piątek, 24 listopada 2017

Rozdział VIII – Kopalnia Krucza Skała

     Lydia spojrzała ma mnie pytającym wzrokiem.

     - Na co ci kilof?

     - Może się przydać – odparłem. – Ponoć odkryto tam jakieś pradawne norskie ruiny. Może będą sarkofagi, zapieczętowane stalhrimem…

     Nie odpowiedziała. Wysunęła tylko zza pasa dwa kostury i dała mi je do naładowania. Sięgnąłem do sakwy z klejnotami duszy.

     - Mówiłeś, że to tylko stara kopalnia. Jednak wierzysz, że coś tam jest?

     - Tak twierdzi Crescius – wzruszyłem ramionami. – Może coś tam jest, może nic nie ma. Ale niepokoi mnie ten list do Gratiana. Sprawdzimy, to się dowiemy.

     Włożyłem hełm i rękawice. Starożytny kilof Nordów wsunąłem z prawej strony, za pas. Łuk zawiesiłem na plecach, w rękę chwyciłem tarczę. Byłem gotowy. Lydia chwyciła podane jej kostury, przytroczyła sobie jeszcze manierkę z wodą i stanęła wyprostowana, w pełnym uzbrojeniu. Spojrzałem z zachwytem na jej smukłą figurę. Elfia zbroja tylko podkreślała jej kształty. Hełm zaś wyglądał, jakby wykuty był specjalnie dla niej i jakby zrobił to nie kowal, a cesarski projektant strojów. Idealnie do niej pasował, niby najbardziej twarzowa i wytworna fryzura, nadając jej jeszcze bardziej zmysłowy wygląd.

     - Wiesz, że jesteś piękna? – szepnąłem.

     Uśmiechnęła się.

     - Tak mówią…

     Miałem ochotę porwać ją w ramiona i pewnie zrobiłbym to, gdybyśmy oboje nie byli zakuci w zbroje. Ich zdejmowanie wydało nam się tak pracochłonne, że potrafiło zabić każde uniesienie. Skończyło się na długim i namiętnym pocałunku.

     Kopalnia przywitała na przyjemnym chłodem. Było tu pusto. Gdy ruszyłem na drewniane schody, prowadzące do szybu, od razu poczułem odór śnieżnego pająka. Lydia też go wyczuła, bowiem chwyciła łuk. Postąpiłem tak samo, wieszając tarczę na plecach. Nałożyłem orkową strzałę. Miałem ich dużo, a na śnieżnego pająka wystarczy aż nadto. Szkoda mi było dwemerskich, czy elfich.

     Zeszliśmy w dół i stanęliśmy na brzegu sporego szybu. Pająk wiercił się w dole, łażąc w tę i z powrotem. Zapewne zdążył nas już wyczuć, nie wiedział jednak, jak wspiąć się po stromej ścianie. Orkowa strzała zakończyła jego wysiłki. Na chwilę zajął się płomieniem, bezgłośnie obkurczył odnóża, wyglądając jak zwykły, martwy pająk-krzyżak. Tylko dużo, dużo większy.

     Zeszliśmy nieco niżej, po drewnianej platformie, której na szczęście pająk nie znalazł. Kopalnia niczym szczególnym się nie wyróżniała. Może jedynie tym, że była opuszczona już od dawna, a mieszkańcy miasta powynosili sobie z niej wszystko, co mogło im się przydać i w zasadzie, poza drewnianymi, nieco spróchniałymi stemplami i pomostami, nie znaleźliśmy w niej innych śladów ludzkiej ręki. Raz tylko potknąłem się o porzucony, złamany kilof, poryty grubą warstwą pyłu, a w innym miejscu tkwiła zapomniana, górnicza latarnia. Na ślepych ścianach widać było miejsca, z których wydobywano kiedyś rudę ebonu. Choć przyświeciłem sobie Płomieniem Świecy i obmacałem kilka takich miejsc dokładnie, nie znalazłem śladu rudy. Skończyła się.

     Łuków musieliśmy użyć jeszcze trzy razy. Pająki wzięły ten obszar w swe posiadanie, aczkolwiek nie stworzyły tu kolonii, żyjąc zapewne każdy osobno. Poza tym, nie znaleźliśmy niczego interesującego. Obeszliśmy kopalnię wzdłuż i wszerz. Labirynt nie był skomplikowany. Ebon ponoć tworzy dość zwarte złoża, nie występuje w cienkich żyłach, jak inne surowce. Skutek jest taki, że kopalnie ebonu nie są plątaniną korytarzy, jak to bywa w przypadku choćby księżycowego kamienia, a raczej zwykle składają się z jednej głównej komory, od której odchodzi kilka rozgałęzień. To sprawiło, że nasze poszukiwania trwały krótko.

     - Niczego tu nie ma – skwitowała Lydia. – Staremu coś się pokręciło.

     Nie odpowiedziałem od razu. W głowie kołatał mi jakiś niejasny domysł, jakbym gdzieś zobaczył coś, co nie pasuje do reszty. Ale nie umiałem sobie uzmysłowić, co to może być. Zupełnie, jakby mój własny umysł bawił się ze mną w zgadywanki. Coś mnie niepokoiło, uwierało niby kamień w bucie. A ja nie wiedziałem, co.

     Podzieliłem się wątpliwościami z Lydią. Pokiwała niepewnie głową, ale nie zlekceważyła moich przeczuć. Zaproponowała, aby przejść się po kopalni jeszcze raz, tym razem wolniej. Tak też zrobiliśmy, ale nie udało mi się znaleźć niczego niezwykłego. Ot, drewniane pomosty, stropy, grożące zwaleniem, spróchniałe stemple, gdzieniegdzie drewniane wzmocnienia, zapobiegające osunięciom się ścian, ślepe korytarze, zakończone ścianami, podziurawionymi kilofem, w poszukiwaniu rudy. Poza tym nic.

     Nagle Lydia przystanęła gwałtownie i wpatrzyła się w drewnianą ścianę.

     - Czekaj… - mruknęła. – To ślepy korytarz. I kończy się ścianą…

     - Drewnianą – pochwyciłem. – Masz rację, to właśnie nie dawało mi spokoju! Na co ktoś zabija dechami ślepą ścianę? To ściana, ta… jak to mówili górnicy?

     -Przodkowa – podpowiedziała.

     -Właśnie! – podchwyciłem. – Nie ma sensu jej zasłaniać.

