go do pochwy. Nie będzie mi już potrzebny. Podszedłem do chaty i spróbowałem otworzyć grube, dębowe drzwi. Zamknięte. Zacząłem wyciągać swoje wytrychy, ale ubiegła mnie Lydia, podając żelazny klucz.

    - Skąd go masz? – spytałem zdziwiony.

    - Miał przytroczony do paska – skinęła głową w stronę ciała, leżącego pod chatą.

    Zerknąłem na elfiego żołnierza. To był ten, który w czasie walki stał najdalej ode mnie, wskutek czego zginął pierwszy, od strzały Lydii w głowę. Nie był oficerem, ale też nie szeregowym, o czym świadczył zatknięty za pas ozdobny sztylet. Z pewnością dowodził trzema pozostałymi.

    Klucz pasował. Drzwi stanęły otworem. Chata była przestronna, ale panował w niej ogromny bałagan. Sprzęty poprzewracane, niektóre zniszczone, wnętrze zagracone. Poszedłem na prawo spodziewając się uchylnej klapy w podłodze, albo po prostu schodów, ale niczego takiego nie było. Gdzie tu jest zejście do piwnicy?

    - Hej! – zawołałem. – Jest tu ktoś?

    Chwila ciszy, a potem rozległo się stłumione wołanie.

    - Pomocy! – wołał ktoś słabym głosem. – Ktokolwiek! Uwięziono mnie wbrew woli! Niech mnie ktoś uwolni!

    Okazało się, że zejście jest dokładnie po drugiej stronie izby. Rozległa piwnica, czy też raczej suterena, znajdowała się pod całą podłogą górnego pomieszczenia. Było tu zupełnie ciemno, toteż strzeliłem palcami, przywołując Płomień Świecy. Jaskrawe, lekko błękitne światełko zajarzyło się pod sufitem, rozświetlając pomieszczenie. W przeciwległym kącie dostrzegłem postać, ubraną w skórzaną odzież, jaka zwykli nosić Skaalowie. Czym prędzej pobiegłem ku niemu.

    Kowal, bo oczywiście był to Baldor we własnej osobie, stropił się, ujrzawszy złote skorupy thalmorskiej zbroi i w pierwszej chwili mnie nie poznał.

    - Przychodzisz mnie uratować? – spytał niepewnie.

    Zamiast odpowiedzi, wyciągnąłem swój stary, wysłużony orkowy sztylet i zabrałem się do rozcinania sznura, którym skrępowano mu ręce.

    - Pamiętam cię – rozjaśnił twarz. – To dzięki twoim staraniom Skaalowie zostali wyzwoleni spod mrocznego zaklęcia.

    Wiedział o czym mówi, bo przecież był jednym z tych, których uwolniłem spod Kamienia Wiatru. Rozciąłem więzy również na jego nogach. Był jednak skrępowany zbyt długo, by od razu wstać. Nie czuł rąk ani nóg. Zaczął pracowicie rozcierać swoje nadgarstki.

    - Przeklęte elfy – westchnął. – Porwały mnie z domu…

    Cokolwiek złego można było powiedzieć o Thalmorczykach, musiałem niechętnie przyznać, że byli dobrzy w swym fachu. Porwać niepostrzeżenie rosłego człowieka z jego własnego domu, stojącego w środku wioski – tego nie mógł dokonać byle kto. Miałem przed sobą zapewne jednostkę, szkoloną do zadań specjalnych. Gdyby nie Lydia i jej łuk, pewnie nie udałoby mi się wyjść z tego starcia w jednym kawałku..

    Dopiero po chwili Baldor mógł wstać, a i to jedynie dlatego, że podtrzymaliśmy go z obu stron.

    - Jesteś ranny? – spytałem. – Potrzebujesz leczenia?

    Potrząsnął głową.

    - Nie, nie… - zapewnił. – Moje rany nie są poważne. Elfy chyba nie zamierzały mnie skrzywdzić. Chciały mnie raczej nastraszyć. Jestem tylko trochę poturbowany.

    - Dlaczego Thalmorczycy cię porwali? – spytała Lydia.

    - Nie wiem, co jest ten Thalmor – wzruszył ramionami. – Ale jeśli masz na myśli elfy, to chodzi im o poznanie tajników wykuwania stalhrimu.

    Spojrzeliśmy po sobie. Zatem byłem blisko, z tym, że nie chodziło o ebon, a o stalhrim. Baldor był jednym z nielicznych ludzi na świecie, którzy posiedli tę sztukę.

    - Przewodzi nimi elf o imieniu Ancarion – dodał kowal. – Posiadł mapę, która wedle jego słów, pokazuje miejsce nieznanego dotąd źródła stalhrimu.

    - Gdzie znajdę tego Ancariona? – spytałem.

    - Mają statek – odparł Baldor. – Zabrali mnie tam i pokazali mapę. Znajduje się na północnym wybrzeżu wyspy.

    Lydia bez słowa podsunęła mu naszą mapę i ołowiany sztyfcik. Zaznaczył krzyżykiem miejsce na północno-zachodnim krańcu wyspy.

    Ostrożnie, z naszą pomocą, zdołał wygramolić się z piwnicy. Strzeliłem w jego stronę Uzdrawiającym Dotykiem, ale niewiele to pomogło. Gdy otworzyłem drzwi, Baldor niespodziewanie chwycił mnie za rękę.

    - Proszę, powstrzymaj Ancariona przed rozpoczęciem produkcji broni – spojrzał mi prosto w oczy. – Zabij go, albo pozwól żyć, ale przynajmniej odbierz tę mapę. To własność Skaalów.

    Westchnąłem przeciągle. Łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić, nie rozpętując wojny? W oczach Skaalów zdaje się urosłem za wysoko. Mieli mnie za jakiegoś herosa, przed którym nie ma żadnych przeszkód. Pewnie, mogłem odebrać mu siłą tę mapę, ale to było najgorsze rozwiązanie. Altmerowie nie dadzą sobą pomiatać, zwłaszcza ludziom i zapewne po klęsce jednej wyprawy, przyślą drugą, znacznie liczniejszą.

