czwartek, 24 listopada 2016

Rozdział XI – Znów razem

     Obóz Cesarskich odnalazłem dopiero pod koniec dnia. Rozbito go w płytkiej dolince, a na pobliskich wzgórzach rozstawiono czaty. Zakazano wszelkiego hałasowania, bowiem groziło tu podwójne niebezpieczeństwo, zarówno ze strony Gromowładnych, jak i Renegatów.

Obóz Cesarskich na Pograniczu

     Znalazłem Rikke w namiocie sztabowym. Spojrzała na moją nową zbroję i z ironią wykrzywiła twarz.

     - Taki awans bez kolejki miodu dla wszystkich? – spytała żartobliwie. – To wbrew regułom!

     Wyciągnęła do mnie rękę.

     - Witaj, kolego legacie.

     - Nie kpij ze mnie – westchnąłem żałośnie. – Nie masz pojęcia, jak źle czuję się w tej zbroi. Ja przecież nie mam pojęcia o obowiązkach legata.

     Wzruszyła ramionami. Moje rozterki to nie był jej problem.

     - Ale za to chyba mogę coś zaproponować w sprawie Markartu – zniżyłem głos.

     - No? - ponagliła mnie.

     Opowiedziałem jej o Czarnej Przystani. Przez cały czas spoglądała na mnie uważnie.

     - I kto ci takich historii naopowiadał? – spytała na końcu.

     - Nikt – odparłem speszony. – Ja tam byłem…

     Potarła brodę w zamyśleniu.

     - I da się stamtąd przejść do Markartu?

     - Tego nie wiem – zaczerwieniłem się. – Ale można poszukać przejścia. Jest szansa, że jakieś istnieje. W takiej mnogości korytarzy i wind…

     - Wobec tego zaatakujemy według mojego planu – skwitowała. – Wybacz, ale na „jest szansa”, to ja nie mogę polegać.

     - Mógłbym sam sprawdzić – zaproponowałem.

     - A zdążysz w dwa dni?

     Podrapałem się po nosie. Nie byłem pewien, czy wystarczą mi nawet dwa tygodnie. Najbliższe, znane mi wejście do Czarnej Przystani, czyli wieża Mzark, znajdowało się w pobliżu Gwiazdy Zarannej. Na samo dotarcie do miasta potrzebowałem minimum dwóch dni. A dalej należało poszukać, na co dobrze też dodać jeden dzień.

     Podróż po płaskim terenie Czarnej Przystani była łatwiejsza niż po górach Skyrim, ale na dotarcie pod Markart też trzeba było ze dwóch dni, bo to jednak daleko. Gdy uzmysłowiłem sobie, jak daleko, zacząłem obawiać się, że jednak odległość była zbyt wielka, aby te dwa miejsca mogły być ze sobą połączone podziemnym przejściem.

     - No, nie… - mruknąłem. – Zakładając, że to przejście rzeczywiście istnieje, trzeba kilku tygodni na jego spenetrowanie, a potem przeprowadzenie wojska. Głupi pomysł…

     - Sam widzisz – odparła. – Tego czasu właśnie nie mamy. Ulfric chce wzmocnić garnizon w Markarcie. Musimy uderzyć teraz i to w dwóch miejscach jednocześnie.

     Pociągnęła mnie do mapy i zaczęła mówić szeptem, aby przez poły namiotu nie mógł nas nikt usłyszeć. Była to konieczna z jej strony ostrożność. Po obu stronach roiło się od szpiegów.

     - Ja biorę na siebie Markart. Nie bój się, wiem jak go zdobyć. Czegoś się w końcu od ciebie nauczyłam – trąciła mnie żartobliwie łokciem. - Zastosujemy fortel. Nasi ludzie wewnątrz nam pomogą. Tobie pewnie pomogliby chętniej, bo niektórzy sporo ci zawdzięczają – mrugnęła do mnie zawadiacko.

     Spojrzałem na nią zdumiony.

     - O czym ty mówisz? – spytałem. – A raczej o kim?

     - Niech to na razie pozostanie tajemnicą – uśmiechnęła się tajemniczo. – Ty za to wspomniałeś kiedyś, że znasz Fort Sungard.

     - Znam – odparłem, przypominając sobie zamczysko, leżące na styku trzech marchii. – Rozumiem, że mam uderzyć właśnie tam.

     Skinęła głową.

     - Dwa dni muszą ci wystarczyć na dotarcie tutaj – zerknęła na mapę i wskazała jakąś chorągiewkę. – Za dwa dni zgromadzą się tam wojska, pod dowództwem trybuna Hadvara. Nieduży oddział. Zaatakują po zmroku, cichaczem, tak jak lubisz. Dowódcę już znasz i pozwól mu dowodzić. To doświadczony żołnierz. Chyba, że będziesz miał lepszy pomysł, zawsze możesz mu go podsunąć. Jest tam jakieś tajne wejście?

     - Tylko wyjście – mruknąłem, przypominając sobie szyb, w którym swego czasu znaleźliśmy ciało Orsimera, zamordowanego przez Renegatów i zrzuconego na ostre pale. – I to prosto w oblicze śmierci. Nie polecam.

     - Tamtejszy garnizon nie jest duży jak na taką wielką budowlę. Zamek leży w miejscu na tyle niedostępnym, że Gromowładni ufają w silę murów. Ale nie można ich lekceważyć. Mamy tam też łuczników.

     - To dobrze – odparłem. – W takim ataku łucznicy spisują się najlepiej. Dwa dni, powiadasz? To aż nadto.

     - Możesz wziąć konia i pojechać traktem – wskazała głową w stronę prowizorycznej stajenki, w której pasły się dwa konie. – Wtedy będziesz jeszcze prędzej.

     - Zbyt ryzykowne – pokręciłem głową. – Konny na trakcie zwraca uwagę. Aż tak się nie spieszy. Pójdę kawałek południowym traktem, ale potem zejdę z niego i przejdę na przełaj przez góry. Jestem myśliwym potrafię się przekradać, jakby co.

     - A teraz radziłabym ci odpocząć – uśmiechnęła się. – Masz w nogach daleką drogę.

     - Nie czuję się zmęczony – odparłem. – Mogę iść zaraz i przenocować po drodze.

     - Nie – złapała mnie za ramię. – Nie możesz! Ludzie muszą cię zobaczyć. Zaraz będzie wieczorna odprawa i musisz na niej być. A rano żołnierze muszą widzieć, że wyruszasz z trudną misją, a nie uciekasz.

     Spojrzałem na nią z wyrzutem.

     - Uciekam?

     Skinęła głową.

     - Czego ludzie nie wiedzą, sami sobie dopowiedzą. Więc musisz pobawić się w aktora i odegrać swoją rólkę. Tylko pamiętaj, bez przesady! Przesada od razu rzuca się w oczy.

     Zrobiłem niezadowoloną minę.

     - E tam, tyle ceregieli… - mruknąłem.

     - Witaj w świecie polityki – wycedziła. – Myślałeś, że dystynkcje legata to ozdoba?

     - Nie prosiłem o nie! – zaperzyłem się.

     - Nie zachowuj się jak dzieciak – zbeształa mnie. – Jesteś legionistą i masz służyć Cesarstwu. Los uczynił cię legatem, a obowiązkiem legata jest między innymi podtrzymywanie morale żołnierzy.

     - Nie wiem, czy potrafię – mruknąłem.

     - Potrafisz, potrafisz – spojrzała na mnie kpiąco. – Emisariuszka Elenven opowiedziała nam, jakie przedstawienie odstawiłeś w thalmorskiej ambasadzie. I mówiła to z bardzo nadąsaną miną.

     - Nie zapomniała… - westchnąłem.

     - Nie zapomniała – odpowiedziała Rikke. – Thalmor i Elenven cię obserwują. Strzeż się jej. Ona tylko na pozór jest miła. Wprawdzie Tuliusowi zaimponowałeś wtedy jak nikt, ale nie spodziewaj się, że ci się do tego przyzna. Tylko jego stanowczości i przychylności Elisif zawdzięczasz, że nie wydano cię w łapy Thalmoru, jak tego żądała Elenven.

     Przeszył mnie dreszcz. Wiedziałem, że godząc się na misję, jaką swego czasu powierzyła mi Delphine, narażam się na gniew Thalmoru. Ale naiwnie miałem nadzieję, że zostało mi to wybaczone, z powodu wyższej konieczności. Widać nie…

     Cóż, posłuchałem Rikke. Znała się na rzeczy. Trochę onieśmielił mnie fakt, że nie wydała mi wyraźnego rozkazu, tylko zasugerowała, co powinienem uczynić. To przypominało o szarży, jaką mnie wbrew mojej woli obradowano. Byliśmy teraz teoretycznie równi stopniem. Tyle tylko, że za nią stały lata doświadczeń i gruntowna znajomość żołnierskiego fachu, a za mną – nic.

     Nie mówi przeze mnie fałszywa skromność. Wiem, kim jestem i co potrafię. Ale jako żołnierz nie przedstawiałem nigdy wysokiej wartości. Tu, w Legionie, odwaga i zręczność nie wystarczają.

     Zarówno wieczorna, jak i poranna odprawa odbyły się sprawnie i krótko. Muszę przyznać, że Rikke bardzo pomogła mi w odegraniu komedii. Na odprawie ogłosiła, że potrzebuje ochotnika do niebezpiecznej, samotnej misji. Śmiałek musi umieć się skradać, być świetnym łucznikiem i umieć doskonale władać mieczem. Porażka nie wchodzi w grę, bo to może zaważyć na losach całego Legionu. O ile na początku podniosło się kilka rąk – w końcu, odważnych ludzi w Legionie nie brak – to po usłyszeniu ostatniego zdania wszystkie one opadły. Nikt ze śmiałków nie chciał brać odpowiedzialności za życie kolegów, w przypadku porażki misji. W końcu Rikke wyznaczyła mnie i poleciła wyruszyć niezwłocznie.

     - Może to i lepiej – powiedział głośno. – Legat Wulfhere zna szczegóły misji. Oszczędzę sobie tłumaczenia.

     Podróż zajęła mi mniej niż dwa dni. Przez cały czas tłukłem się z myślami, bowiem próbowałem odgadnąć, kim jest tajemniczy sprzymierzeniec w Markarcie. Może zielonooka Lisbet? Któż inny mógłby mi tam cokolwiek zawdzięczać?