     - Chyba, że nie jest ślepa… - odrzekła, podchodząc do nieoheblowanych desek. – A nie jest! Spójrz tylko.

     Podszedłem do ściany i przyłożyłem oczy do szpary między deskami. Niczego nie widziałem, z powodu ciemności, ale od razu poczułem przeciąg. Korytarz nie był ślepy. Został przegrodzony! Po co? Proste – aby nikt nie przeszedł na drugą stronę. Coś chciano tam ukryć.

     Kilof przydał się do podważenia i oderwaniu kilku desek z przejścia. Za nimi znajdowała się biała wata pajęczyn. Ale były to zwykle, wiotkie pajęczyny, nie uwite przez pająki śnieżne. Potraktowałem je Płomieniem. Naszym oczom ukazała się niewielka komnata, czy raczej rozszerzenie korytarza, zamknięte żelazną kratą. W kracie były drzwi, zamknięte na klucz.

     - No proszę – gwizdnąłem przez zęby. – Wygląda na to, że jednak coś jest na rzeczy!

     Sięgnąłem do sakwy, w której tkwił podarowany przez Cresciusa klucz.

     - Pasuje – uśmiechnąłem się, gdy klucz przekręcił się w dziurce z cichym zgrzytem. – Stary miał rację. Coś próbowano tu ukryć.

     Nie zaniechaliśmy ostrożności. Ściągnęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy strzały, zanim ruszyliśmy w stronę na pół naturalnego korytarza.

     Chodnik szybko rozszerzył się w jaskinię, z filarem pośrodku. Pomieszczenie było zalane wodą po kostki. Rozejrzeliśmy się wokół. To była krypta. Dookoła wykuto typowo norskie, piętrowe leża na mumie. Ścisnęliśmy mocniej łuki. Tam gdzie mumie, tam i draugry.

Kopalnia Krusza Skała - krypta

     Pierwszego zauważyłem, gdy zaczął gramolić się ze swojego leża. Nie zdążył wstać, aczkolwiek musiałem władować w niego aż dwie strzały. Drugi zaatakował od tyłu. Lydia odrzuciła łuk i chwyciła Miecz Wampira. Nie musiałem jej pomagać. Byłem pewien, że doskonale sobie poradzi i zająłem się trzecim, tym razem potężnym Panem Śmierci, który wstawał właśnie ze swego barłogu. Tu już dwie strzały nie wystarczyły. Zdołał wstać i nabrał powietrza, by poczęstować mnie Krzykiem. Nie zdołał. Za każdym razem, gdy miał wydobyć z siebie głos, moja strzała wyduszała z niego dech. Tak stało się dwa razy, zanim poświata w jego oczach zgasła.

     Czwarty draugr wykończył się sam. Z krypty prowadził bowiem korytarz, w którym umieszczono pułapkę. Płyta naciskowa uruchamiała żelazną kratę, wyposażoną w długie kolce, zamykającą się na podobieństwo drzwi. Gdy ktoś nieostrożnie nadepnął na owalny kamień, krata zamykała się, uderzając w nieszczęśnika ostrymi niegdyś, teraz nieco pordzewiałymi ostrzami. Gdy za pierwszym razem nastąpił na płytę, krata uderzyła z brzękiem, odrzucając go o kilka kroków. Gdyby był istotą myślącą, ominąłby pułapkę, ale siła, która nadaje draugrom pozory życia, nie daje im inteligencji. Spróbował jeszcze raz, tą samą drogą. Tym razem musiał przyklęknąć na jedno kolano, tak osłabił go cios kraty. Gdy wreszcie udało mu się wstać, chwiejnym krokiem znów ruszył w naszą stronę. Trzeci cios  żelaznych ostrzy wytłoczył z niego pozory życia. Żadne z nas nie musiało nawet kiwnąć palcem. Przyglądaliśmy się temu, niby przedstawieniu, chichocząc z cicha. Do tego stopnia przywykliśmy do widoku draugrów, że ów makabryczny w sumie widok wywołał w nas jedynie wesołość. Nieumarły bowiem wyglądał naprawdę groteskowo, szamocząc się z pułapką, a świadomość, że koniec oznacza dla niego uwolnienie, pozbawiła nas współczucia dla jego niedoli.

     Chodnik skręcał w prawo. Za zakrętem krótkie schody w górę zaprowadziły nas do dziwnego miejsca, w którym stały aż cztery kamienne trony. Dwa z nich zwrócone były w naszą stronę, dwa w przeciwną, gdzie majaczył czernią chodnik. Sam korytarz rozszerzał się tu w niewielką kryptę, w której bieliły się jakieś zabalsamowane zwłoki, jasno oświetlone przez płonący tu znicz. Ale nie ich trzeba było się obawiać, tylko czterech draugrów, siedzących na czterech tronach.

     Nieumarły po lewej stronie wstał, co wyglądało, jakby chciał nas powitać. Zamiast wyciągniętej ręki dostał dwie strzały. Wystarczyły. Prawego poczęstowałem jedną, ale reakcji nie było. To nie był draugr, lecz martwe, wysuszone zwłoki. Po drugiej stronie oba były martwe, za to z naprzeciwka wolnym krokiem zbliżał się Pan Śmierci, co poznałem po charakterystycznym hełmie z rogami. Nie zauważył nas dotąd, co dało nam okazje do wpakowania w niego dwu strzał. Zachwiał się, ale nie upadł, tylko przyspieszył kroku. Dwie następne strzały osłabiły go na tyle, że przystanął. Piąta położyła go na łopatki.

     Ruszyliśmy dalej, cicho jak duchy. Wąski korytarz zaprowadził nas do rozleglej, okrągłej komnaty. Środek stanowiła ozdobna krata, przykrywająca chlupoczącą pod nią wodę. Naprzeciwko czerniały żelazne drzwi, a po obu bokach stało sześć kamiennych tronów. Oczywiście, nie były one puste. Liczba nieumarłych sprawiła, że oblałem się potem. Ufałem jednak, że sobie poradzimy, byle działać sposobem, a nie pchać się w otwartą szarżę.