    Wyszliśmy z chaty. Baldor chyba odzyskał już sprawność w rękach i nogach. Chcieliśmy odprowadzić go do wioski, ale stwierdził, że to niepotrzebne.

    - Wracam do wioski - oświadczył. – Gdy zdobędziesz mapę, przynieś ją do mnie. I dziękuję!
Uścisnął czule nasz dłonie.

    - Niech Wszechstwórca ma was w swojej opiece.

    A potem wolnym krokiem zaczął wspinać się wydeptaną ścieżką, ku świątyni Miraaka, obok której biegła droga do jego domu.

    Zostaliśmy sami.

poniedziałek, 13 maja 2019

Rozdział XXVIII – Zagadki Hermaeusa Mory

     Miejsce, w którym znalazłem się po otwarciu księgi, poznałem od razu. To była ta sama rozległa platforma, na której pierwszy raz ujrzałem Miraaka. Tym razem jednak było tu pusto. Dla pewności sprawdziłem to Szeptem Aury. Nic… Ruszyłem wolno przed siebie, ku widniejącym w dali schodom, prowadzącym na niewielkie podwyższenie. Widziałem za nimi coś czarnego, jakby z morza smoły wyłaniała się bardzo wysoka i masywna wieża. Po obu stronach natomiast wznosiły się niebotyczne mury, zbudowane z ksiąg – albo czegoś, co przypominało księgi.

     Ostrożnie wszedłem po schodach. Czarny, chyba bazaltowy piedestał, z rozłożoną na nim księgą, zapraszał mnie do Rozdziału II, czyli po prostu w inne rejony Apokryfu. Rozejrzałem się jeszcze wokół, ale niczego podejrzanego nie zauważyłem.

     Królestwo Hermaeusa Mory, gdy je oceniam z perspektywy lat, wydaje mi się urządzone bardzo logicznie i w gruncie rzeczy niegroźne samo w sobie. Jedynie obecność Czyhaczy i Poszukiwaczy stanowiły pewne niebezpieczeństwo, z którym trzeba było się liczyć. Nie znałem również istoty mroźnego cienia, ale przecież istniały ruchome świetliki, które przezeń przeprowadzały. Wiele lat później przestudiowałem dokładnie wszystkie dokumenty, które zawierały opis Otchłani, ale w domenie straszliwego Mehrunesa Dagona. Ponoć większość relacji pochodziła od samego Bohatera z Kvatch, stąpającego po ziemi prawie dwa wieki przede mną, podczas Kryzysu Otchłani. I stwierdziłem z przekonaniem, że to nie ja, lecz on narażał się wówczas na prawdziwe niebezpieczeństwo. Apokryf, w porównaniu do tamtej krainy, może wydawać się całkiem przyjazny. Jeśli tylko zapamiętało się kilka prostych zasad i zachowało ostrożność, można było poruszać się w nim zupełnie bezpiecznie. Przeczytałem więc słowa „Rozdział II” – tylko tyle zdążyłem, zanim księga, niby magiczne wrota, przeniosła mnie do innej części Apokryfu.

Apokryf

     Tym razem znalazłem się we wnętrzu jakiejś olbrzymiej budowli. Nie wiem tego na pewno, ale byłbym gotów założyć się, że przeniosło mnie do tej wieży, która wystawała z morza. Ze wszystkich stron otaczały mnie wysokie, czarne mury. Uniosłem głowę, chcąc dojrzeć sklepienie. Znajdowało się bardzo wysoko i zbudowane było z koronkowej struktury, jak wiele elementów Apokryfu. Nade mną wisiały dwa koronkowe mosty, jeden nad drugim, ale dokąd prowadziły, na razie nie wiedziałem. Całość wyglądało jak ogromna woliera i przyznam się, że naprawdę poczułem się jak ptaszek w klatce.
     
     Przede mną znajdował się dość wysoki taras, na które prowadziły strome schody. Wspiąłem się na nie i ujrzałem przejście na długi, koronkowy balkon. Ten biegł przy ścianie, opasając mniej więcej trzy czwarte obwodu całej budowli. W jednym miejscu ujrzałem podwyższenie, na które nie było jednak wejścia. A raczej było, ale nieczynne, bowiem szeroki podest znaczyły poziome wgłębienia – znak, że schody schowane są do wewnątrz. Musi tu być jakiś mechanizm, prawdopodobnie Scrye, który je otwiera. Trzeba go poszukać.
     
     Poszedłem więc balkonem wzdłuż ściany. Ostrożnie, nie tylko dlatego, że trzeba było się skradać, wypatrując niebezpieczeństw, ale także dlatego, że cienka, koronkowa konstrukcja uginała się pod nogami i czułem się na niej bardzo niepewnie. Musiałem ustrzelić jednego Poszukiwacza, szwędającego się w przejściu, tak dobrze zlewającego się z otoczeniem, że nie zauważyłbym go, gdyby nie Szept Aury. Przeszedłem przez jeden z mostów, prowadzących na drugą stronę i tam ujrzałem podest, na którym ktoś położył księgę. Myślałem, że przeprowadzi mnie ona do innej części Apokryfu, ale omyliłem się. Ta nie była otwarta, jak tamte księgi-bramy. I mniejsza, skromniej wydana. Leżała zamknięta i można było przeczytać tytuł, napisany skrzącymi się literami na okładce. „O Apokryfie. Kończyny bez kości”. Sięgnąłem po nią z ciekawością. Może nauczy mnie czegoś o tym miejscu?
     
     Gdy tylko wziąłem księgę do rąk, rozległ się szmer wysuwających się schodów. Odblokowałem sobie przejście na górę. Więc tak to działa! Ale co teraz zrobić z woluminem? Czy jeśli go odłożę, schody schowają się na powrót? Spróbowałem – istotnie, tak właśnie się stało. Czyżby to zachęta, aby go zabrać ze sobą? Podrapałem się po nosie. Jako już rzekłem, Apokryf urządzono bardzo logicznie i nic się tu nie działo bez przyczyny. Rozejrzałem się wokół. Nie znalazłem żadnej półki, podestu, czy stołu, na który można byłoby go odłożyć. Mógłbym ją po prostu rzucić na ziemię, w końcu książki były tu czasem traktowane jak cegły i używane do budowy, ale z pewnością nie należało tego robić z księgą, którą wyeksponowano na specjalnym pulpicie. Musiał istnieć jakiś powód, dla którego to uczyniono. Po namyśle postanowiłem zabrać ją ze sobą. Ale najpierw rzuciłem okiem na jej treść.
     