     Po drodze nie spotkała mnie żadna przygoda. Za to niespodzianka czekała na mnie u kresu podróży. Przede wszystkim, oddział był znacznie większy niż się spodziewałem. Składał się z ciężkozbrojnych i łuczników. Dowodził Hadvar, który z nieśmiertelnym „A nie mówiłem?” pogratulował mi awansu. To jeszcze nie wszystko. Gdy dołączyłem do łuczników, jeden z nich, z dystynkcjami prefekta, objął mnie i pocałował. Była to, oczywiście, Lydia. Moja ukochana Lydia była już oficerem! Hadvar powierzył jej dowodzenie łucznikami.

     Przed atakiem zebraliśmy się w trójkę, niby sztab. Hadvar nie znał fortu, wiec nakreśliliśmy mu plany tak, jak je pamiętaliśmy. Zwłaszcza pomoc Lydii była nieodzowna, ja bowiem słabo go zapamiętałem. Niezwykle cenna okazała się być jej uwaga o uszkodzonym murze od zachodniej strony. Rzeczywiście, pamiętam! Tam wielki kawał muru się zawalił, tworząc nawis, z którego można było od biedy zeskoczyć na zewnątrz.

     - Proponuję zrobić to po twojemu – rzekł Hadvar. – Podkraść się cichcem, zdjąć strażników, przestawić barykady i wedrzeć się do środka.

     - Ustawmy kilkunastu łuczników tutaj – wskazałem miejsce po zachodniej stronie fortu. – Tu mur jest uszkodzony. Z tego wzgórka mamy pod ostrzałem sporą część murów i kawałek dziedzińca.

     - Tak zrobimy – stwierdził, po czym Lydia cichym głosem wydała łucznikom kilka dyspozycji.

     Po wysłuchaniu rozkazu, że przed zmrokiem mają za żadne skarby świata nie wychylać głów poza skały, mały oddział łuczników odłączył się od towarzyszy i podążył wąską ścieżką w góry, zająć odpowiednie pozycje. Mieli długą drogę do pokonania, bowiem aby pozostać niezauważonym, musieli obejść spore wzgórze dookoła.

     - Sam fort trzeba brać od frontu, nie ma innej drogi – stwierdziłem. – Za dnia nie podchodźmy za blisko. Podejdziemy dopiero, gdy się porządnie ściemni. Jak zabarykadowali wejście?

     - Drewniane zapory z zaostrzonych pali – odrzekł. – Wystarczy kilku silnych, żeby je przestawić.

     - I pewnie kilku zwinnych, żeby je obejść – dodałem.

     - Raczej nie – skrzywił się. – Zabarykadowali się dokładnie. W dodatku utworzyli labirynt.

     Nie wiedziałem, o czym mówi. Gdyby to był ktoś inny, pewnie udałbym, że rozumiem, bo nie potrafiłbym przyznać, że nie wiem, co to ten labirynt. Ale to przecież był Hadvar…

     - Oprócz barykad, przed bramą są inne zapory – wyjaśnił. – Poustawiali je tak, że trzeba je omijać, nadkładając znacznie drogi. Tak się robi, żeby atakujący był dłużej wystawiony na ostrzał. Zanim dobiegniesz przez taki labirynt, zdążą wpakować w ciebie kilka strzał.

Zapory, ustawione w labirynt, o których wspominał Hadvar

     Westchnąłem ciężko. Niełatwe mieliśmy zadanie. Na szczęście brama fortu nie była zamykana żadnymi drzwiami. Był to po prostu otwór w murze, bez żadnych skrzydeł. Podobno kiedyś były, ale już dawno się rozleciały, gdy fort stał opuszczony przez wiele lat.

     - Musimy iść bardzo cicho – odezwałem się po chwili. – Najpierw ciężkozbrojni, gęsiego, żeby żaden nie zahaczył tarczą, czy zbroją o jakąś przeszkodę.

     - Mam kilku zwinnych zuchów o bystrych oczach – skinął głową. – Poślę ich jako pierwszych. Będą prowadzić resztę. Za nimi łucznicy, obserwując mury. Jak kogoś zobaczą, niech go natychmiast ustrzelą.

     Spojrzałem w niebo. Noc szykowała się jasna i księżycowa. Na niebie, ani jednej chmurki.

     - Trudno będzie – mruknąłem. – Będziemy świecić jak pochodniki.

     - Musimy zaatakować zaraz po zmroku – podsunęła Lydia. – Zanim Księżyc wzejdzie.

     Na wszelki wypadek, żołnierze otrzymali polecenie pozbycia się na czas ataku błyszczących elementów wyposażenia, jeśli nie są niezbędne. Ognisk nie wolno było rozpalać, więc okopcić nad ogniem niczego nie mogliśmy, ale Hadvar miał cały pęk kawałków węgla drzewnego, używanego do rysowania planów. Rozdrobniliśmy je, ubiliśmy na pył i pomieszaliśmy z łojem, tworząc czarną pastę. Żołnierze oszczędnie posmarowali sobie nią okucia zbroi i tarcz. Nie dla każdego starczyło. Reszta poprzestała na posmarowaniu zbroi łojem, albo masłem i wytarzaniu ich w piachu. Pył przykleił się do nich, tworząc znakomity kamuflaż.

     - Posuwamy się wolno – zapowiedział Hadvar żołnierzom. – Każdy gwałtowny ruch zwraca uwagę. Wyobraźcie sobie, że odgrywacie przedstawienie i brniecie w gęstej mazi. Powoli, ostrożnie, cicho!

     Ruszyliśmy. Najpierw ciężkozbrojni. Nie byli tak cicho, jakbym sobie życzył. Nie da się tylu chłopa puścić nocą po górskiej ścieżce i żeby żadnemu kamyczek pod stopą nie zachrzęścił, albo nie chrupnęła gałązka. Ale może to ja byłem przeczulony, bo podeszliśmy całkiem blisko i nikt nie podniósł alarmu.

     Łucznicy spisali się znakomicie. Trzech Gromowładnych spadło z murów, zanim nas zobaczyli. Niestety, to właśnie upadek opancerzonych ciał zaalarmował pozostałych. Wylegli gromadnie na mury i zaczęli się rozglądać.

     Ale tym razem to Cesarscy mieli przewagę. Ciemne sylwetki Gromowładnych wyraźnie odcinały się na tle jasnego, rozgwieżdżonego nieba i stanowiły łatwy cel dla łuczników, podczas gdy my znajdowaliśmy się w cieniu fortu, doskonale zlewając się z otoczeniem. Księżyc jeszcze nie wzszedł i nie zdradzał naszych pozycji. Łucznicy szyli bezustannie. Co chwila jakiś obrońca łapał się za pierś i z łoskotem spadał z murów. Gromowładni nie pozostali nam dłużni. Trochę trwało, zanim żołnierze znieśli barykady, więc mieli dużo czasu, aby postrzelać w naszym kierunku. Ale strzelali niecelnie, na oślep, bo nas nie widzieli. Zresztą, aby trafić któregoś z Cesarskich, musieliby wyjść na przedni mur, a tam kto tylko się pojawiał, natychmiast zostawał zestrzelony.

     Ogarnął mnie szał bitewny. Posyłałem strzałę za strzałą. Kolejno kilku Gromowładnych zapłonęło bladawym płomieniem, gdy przeskoczył na nich magiczny ładunek z mojego łuku. Obok mnie Lydia stanęła na niewielkim pagórku. Dało jej to możliwość strzelania do tych, co bronili bramy. Mogła słać strzały bezpiecznie ponad głowami towarzyszy. Kilku łuczników obok nas również nie próżnowało.

     Gdy przychodzi mi ocenić bitwę o Fort Sungard, dochodzę do wniosku, że wygrali ją łucznicy. Potem, gdy Legioniści wdarli się na dziedziniec, rozpoczęła się regularna bitwa, ale to ta pierwsza, gwałtowna wymiana strzał tak zredukowała liczbę obrońców, że nie dali oni rady odeprzeć szturmu.

     Sama bitwa trwała krótko. Łucznicy celnymi strzałami zapewnili nam liczebną przewagę, która z każdą chwilą jeszcze bardziej przechylała się na naszą stronę. Pozostawiłem walczących na dziedzińcu i wraz z łucznikami wbiegłem na mury, dokończyć dzieła. Niewiele mieliśmy do roboty, ale kilku obrońców jeszcze ustrzeliliśmy. Potem przyszła kolej na penetrowanie wnętrz, ale tam już nie zastaliśmy nikogo.

Fort Sungard

     Poległych mieliśmy zaledwie trzech. Żal było każdego żołnierza, również wrażego, ale to dochodziło do nas dopiero później. Na razie czuliśmy słodki smak zwycięstwa. Jak uskrzydleni ściskaliśmy się wszyscy i poklepywaliśmy po plecach. Nieważne, czy auxiliarius, czy legat – w tym momencie wszyscy byliśmy braćmi.

     Hadvar znów poprosił mnie o dostarczenie raportu do generała. Polecił mi wziąć ze sobą Lydię, „dla większego bezpieczeństwa”. Tylko dlaczego przy tym mrugał?

     Mimo zmęczenia, postanowiliśmy nie czekać do jutra. Do Rorikstead było blisko. Postanowiliśmy zafundować sobie porządny nocleg w gospodzie.

     Rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę do Samotni. Po drodze spotkaliśmy tylko jakąś Nordkę w ciężkiej, ebonowej zbroi. Sprawiała wrażenie doświadczonego wojownika.

     - Chodzą słuchy, że w pobliżu dzieje się coś niedobrego – powiedziała tonem tajemnicy. – Właśnie idę to sprawdzić.

     Była najemnikiem, typowym wojownikiem, wynajmowanym do niebezpiecznej roboty. Spytałem, czy nie potrzebuje pomocy. Stwierdziła, że da sobie radę. Pożegnaliśmy się więc i już bez żadnych przygód dotarliśmy wieczorem do Samotni.

     Generał przeczytał raport z błyszczącymi oczami. Aż zacisnął pięść i uderzył w stół z zadowoleniem. Pokazał mi inny papier, od Rikke, która zajęła Markart. A potem uaktualnił mapę. Z wyraźną satysfakcją wyciągnął z niej kolejne niebieskie chorągiewki i w ich miejsce wbił czerwone. Jeszcze tylko Wschodnia Marchia i Wichrowy Tron poobtykana była błękitnymi proporczykami.