Komnata Sześciu Tronów

     Wybraliśmy po szklanej strzale i cofnęliśmy się nieco w głąb korytarza. Wziąłem na cel Pana Śmierci, zajmującego tron na lewo od wyjścia. Lydia wycelowała do prawego. Obie strzały, wypuszczone znienacka, zadały bardzo mocne obrażenia. Zauważyłem już dawno, że strzał z ukrycia wywiera na nieumarłych o wiele silniejszy skutek. Dwaj pradawni wojownicy drgnęli, jakby przebudzeni i podnieśli się ze swych siedzisk, tylko po to, by bezwładnie opaść na nie, gdy każdy z nich dostał drugą strzałę. Zajęły się płomieniem. Ale oto na środek wyszedł trzeci., rozglądając się na boki. Nie dostrzegł nas. To go zgubiło. Albo ocaliło, jak kto woli. Zawsze uważam, że draugrów się nie zabija, tylko uwalnia.

     Dwa ostatnie już nie dały się wystrzelać. Dojrzały nas i ruszyły w naszą stronę. Na szczęście dla nas, nie były to te najsilniejsze. Po jednej strzale na głowę i pojedynek był skończony. Szósty draugr nie wstał w ogóle. Był martwy od samego początku.

     Odetchnęliśmy i łyknęliśmy sobie odrobinę wody z manierki. Po czym zbadaliśmy dokładnie komnatę. Pod ścianą znaleźliśmy drewnianą skrzynię. Nie była pusta, ale nie zawierała niczego ciekawego. Jakiś stalowy miecz, stara, pordzewiała zbroja, jakieś szmaty… Stanęliśmy więc pod żelaznymi drzwiami. Dały się otworzyć, choć nie bez wysiłku. Prowadziły do dalszych krypt, jednak wykonanych w zupełnie innym stylu. Tu już nie pozostawiono naturalnych ścian, lecz starannie je obrobiono. Widać, chowano tu osoby znaczniejsze.

     Już na samym początku, po lewej stronie zauważyliśmy dwa, wmurowane w ścianę, pionowe sarkofagi. Byliśmy przygotowani na atak, ale nic z nich nie wylazło. Poszliśmy cichutko dalej. Skręcający korytarza zaprowadził nas do małej, podłużnej komnatki, do której wejście i wyjście znajdowały się na jednej, bocznej ścianie. Przy szczytowych ścianach ustawiono dwa trony, zajęte przez wysuszone zwłoki. Pomiędzy nimi stał pionowy, kamienny sarkofag, wyglądający, jakby wypełniono go lodem. Wyciągnąłem ku niemu rękę. Owszem był zimny, ale nie jak lód. Raczej jak kamień.

     Stalhrim! To musi być stalhrim!

Kopalnia Krucza Skała - sarkofag, zapieczętowany stalhrimem

     Jednak zanim wyciągnąłem kilof i zacząłem nim hałasować, zbadaliśmy przyległe pomieszczenie. Przyznaję, że nas zaskoczyło. Czegoś takiego bowiem nie spodziewalibyśmy się nigdy. Wyjście prowadziło bowiem do czegoś w rodzaju przedsionka, w którym znajdował się warsztat alchemiczny. Czynny! W dodatku oświetlony kagańcem. A na dwóch regałach leżały alchemiczne składniki i to niektóre całkiem świeże. Zbadałem też korytarz, wychodzący z laboratorium. Był dość długi i wznosił się lekko. Jeśli cos nadbiegnie z tej strony, zdążymy to wyeliminować z łuku. Lydia stanęła na straży ze strzałą na cięciwie, a ja wróciłem do komnaty i zacząłem wydłubywać stalhrim z sarkofagu.

     Szło bardzo opornie. Trzeba było naprawdę mocno uderzyć, żeby zauważyć jakiś efekt na lodowej masie. W dodatku, stalhrim okazał się być materiałem nierównomiernie twardym. W jednym miejscu udało mi się wykuć bryłkę, w drugim, tuż obok, nie dało się już tego dokonać, choć waliłem z całych sił. Koniec końców, zmachany, zziajany i z potem lejącym się po plecach, wykułem sobie cztery spore grudy stalhrimu. Reszta była nie do ruszenia.

     - Spokój? – spytałem Lydii.

     - Teraz tak – odparła i wykrzywiła usta. – Bo przed chwilą ktoś tak hałasował, że posadzka się trzęsła.

     - Nic nie wylazło? – wbiłem wzrok w korytarz.

     – Żadnego ruchu nie widać.

     Zagłębiliśmy się więc w wąski chodnik. U góry zwęził się jeszcze bardziej, by na samym szczycie zamienić się w skrzyżowanie. Przecinał go jakiś poprzeczny korytarz. Za skrzyżowaniem chodnik opadał. Wychyliłem się delikatnie, chcąc zbadać, czy z krzyżującego się chodnika nie grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Wystarczyło mi krótkie spojrzenie, by natychmiast rzucić się w tył. Błyskawica z magicznej pułapki uderzyła w krawędź przejścia. Malutka jej cząstka odbiła się od niej i trafiła we mnie, ale rozeszła się po blachach, nie czyniąc mi krzywdy.

     - Magiczny reflektor – rzuciłem w stronę Lydii, wyciągając orkowa strzałę. – I to z obu stron.

     Orkowe strzały były takie, jak orkowie – mocne, solidne ale mało wyrafinowane. Przez to na dalsze odległości nie za bardzo się nadawały. Ale na małe wystarczały w zupełności. Mimo to, potrzebowałem aż trzech, by wybić z piedestału pierwszy kryształ, z prawej strony. Z lewej poszło gładko, bo generalnie, zza węgła praworęcznej osobie łatwiej strzela się w lewo. 

     Opadający korytarz zamienił się w schody. Niezbyt długie, ale i tak wystarczyły, aby dotrzeć do poziomu wody. Nie było głęboko, zaledwie po kolana, ale woda była przeraźliwie zimna. Zalany korytarz skręcał w prawo i kończył się szeroką, drewnianą bramą z solidnymi, żelaznymi okuciami. Przez szparę pod nimi lała się woda.