     Ku mojemu zdziwieniu, księga otwierała się wyłącznie w jednym miejscu, jakby inne karty zostały na stałe sklejone. W miejscu tym zapisano zaledwie kilka linijek.
     
     Potnij, połam i rozczłonkuj
     Płyny upuść potrzyj skroń
     Twarzy dotnij instrumentem
     Mózgu w ogniu poczuj woń

     Na Dziewiątkę, co to za brednie? Chyba jakaś zagadka. Ale co ona może oznaczać? Z pewnością nic dobrego. Cóż, zobaczę. Jeśli to prawda, że mam ją zabrać ze sobą, to wszystko powinno wyjaśnić się później.
     
     Nie miałem ze sobą plecaka. W końcu, nie wybierałem się na poszukiwanie skarbów, tylko na pojedynek z Miraakiem. Niewygodnie było mi z książką pod pachą, choć była stosunkowo niewielka. O mało nie odłożyłem jej na pierwszą napotkaną półkę. Ale poniechałem tego zamiaru. Musiała być potrzebna później. Musiała, bo tak właśnie urządzono królestwo Hermaeusa Mory. Złapałem ją więc tak, aby w razie czego łatwo było ją upuścić i chwycić za broń.
     
     Wdrapałem się po stromych schodach na górę. Prowadziły na zewnątrz wieży, na coś w rodzaju balkonu, rozciągniętego nad czarnym morzem. Na jego środku stał podest z kolejną księgą. Otwartą. Rozdział III.
     
     Ten fragment Apokryfu zaczynał się dość skomplikowanym systemem korytarzy, tym razem wykonanych w koronkowym stylu, ale przejście przezeń przegradzała misternie rzeźbiona krata. Scrye, o dziwo, znajdowało się za nią, zatem nie dało się go użyć. Za to po tej stronie kraty stał podest, a na nim kolejny tom apokryficznych opowieści. „O Apokryfie. Rwące szczypce”. Cóż to za zagadka? Wziąłem ją w dłonie. Tak jak przypuszczałem, gdy tylko to uczyniłem, krata otworzyła się bezgłośnie. Rzuciłem okiem w jedyne miejsce, w którym dało się tę księgę otworzyć.
     
     Brzytwy ostre, pręty sztywne,
     Co wrzynają w ciało się,
     Utrzymują nieszczęśnika,
     Aż upuści soki swe.     
     
     Ktokolwiek był autorem tego czterowiersza, chyba czegoś mu brakowało. Takie przynajmniej sprawiało to wrażenie. Ale wziąłem ją pod pachę, jak poprzednią i ruszyłem w stronę błyszczącego Scrye. Byłem ciekaw, jakie przejście ono otwiera, bo żadnego chodnika tutaj nie było. Ku mojemu zdumieniu, ściana przede mną zaczęła się oddalać, tworząc długi korytarz, który na końcu wznosił się ku górze. Chodnik ten prowadził z powrotem do woliery, jak nazwałem wielką komnatę, ale na wyższy poziom. Tak samo jak niżej, wzdłuż ściany biegł koronkowy taras, a w jednym miejscu błyszczał most, przerzucony na drugą stronę. Wokół tarasu, w ścianie budowli zauważyłem kilka bram, ale wszystkie one były zamknięte. Za to na lewym krańcu ujrzałem świecące Scrye. Użyłem go, oczywiście. Otwierało drzwi po prawej. Poszedłem tam, ostrożnie, bo wciąż nie przyzwyczaiłem się do tego koronkowego podłoża, uginającego się pod stopami, jak zbyt cienkie deski. Poszukiwaczy nie musiałem się obawiać. Szept Aury powiedział mi, że nikogo tu nie ma.
     
     Drzwi przeprowadziły mnie na taras, na którym znajdował się podest z kolejną księgą. „O Apokryfie. Wścibskie kule”. Gdy wziąłem ją do ręki, uchyliła się krata, prowadząca do kolejnego Scrye. Ale zanim tam poszedłem, przeczytałem kolejny czterowiersz.
     
     Kto świat ogląda z wysokości,
     W horyzont może się wpatrywać
     I kraść esencję zewsząd wokół
     Lecz pustkę czarną wciąż widywać.
     
     Niesamowite! Co wierszyk to głupszy! Aż pokręciłem głową. Choć po chwili dojrzałem jakiś cień sensu w tych słowach. Skojarzyły mi się bowiem ze smokiem.
     
     Trzecia książka pod pachą to już niewygoda. Miałem nadzieję, że więcej ich nie będzie, bo musiałbym zawiesić sobie łuk na plecach, a tego robić nie chciałem. Wolałem trzymać go w dłoni, by w każdej chwili być gotowym do obrony.
     
     Scrye otworzyło mi drzwi do korytarza, skręcającego łagodnym łukiem w lewo. Na końcu czekał mnie podest z księgą-bramą, prowadzącą do kolejnego rozdziału. Ta część Apokryfu zaczynała się kilkustopniowym tarasem, z którego po obu stronach schodziły lekko zakręcone schody. W dole skrzyło się czarne jeziorko. W sumie wyglądało to całkiem ładnie, jak pałacowe zejście do ogrodów. Ale dalej czekała mnie wędrówka przez cały system korytarzy.
     
     Nie obyło się bez walki. Dwa razy napotkałem Poszukiwacze. Jeden z nich zdążył nawet przed śmiercią dosięgnąć mnie porcją zatrutej mgły, od której zakręciło mi się w głowie. Ale już po chwili doszedłem do siebie.
     