Generał Tulius w Sztabie Cesarskiego Legionu w Skyrim. Sztab znajdował się w Samotni, w zamku Dour.

     Widząc, że się przyglądam, udzielił mi kilku wyjaśnień. W końcu, byłem legatem i mógł mnie zaznajomić z ogólną sytuacją. Nawet należało.

     - Dzięki Falkret – wskazał na czerwony proporzec u dołu mapy – panujemy nad drogami na Pogranicze – przesunął dłoń w lewą stronę, - do Białej Grani – wskazał centrum – i Riftu – uderzył palcem w miejsce, oznaczające Pękninę. – Ulfric niedługo się na nas zasadzi. A my będziemy na niego gotowi. Dobrze, że odbiliśmy Pogranicze – popukał palcem w obszar na zachodzie. – Zezwolenie Ulfricowi na kontrolowanie przepływu srebra było błędem – podniósł oczy na mnie i mrugnął zawadiacko. – Błędem, który naprawiliśmy!

     Był w wyśmienitym humorze. Poczęstował mnie kubkiem wina i popytał trochę o przebieg walk. Potem ja odważyłem się spytać o tajemniczych sprzymierzeńców w Markarcie. Roześmiał się.

     - Takich danych się nie ujawnia – odparł. – Wrogowie wciąż mogą na nich szukać zemsty. No, ale tobie chyba mogę powiedzieć. Tylko nikomu pary z gęby!

     Okazało się, że wcale nie Lisbet. Głową spisku była bowiem Margret, ta sama, której uratowałem przypadkiem życie w czasie mojej pierwszej wizyty w Markarcie. Pracowała dla siatki wywiadowczej Tuliusa już od dawna, jeszcze zanim się z nią spotkałem. To ona wciągnęła do spisku Ghorzę i Calcelma. Ghorzy nie musiała nakłaniać. Niechęć Gromowładnych do innych ras i jawnie okazywana jej na każdym kroku pogarda, skutecznie zniechęciły ją do Ulfrica i jego popleczników. Calcelmowi nie wiodło się lepiej. Jako Altmera, kojarzonego przez Gromowładnych ze znienawidzonym Thalmorem, poszturchiwano tego zasłużonego mędrca jeszcze częściej niż Ghorzę. O ile bowiem dobrego kowala Gromowładni mimo wszystko potrzebowali, o tyle badania nad dawno wymarłym plemieniem uznali za niepotrzebne marnowanie czasu i pieniędzy. Odebrali mu w zasadzie wszystko. Gdyby nie zgromadził przedtem niewielkiego majątku, dziś musiałby chyba żebrać. Mimo to niechętnie zgodził się na współpracę, z poczuciem, że zdradza własne miasto. To on właśnie, znawca dwemerskich mechanizmów, podpowiedział Margret, gdzie trzeba ukradkiem wsadzić cienki drucik, aby unieruchomić solidny, dwemerski zamek w bramie wejściowej. Gromowładni, nie mogąc domknąć drzwi, nie pozostawili oczywiście tej sprawy samej sobie. Do naprawy natychmiast wezwano Ghorzę. Stwierdziła, że naprawić go nie da rady, ale może wymienić na inny, który przypadkiem posiada. Oczywiście, przypadek ten nazywał się Calcelmo, który dał jej jeden ze swoich eksponatów nie wspominając, że ma do niego zapasowe klucze. Margret, wykorzystując wędrowną karawanę Khajitów, przesłała je do Samotni.

     Cesarscy wcale nie musieli szturmować miasta. Po prostu do niego weszli! A zaskoczeni obrońcy, ufni w potęgę swych murów, dali się pokonać niewielkim wysiłkiem.

     Generał nie miał dla mnie chwilowo żadnych rozkazów. Przez kilka dni miałem pozostawać do jego dyspozycji. Co rano jednak machał ręką i kazał przyjść jutro. Obijaliśmy się więc z Lydią przez całe pięć dni. Wypoczęliśmy jak nigdy. Dawno tyle nie leniuchowałem. Dla zabicia czasu, Lydia pomagała Aldisowi w szkoleniu rekrutów, a ja dołączyłem do Beiranda i trochę pomogłem mu w kuźni, słuchając jego ciekawych opowiadań i dzieląc się doświadczeniami. Był miłym kompanem. A mieliśmy o czym gadać. W całym Skyrim było wówczas tylko czterech kowali, potrafiących przerabiać zaklęte przedmioty. Byli to Eorlund Siwowłosy z Białej Grani, Balimund z Pękniny i oczywiście Beirand z Samotni. Czwartym byłem ja sam. Obaj więc na tym wszystkim skorzystaliśmy, bowiem pokazaliśmy sobie nawzajem po kilka trików.

     Szóstego dnia Tulius z samego rana wezwał mnie do siebie. Musiał dostać w międzyczasie jakąś niepomyślną wiadomość, bo jego poprzedni dobry nastrój prysł. Był wyraźnie spięty. I miał na sobie zbroję, jakby gdzieś się wybierał.

     - Nie ma czasu na rozpływanie się w chwale – rzekł bez wstępów. – Szykujemy się do ostatecznego natarcia na Wichrowy Tron.

     Wskazał na jakiś punkt daleko na wschodnich krańcach Skyrim.

     - Zgłoś się do naszego obozu we Wschodniej Marchii.

     Zerknąłem na mapę. Było daleko.

     - Kiedy muszę być na miejscu? – spytałem.

     - Jak najszybciej – odparł krótko. – Masz tylko trzy, góra cztery dni.

     Nie minęła godzina, a już pędziliśmy konno, razem z Lydią, po równym trakcie do Smoczymostu. Za nami wojsko również szykowało się do wymarszu. Koń generała czekał na niego osiodłany pod zamkiem. Zapewne niedługo się spotkamy.

     Nie zatrzymaliśmy się w Smoczymoście, tylko pognaliśmy dalej, na południe. Konno podróżowało się bardzo szybko. Ledwo minęło południe, a już byliśmy w Rorikstead. Tu jednak konie zwolniły, zmęczone wspinaczką pod stromą górę. Ledwo dowlekły się do fortu Sungard, gdzie je pozostawiliśmy. Nie było tam koni na zmianę. Ponieważ było jeszcze jasno, wyruszyliśmy niezwłocznie, licząc na nocleg po drodze. Planowałem iść przez Białą Grań, ale zerknąwszy na mapę, dojrzałem pewien punkt na południu.

     Starostok. Miejsce, wskazane mi kiedyś przez tajemniczego przyjaciela, jako źródło mocy. Tam musiała znajdować się jedna ze smoczych ścian. Leżała w dzielnicy Falkret, której w ogóle nie znałem. Czy idąc tamtędy, zdążylibyśmy na czas?

     - Zdążymy – stwierdziła Lydia. – Jeśli pójdziemy potem przez Helgen i Wielką Przełęcz.

     Helgen!

     Aż zadrżałem na wspomnienie tego miasta.

     - Na pewno zagnieździli się tam jacyś bandyci – mruknąłem. – Takie ruiny przyciągają ich jak padlina muchy.

     - O jedną bandę będzie mniej – Lydia wdzięcznie wzruszyła ramionami.

     Ruszyliśmy pieszo, dobrze znaną drogą. Wkrótce odbiliśmy z traktu na drogę do Falkret. Uważnie rozglądałem się po okolicy.

     Falkret – mam na myśli dzielnicę, nie miasto – było pagórkowate, ale bez stromizn. Ze wszystkich dzielnic, ta podobała mi się najbardziej. Cała porośnięta była bujnym, gęstym lasem, pełnym zwierzyny. Śnieg rzadko tu padał, a jeśli już, to nigdy się długo nie utrzymywał, chyba, że bardziej na południe, w górach. Powietrze było czyste, zdrowe i pachniało tak dobrze znanym mi zapachem suchego igliwia. Pomyślałem wtedy, że oferta jarla, by się w tej dzielnicy osiedlić, jednak warta jest przemyślenia. Dobrze byłoby osiąść właśnie tutaj.

     Zmierzch dopadł nas w lesie. Przenocowaliśmy bezpiecznie w szałasie, skleconym naprędce z kilku gałęzi. Noc była całkiem ciepła, jak na Skyrim. To jeszcze bardziej przekonało mnie do tych stron. Nie wiał tu ten charakterystyczny, zimny i przenikliwy wiatr, hulający po innych dzielnicach. Dość, że wstałem wypoczęty, a i Lydia nie narzekała. Wstaliśmy na długo przed świtem i bez ceregieli ruszyliśmy w drogę. Na śniadanie zjedliśmy po drodze po kilka sucharów. Do samego miasta nie doszliśmy, bowiem szybko trakt skręcił na wschód.

     - To droga do Rzecznej Puszczy – oświadczyła Lydia. – Biegnie obok pięknego jeziora Ilinalty. Ale jeśli chcemy dojść na Starostok, musimy zejść z traktu i pójść dalej na południe.

     Łagodne pagórki nie stanowiły problemu dla marszu po bezdrożach. Wspięliśmy się po ledwo widocznej ścieżce. Potem minęliśmy kolejny trakt i znów weszliśmy na ścieżkę, malowniczą wstęgą wijącą się pod górę.

     Tu już wyczuliśmy wpływ wysokości. Zrobiło się chłodniej. Było jeszcze ciemno, gdy dotarliśmy do jakiejś pradawnej budowli. Był to kamienny portal, zbudowany przed wejściem do jaskini.

Przejście na górę Starostok

     - To tu? – spytałem zdziwiony.

     - Wychodzi na to, że tu – szepnęła Lydia. – Nie zaszkodzi sprawdzić.

     Rzekoma jaskinia tak naprawdę okazała się być naturalnym tunelem pod górą. Nie była pusta. Już na początku zaatakował nas lodowy wilk. Dostał mieczem przez łeb i wyzionął ducha. Ale dalej czekał na nas znacznie groźniejszy przeciwnik.

     Śnieżny troll!