     Otworzyliśmy wrota. Nie na oścież, tylko tyle, żeby się przecisnąć. Widok zaparł nam dech w piersiach. Znaleźliśmy się w wysokiej, i długiej, ale wąskiej jaskini, noszącej jednak ślady ludzkich rąk. Przed nami, z przeciwległej ściany, spływała kaskada wody, zatapiając całą komnatę. Po prawej stronie, wzdłuż ściany, ciągnął się kamienny taras, kończący się schodami z obu stron. Przy przeciwległej ścianie sięgały one dna, z naszej strony – prowadziły w górę. Przed wodospadem komnatę na dużej wysokości przecinał w poprzek wąski, kamienny most. A na nim stał draugr. Pan Śmierci…

     Nie zauważył nas. Powoli napięliśmy więc łuki. Dwie strzały syknęły i pomknęły ku nieumarłemu. Uderzyły mocno. Bardzo mocno! Zachwiał się, z trudem łapiąc równowagę. Trzecia strzała strąciła go z mostu. Leciał dość długo, jak kometa, ciągnąc za sobą warkocz płomieni, roznieconych przez Łuk Pożogi. Wreszcie wzbił fontannę wody, upadając na zalane dno komnaty. Ale to nie koniec. Z lewej strony na most wybiegł drugi. Rozejrzał się wokół, stojąc bez ruchu akurat tak długo, by zarobić strzałę od Lydii. W mig zorientował się, skąd padł strzał. Kołyszącym się, kaczym krokiem, ruszył w prawo i znikł nam za kamienną ścianą. Za nim pojawił się trzeci. Ten nie zatrzymał się w ogóle, ale udało mi się wpakować mu strzałę w biegu. Sam nie sądziłem, że trafię do ruchomego, oddalonego o dobre pięćdziesiąt kroków celu, w dodatku pod górę. Tymczasem jakiś draugr, prawdopodobnie był to ten drugi, pojawił się nagle na szczycie schodów z naszej strony. Zbiegł na dół, na kamienny taras i pobiegł dalej, w kierunku drugich schodów, oddalając się od nas. Strzeliłem, ale nie trafiłem. Lydia podobnie. Cóż, pech. Draugr tymczasem zbiegł na sam dół i zaczął szarżować na nas z wielkim, ebonowym mieczem w dłoniach. Na schodach ukazał się trzeci, ale musieliśmy go zignorować, zajęci tym, który był najbliżej. Dwie strzały – zachwiał się. Potem dwie następne – poświata w jego oczach zgasła, a on sam wolno, niby przewracające się drzewo, upadł w wodę z wielkim pluskiem, którego jednak nie słyszeliśmy z powodu szumu wodospadu. Napięliśmy łuki jeszcze raz, bo w międzyczasie na dole pojawił się trzeci. Na tego wystarczyły dwie strzały. Prawdopodobnie dlatego, że wciąż nas nie dostrzegł, tylko biegł na ślepo, w stronę, skąd padały strzały, w nadziei, że w końcu nas zobaczy.

     Tak jakoś dziwnie reagowali ci nieumarli. Strzał z ukrycia często zadawał im znacznie większe obrażenia. Pamiętać jednak trzeba, że to nie broń go zabijała, ale wola wojownika. On przecież już był martwy. Strzała, czy miecz, w tym przypadku służyły jedynie do koncentracji tej woli. Widocznie strzał znienacka koncentrował ją dokładniej. A może spodziewając się ciosu, potrafił jakoś tej woli przeciwstawić swoją… Nie wiem i nikt tego nie wiedział.

     Przy wodospadzie było trochę głębiej. Oboje zamoczyliśmy się trochę przy wyrywaniu strzał z trucheł. Połowa z nich nadawała się do dalszego użytku. Przy jednym z nieumarłych znalazłem nawet trochę złota, którym pobrzęczałem ostentacyjnie, wchodząc na schody.

     - Cesarskie Szczęście – mrugnąłem do Lydii. – To dar bogów, właściwy naszej rasie. Zawsze znajdujemy złoto tam, gdzie można je znaleźć.

     - Po prostu, jesteście niżsi – Lydia wydęła wargę. – Wasze oczy są bliżej ziemi i łatwiej dostrzegacie, co na niej leży.

     Roześmiałem się. Czasami przekomarzaliśmy się w ten sposób, żartobliwie próbując udowodnić wyższość jednej rasy nad drugą. Ona trzymała stronę Nordów, ja Cesarskich. Ale, o dziwo, dzięki temu dowiedzieliśmy się o sobie wielu ciekawych rzeczy i rozumieliśmy się coraz lepiej. Lydia na przykład, po jednej z naszych dyskusji, przestała uważać Cyrodiilijczyków za mięczaków, o czym dotąd była przekonana, ponieważ łatwiej i chętniej okazywaliśmy uczucia, w tym żal, czasami kończący się łzami, nie kryjąc się z nim, jak czynili to Nordowie. Ja zaś przestałem uważać Nordów za bezduszne maszyny do zabijania i zawsze chętne do umierania w imię honoru, choć nadal uważałem, że mocno z tym pojęciem przesadzali.

     Schody zaprowadziły nas do korytarza. Prowadził wzdłuż komnaty, w stronę wodospadu, ale po prawej stronie odchodziło od niego odgałęzienie. Niestety, przegrodzone żelazną kratą. Było dość ciemno i nie mogłem znaleźć żadnego uchwytu, jaki spodziewałem się tutaj zastać.

     - Laas!

     Szept Aury nie wykrył żadnego zagrożenia w pobliżu. Strzeliłem więc w górę Płomieniem Świecy i przy jego świetle zbadaliśmy uważnie cały chodnik. Niestety, niczego nie znaleźliśmy.

     - Musi być jakiś sposób – mruknęła Lydia, przyłożywszy dłoń do kraty. – W kilku miejscach nie ma rdzy. Ona na pewno się podnosi.

     Zerknąłem na kratę. Miała rację. Sam kiedyś nauczyłem ją zwracać uwagę na takie rzeczy. Pręty pokryte były brunatnym nalotem, gdzieniegdzie nieco głębsze wżery, ale widać było również ślady używania. W kilku miejscach, pozbawionych rdzy, żelazo błyszczało, jakby wyślizgane przez prowadnice. Krata nie tylko była czynna, ale też używana całkiem niedawno i to regularnie.

     - Jeszcze tu wrócimy – odezwałem się. – Na razie zbadajmy co jest po drugiej stronie.