     Wybrałem korytarz na wprost, ale ku mojemu zdziwieniu, gdy tylko postawiłem pierwszy krok, oddalona ściana zaczęła się przybliżać. Korytarz zaczął się kurczyć. Przeciwległa ściana, która jeszcze przed chwila znajdowała się w odległości celnego strzału, nagle znalazła się tuż przede mną i zatrzymała się dopiero w odstępie wyciągniętego ramienia. Korytarz zniknął. Skręciłem więc w prawo, ale stało się dokładnie to samo. Czyżbym musiał zawrócić?
     
     Nic innego zrobić nie mogłem, jednak idąc krętym korytarzem zorientowałem się, że on również zmienił położenie. Powinien skręcać w prawo, a tymczasem skręcał w lewo. Doprowadził mnie więc w całkiem inne miejsce. Przede mną otworzyła się spora komnata, a w niej kamienne schody w górę, prowadzące na taras. Zdmuchnąłem strzałą jednego Poszukiwacza, który się tam kręcił i wspiąłem się na schody. Tam znalazłem czwartą księgę. Na bogów, ile ich tu jeszcze będzie? Czy na pewno robię dobrze, zabierając je ze sobą?
     
     Przeczytałem tytuł: „O Apokryfie. Zgrzytające ostrza”. Gdy ją podniosłem, usłyszałem jakiś dźwięk na dole. Wychyliłem się na czas, by ujrzeć, jak po prawej stronie otwiera się w ścianie przejście do jakiegoś korytarza.
     
     Zerknąłem w księgę. Tak jak się spodziewałem, tkwił w niej kolejny zagadkowy czterowiersz.
     
     Kości połam, wydrzyj z ciała
     Żaru nie szczędź, zetrzyj w pyłek.
     Mięso zeskrob, kości odsłoń
     Przystrój, podaj ten posiłek.
     
     Brzmiało to jak bełkot pijanego nekromanty i kanibala w jednym. Aż się otrząsnąłem z obrzydzenia. Ale księgę zabrałem i zgramoliłem się na dół.
     
     Korytarz kończył się ślepo, ale tylko pozornie. Gdy podszedłem do ściany, ta cofnęła się, a korytarz rozciągnął na niesamowitą długość. Szedłem ostrożnie, gotów w każdej chwili dobyć broni. Co jakiś czas przystawałem i badałem przestrzeń przede mną Szeptem Aury. Dzięki niech będą Akatoshowi za ten dar! Na końcu korytarz skręcał w lewo i poprowadził mnie do dużej komnaty. Po prawej stronie stały schody, a na nich Poszukiwacz, który musiał niestety pożegnać się z życiem, zanim mnie zauważył. I wtedy dopiero zagłębiłem się w prawdziwie skomplikowany układ schodów i mostów, prowadzących w górę. O mało się w tym wszystkim nie pogubiłem. Na przykład, gdy znalazłem Scrye, po jego uruchomieniu korytarz wejściowy wygiął się w drugą stronę, tworząc wyjście. Wyglądało to tak groteskowo, że aż się roześmiałem. Ten korytarz z kolei doprowadził mnie do komnaty, z jeziorkiem pośrodku. Na ten widok odłożyłem księgi na ziemię i chwyciłem łuk. Z takich jeziorek często wynurzają się Czyhacze. Tak było i tym razem. Musiałem władować w niego aż pięć strzał, zanim legł z cichym stęknięciem.
     
     Ale prawdziwy cyrk zaczął się dopiero potem. Tak skomplikowanego systemu bram i Scrye jeszcze w Apokryfie nie spotkałem. To otwierały się jedne bramy, to zamykały drugie, prowadzące na jakiś taras, gdzie tkwiło następne Scrye… Potrwało trochę, zanim dostałem się do pulpitu, na którym Czarna Księga zachęcała do zagłębienia się w Rozdział V.
     
     Księga przeniosła mnie na sam szczyt owej wieży-woliery, po której szedłem już wcześniej. Znalazłem się pod samą kopułą. A tam, wzdłuż ściany, znów biegł koronkowy balkon, tym razem na całej jej długości, okalający cały obwód wieży. W dodatku, przerzucono przez jej środek dwa, krzyżujące się pod kątem prostym mosty. Powierzchni do chodzenia było więc sporo. Wolną przestrzeń stanowiły jedynie niewielkie cztery ćwierci koła, pomiędzy mostami.
     
     Na zewnętrznym tarasie, na środku każdego z tych odcinków, stał podest pod księgę, podobnie jak na samym środku, na skrzyżowaniu mostów, gdzie widniała również jakaś rzeźba, czy inna formacja, w kształcie trawiastych, pofalowanych liści, wznoszących się na mniej więcej trzy wysokości człowieka. Wszystkie pięć podestów było pustych, ale środkowy różnił się od pozostałych tym, że nie miał na sobie żadnego znaku. Pozostałe błyszczały fosforyzującymi rysunkami, co dokładnie sprawdziłem, obchodząc zewnętrzny taras dookoła. Na jednym widniało coś, jak otwarte oko, na innym jakieś rozwarte szczęki z długimi kłami. I żadnego Scrye, żadnego wyjścia, żadnej bramy czy schodów – nic. Czyżby ślepy zaułek? Spojrzałem na taras, omiotłem go uważnie wzrokiem i aż się roześmiałem, bowiem niemal natychmiast doznałem olśnienia.
     
         
Apokryf. Jeden z podestów. Z tyłu tajemnicza roślina.
   
      
     Hermaeus Mora, urządzając swoje królestwo, kierował się logiką, co widać było na każdym kroku. To musiało być miejsce, w którym należy odgadnąć zagadkę, zawartą w księgach. Rozwiązanie narzuciło mi się samo. Są cztery podesty, ze znakami i cztery księgi z zagadkami. Czy nie należy po prostu położyć odpowiedniej księgi na odpowiednim miejscu? Wydawało się to oczywiste. Jedyna trudność, to odgadnąć związek treści książki ze znakiem na podeście i ułożenie ich na właściwych miejscach.
     