     Gdyby zaatakował znienacka, byłoby z nami krucho. Ale na szczęście zauważyliśmy go z daleka, bowiem jego odór w czas nas ostrzegł. Zaklęcie „Wykrycie Życia” pokazało nam jego charakterystyczną. Lekko przygarbioną sylwetkę, z ramionami prawie do ziemi. Dwie strzały wystarczyły, żeby padł. Więcej stworzeń w jaskini nie było.

     Nie wiem, jak to się stało, że śnieżny troll zniósł towarzystwo wilka. Pewnie ten ostatni był po prostu sprytniejszy.

     Niebo zaczynało dopiero jaśnieć na wschodzie, gdy wyszliśmy z groty po drugiej stronie. Tam znaleźliśmy schody. Szerokie schody, jak prowadzące do jakiegoś ołtarza. A na samym szczycie, właśnie jak ołtarz, tkwiła wysoka, smocza ściana. A na niej, jak można było się spodziewać, tkwił smok…

     Oceniłem odległość. Po sylwetce rozpoznałem, że to zwykły, szary smok. Dla takiego łucznika jak ja i z Lydią za plecami, nie był to bardzo wymagający przeciwnik. Nie teraz, gdy dysponowałem świetną, zaklętą bronią i znałem krzyk Smokogrzmot. Wybrałem ebonową strzałę. Zauważyłem, że przeciwko smokom sprawdza się najlepiej. Napiąłem łuk.

     Strzała z sykiem pomknęła ku cielsku gada. Trafiła w jakieś bardzo wrażliwe miejsce, bowiem smok zerwał się nagle do lotu i spróbował wznieść się w powietrze. Zrobił to jednak tak niezdarnie, że nie zdołał nawet zatoczyć nad nami koła i z całej siły wyrżnął głową w skałę, aż zatrzęsła się ziemia, po czym spadł u podnóża góry, kilkadziesiąt kroków od nas. Wystarczyła teraz jeszcze jedna strzała, aby zginął. Złotawa mgiełka jego duszy popłynęła ku mnie. Walka była skończona.

     - Dwie strzały na smoka – pokręciła głową Lydia. – Nowy rekord!

     Ale ja jej już nie słuchałem. Słowo, bijące od ściany zahipnotyzowało mnie. Zacząłem powoli wspinać się na schody. Krok za krokiem, wolno, jakbym brał udział w jakimś religijnym obrzędzie. Znaki na ścianie pozostawały szare, ale jedno słowo pulsowało błękitnym światłem. Wołało mnie coraz intensywniej, głosem pradawnych wojowników. Wkrótce oderwało się od ściany i popłynęło w moją stronę, obejmując moją głowę i wsiąkając we mnie jak w suchy piasek.

     Potężny krzyk setek gardeł, zlany w jeden akord – i wszystko ucichło.

     - Raan! – szepnąłem, powtarzając Słowo. – Zwierzę…

     Wchłonięta dusza smoka uwolniła się we mnie, użyczając mi zrozumienia słowa. Poczułem w sobie moc rozkazywania zwierzętom. Poczułem władzę nad nimi i niezwykłą nić harmonii, łączącą mnie z ich duszami. I zrozumiałem, że odtąd mogę wołać na pomoc swoich braci mniejszych – zwierzęta – a one przybędą do mnie i pomogą w potrzebie. Poznałem nowy Krzyk – Zwierzęce Oddanie.

     Usiadłem na najwyższym stopniu.

     - Dobrze się czujesz? – spytała z niepokojem Lydia.

     - Dobrze – uśmiechnąłem się. – Zawsze po takim obrzędzie czuję lekki zawrót głowy. Zaraz przejdzie…

     Odetchnąłem kilka razy głęboko i wstałem. Mogliśmy ruszać dalej.

     Gdy wyszliśmy u dołu tunelu, było już jasno. Z pewnym niepokojem kierowałem się w stronę Helgen. Lydia wyczuła to. Wiedziała, jak działają na mnie te ruiny. Nieraz jej o tym opowiadałem.

     - Skup się – trąciła mnie ramieniem. – Tam na pewno będą jacyś opryszkowie. 

     Podziałało. Obecne niebezpieczeństwo było bliżej, niż dawne demony i lęki. W skupieniu podszedłem do szarego muru, zza którego wystawała tępo zakończona wieża.

     Oprychów było czworo. Troje rzuciło się na nas zaraz po przekroczeniu północnej bramy. Jednego ustrzeliłem z łuku, drugiego położyła Lydia. Trzeci dobiegł do nas z toporem, ale nadział się na nasze miecze. A potem podziękowałem bogom, że zbroja legata ma stalowe naramienniki, gdy od lewego odbił się wypuszczony ze szczytu wieży grot. Zdmuchnąłem napastnika z wieży celnym strzałem. Leciał bardzo długo…

     - Jesteśmy coraz lepsi – uśmiechnęła się Lydia. – Chociaż to pewnie jeszcze nie wszyscy.

     - Głowę daję, że w zamku kryją się następni – machnąłem ręką na północ. – To wymarzona kryjówka.

     - Ty już lepiej głowy tu nie dawaj – mruknęła Lydia. – Raz wystarczy…

     Roześmiałem się. To skojarzenie, tak trafne i tak nierzeczywiste jednocześnie, rozśmieszyło mnie do łez. Nie mogłem się opanować. Zdziwiona mina Lydii rozśmieszyła mnie jeszcze bardziej. Dostałem takiej głupawki, że zacząłem tarzać się po ziemi, a Lydia, najpierw trochę na mnie zła, potem również wybuchła serdecznym śmiechem. I ten śmiech odmienił wszystko. Zupełnie, jakby zdjął z tego miejsca jakiś zły czar. Jakby przegnał zalegające w tym miejscu demony, przerażone wybuchem radości. Nareszcie mogłem myśleć o przeszłości bez lęku i dreszczy, przeszywających do pięt. I nawet uśmiechać się. Bo przecież przeżyłem…

     - Widzisz? – powiodłem dłonią dookoła. – Całe miasto w gruzach. Ocalało tylko kilka budynków i to paskudztwo… - wskazałem na dziedziniec.

     Powiodła wzrokiem za moją dłonią. Na samym środku półokrągłego placu wciąż tkwił katowski pieniek, na którym kiedyś złożyłem swoją obolałą głowę Ale dziś dopiero mogłem na niego spoglądać bez emocji. No prawie. Lekki dreszcz przeszedł mi jednak po karku.

     - Więc to tutaj… - szepnęła, podchodząc do pieńka.

     - Tutaj – potwierdziłem, podążając za mną. – Na tej wieży – wskazałem ma szczątki na pół zwalonej budowli – wylądował Alduin. Niechcący ocalił mi wtedy życie.

     - Na swoją zgubę – szepnęła Lydia.

     - Tu stały wozy, na których nas przywieziono – wskazałem pod mur. – A w tamtej wieży – wskazałem na tę, z której strąciłem rozbójnika – smok wybił taką dziurę, że razem z Ralofem przez nią uciekliśmy.

     Zaciekawiony, poszedłem w tamtym kierunku. Szybko wszedłem na kręcone schody. Wyrwa w murze wciąż zionęła, jak otwarta paszcza smoka.

     - Tędy uciekliśmy – wskazałem na wciąż jeszcze stojący pod wyrwą szkielet domu. – A stamtąd pobiegliśmy do zamku…

     - Pójdziemy sprawdzić zamek? – spytała, opierając się o mnie.

     Przez dziurę w wieży zerknąłem na słońce.

     - Może kiedy indziej? – odrzekłem niepewnie. – Miałem nadzieję, że dziś dojdziemy chociaż do Ivarstead.

     - Niech będzie, kiedy indziej – zgodziła się Lydia, wieszając łuk na ramieniu. – Prowadź, legacie!

     - Znowu zaczynasz? – burknąłem. – Kiedyś „tanie”, teraz „legacie”…

     - Tak, tanie-legacie – odparła wesoło. – Lubię jak robisz taką minę.

     Musiałem się roześmiać.

     Gdy zeszliśmy z wieży, Lydia z niechęcią trąciła stopą katowski pniak. Nagłym ruchem wyciągnęła miecz i wzniosła ramię do ciosu.

     - Stój! – zawołałem cicho, żeby nie usłyszeli mnie inni rozbójnicy, jacy z pewnością gnieździli się jeszcze w ruinach miasta.

     - Dlaczego? – spojrzała na mnie. – Skończmy z tym raz na zawsze. Jeśli to ma cię uwolnić od demonów… 

     - Nie trzeba – chwyciłem jej rękę. – Niech zostanie, aż sam zgnije. Przecież… Przecież darował mi życie, prawda?

     Schowała miecz i nie przekonana pokręciła głową.

     - Ty zabijasz moje demony skuteczniej niż miecz – pocałowałem ją w usta i przytuliłem. – Jak to dobrze, że jesteś ze mną.

     Chwyciliśmy się za ręce i razem poszliśmy przez zgliszcza, w kierunku wschodniej bramy. Tej samej, którą kiedyś wwieziono mnie do tego miasta, związanego jak szynkę, przeznaczoną do uwędzenia. Pozostawiliśmy ją za sobą i ruszyliśmy traktem na wschód, w kierunku Rift.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Rozdział X – Pogranicze w ogniu

     Księżyc świecił jak latarnia, a na niebie nie dało się zauważyć nawet jednej chmurki. Noc była tak jasna, że przyzwyczajonym do ciemności oczom nie mógł umknąć żaden szczegół. Zwłaszcza, że wszystko dookoła pokrywała puszysta, śnieżna pierzyna, iskrząca się milionami maleńkich ogników, w ciepłej, księżycowej poświacie.

     Nie powiem, że było jak w dzień. Było… inaczej. Światło Księżyca nie jest tak ostre jak słoneczne. Jest miękkie, lekko żółtawe i wydaje się ciepłe, choć przecież nie grzeje. Cały świat w jego świetle nabiera dodatkowego czaru i tajemniczości. I ta cisza, gdy tylko wiatr zagwiżdże na ostrych skałach. Ale tej nocy nie było nawet wiatru.