     Tak jak przypuszczałem, korytarz kończył się i po lewej stronie otwierała się przepaść, a nad nią wąski, kamienny most. Zawiesiłem łuk na plecach, wyciągnąłem miecz i tarczę. Nie aby się bronić, ale aby utrzymać równowagę. Most nie był wprawdzie węższy iż inne budowle tego typu, ale znajdował się bardzo wysoko, w dodatku był mokry od wodospadu, bryzgającego wodą. Rozłożyłem na boki ręce z mieczem i tarczą – sposobu tego nauczyła mnie kiedyś Lydia – i dość pewnym krokiem przeszedłem na drugą stronę, do podobnego, na pół naturalnego korytarza. Stało tu kilka urn i płonął blady kaganiec. Najważniejsze jednak, że znajdował się tu także kamienny postument, a na nim uchwyt, który na pewno coś uruchamiał. Nie trudno było zgadnąć, co. Pociągnąłem za niego z całej siły.

     - Dobrze strzegą tego miejsca – odezwała się Lydia, słysząc szczęk podnoszonej po drugiej stronie kraty – Musi tam być coś ważnego.

     Przeszliśmy z powrotem przez most i zagłębiliśmy się w otwarte tym razem przejście. Korytarz rozwidlał się. Po lewej stronie ujrzałem okrągłą komnatę, dość wysoką, otoczoną drewnianą galerią, na wysokości mniej więcej trzech wzrostów człowieka. Na dole tkwił kamienny pulpit, na którym leżała nieźle zachowana książka. Przejścia nie było, przynajmniej na poziomie ziemi. Zdarliśmy głowy. Może znajdowało się na galerii, ale dostać się tam niepodobna.

     Zerknęliśmy na księgę.

     - „Księga Czarów: Lodowy Kolec” – przeczytała Lydia. – Bierzemy?

     - Kiedy indziej – skrzywiłem się. – Znam Lodowy Kolec, a nie chcę nas obarczać niepotrzebnie.

     Poszliśmy więc w drugą stronę, mając nadzieję, że znajdziemy przejście. Nasza nadzieja spełniła się co do joty. Tamta komnata była mniejsza i całość zajmował kręcony podest, który niby schody prowadził w górę, prosto na drewnianą galerię. Ta prowadziła do pierwszej komnaty, okrążała ją i kończyła się chodnikiem w skale, odbijającym w prawo.

     Chodnik nie był długi. Doprowadził nas do żelaznych drzwi, które z oporem ustąpiły pod naciskiem ramion. Naszym oczom ukazał się kamienny most, otoczony kratą, która tworzyła nad nim coś w rodzaju tunelu. Z pewnością było zabezpieczenie, bowiem most znajdował się jeszcze wyżej, niż poprzedni. Dokładniej, znajdował się nad nim.

     Przystanąłem na chwilę i zerknąłem w dół. Znajdowaliśmy się dokładnie nad komnatą, w której uprzednio ubiliśmy trzech nieumarłych. Pod naszymi stopami huczał wodospad. Widok był nie do opisania, ale szybko zakręciło mi się w głowie. Mimo dwóch lat, spędzonych w Skyrim, wciąż nie przywykłem do wysokości. Dobrze, że były tu te kraty i było się za co złapać.

     Most doprowadził nas do kolejnego tunelu. U jego wlotu poczuliśmy przeciąg, łaskoczący nas w przemoknięte nogi. Chodnik rozszerzył się nieco. Naszym oczom ukazały się drewniane drzwi, całkiem nieźle zachowane. Prowadziło do nich kilka schodków. Jednocześnie, po lewej stronie, w ścianie wykuto wąski korytarz. Wykuto go na tyle niechlujnie, że widać było na pierwszy rzut oka, iż dodano go znacznie później. Nie pasował stylem do reszty budowli. Ot, zwykłe górnicze przejście jednorazowego użytku. Bo gdyby miał on stanowić część podziemnej arterii, z pewnością wykonano by go staranniej i odpowiednio zabezpieczono strop. Przeciąg jednak był wyczuwalny właśnie tam.

     - Pewnie tam jest przejście – stwierdziła Lydia., wskazując korytarz końcem łuku. – Założę się, że za bramą jest jakiś zwał i nie da się przecisnąć…

     Trudno było je otworzyć. Widać, nie używano ich od dawna. W końcu ustąpiły ze zgrzytem.

     Lydia miała rację tylko połowicznie – przejścia istotnie nie było. Ale nie było też zawalonego chodnika. Drzwi prowadziły do ciasnej komnatki,  w której stał drewniany kufer. Uchyliłem wieko. Skrzynia była niemal pusta, tylko na dnie błyszczało kilka złotych monet i walało się kilka wytrychów. Sprawdziłem – nie połamane. Przydadzą się. Dołączyłem je do swego pęczku w kieszonce kołczana.

     Wślizgnąłem się w ciasny, boczny chodnik. W jednym miejscu naprawdę ciasny. Bałem się, że się w nim zaklinuję, ale jakoś przelazłem. Lydia, szczuplejsza ode mnie, przeszła bez problemu. Chodnik wił się trochę, to w lewo, to w prawo, dlatego nie od razu zobaczyliśmy to, co znajdowało się u jego wylotu. Patrzeliśmy głównie pod nogi i słusznie, bowiem tunel kończył się nagle i to dość stromą przepaścią. Ale gdy to wreszcie ujrzeliśmy, stanęliśmy jak zamurowani.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     Pod nami rozpościerała się ogromna jaskinia. Nie do końca naturalna. Jej ściany wzmocniono kamiennymi słupami, w kształcie graniastosłupa, o sześciokątnej, foremnej podstawie – takimi samymi, jakich użyto w Kruszej Skale. Widać, było to tutaj powszechnie używane rozwiązanie budowniczych. Słupy takie dawało się łatwo do siebie dopasować, tworząc konstrukcje zwartą i wytrzymałą. Słupy te ukształtowano w taki sposób, że tworzyły coś w rodzaju kamiennych tarasów. Skacząc z jednego na drugi można było dostać się na dół.

Tajemnicze wrota - widok z wylotu korytarza

     Ale my nie od razu zeskoczyliśmy. Dłuższą chwilę staliśmy w wąskim przejściu, podziwiając ten niesamowity widok.

     Komnata tonęła w półmroku, ale nie było w niej zupełnie ciemno. Rozświetlał ją jaskrawoczerwony blask, przypominający żar gasnącego ogniska. Dobywał się z okrągłego ni to ołtarza, ni to rzeźby, znajdującej się po przeciwnej stronie. Przypominało to smocze wrota, ale jaskrawym światłem jarzyły się na nim jakieś pełzające smugi. 