     Wydało mi się to całkowicie zgodne z zasadami daedrycznego księcia. Postanowiłem spróbować. Zacząłem od najłatwiejszej. Na jednym z podestów widniało coś, co przypominało pofalowaną trawę, albo… macki ośmiornicy. Ewentualnie Hermaeusa Mory, bowiem tak właśnie mi się objawiał. A czym są macki ośmiornicy, jeśli nie kończynami, w których nie ma kości? Dla pewności zerknąłem jeszcze na czterowiersz z „Kończyn bez Kości”, po czym umieściłem księgę na piedestale. Podszedłem do następnego. Ten obrazek wyglądał jak szczypce kraba błotnego. Też łatwe. Ułożyłem na nim „Rwące szczypce”. Dalej nie było już tak oczywiście. To, co wziąłem za oko, mogło być również jakim uzębionym ostrzem, co sugerowałoby, żeby umieścić tam „Zgrzytające ostrza”. Ale po namyśle ułożyłem na nim „Wścibskie kule”, jako że w czterowierszu była mowa o wpatrywaniu się w horyzont i oglądaniu świata z wysokości. Ostatnia księga powędrowała na znak, z rozwartymi szczękami jakiegoś drapieżnika.

Apokryf. Inny z podestów
     
     I nagle wszystkie cztery księgi zabłysły bladym, zielonym światłem. Podobnie liście owej rzeźby na środku rozświetliły się na krawędziach, i wyglądały teraz jak zielone płomienie, a na podeście pośrodku pojawiła się otwarta księga. Jeszcze jeden rozdział? Tak, była to Czarna Księga, Rozdział VI. Spora ta część Apokryfu. Straciłem tu dużo czasu i nałaziłem się po tych schodach, tarasach i korytarzach. Ale nie czułem jeszcze zmęczenia, więc postanowiłem powędrować dalej, zadowolony, że nie muszę już dźwigać pod pachą tomów o Apokryfie. Chwyciłem łuk w dłoń i zerknąłem na ciemne litery. Księga zafalowała i przeniosła mnie w zupełnie inne miejsce. Jak się wkrótce okazało, ostatnie.
     
     Znalazłem się na rozległej platformie, tym razem o mieszanej konstrukcji. Stałem na kamiennym podłożu i wokół widziałem kilka równie solidnych formacji, ale pośrodku pokrywała ją koronka, pod którą błyszczała smolista maź. Gdzieniegdzie rozrzucono zapisane karty papieru, co nasuwało skojarzenia z dywanami, rozłożonymi na koronkowej podłodze. Na samym środku znajdowało się spore jeziorko, a za platformą rozpościerało się bezkresne morze czarnej mazi. W oddali tkwiła wysoka wieża, wyrastająca wprost z morza, a obok niej jakieś filary, niewiadomego przeznaczenia, wyglądające jak wynurzające się z morza, pofalowane cielsko gigantycznego węża. Nie było żadnego mostu, ani przejścia. Ale najważniejsze tkwiło na drugim końcu tej platformy. Coś, co usłyszałem, zanim jeszcze to ujrzałem. Tam bowiem, w świetle zielonej poświaty, zastępującej tu słońce, błyszczał znajomy kształt smoczej ściany. I stamtąd dobiegał mnie znany mi zew. Wołało mnie Słowo.
     
     Wszędzie spodziewałem się ją znaleźć, tylko nie w Apokryfie!
     
     Szept Aury upewnił mnie, że w jeziorku nie czeka na mnie żaden Chyhacz. Nie było tu nikogo. Podbiegłem więc do smoczej ściany. Cały rytuał odbył się tak jak zwykle.
     
     - Diiv – szepnąłem, powtarzając słowo, jakie pojawiło się w moich myślach. – Żmij…
     
     Poczułem w sobie nagle ogromną moc. Moc smoka. Moc, która niszczy i zgniata wszystko na swej drodze. I jednocześnie zalał mnie fala radości. To było trzecie słowo Aspektu Smoka. To, którego tak długo szukałem. Co za ironia losu? Ja tłukłem się po podziemiach, a ono cały czas tkwiło tutaj, po drodze do celu!
     
Apokryf. Smocza Ściana

     Ale nie miałem wiele czasu, aby cieszyć się swą nową umiejętnością. Usłyszałem bowiem nad sobą szelest, a potem po platformie przesunął się ogromny cień. Nadlatywał smok. A ja po raz drugi w krótkim czasie doznałem olśnienia.     
     
     To też nie był przypadek! Hermeaus Mora świetnie to obmyślił. Z tej platformy nie było wyjścia. Jedynym sposobem na jej opuszczenie były smocze skrzydła. I po to był mi potrzebny krzyk Przymus, poznany wcześniej. Jedno słowo wystarczało, aby rozbić klątwę Kamieni Żywiołów. Trzy słowa, jak mówią legendy, mogą zniewolić smoka. Zrozumiałem, że do Miraaka nie dostanie się nikt, kto nie jest wystarczająco silny. To dlatego za ostatnie słowo trzeba było zapłacić tak wysoką cenę – cenę życia Storna. Bo ono było koniecznością. Bez niego nie miałbym czego tu szukać. O ile można było próbować bez znajomości innego Krzyku, jak Aspekt Smoka, o tyle nie znając trzeciego słowa Przymusu, musiałbym wrócić do Nirn z kwitkiem. Zerwałem jednak z ramienia łuk, na wypadek, gdyby legendy nie do końca pokrywały się z prawdą.
     
     Tymczasem smok zamachał gwałtownie skrzydłami i wyhamował lot. Przysiadł na platformie, niedaleko mnie, lekko i zręcznie, jakby był ptakiem, a nie olbrzymim gadem. Spojrzał na mnie groźnym wzrokiem i nabrał powietrza. Za chwilę poczęstuje mnie siłą jakiegoś żywiołu.
     
     Byłem szybszy.
     
     - Gol! Hah! Dov!
     
     Widziałem wyraźnie lekkie załamanie światła na krawędzi fali głosu, jaka pomknęła w stronę gada. Gdy do niego dotarła, przez chwilę nic się nie działo, po czym smok powoli wypuścił powietrze i spojrzał na mnie z uznaniem.
     