     Szedłem, rozglądając się wokół z zachwytem. Tak piękną noc widziałem dotąd tylko raz w życiu, jeszcze w Cyrodiil. Księżyc świecił wtedy tak samo jasno, a wiatr właśnie odganiał niesforną chmurę, która zraszała deszczem łąkę. Szedłem wtedy z łukiem na ramieniu, w kierunku owej oddalającej się chmury, mając Księżyc za plecami. I wtedy ujrzałem coś, czego nie zapomnę do końca swych dni. Ujrzałem najprawdziwszą tęczę! Ale jakże inną niż te wszystkie, które widziałem do tej pory. Miękką, jedwabną, o złamanych nieco barwach, nie tak intensywną i jaskrawą, a przecież na tle ciemnego nieba wydała mi się o wiele jaśniejsza niż ta zwykła, którą w dzień widzimy po burzy. Łagodnym, kolorowym blaskiem odcinała się od ciemności nocy, niby tajemnicza piękność, kusząca powabnym spojrzeniem. Raz jeden w życiu widziałem rzadkie zjawisko, zwane księżycową tęczą.

     Dziś niebo było zbyt pogodne, by ujrzeć jakąkolwiek tęczę. Może bliżej morza, gdzie fale rozbryzgują się o przybrzeżne skały, udałoby mi się jakąś zobaczyć. Ale nie było mi po drodze. Morze leżało za daleko…

     Minąłem Alftand. Widoczne spod śniegu złociste ornamenty, jakie gdzieniegdzie zachowały się na budowli, świeciły jak klejnoty w blasku Księżyca. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. W czasach świetności dwemerów musiały przedstawiać przepiękny widok.

     A potem ujrzałem w oddali dwie ciemne postaci.

     Znieruchomiałem i powoli przypadłem do podłoża. Powoli, bowiem w taką noc każdy szybki ruch musiał zwracać uwagę potencjalnego obserwatora. Pamiętałem słowa kapitana Aldisa, które wygłosił podczas szkolenia: „Posłaniec musi być ostrożny jak licówka*! Najważniejsze jest przekazanie wieści, reszta się nie liczy. Posłaniec nie stawia czoła niebezpieczeństwu, tylko unika go jak może, bo od wieści zależy życie całych oddziałów!”. Tak i ja teraz starałem się nie rzucać w oczy, za to z całych sił wybałuszałem swoje, wbijając wzrok w cienie pod skałami, chcąc dowiedzieć się, kto tam idzie. Obie postaci, niezdarnie krocząc, zbliżały się ku mnie. Stawały się coraz wyraźniejsze, a ja coraz szerzej rozchylałem powieki, bowiem czegoś takiego nie widziałem jak żyję. Gdy nieznajome postaci znalazły się zaledwie kilkadziesiąt kroków ode mnie i wyszły na otwartą, oświetloną księżycowym blaskiem przestrzeń, włosy stanęły mi na głowie.

     Co to za ohydne stwory?!

     Były nieco wyższe od człowieka, ciemne, prawie czarne i miały… sześć… Tak, widziałem wyraźnie! Miały sześć kończyn! Oprócz rąk i krzywych, zgiętych w kolanach nóg, miały też błoniaste skrzydła, jak smoki. Wyrastały im z pleców i choć wydawało mi się, że owe skrzydła są zbyt małe, aby mogły służyć do latania, dodawały im mroczności, właściwej ciemnym siłom. Stwory z daleka wyglądały jak dwa niewydarzone nietoperze. Gdy podeszły bliżej, jako żywo zaczęły przypominać maszkarony, jakimi ozdabiano szczyty zamkowych ścian. Miały odstające ni to rogi, ni to uszy, a pyski zdawały się być półotwarte, jak u człowieka, kiedy mówi „o”.

     Co to jest, na dziewięć bóstw?

     Wrogowie, czy przyjaciele?

     Wcielone zło, czy nieszczęśliwe istoty, potrzebujące pomocy?

     Nie śmiałem oderwać się od ziemi. Powoli, aby stwory mnie nie zauważyły, wyciągnąłem przed siebie rękę. Pomyślałem zaklęcie „Wykrycie Życia” i pchnąłem oddech w kierunku dłoni. Nic… Tylko jakiś zając w oddali zajarzył się purpurą. Stwory pozostały ciemne.

     Nieumarli! Poczułem pot, spływający mi po grzbiecie…

     Ale co to może być? To nie były draugry. Nie były to też wampiry. To było coś, o czym nigdy przedtem nie słyszałem. Skuliłem się i przywarłem do śniegu jeszcze bardziej.

     A w tej właśnie chwili jeden ze stworów wyczuł mnie. Widziałem, jak podnosi ohydny pysk i zaczyna węszyć. Okrągłe, półotwarte usta, otworzyły się szerzej i wydały nieludzki ryk. Stwory przyspieszyły. Kołysząc się niezdarnie na krzywych nogach, zaczęły biec w moją stronę. Na pewno nie po to, by delikatnie pogłaskać mnie po czuprynie.

     Zerwałem łuk z pleców. Prawa ręka poszukała strzały. Było już blisko, więc wybrałem szklaną. Zwolniłem cięciwę i strzała z groźnym sykiem poszybowała ku stworowi. Trafiła – potwór zaryczał i zajął się płomieniem. Ale nie poniechał ataku.

     Zdążyłem wypuścić jeszcze dwie strzały, zanim stwory mnie dopadły. Za każdym razem celowałem w prawego, więc gdy mnie doszedł, był już tak osłabiony, że wystarczyło zdzielić go mieczem przez łeb, aby padł na dobre. Drugi jednak zachował pełnię sił. Zamierzył się na mnie pazurami. Nadstawiłem tarczę…

     Ale co to? Potwór nie uderzył mnie, tylko posłał ku mnie jakąś czerwoną mgiełkę. Poczułem się dziwnie, jakby ktoś wysysał ze mnie siły. I zrozumiałem nagle, że ta mgiełka nie płynie do mnie, tylko w kierunku potwora. To jakiś rodzaj wampira!

     Musiałem działać szybko, zanim wyssie ze mnie życie.

     - Yol! – krzyknąłem w jego stronę. 

     Krzyk Ognisty Oddech okazał się być skuteczny. W myślach podziękowałem Paarthurnaxowi za ten dar. Wiedziałem, że wampiry były podatne na działanie płomieni. Miałem nadzieję, że te kreatury również. Stwór zajął się ogniem i przerwał atak, a ja, z Przedświtem w dłoni, natarłem na niego jak furia. Jeden cios i drugi… Potwór osłabł, wciąż płonąc. Próbował trzasnąć mnie pazurami, ale trafił w tarczę. Trzasnąłem go tarczą w pysk i ponowiłem atak mieczem. Ciosy miecza zadawały mu groźne rany. Nic dziwnego, Przedświt przecież stworzono właśnie do walki z nieumarłymi. Jeszcze jedno cięcie, jeszcze jeden sztych i… Potwór osunął się na śnieg, a jednocześnie wokół rozbłysła błękitna eksplozja. Niepotrzebnie – więcej nieumarłych wokół nie było.

     Zdjąłem hełm i ochłodziłem sobie głowę w przyjemnym tchnieniu nocnego, ledwo wyczuwalnego podmuchu wiatru. Wciąż nie mogłem oderwać wzroku od stworów, których zwłoki leżały u moich stóp. Po raz pierwszy w życiu spotkałem się z czymś takim. O wiele później dowiedziałem się, z kim stoczyłem walkę tej nocy. Nazywano je gargulcami. Były nieodłącznym elementem świata wampirów. Wampirzy władcy ozdabiali nimi swoje zamki, gdzie tkwiły, niby zwykłe posągi. Ale w razie potrzeby wampiry potrafiły je ożywić i przywołać na pomoc. Nikt nie wiedział, jak one powstały. Czy są to po prostu rzeźby, ożywione magicznym sposobem, czy przeciwnie – żywe stwory, zaklęte w kamień i ożywające na powrót, gdy usłyszą wampirzy zew. Były sługami krwiopijców, ich wiernymi żołnierzami i strażnikami, prawdopodobnie nieświadomymi swego losu, ślepo słuchającymi rozkazów.

     Tylko skąd się tu wzięły? Czy wampiry wysłały je z jakąś misją?

     Wypiłem magiczną miksturę uleczenia choroby. Od kiedy dowiedziałem się o wampirach, miałem zawsze kilka fiolek w swym plecaku. Bałem się zarazić wampiryzmem, wolałem więc dmuchać na zimne. Kusiło mnie, żeby zbadać szczątki gargulców, ale nie umiałem przezwyciężyć wstrętu. Pozostawiłem je tam, gdzie były.

     Zamyślony ruszyłem w dalszą drogę. Kierowałem się ku widniejącej w oddali latarni morskiej, która jednak nie świeciła. Po co więc tkwiła w tym miejscu? Czyżby latarnik uciekł przed którąś z armii? Raczej nie – ani Gromowładni, ani Cesarscy nie szkodzili cywilom. Czyżby więc wygnały ich jakieś potwory?

     Wiedziałem, że rzecz wymaga sprawdzenia, ale nie mogłem teraz tracić na to czasu. Westchnąłem przeciągle. Ech, sam zakułem się w kajdany żołnierskiego losu. Żołnierz nie dysponuje swoim czasem. Z chwilą włożenia cesarskiej zbroi skończyły się dla mnie czasy swobodnej włóczęgi i poszukiwania przygód.

     Ale wojna kiedyś się skończy. Wtedy odwiedzę to miejsce.

     Zeskoczyłem z kilku stromych skałek i dotarłem do ścieżki, którą poprzednio pokonałem konno. Teren wypłaszczył się i zamienił w łagodną równinę. Do obozu było już niedaleko.

     *          *          *

     Tym razem obóz zastałem nie tknięty. Jeszcze zanim do niego doszedłem, zatrzymał mnie wartownik.

     - Dovahkiin – rzekł, poznawszy mnie.

     Coraz więcej współtowarzyszy broni tak mnie nazywało. Strażnik przepuścił mnie, salutując.

     Namiot sztabowy był pusty. Dowódca warty stał opodal, grzejąc się przy małym ognisku. Podszedłem i zapytałem o legata, któremu miałem dostarczyć wieści.

     - Dobre wieści, czy złe? – spytał.

     - Dobre – odparłem.

     - Dobre mogą poczekać – uśmiechnął się żołnierz. – Gdyby były złe, kazałbym obudzić legata. A tak, lepiej niech pośpi. Bardzo tego potrzebuje. Czy też mam bezwzględnie budzić?