     Ze ściany wydobywały się dwie smugi wody, na dole zamieniając się w dwa strumienie.nieco dalej łączące się w jeden, który niknął w skale, gdzieś pod nami. Wyjaśniła się tajemnica wodospadu.

     Opuściłem się pierwszy. Chwyciłem się krawędzi, zawisnąłem nad tarasem i puściłem chwyt. Nie było wysoko. Przynajmniej nie na tyle, aby groziło to połamaniem nóg. Lydia podała mi nasz ekwipunek, po czym sama zeskoczyła na kamienny taras. Dopiero wtedy spojrzeliśmy w górę i zrozumieliśmy nasz błąd.

     - Nie wrócimy już tędy – mruknąłem niezadowolony.

     - Trzeba znaleźć inne wyjście – zgodziła się Lydia.

     - A jeśli nie znajdziemy? – podrapałem się po brodzie.

     - To mnie podsadzisz, ja wyjdę i wrócę z liną – odparła beztrosko. – Albo nawrzucam ci tu trochę gratów, żebyś mógł się po nich wspiąć.

     Istotnie, to było możliwe. Nie martwiąc się już, zeskoczyliśmy na kolejny taras. Tym poszliśmy w stronę domniemanych wrót, by tam zejść na dno jaskini. Stanęliśmy przed bramą. Bo nie miałem już wątpliwości, że były to drzwi.

     Były okrągłe, zupełnie jak smocze wrota. I podobnie jak one, składały się z koncentrycznych kręgów, tutaj kamiennych, podzielonych na fragmenty. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Nie było dziurki na szpon. I nie było też samego szponu. Zapaliłem Płomień Świecy, by przeszukać jaskinię, ale znaleźliśmy tylko kilka ubitych draugrów i dwie wysuszone mumie, w resztkach długich szat, w jakich zwykle chodzą uczeni. Pod jedną z nich leżał długi, prosty, dwuręczny miecz. Wyszarpałem go spod zwłok, które, odchylając się na bok, odsłoniły też owinięty w skórę prostokątny, poszarzały przedmiot. Czyżby księga? Sięgnąłem po zawiniątko. Skóra była sztywna ze starości. Sama odpadła, odsłaniając zniszczony, rozlatujący się kajet, pokryty drobnym pismem. Poznałem je od razu – to pismo z moich rodzinnych stron. W Cyrodiil tak właśnie uczono kaligrafii, dbając o to, by literki były okrągłe i równe, a wszystkie wystające pałeczki miały na końcach ledwo dostrzegalne zawijasy. Sam pisałem w ten sposób. Rzuciłem okiem na pierwszą stronę i z moich ust wyrwał się okrzyk zdumienia.

     - Co się stało? – zainteresowała się moja małżonka.

     - Spójrz tylko – podsunąłem jej moje znalezisko. – „Dziennik Gratiana Caerelliusa”.

     Spojrzała mi przez ramię, równie zdumiona jak ja, po czym wskazała mi skalny stopień, na którym wygodnie było usiąść. Rozsiedliśmy się wygodnie. Ja otworzyłem dziennik, ostrożnie, aby go nie zniszczyć, a Lydia wyciągnęła z plecaka trochę zapasów do przegryzienia. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy, aby mieć światło do czytania. Coraz bardziej lubiłem to zaklęcie.


     30. Deszczowa Dłoń, 4E10

     - Prawie dwieście lat temu – mruknęła Lydia.

     Dostałem Dziś list od Kompanii Wschodniocesarskiej. Ponoć górnicy z kopalni przy Kruczej Skale przebili się do jakichś ruin. Mam nadzieję, że tym razem nie jest to fałszywy alarm, tak jak wtedy z tą żałosną wyprawą do Cyrodiil. O świcie pożegluję wraz z mym asystentem Millusem do Kruczej Skały… Miło będzie znów zajrzeć do mojego starego domu na Solstheim.

     7, Drugi Siew, 4E10

     Wreszcie dotarliśmy do Kruczej Skały i muszę przyznać, że ilość żyjących tu uchodźców, mrocznych elfów, cokolwiek mnie zaskoczyła. Na górników mi oni nie wyglądają, ale któregoś dnia na pewno będą z nich wspaniali robotnicy. Przez większą część dnia próbowaliśmy wraz z Millusem zgarnąć popiół, zalegający na dachu mego domu. Ten przeklęty wulkan wciąż pluje ogniem, dzień i noc. Gdyby nie ten wszechobecny popiół, rzekłbym, ze wszystko układa się śpiewająco.

8. Drugi Siew, 4E10

     Ruszam wraz Millusem do kopalni, aby przyjrzeć się, cóż takiego odkryli górnicy. Myślę, że przez zejściem na dół warto się solidnie zaopatrzyć. Przezorny zawsze ubezpieczony.

9. Drugi Siew, 4E10

     Wygląda na to, że górnicy przekopali się do starego kurhanu Nordów. Widziałem już takie kopce w Skyrim… Wszędzie ich pełno, a żadnego nie ma na mapie. Ten konkretny kurhan najwyraźniej należał do klanu Krwiopuszcza. Przepiszę inskrypcje, wyryte na grobowcach i spróbuję porównać je z moimi księgami.


     10. Drugi Siew, 4E10

     Minęło już kilka dni, a póki co, nie udało mi się znaleźć nawet jednej wzmianki o tym klanie. Postanowiliśmy dokładniej zbadać ten kurhan. Doszliśmy do sporej dziury, ale na jej dnie widzę wielką komorę. Opuszczanie całego sprzętu zajęło nam ładnych parę godzin.


     11. Drugi Siew, 4E10

     Dziś udało mi się dokonać niezwykłego odkrycia! Po dokładnym przeszukaniu tej wielkiej komnaty, odnalazłem najdziwniejszą broń, jaką w życiu widziałem. Jest idealnie ostra i zdaje się połyskiwać na czerwono. Z zapisków, które odczytałem wynika, że ta broń zwana jest Ostrzem Krwiopuszcza. Nie wiem, czy powinienem ruszać. Prześpię się z tym pomysłem. 


     W tym miejscu znajdował się starannie wykonany rysunek znalezionego przeze mnie miecza. Chcąc porównać go z ilustracją, podniosłem broń z ziemi i obejrzałem dokładnie. Istotnie, był bardzo ostry. Wyglądał na stalowy, ale z pewnością zastosowano tu jakieś domieszki, zapobiegające rdzewieniu i samoistnemu tępieniu się sztychu. Głownię miał długą i prostą, niespecjalnie grubą, co nadawało mu lekkość. I był zaklęty – wyraźnie połyskiwał czerwoną poświatą, aczkolwiek nie umiałem odgadnąć, czego to zaklęcie dotyczy. Nie znałem go.