     - Witaj, thuri – odezwał się niskim głosem. – Widzę, że twoje Thu’um jest silne.
     
     Odwiesiłem łuk na plecy. Był niepotrzebny.
     
     Smok, który przedstawił się jako Sahrotaar, był ciemnoszary, z błękitnym połyskiem na bardzo drobnej, dostrzegalnej tylko z bliska łusce. Z daleka wydawało się, że pokrywa go gładka skóra, jak u węgorza. Nie wyglądał tak groźnie, jak te, z którymi miałem już do czynienia. Może dlatego, że głowę miał gładką, a krótkie wyrostki kostne sterczały jedynie z grzbietu i szyi, co nadawało mu podobieństwo do ogromnego węża. A może dlatego, że dolną szczękę, z wystającymi kłami miał wysuniętą ku przodowi, co nadawało wyrazowi jego pyska niezbyt inteligentny wygląd. A może w końcu rzeczywiście był łagodniejszego usposobienia. Nigdy się tego nie dowiedziałem. W każdym razie, przez cały czas naszej krótkiej znajomości zachowywał się wręcz po przyjacielsku.
     
     - Chodź – odezwał się, kładąc głowę na ziemi. – Zabiorę cię do Miraaka.
     
     Nie mogłem się doczekać. Pamiętałem to upojne uczucie, gdy na grzbiecie Odahviinga wzbiłem się w powietrze. Czym prędzej wdrapałem się na jego kark. Wyrostki na skórze wystarczyły, by się ich złapać. Smok rozpostarł skrzydła, machnął nimi raz i drugi, po czym lekko wzbił się w powietrze, niemal pionowo. Ujrzałem Apokryf z góry, ale trwało to krótko, bowiem Sahrotaar szybko skierował się nad smoliste morze i tajemnicza budowla znikła we mgle.
     
     Czułem niepokój to prawda, bowiem nie znałem Sahrotaara. Nie wiedziałem, na ile i na jak długo Przymus zniewala smoka i co on teraz czuje. Czy pod jego czaszką nie kotłują się myśli, jak mnie zrzucić w odmęty smolistego morza? Przez chwilę zatęskniłem do mego przyjaciela Odahviinga, który również nosił mnie na swym grzbiecie. Jemu jednak mogłem całkowicie zaufać. Wiele bym dał, żeby to on zaniósł mnie na miejsce. Ale i Sahrotaar, mimo moich obaw, nie zdradzał wobec mnie żadnych złych zamiarów. Przeciwnie, w pewnej chwili odwrócił do mnie głowę i odezwał się w poufnym tonie.
     
     - Strzeż się. Miraak jest silny. Wiedział, że przybędziesz.
     
     Czy mi się wydawało, czy naprawdę wyczułem troskę w jego głosie?
     
     Na razie podziwiałem widoki. Wydawały się jednostajne, głównie czarne morze, ale emocje powodował sam fakt, że widziałem je z góry. Raz przelecieliśmy nad jakąś niską budowlą, przypominającą górę o ściętym szczycie. Coś się tam ruszało. Czyżby to był cel podróży? Okazało się, że nie. Ku nam pomknęła bowiem porcja zielonkawej mgiełki. Ktoś nas atakował! Smok zręcznie i bez wysiłku ominął niebezpieczeństwo i obniżył lot. Ujrzałem w dole dwóch Poszukiwaczy i jednego Czyhacza. To Poszukiwacz posłał nam tę chmurę magii. Smok natychmiast przygotował się do ataku. Mogłem wprawdzie nakazać mu odwrót, ale wiedziałem, że dumny smoczy ród nie da się atakować bezkarnie. Musiał odpowiedzieć przemocą na przemoc. Cóż, niech załatwi swoje sprawy, może tym chętniej pomoże mi w moich.
     
     Posłał w dół strumień mroźnej mgły. Musiał tak zrobić kilkakrotnie, za każdym razem zataczając krąg nad wyspą, by oczyścić ją z przeciwników. Na koniec zamruczał z zadowoleniem i nie oglądając się za siebie, wziął kurs na majaczącą w oddali wysoką wieżę.
     
     Ponieważ Sahrotaar uprzednio obniżył lot, teraz musiał znów wspiąć się w górę. Pracowicie machając skrzydłami, począł okrążać wieżę, która mnie wydała się zbudowana z czarnego kamienia. Jedno okrążenie i drugie i następne. Coraz wyżej i wyżej. Aż nagle znaleźliśmy się ponad jej szczytem i ujrzałem go z góry.
     
     Na szczycie wieży znajdował się okrągły plac, pośrodku którego błyszczało smoliste jeziorko. Wokół wznosiły się niewysokie łuki, wyglądające jak bramy. Ujrzałem też dwa smoki, spoczywające w pobliżu. No i był on – Miraak. Choć jego sylwetka, w porównaniu do olbrzymich smoków, wydawała się niewielką figurką, nie sposób było go nie zauważyć. Stał bowiem pośrodku, podparty pod boki, jak wszechpotężny władca.
     
     Sahrotaar wylądował delikatnie obok czarnego jeziorka i pochylił głowę, umożliwiając mi zejście. Zeskoczyłem na kamienną posadzkę i wyprostowałem się, kładąc lewą dłoń na rękojeści Rozdzieracza Chłodu. Spojrzałem na Miraaka, podczas gdy on przyglądał się mnie.
     
     Wyglądał tak samo jak ostatnio. Nadal w długiej szacie, przypominającej nieco płaszcz kultysty i w podobnej masce, jednak błyszczącej magiczną poświatą. Jedyna różnica polegała na tym, że miał przypasany miecz. Zdaje się, ebonowy. Zatem na walkę wręcz też był przygotowany. Przez chwilę lustrowaliśmy się wzajemnie wzrokiem, po czym on pierwszy przerwał ciszę.
     
     - Sahrotaarze, aż tak łatwo tobą zachwiać? – odezwał się drwiącym tonem.
     