     Wieści nie wydawały mi się aż tak pilne. Nic się nie stanie, jeśli poczekają do jutra. Nauczony doświadczeniem z zamku Dour, kazałem obudzić się, gdy tylko legat stanie na nogi. Do świtu jeszcze było trochę czasu, więc postanowiłem złapać kilka godzin snu. Ruszyłem w kierunku oficerskiego namiotu i rzuciłem się na pierwszą wolną pryczę. Otuliwszy się futrem, po krótkim czasie zapadłem w sen.

     Spałem mocno. Wartownik musiał potrząsnąć kilka razy moim ramieniem, zanim otworzyłem oczy. A potem zaraz je zamknąłem, gdy uderzył mnie jasny blask słonecznego światła. Zapowiadał się kolejny pogodny dzień, aczkolwiek w tej krainie pogoda potrafiła zmienić się bardzo szybko. Bywało, że bard zaczynał balladę przy pięknej, słonecznej aurze, a śnieżyca nie pozwoliła mu jej dokończyć.

     Pomrugałem trochę oczami i wciąż nieco zaspany udałem się do namiotu dowódcy. Tam spotkała mnie spora niespodzianka. Spodziewałem się spotkać Rikke, ale zamiast niej przy stole stał wysoki Dunmer w sile wieku, którego nigdy przedtem nie widziałem na oczy.

     Zameldowałem się i przedstawiłem.

     - Legat Sevan Telendas – odparł. – Co tam przynosisz?

     - Raport, panie – podałem mu list Hadvara. – Fort Kastav zdobyty i obsadzony naszymi ludźmi. Choć przydałoby się trochę wzmocnić ten garnizon…

     - Takie wieści lubię – wskazał mi krzesło i sam usiadł. – Kto dowodził atakiem?

     - Trybun Hadvar – odparłem.

     - Znam – skinął głową. – Były kłopoty?

     - Czterech naszych poległo…

     Pokiwał głową z powagą i pogrążył się w lekturze. Po chwili uniósł głowę i przeszył mnie wzrokiem.
- Coś mi się widzi, że zdobycie tego fortu nie do końca było zasługą Hadvara – rzekł z tajemniczym uśmiechem. – Przynajmniej on sam tak twierdzi…

     Nie czytałem raportu, więc nie wiedziałem, co Hadvar tam naskrobał. Wydawało mi się, że wojskowy raport powinien zawierać tylko ważne dane, jak stan przejętej fortyfikacji, liczba żołnierzy potrzebnych do obsadzenia, obecny stan garnizonu i wykaz poległych. Ale jeśli wspomniał o mnie, to bardzo miło z jego strony.

     - Wiesz, dlaczego trybun nie poszedł na fort z całym manipułem? – spytał niespodziewanie legat.

     - Nie, panie… - odparłem niepewnie. – Ale wydaje mi się, że tam nawet centuria nie miałaby co robić, chyba że chciałaby zostać wystrzelana z murów.

     - Prawie dobrze – odparł. – Ale prawdziwym powodem jest fakt, że niejaki Wulfhere swego czasu zdobył fort Hraggstad w pojedynkę, działając cicho i z zaskoczenia. Nie znasz go przypadkiem? – mrugnął do mnie rozbawiony. - A potem zrobił to samo z owianym złą sławą fortem Dunstad, mając tylko garstkę żołnierzy. Sztab uznał to za bardzo skuteczną taktykę.

     Czułem, jak pąs wędruje mi na policzki

     - Fort Hraggstad to byli tylko bandyci – odparłem niepewnie.

     - Zgadza się – skinął głową. – Nie mogą się równać z Gromowładnymi. Dlatego na żołnierzy Ulfrica nie wysyłamy pojedynczych zwiadowców, tylko zgodnie z zaleceniem naczelnego dowódcy, kilka decurii na raz. Połączenie metod twojej i generała Tuliusa dają jak na razie świetne wyniki. Odbiliśmy już dwie dzielnice, a wiesz jakie mamy straty? Zaledwie trzydziestu żołnierzy! To nowy rekord.

     Skinął mi przyjaźnie głową i dodał.

     - Zjedz coś i przygotuj się do drogi. Zaniesiesz ten raport do generała. Tylko trochę go uzupełnię o wiadomości stąd. Zgłoś się do mnie po śniadaniu. 

*          *          *

     Tym razem podróż była znacznie krótsza – tylko do Gwiazdy Zarannej. Tam wynająłem sobie łódź. Przewoźnik, starszy już, rumiany jegomość o dobrotliwej twarzy, skinął mi głową i zaprosił na pokład swojej łupinki.

     - Mamy dziś wschodni wiatr – rzekł, chwytając za wiosła. – Będziemy w Samotni jeszcze za dnia. 

     Było już prawie południe, więc nie bardzo mu dowierzałem. Ale on wyprowadził tylko łódź na kilkaset kroków od brzegu i nastawił prostokątny żagiel, po czym siadł za sterem, dzierżąc w dłoni kilka linek. Był to widać stary i wytrawny żeglarz, bowiem łódź, jak pchnięta czarodziejską siłą, pomknęła nagle ku zachodowi, ślizgając się po falach i znacząc swą drogę pienistym śladem. Pokręciłem głową z podziwem. To się nazywa kunszt! Nie omieszkałem mu o tym powiedzieć. Przewoźnik pokraśniał z zadowolenia i zaczął opowiadać o morzu. Dowiedziałem się całkiem ciekawych rzeczy. Przyswoiłem sobie też kilka żeglarskich terminów, aczkolwiek nie mam pewności, czy prawidłowo. W pewnym momencie nawet pomagałem mu w prostych czynnościach, musiał mi tylko wytłumaczyć, co mam robić. Wiem już co znaczy „zluzować fał”, wiem co to wanta, sztag i wiem też, że to drewniane, co spadło mi na łeb po pociągnięciu niewłaściwej liny, nazywa się reja. Gdyby nie hełm, pewnie by mnie zamroczyło.

     Żeglarz dotrzymał słowa. Do portu Kompani Wschodniocesarskiej w Samotni dotarliśmy, gdy słońce dopiero zbliżało się do horyzontu. Wynagrodziłem mu sowicie tę podróż. Uścisnęliśmy sobie ręce i udałem się w kierunku bram miasta.

     Zauważyłem, że teraz spoglądam na miasta inaczej niż kiedyś. Wylazł ze mnie żołdak. Każdą budowlę odruchowo próbowałem teraz ocenić pod kątem możliwości jej obrony. Nie inaczej potraktowałem Samotnię.

Samotnia - zewnętrzny mur z bramą i strażnicą. Z tyłu widoczny główny mur, z drugą bramą. Razem stanowią skuteczną fortyfikację miasta.

     To miasto samo w sobie jest fortecą. Jej położenie na naturalnym, skalnym moście, zapewnia jej bezpieczeństwo. Dostać się do niej można jedynie od zachodu, od strony bram, ewentualnie ciasnym przejściem z baszty. Bramy są dwie, ale pojedyncze, jedna za drugą, więc podwajają możliwości obrony, a nie ataku. To chyba najlepiej ufortyfikowane miasto Skyrim. Pierwsza brama mogła zostać łatwo zabarykadowana, a strażnica przy murze stanowiła znakomite stanowisko łucznicze. Jeśli to nie wystarczało, zawsze można było wycofać się za drugą. A tamtą już bardzo trudno było sforsować, gdy pociski leciały na atakujących ze wszystkich stron, a sama brama wykonana była z kutej stali i osadzona na zawiasach tak masywnych, że nie sposób było jej wyrwać. Co do przejścia basztą, było za wąskie na jakikolwiek atak z tamtej strony. Dwóch ciężkozbrojnych piechurów, uzbrojonych we włócznie, z łatwością zatrzymałoby cały oddział, próbujący pojedynczo wejść po wąskich schodach. A kilka toczących się po stromych stopniach głazów, było w stanie powalić atakujących niby kręgle, by w końcu zabarykadować przejście całkowicie. Wież, ani drabin nie było gdzie wokół przystawić, jedynie na krótkim, łatwym do obrony odcinku przy bramie.

     A nawet gdyby wróg wdarł się do miasta, czekało go jeszcze zdobywanie zamku Dour - a to już była potężna forteca.

     Ja nie musiałem jej zdobywać – wartownicy przy bramie przepuścili mnie bez żadnego pytania.  W środku musiałem chwilę poczekać w holu, przysłuchując się kilku zebranym tu żołnierzom.

     - Ostatnio droga do Białej Grani jest niebezpieczna – mówił jeden z nich. Na południe od Smoczymostu wielu podróżnych po prostu znika… Giną bez śladu.

     Potem opowieści zeszły na różne potwory.

     - Znasz Jaskinię Kruczej Rany? – spytał inny.

     Tamten skinął głową.

     - To jaskinia na wyspie, na zachodzie…

     - To tam gnieżdżą się te przeklęte wiedźmokruki!

     Dalej nie słyszałem, bowiem adiutant zawołał mnie do generała.

     Tulius z zadowoleniem przyjął raport. Przeczytał go uważnie. Zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem swoim zwyczajem założył ręce na piersi i zaczął wolno krążyć po komnacie, głośno rozmyślając.

     - Skoro mamy Zimową Twierdzę, możemy obsadzić miasto wojskiem… Dopóki nie będziemy gotowi do wymarszu na Wichrowy Tron.

     Trochę jeszcze pomruczał, po czym sięgnął do skrzyni i wyjął jakiś ozdobny papier, opatrzony pieczęcią. Stanął przede mną i uroczystym głosem powiedział.

     - Twoja pomoc okazała się nieodzowna. Nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć cię do najwyższego sztabu.

     Wręczył mi podany przez adiutanta ciężki, ebonowy miecz.

     - Niniejszym awansuję cię do rangi legata. Z ramienia Cesarstwa i mojego, przyjmij ten dar oraz nowe stanowisko. Gratuluję!

     Uścisnął mi rękę, a ja poczułem, jak uginają się pode mną nogi.

     Legat! Ja legatem! Od dwóch miesięcy zaledwie w Legionie, a już zostałem przyjęty do najwyższego sztabu…

     Nie dziwcie się mojemu przerażeniu. Legatów w całym Cesarstwie było nie więcej niż czterdziestu. Legat należał to najściślej zaufanych ludzi Cesarstwa. Legat miał prawo przebywać w towarzystwie cesarza z bronią u boku. Legat miał prawo do tryumfalnego przejazdu główną ulicą Cesarskiego Miasta. Legat mógł dowodzić całym legionem. Legat to po prostu był… legat! Wśród żołnierzy prawdziwa arystokracja.