     Zacząłem czytać dalej.


     12. Drugi Siew, 4E10

     Wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanowiłem zabrać Ostrze Krwiopuszcza. Millius jest temu przeciwny, ale przecież musimy wynieść z tego kurhanu jakiś artefakt.


     13. Drugi Siew, 4E10

     Powinienem był usłuchać Milliusa. Jak tylko chwyciłem za broń, opadły nas draugry. Mój asystent walczył dzielnie, ale został zgładzony. Zdołałem ubić pozostałe potwory, ale odniosłem ciężkie rany. Ledwo trzymam się na nogach. Spróbuję poszukać jakiegoś wyjścia stąd, ale mam paskudne wrażenie, że nic z tego nie będzie.


     14. ? Drugi Siew, 4E10

     Mam coraz większe trudności z poruszaniem się po kurhanie. Muszę przystawać co kilka kroków. Moje zapasy już niemal zniknęły i czuję, że z każdą godziną słabnę. Jedyne, co udało mi się odnaleźć, to drzwi, ozdobione symbolami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Nie jestem w stanie rozszyfrować tej tajemnicy, ani sforsować tych drzwi, które stoją jak wmurowane. Musiałbym je dokładniej zbadać, a w tej chwili nawet zachowanie przytomności jest dla mnie problemem.


     Tutaj znajdował się niezdarny rysunek tajemniczej bramy, z zaznaczonymi na czerwono świecącymi smugami.


     Jestem niemal pewien, że do otwarcia bramy potrzebne jest Ostrze Krwiopuszcza. Gdy wymachuję bronią w powietrzu, pozostają smugi mistycznej energii. Być może odpowiednia kombinacja wymachów zaowocuje ułożeniem tych smug we wzór, który otwiera drzwi. Mam nadzieję, że dane mi będzie sprawdzić to empirycznie, bo każdy wymach to dla mnie wielki wysiłek.


     Ostatni wpis.

     Jestem zbyt słaby, żeby pamiętać, jaki dziś dzień. Nawet ustać już nie mogę. Moje rany nie chcą się goić. Obawiam się, że przyjdzie mi spocząć w tym grobowcu. Jeśli ktoś znajdzie tu ten dziennik, niech wyśle go moim przełożonym z Kompanii Wschodniocesarsckiej i przekaże mojej żonie, że ją kocham.
Arkayu, prowadź mnie na ostatni spoczynek.


     Siedzieliśmy jeszcze dobrą chwilę bez ruchu. Płomień Świecy nad moją głową dawno zgasł. Potworny żal rozlał mi się po sercu. Nie z powodu śmierci, Gratiana, ale dlatego, że umierał w samotności, z dala od tej, którą kochał. Bezwiednie chwyciłem Lydię za rękę. I wiedziałem, że ona czuje to samo.

piątek, 10 listopada 2017

Rozdział VII – Kamień Słońca

     Minęło południe, gdy w oddali zamajaczył nam kadłub statku. Stał tuż przy brzegu, częściowo w wodzie, częściowo na nadbrzeżu. Widać było już z daleka, że do pływania się nie nadaje. Ale, o dziwo, nadbrzeżną jego część ktoś otoczył gęstą, drewniana palisadą. Wrak statku został przerobiony na prymitywną warownię.

Wrak "Ostrego Szkwału"

     - To pewnie „Ostry Szkwał” – odezwała się Lydia, osłaniając rękawicą oczy od słońca. – Zbóje już go widać zagospodarowali.

     - Z księgi pewnie nic już nie zostało – mruknąłem. -  O ile nie ma tam jakiegoś bibliofila, a ci raczej rzadko bywają wśród rozbójników, to poszła już na podpałkę, do owijania kanapek, albo… do bardziej bezpośredniego użycia.

     - Ale sprawdzimy to? – spojrzała na mnie pytająco. – Obiecaliśmy!

     - Sprawdzimy, oczywiście – uspokoiłem ją. – Myślę tylko, czy zrobić to teraz, czy poczekać aż się ściemni.

     Spojrzała w stronę słońca, pilnując, by nie skierować oczu bezpośrednio na nie.

     - Dojdziemy tam za godzinę – mruknęła. – Ale i tak będzie jeszcze jasno.

     - Szczerze? – podrapałem się po szczęce. – Nie chce mi się czekać. Do Kamienia Słońca musielibyśmy wtedy iść w nocy. Nie wiem, dlaczego, ale w nocy mroczne siły są o wiele potężniejsze niż w dzień. Nie wiem, jak nam pójdzie z tym, jak mu tam, czyhaczem. Bo że się pojawi, to nie wątpię.

     Lydia uśmiechnęła się tylko. Ruszyła przodem. W tym miejscu klif tracił swój ostry charakter, zamieniając się w łagodny stok i cofając się nieco w głąb wyspy. Plaża, jeśli można tak mówić o miejscu, pokrytym popiołem, była więc tutaj szeroka i pełna pagórków, za którymi łatwo było się schować. Lydia instynktownie więc skierowała się ku wschodowi, w kierunku góry, aby zniknąć z pola widzenia rozbójników. Podążyłem za nią. Wrak zniknął za wydmami, ale wydobywająca się zza palisady smużka dymu stanowiła wyraźny drogowskaz. Nie sposób było pomylić kierunki.

     Po pewnym czasie zdjęliśmy z ramion łuki i nałożyliśmy strzały. Rozbójnicy mogli wystawić czaty, więc trzeba było być przygotowanym na niespodziewane towarzystwo. Ja wybrałem dwemerską. Te w takich sytuacjach lubiłem najbardziej, bo były najbardziej uniwersalne. Niosły celnie, uderzały pewnie i wbijały się niezbyt głęboko, większość swojej energii przekazując celowi, co zwykle kończyło się jego przewróceniem. Były też dość mocne i często strzała, wyrwana z ciała przeciwnika, nadawała się do dalszego użycia bez żadnej naprawy. Na mniejsze odległości wybierałem szklane, których szerokie groty zadawały największe obrażenia. Z kolei na dalekie dystanse najlepiej sprawdzały się elfie. Niosły najcelniej, najdalej i miały dużą siłę przebicia. Bywały przypadki, że przez nie opancerzone ciało, elfia strzała przechodziła na wylot.