     Smok opuścił głowę, wyraźnie zawstydzony, ukradkiem posyłając mu nienawistne spojrzenie. Ten tymczasem podszedł wolno kilka kroków bliżej. Smok z jego prawej strony podążył za nią.
     
     - Nie, jeszcze nie! – Miraak uniósł dłoń i zatrzymał smoka w miejscu. – Najpierw musimy przywitać naszego gościa.
     
     I znów chwila milczenia, zanim odezwał się znów.
     
     - I oto pierwsze Smocze Dziecię spotyka ostatnie Smocze Dziecię na szczycie Apokryfu. Bez wątpienia, tego właśnie chciał Hermaeus Mora.
     
     Przyszło mi na myśl, żeby potraktować go tak samo, jak niegdyś na szczycie Gardła Świata potraktowałem Alduina. Tamten, równie przekonany o swej wyjątkowości, nie wpadł na to, że ktoś może nie wysłuchać do końca jego patetycznej przemowy. Przerwałem mu wtedy Smokogrzmotem w pół zdania. Ale tym razem nie mogłem się przemóc. Miraak był Smoczym Dziecięciem, jak ja. Czułem z nim jakąś dziwną więź. I choć to zabrzmi naiwnie, czułem chęć, by spór między nami załatwić polubownie. Niestety, zdawałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Słuchałem jednak jego słów i muszę przyznać, że brzmienie jego głosu wywarło na mnie spore wrażenie.
     
     - To kapryśny pan – mówił dalej Miraak. – Ale teraz się od niego uwolnię. Mój czas w Apokryfie dobiegł końca. Jesteś tu w pełni swojej mocy, a więc i w pełni mojej mocy.
     
     Rozłożył ręce, jakby chciał pokazać mi resztę świata.
     
     - Zginiesz – stwierdził. – A ja dzięki mocy twojej duszy, powrócę na Solstheim i ponownie będę panem swojego losu.
     
     Uniósł dłoń…
     
     - Kruziikel! – krzyknął. – Rekonikiv! Teraz!
     
     Zrozumiałem, że daje smokom sygnał do ataku. Ale te, ku mojemu zdziwieniu, nie ruszyły się z miejsca. Jedynie z ręki Miraaka wystrzeliła w moją stronę potężna błyskawica.
     
     Odrzuciłem tarczę, która tylko mnie spowalniała i przekoziołkowałem po ziemi, jednocześnie dobywając miecza. Znalazłem się tuż przed nim i z rozpędu ciąłem go w brzuch, jednocześnie zrywając się na nogi. Cofnął się, wyraźnie zaskoczony, a na jego szacie pojawiła się krwawa szpara, która zaszła mgłą magii mrozu od Rozdzieracza Chłodu. A ja nie czekałem aż się opamięta, Ciąłem znów i znów. I trafiałem za każdym razem. Cofnął się gwałtownie, uciekając z zasięgu mojego miecza i posłał mi druga błyskawicę, którą udało mi się ominąć tak samo jak pierwszą.
     
     Mam cię, bratku!
     
     Poczułem, jak krew żywiej krąży w moich żyłach. Ujrzałem bowiem, że to ja mam nad nim przewagę, nie on nade mną. On rósł w siłę przez wieki, ale od dawna nie musiał z nikim walczyć. Ufny we własne siły, terroryzował świat mocą Smoczego Dziecięcia. Stracił instynkt walki. W dodatku, na mnie jego siła Smoczego Dziecięcia nie działała! Nie miał nade mną żadnej mocy. Mógł mnie razić jedynie magią zniszczenia, na którą trochę uodporniłem się podczas studiów w Akademii. Ale przede wszystkim, byłem zręcznym i szybkim szermierzem. Potrafiłem robić uniki, jakich on zapewne nigdy się nie nauczył. I potrafiłem świetnie władać mieczem. Lydia doskonale mnie wyuczyła, a życie w ciągłej walce dało mi wiele okazji do ćwiczeń. Oto stało się to, o czym skrycie marzyłem, zanim tu dotarłem. Pojedynek odbywał się na moich warunkach!
     
     Podwoiłem szybkość. Dezorientacja przeszkadzała Miraakowi w skupieniu się, a to jest niezbędne przy stosowaniu magii. Niechętnie dobył miecza. Wprawdzie odbił mój cios, ale tylko jeden, drugiego już nie zdołał. Było to cięcie samym końcem sztychu, bolesne, choć niegroźnie, on jednak odskoczył jak oparzony i uniósł w górę dłoń. Otoczyła go mgiełka magii Przywracania.
     
     Czy rzeczywiście? Chyba nie! Moc płynęła bowiem od strony smoka. On wchłaniał smoczą moc, by podtrzymać swoje siły! Taka magia! Nawet nie wiedziałem, że to możliwe.
     
     Jak wampir, wyssał z niego całą życiową energię. Łeb smoka potoczył się po kamiennym podłożu, a jego ciało zamieniło się w złotą mgiełkę, która wchłonął Miraak. Odzyskał siły.
     
     Ale nie zyskał zręczności. Jeszcze cały ten rytuał nie dobiegł końca, a ja błyskawicznie schowałem miecz do pochwy i sięgnąłem po łuk. Nie zdążył podnieść ręki, gdy dostał ebonową strzałę prosto w serce. A potem następną. Zatoczył się, ale moc smoka pozwoliła mu zachować życie. Zaatakował mnie błyskawicą z lewej dłoni, jednocześnie wyprowadzając cios mieczem. Odrzuciłem łuk. Błyskawica trafiła w moje blachy i rozeszła się po nich, zadając tylko lekki ból, za to cięcie miecza odbiłem bez trudu. Nastąpiła teraz kilkakrotna wymiana ciosów. Cięcie-blok-cięcie-blok i wreszcie mój cios ominął zastawę i trafił go w tułów. Był tak silny, że rozorał mu pierś i odrzucił go o kilka kroków. Miraak jednak wciąż żył. Znów otoczyła go złocista mgiełka i kolejny smok opadł z sił. Rana na piersi zasklepiła się.
     