     A wraz ze wszelkimi splendorami, otrzymywał ciężar potwornej odpowiedzialności. Legat nie mógł się zasłonić rozkazem – bo niewielu było takich, którzy mogli mu rozkazywać. Legat nie mógł okazać niezdecydowania. Legata nikt nie mógł wspomóc radą, czy instrukcją – to on miał je wydawać. Legat nie miał prawa popełniać błędów. Gdyby taki popełnił, jedynym honorowym wyjściem byłaby zadana sobie samemu śmierć, poprzez nadzianie się na własny miecz. A ja? Co ja wiedziałem o wojsku? Co ja wiedziałem o taktyce, strategii, czy choćby o tym, jakie komendy należy wydawać w polu?

     - Generale… - odrzekłem słabym głosem. – Nie, ja nie dam rady! To ponad moje siły.

     - Nie doceniasz własnych sił – uśmiechnął się. – Czy wiesz, że zdobycie obu miast zawdzięczamy twojej taktyce?

     - Taktyce?... – jęknąłem. – A gdzie tu taktyka? Ja jestem samotnikiem, walczę w pojedynkę. Umiem się skradać, strzelać i wiem co-nieco o samotnych misjach. Jestem łazikiem, albo raczej łazęgą, szwendającą się po Skyrim. Ale legat? Ja nie umiem dowodzić! Nie mam o tym zielonego pojęcia! Poza tym, zupełnie brak mi doświadczenia…

     - Wierzę w ciebie – skinął głową.

     - Ale ja nie… - odparłem kręcąc głową. – To nie kwestia wiary. Ja to wiem!

     W tym momencie wpadł mi do głowy znakomity pomysł, jak wykręcić się od tego honoru.

     – Generale, przecież nawet ty nie możesz mnie awansować do tej rangi! – zawołałem. – Takie prawo ma tylko cesarz!

     Tulius, z kpiącym uśmiechem, wskazał na trzymany przeze mnie dokument. Zerknąłem na niego i oniemiałem. Na mojej nominacji widniała cesarska pieczęć i elegancki, smukły podpis:

     Titus Mede II

     Cesarz!... Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Zupełnie jak wtedy, gdy poznawałem nowe słowo. Awans nie cieszył mnie ani trochę. Przeciwnie, przeraził mnie do głębi. Jak można takiego nieopierzonego młokosa awansować do tak wysokiej rangi?

     - Ale generale – jęknąłem. – Ja nie potrafię!

     Tulius tymczasem wziął mnie poufale pod ramię i zaprowadził do kąta, gdzie stały dwa wysokie zydle. Wskazał mi jeden, sam siadając na drugim, po czym pochylił się w moją stronę.

     - Posłuchaj – rzekł. – Nie jesteś zwyczajnym człowiekiem. Masz dar, otrzymany od bogów. A ja, choć za geniusza się nie uważam, nie jestem też ostatnim idiotą. Nikt nie będzie od ciebie wymagał, abyś dowodził. Ale dla cesarskich legionów twoja moc jest nieoceniona. Zresztą, już to udowodniłeś. Doświadczenie? Tylko twojemu doświadczeniu zawdzięczamy zwycięstwo w Korvanjund, Dunstad, czy Kastav. Nie bój się, będziesz posyłany tam, gdzie twoje zdolności się nie zmarnują.

     Umilkł na chwilę, szukając odpowiednich słów.

     - Napisałem o tobie do cesarza, gdy tylko zgłosiłeś się do służby - ciągnął. – Sam zaproponowałem wysoką rangę dla ciebie, aby byle oficer nie mógł tobą rozporządzać. Jego odpowiedź brzmiała: mam przyjąć cię do legionu, wypróbować twoją lojalność i zdolności w kilku misjach. Jeśli przejdziesz próby pomyślnie i uznam że na to zasłużyłeś, mam wręczyć ci tę nominację, którą załączył do listu. To najwyższa godność, jaką można zaofiarować żołnierzowi z zaciągu, nie spokrewnionemu z cesarską rodziną. Mnie pozostawił jedynie decyzję, czy i kiedy ma to nastąpić. A ja uważam, że odpowiednia chwila jest dziś.

     Urwał na chwilę, po czym przemówił znów.

     - Cesarz zasugerował jednak, że po zakończeniu wojny w Skyrim, być może należy zwolnić cię ze służby. Uznał, że twój dar powinien służyć wszystkim, a lepiej go wykorzystasz, gdy nie będziesz skrępowany wojskową dyscypliną. Trochę żałuję, bo ja chętnie zatrzymałbym cię w Legionie. Ale mam zamiar spełnić to życzenie.

     Uśmiechnął się kpiąco.

     - Na szczęście, to ja mam zdecydować, kiedy twoja służba się skończy.

     Spoważniał.

     - A skończy się dopiero po śmierci Ulfrica i rozgromieniu rebelii. Nie wcześniej.

     Opuścił głowę i cichym głosem dodał.

     - Zakładając, że obaj dożyjemy tej chwili…

     - Generale… - zająknąłem się. – Siwobrodzi wbili mi do głowy, że Thu’um nie można używać dla własnej korzyści. Nie chcę używać go w walce przeciwko ludziom.

     Uśmiechnął się lekko i spojrzał mi w oczy.

     - Nie chodzi o twoje, jak to nazywasz, Thu’um. Rozumiem ciebie i rozumiem Siwobrodych. Chodzi mi o Ulfrica. Zrozum, jesteś jedynym, który może go pokonać. Tylko z tobą nie zrobi tego, co uczynił z królem Toryggiem. Potrzebuję cię…

     A potem uśmiechnął się weselej, klepnął mnie w ramię i rzekł głośniej.

     - Głowa do góry, legacie. Będzie dobrze. Zaufaj mi! O tyle dobrze, o ile dobrze może być na wojnie. Będziesz pełnił rolę doradczą i człowieka do specjalnych poruczeń. Od czasu do czasu wyślę cię gdzieś, gdzie będziesz mógł wspomóc jakiś oddział. Ale nie bój się, dowodzić zawsze będzie ktoś inny. Wprawdzie misje te będą niebezpieczne, ale ty przecież nie jesteś tchórzem. Ktoś, kto zabija smoki, nie może nim być. Nawet jeśli wspomaga go dar od bogów. Zresztą – przyciągnął mnie bliżej siebie i szepnął do ucha, – gdybym był bogiem, nie dałbym takiej mocy słabeuszowi. Jeśli nie ufasz mnie, zaufaj im. Oni wiedzą, co robią.

     Wstał, a ja razem z nim.

     - Wypocznij dziś i prześpij się z tym. Należy ci się kwatera i wyżywienie w gospodzie, na koszt Legionu. Przyjdź do mnie jutro w południe. Spodziewam się wieści, więc mogę mieć dla ciebie jakieś nowe zadanie.

     Pożegnałem generała i wyszedłem na miękkich nogach. Po tej rozmowie wcale mi nie ulżyło. Wyszedłszy z zamku, skierowałem się w prawo, ku zejściu do miasta. Postanowiłem pójść do gospody. Należała mi się szklanka brandy. Albo i dwie. Może to pozwoli mi otrzeźwieć…

     Gdy przechodziłem obok kuźni, usłyszałem głos Beiranda.

     - Legacie!

     Spojrzałem w jego stronę. Stał przy wejściu do magazynu, a jego błękitne oczy rzucały wesołe iskierki. Podszedłem w jego stronę.

     - Skąd wiesz? – spytałem. – Przecież ja sam dowiedziałem się dopiero kilka minut temu.

     - A ja wiem o tym już od dwóch tygodni – pochwalił się. – Generał polecił mi przygotować dla ciebie zbroję. Chcesz przymierzyć? Przerobiłem jedną ze zbroi innego legata.

     - Poległ? – spytałem słabym głosem.

     - Nie – uśmiechnął się Beirand. – Pił za dużo piwa i już się w nią nie mieści.

     A ja odetchnąłem z pewną ulgą. Sam nie wiem, dlaczego, ale nie chciałem nosić uzbrojenia po nieboszczyku. Rzecz o tyle dziwna, że przecież na co dzień używałem elfich skorup, które swego czasu ściągnąłem z własnoręcznie zabitego złodzieja.

     Zbroja była trochę cięższa i nieco sztywniejsza niż stara. Nic dziwnego, była w wielu miejscach wzmocniona stalową blachą. Ale dało się ją nosić bez większego wysiłku. Ruchów też specjalnie nie krępowała. Prezentowała się natomiast znakomicie. Włożyłem ją jednak ze sporym wahaniem. Stanowiła bowiem o wiele większy ciężar, niż te skóry i blachy, które na nią zużyto. Tym ciężarem była odpowiedzialność. A ja nie czułem się na siłach, by ją udźwignąć. Miałem przecież dopiero niecałe dziewiętnaście lat. Zapewne byłem najmłodszym legatem w historii Cesarstwa. I najbardziej zielonym.

*          *          *

     Ciężar owej odpowiedzialności poczułem już następnego dnia, gdy zameldowałem się u generała, po nowe rozkazy.

     - Udaj się czym prędzej do naszego obozu, ukrytego na Pograniczu – wskazał na mapie miejsce niedaleko Markartu. – Ulfric zbyt długo cieszy się tamtejszymi kopalniami srebra.

     Poczułem pąs na twarzy. Kopalnie srebra przypadły mu w wyniku negocjacji na Wysokim Hrothgarze. Czułem się poniekąd za to odpowiedzialny. Tulius odgadł to chyba, bo gdy wychodziłem, przytrzymał mnie za ramię.

     - A, jeszcze jedno – rzekł poważnym głosem. – Pomożesz mi odbić Markart, albo zginiesz próbując!

     Oblał mnie zimny pot.

     - To przez twoją genialną strategię musieliśmy oddać miasto buntownikom – dodał.

     Mimo nóg z waty zdołałem się wyprężyć i potwierdzić.

     - Tak, panie.

     - Wprawdzie jesteście już równi stopniem, ale to Rikke dowodzi – dodał. - To chyba jasne…

     Spojrzał na mnie cieplej i uścisnął ramię.