     A ja wiedziałem już, że wygram tej pojedynek. Mógł sobie kraść moc smoków, ale został mu już tylko Sahrotaar. Gdy uśmierci jego, nie będzie już miał skąd czerpać mocy. A ja jak dotąd nie odniosłem nawet najmniejszej ranki. Chwila zwłoki w starciu dała mi okazję do schylenia się po tarczę. To uchroniło mnie przed błyskawicą, przelatującą nad moją głową. Przeturlałem się w jego stronę i stanąłem na nogi. Tymczasem on wypuścił z dłoni kolejną porcję magii piorunu. Odruchowo zasłoniłem się tarczą. Błyskawica rozeszła się po niej, ale dotarła do mojego lewego ramienia. Czułem, że słabnie i nieruchomieje, jednocześnie mój lewy bark przeszył paraliżujący ból. Na szczęście prawe ramię nie straciło sprawności, podobnie jak nogi. Nadal mogłem walczyć. Choć ramię z tarczą opadło, odbiłem cios mieczem i natychmiast wyprowadziłem kontrę. Dosięgła go. Kolejna krwawa szrama pojawiła się na jego szacie. Nastąpił przełom w walce. Miraak cofał się na całego. Przestał razić mnie błyskawicami, a ciosy jego miecza stawały się coraz bardziej niezdarne i chaotyczne. Raz zdołał przyjąć cios na gardę i odepchnął mnie z zadziwiającą siłą. Szybko podniósł dłoń i wokół niego znów zawirowała złota mgiełka. Ale to już był ostatni raz. Usłyszałem, jak za moimi plecami cielsko Sahrotaara pada na ziemię. Poczułem coś w rodzaju żalu, że i jego to spotkało. Nie wiem, dlaczego, ale uwierzyłem, że ten smok potrafi być przyjazny. Może dlatego targnęła mną złość, która dodała mi sił. Zasypałem Miraaka cięciami, z których odbił niewiele więcej niż połowę. Słabł z każdą chwilą. Cofał się i cofał, aż dotarł na skraj wieży. I wtedy wydarzyło się coś strasznego.
     
     Oto zza muru wyłonił się sam Hermaeus Mora, w postaci oka, otoczonego potężnymi mackami. I pochwycił Miraaka w morderczy uścisk.
     
     - Myślałeś, że mi uciekniesz, Miraaku? – rozległ się głos daedry. – Przede mną nie da się uciec!
     
     I jedna z macek, niby miecz, przebiła ciało Miraaka na wylot. Buchnęła krew, a ciało Miraaka zaczęło się skręcać w konwulsjach. Rozpaczliwe łapał powietrze, niby wyrzucona na brzeg ryba.
     
     - Nieważne – zadrwił Hermaeus Mora. – Znalazłem nowe Smocze Dziecię, które będzie mi służyć.
     
     A jednak Miraak zdobył się na przedśmiertny krzyk.
     
     - Niech zostanie nagrodzony za swą służbę tak jak ja!
     
     A potem zwiotczał i jego ciało zawisło bezwładnie na wyciągniętej macce. Skonał.
     
     Hermaeus Mora opuścił macki. Ciało Miraaka zsunęło się i opadło na ziemię. Zwrócił swoje oko w moja stronę.
     
     - Miraak fantazjował o zbuntowaniu się przeciwko mnie – rozległ się jego głos. – Naucz się na jego przykładzie. Służ mi wiernie, a będę cię sowicie nagradzał.
     
     Bezwiednie pokręciłem głową. Nie będę mu służył! I czułem, że mój sprzeciw ma moc. Nigdy nie zadeklarowałem, że będę mu służył, jak zrobił to niegdyś Miraak. Nie wiązała mnie z nim żadna umowa, żadna więź, którą mógłby wykorzystać, by mnie do tego zmusić. Owszem, mógł mieć we mnie niewolnika – miał wystarczają moc, by to uczynić. Ale on nie potrzebował niewolnika, który wciąż tylko myśli o tym, jak odzyskać wolność. On potrzebował lojalnego sługi, który służy mu z własnej chęci. To dlatego podsuwał mi wciąż smakowite kąski ze swej wiedzy tajemnej. Nie mógł mnie zmusić, więc postanowił mnie skusić. Ale nie potrafił. Za bardzo chciałem wrócić do domu, do Lydii, do Skyrim. Więź, która trzymała mnie z moim światem okazała się nierozerwalna nawet dla niego.
     
     Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zabił. Może zasady, jakie narzucił w swoim świecie, nie pozwalały na to, a on sam nie chciał ich łamać. Był w pewnym sensie uczciwy. Nie rzucał słów na wiatr, a obietnic dotrzymywał, jak pokazał po śmierci Storna. Przegrał walkę o moją duszę, ale przyjął to z honorem. Nie dał po sobie nic poznać. I choć był daedrą, zrozumiałem, że nie ma w sobie nic z Molaga Bala, czy Mehrunesa Dagona. Nie był tak zdeprawowany jak jego bracia. Nie był do końca zły.
     
     Tak sobie to wszystko tłumaczę, bo innego wytłumaczenia po prostu nie potrafię wymyślić. Dość, że nie uczynił mi krzywdy. Gdy ciało Miraaka, niby smocze cielsko, zamieniło się w mgiełkę, wchłonąłem ją, czując przypływ mocy. Nie przeszkodził mi w tym. Po chwili z jeziorka wyłoniła się mała, koronkowa kapliczka, w jej środku podest z księgą „Sny na jawie” – tą samą księgą, która prowadziła mnie tego dnia przez Apokryf. Otwartą. Podszedłem do niej, uważnie przyglądając się oku Hermaeusa Mory, które wydawało się patrzeć na mnie z pobłażaniem. Czyżby na koniec szykował mi jakąś niespodziankę.
     
     Nic takiego nie nastąpiło. Przebiegłem tylko oczami po tekście „Powrót do Nirn” i natychmiast Hermaeus Mora zafalował mi przed oczami, podobnie jak cały Apokryf.
     
     Wróciłem do Posiadłości Severinów.