     - Za Cesarstwo! – rzekł po swojemu.

     Nie zdołałem odpowiedzieć, skinąłem tylko po wojskowemu głową i wyszedłem z zamku.

     Północna część Pogranicza było chyba najmniej ucywilizowaną krainą Skyrim. Górzysta, bez żadnych dróg, jedynie gdzieniegdzie istniały wąskie i strome ścieżki. W dodatku roiło się tam od Renegatów. To wszystko sprawiło, że trzeba było tam podróżować pieszo. Konno dojechałem jedynie do Smoczymostu. Tam zostawiłem wierzchowca pod garnizonem kapitana Maro i na piechotę zboczyłem ze szlaku, udając się w góry.

     W drodze rozmyślałem o słowach generała. Mogły się wydać obcesowe i niesprawiedliwe. W końcu, dzięki negocjacjom, otrzymał w zamian Pękninę, może i łatwiejszą do zdobycia niż Markart, ale dzięki temu zyskał kontrolę nad całą granicą z Cyrodiil. Ja jednak zrozumiałem, o co mu chodziło. Ludzie wiedzieli… Ludzie doskonale zdawali sobie sprawę, dlaczego musieli oddać Markart. Opuszczając miasto, musieli zadawać pytania – taki rozkaz był bardziej niż zaskakujący. I ktoś im powiedział. Co by się stało, gdyby zabrakło mnie w bitwie o Markart? Co powiedzieliby żołnierze? „Najpierw oddał miasto bez walki, a teraz boi się stanąć z nami do boju!”. Albo „My naszą krwią musimy teraz płacić za to, co ten młokos oddał Gromowładnym – a on paraduje sobie w zbroi legata i spija śmietankę!”. Tak właśnie by mówili. Groziło to nawet buntem, gdyby, co nie daj bogowie, któryś z dowódców wydał jakiś lekkomyślny rozkaz. Po prostu musiałem tam być. Musiałem się pokazać i mało tego – musiałem jeszcze wyróżnić się w walce.

     Ale zupełnie nie wiedziałem, jak Cesarscy zamierzają tego dokonać. Dla mnie Markart był twierdzą nie do zdobycia. Gdyby to ode mnie zależało, spróbowałbym znaleźć jakieś przejście z Czarnej Przystani do dwemerskich ruin Nchuand-Zel i stamtąd bym uderzył – od środka. W moich szpargałach wciąż tkwił klucz do wykopalisk, który dał mi kiedyś Calcelmo. Podziemne miasta Dwemerów często były bowiem ze sobą połączone przemyślnymi przejściami. I to wydawało mi się najszczęśliwsze rozwiązanie. Pod warunkiem, że takie przejście naprawdę istniało, bo nic o nim nie wiedziałem. Postanowiłem opowiedzieć o tym Rikke, gdy tylko znajdę się na miejscu.

     Właśnie minąłem skalisty pagórek, gdy o kilkadziesiąt kroków ode mnie ujrzałem watahę wilków. Przypadłem do skały, ale każdy myśliwy wie doskonale, że człowiek przed wilkiem się nie ukryje. Te zwierzęta mają węch tak czuły, że potrafią zwęszyć człowieka z ogromnych odległości, a tu jeszcze wiatr wiał w ich stronę. Zdążyłem tylko zerwać łuk z pleców i raz wystrzelić, ale w pośpiechu chybiłem jak nowicjusz. Wilki tym razem nie bawiły się w żadną taktykę. Były trzy, a ja jeden. Zaatakowały wszystkie naraz.

     Odrzuciłem łuk i chwyciłem tarczę. Mogłem bronić się mieczem, ale gdyby mnie opadły ze wszystkich stron, nie dałbym rady zwinnym przeciwnikom. Wolałem spróbować czegoś innego. Czego boi się wilk? Tylko jednej rzeczy – ognia! Jeszcze pierwszy basior nie podbiegł do mnie, a ja już poczęstowałem go płomieniem, przywołując zaklęcie ze Szkoły Zniszczenia. Rozległ się głośny skowyt, gdy ogień objął potężnego samca, paląc go żywcem. Pozostałe jednak nie uciekły, jak się tego spodziewałem, lecz zaatakowały z dwu stron. Przypadłem plecami do skały, aby ochronić plecy. Lewą ręką nadstawiłem tarczę, odgradzając się od jednego z nich, drugiego poczęstowałem płomieniem. Gdy dwa wilki padły, z trzecim już poradziłem sobie bez trudu.

     Nie marudziłem z odzieraniem ich ze skóry. Nie było na to czasu. Po prostu pozbierałem swoje rzeczy i ruszyłem w dalszą drogę. Zmierzchało już, gdy znalazłem niewielką, pustą jaskinię, ukrytą pod skalnym nawisem. Tam zdecydowałem się przenocować. W krainie wilków, niedźwiedzi i Renegatów nie było to bezpieczne schronienie. Ale w nocy łatwo mogłem pobłądzić na tych bezdrożach, albo wręcz skręcić kark na stromiznach. Niby noce w Skyrim są jasne, znacznie jaśniejsze niż w moich rodzinnych stronach, ale to już jednak nie była Biel, gdzie śnieg świecił równie jasno jak Księżyc. Tu były tylko skaliste pagórki, porośnięte trawą, krzewami i z rzadka drzewami, pełne cieni, dziur, zapadlisk i ruchomych głazów. Musiałem przenocować. Zanim jednak położyłem się na posłaniu z mchu, porozrzucałem dookoła suche liście i gałązki, których leżało tu pod dostatkiem. Potencjalnego napastnika wolałem usłyszeć zawczasu.

     A potem zakryłem wejście gałęziami, częściowo, na tyle na ile było to możliwe odgrodziłem się tarczą, wyjąłem miecz i położyłem go sobie na kolanach. Otuliłem się płaszczem kultysty i zapadłem w czujny, przerywany sen.

     Nie był to najlepszy odpoczynek, ale lepszy taki niż żaden. Młody organizm szybko regeneruje siły. Rankiem wstałem przed świtem, rozruszałem trochę kości, zdrętwiałe od niewygodnej pozycji i nie zwlekając, ruszyłem w dalszą drogę, po drodze gryząc suchary, aby nie tracić czasu. Niby nie było daleko do obozu, ale droga trudna i łatwo było zabłądzić.

     Po pewnym czasie dotarłem do rzeki. Spojrzałem na mapę – trzeba przejść na drugą stronę. Miałem szczęście – wyszedłem na nią tuż przy najpłytszym miejscu. Znalazłem bród i jakoś przelazłem, niespecjalnie nawet się mocząc. Jak na razie udało mi się nie zabłądzić. Zobaczymy, co będzie dalej.

     Minąłem jakieś dwemerskie ruiny. W tych stronach to całkiem pospolity widok. Zacząłem piąć się ścieżką pod górę. Minąłem właśnie skalną ścianę i wraz ze ścieżką skręciłem ostro w prawo, gdy niespodziewanie wpadłem na trzech Gromowładnych. Niemal się z nimi zderzyłem. A to pech!

     Oni ruszyli na mnie, gdy tylko mnie zobaczyli. Nie było czasu na negocjacje. Zresztą, cóż mógłbym im powiedzieć? Jedyne, co mogłem zrobić, to wyciągnąć miecz i bronić się. Ale sam przeciwko trzem żołnierzom jednocześnie, uzbrojonym w ciężką broń, nie miałem szans.

     - Iiz! - krzyknąłem w kierunku pierwszego.

     Skutek był piorunujący – żołnierz skamieniał. A raczej zlodowaciał. Unieruchomił go lodowy paraliż mojego nowo poznanego Thu’um. Znieruchomiały, z toporem wzniesionym do ciosu, przewrócił się na ścieżkę, jak kamienny posąg. Dwóch następnych ogarnęła konsternacja. Wystarczyło, żeby bliższy dostał tarczą w nos i sztych w gardło. Zajął się płomieniem, gdy upadał. Trzeci ruszył na mnie, wymachując dwuręcznym, stalowym mieczem. Uchyliłem się od ciosu i zripostowałem tak szybko, że nie zdążył zamachnąć się znów. Kolejne ciało zapłonęło od magii Przedświtu. Tymczasem paraliż ustąpił i trzeci żołnierz niezdarnie podniósł się z ziemi.

     - Poniechaj! – opuściłem miecz. – Nie dasz mi rady…

     Nie poniechał. Ruszył jak furia. Ale wciąż jeszcze był zdezorientowany i sprawność nie wróciła mu w pełni. Pokonałem go bez trudu.  Trzecie płonące ciało osunęło się na ziemię. Przez krótką chwilę wszystkie trzy jarzyły się bladym płomieniem. Patrzyłem na to magiczne ognisko ze strasznym kłuciem w sercu. Pogranicze stanęło w ogniu, dosłownie i w przenośni…

     Trwało to krótko, gdy w końcu zgasło pierwsze, potem drugie, potem trzecie ciało… Ale mój ból nie ustał. Ulfricu, cóżeś ty najlepszego uczynił!? Oto rozpętałeś bratobójczą wojnę, w której ginie najszlachetniejsza część dumnego narodu, zwiedzionego twoimi obietnicami!

     Schowałem miecz i poleciłem dusze poległych Arkayowi. W myślach przeprosiłem Kynaret, za użycie krzyku w walce przeciw Nordom. Ale chodziło o moje życie, więc chyba mi to wybaczy. Nic więcej uczynić nie mogłem. Zanim odszedłem, z mieszanymi uczuciami, tylko dla wypełnienia wojskowego obowiązku, obszukałem jeszcze zwłoki, w poszukiwaniu jakiegoś listu, czy rozkazu, czy choćby mapy, która mogłaby mi zdradzić zamiary Gromowładnych. Niczego nie znalazłem. Westchnąłem po raz ostatni i wolnym krokiem odszedłem, pozostawiając za sobą trzech nieżywych żołnierzy.


_______________________________
*Licówka – w gwarze łowieckiej łania, przewodniczka stada. Jest nią zawsze łania, mająca młode, bowiem taka jest najbardziej czujna. Gdy łania prowadząca straci młode, jej miejsce przewodniczki zajmuje inna łania-matka. Pośród myśliwych licówka jest symbolem ostrożności, czujności i niezwykle wyczulonych zmysłów