     Banici jednak nie zachowali odpowiednich środków ostrożności. Widać, że byli zwykłymi rabusiami, a nie doświadczonymi wojownikami. Gdy zbliżyliśmy się do wąskiego przejścia w palisadzie, dostrzegłem tylko blask ogniska. Wciągnąłem powietrze.

     - Laas!

     Szept Aury zdradził mi pozycję czterech osób. Przesunąłem się nieco w lewo, aby świetlista postać znalazła się w przejściu i wypuściłem strzałę. Wyraźnie usłyszałem jej uderzenie o ciało, które zaraz zajęło się płomieniem, a purpurowa poświata, wywołana przez Krzyk, natychmiast zgasła. Strzał był śmiertelny.

     Pozostali nie od razu zorientowali się, że jednego z nich zabrakło. Dopiero gdy Lydia celną strzałą wyeliminowała drugiego, dwaj pozostali rzucili się do obrony.

     Z nadbrzeża na pokład wraku prowadził szeroki, drewniany trap. Jeden z rozbójników wbiegł na niego, po czym skrył się za nadbudówką i stamtąd zaczął do mnie szyć z łuku. Był całkiem niezłym łucznikiem. Już pierwsza strzała zrykoszetowała na moim naramienniku, nie czyniąc mi jednak krzywdy. Elfie blachy niełatwo przebić. Rozpoczął się między nami swoisty pojedynek, polegający na kilkakrotnej wymianie strzałów.

     Ja byłem odsłonięty, ale zakuty w mocne skorupy, a jego drewniany łuk nie nadawał pociskom wystarczającej prędkości, by przebić moją zbroję. Musiałby trafić w jakiś słaby punkt, na przykład w miejsce, w którym schodziły się dwie blachy, albo w nieopancerzoną pachę. On z kolei miał osłonę, z której wychylał się tylko na chwilę, by oddać strzał. Chwilę zbyt krótką, bym mógł napiąć łuk. Trzymaliśmy się więc nawzajem w szachu.

     Drugi przeciwnik był groźniejszy. Miał na sobie stalową, ciężką, norską zbroję, którą trudno było przebić nawet elfią strzałą. Na tyle szybko, na ile pozwalał mu ciężar uzbrojenia, wypadł poza palisadę i rzucił się na Lydię z mieczem. Ta odrzuciła łuk, sięgnęła po tarczę i dobyła miecza. Cios jego oręża przyjęła na tarczę.  A miała się czym zasłonić.

     Podczas jednej z naszych wypraw, przysłużyliśmy się jeszcze jednemu daedrycznemu książęciu. Nie wspominałem o tym dotąd, bo po prawdzie nie ma się czym chwalić. Był to Peryite, władca chorób i zarazy, którego kapliczkę znaleźliśmy kiedyś na Pograniczu, a który zażądał od nas zlikwidowania sekty Dotkniętych, zarażających ludzi jakąś dziwną chorobą. Jej przywódca otrzymał ten mroczny dar od samego Peryite, a powodem konfliktu wcale nie były jego ciemne sprawki, tylko fakt, że próbował się od daedry uniezależnić. Nie miałem ochoty wysługiwać się tej daedrze, ale uznałem, że sekta i jej przywódca, bez względu na to, czy działał na własną rękę, czy wykonywał jedynie polecenia, i tak stanowi zagrożenie. Udaliśmy się więc do dwemerskich ruin, bardzo rozległych, położonych na północnym Pograniczu i po prostu ich wystrzelaliśmy, jak to mieliśmy w zwyczaju, pilnując, by trzymać się od nich z daleka. Peryite nie zważał jednak na moje intencje. Spełniłem jego życzenie, więc obdarował mnie daedrycznym artefaktem. Była nim piękna na swój sposób tarcza, zwana Łamaczem Czarów. Mocna i wygodna, w dodatku odbijająca nie tylko ciosy mieczem, ale i strumienie magii zniszczenia. Bardzo spodobała się Lydii, i odtąd stała się ona częścią jej nieodłącznego ekwipunku.

     Ta tarcza właśnie odbiła cios topora, po czym Miecz Wampira w ręce Lydii zajarzył się czerwoną poświatą i… wbił się prosto w gardło rozbójnika, w miejsce nie osłonięte zbroją. Jednocześnie mój przeciwnik wychylił się zza nadbudówki właśnie w chwili, gdy napiąłem luk. Moja strzała rozłożyła go na łopatki. Zaklęcie Wykrycie Życia przekonało mnie, że nikogo więcej w kryjówce nie było.

     Rzuciłem okiem na zbroję rozbójnika.

     - Niezła…

     - I bardzo droga – dodała Lydia. – Wykonana dla jakiegoś wielmoży, na specjalne zamówienie.

     Zapewne Glover sypnąłby za nią groszem, ale nie mieliśmy jak jej zabrać. Była bardzo ciężka. Może w drodze powrotnej… Zabraliśmy za to coś innego. Przy innym zbóju Lydia znalazła dziwną buławę. Jej głowica wykonana była z obłupanego kamienia, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. W dodatku obłupanego w taki sposób, że zachował on ostre krawędzie.

     - To musi być stalhrim – szepnąłem z przejęciem, obracając buzdygan w rękach. – Wygląda jak lód, ale się nie topi. Starożytni Skaalowie pieczętowali nim sarkofagi.

     - W jaki sposób? – spytała Lydia.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Podobno robili to zwykłem lodem, z jakimś tajemnym dodatkiem – odparłem. – A potem, pod wpływem jakiejś magii ten lód zamieniał się w stalhrim. Tak przynajmniej twierdził Glover, ale sam nie był pewien.

     Odłożyłem buzdygan na bok, chcąc zabrać go w drodze powrotnej i ruszyłem w stronę wraku. Był lekko przechylony na lewą burtę, ku morzu, ale nie na tyle, żeby nie dało się po nim chodzić. Pod nadbudówką znaleźliśmy drewniany kufer. Było w nim trochę kosztowności. Zeszliśmy pod pokład.

     Tu wrak był częściowo zalany wodą. Która uderzając o pokład, chlupotała nieprzyjemnie, sprawiając wrażenie, że wrak zaraz zatonie. Zdjąłem rękawicę, po czym zsunąłem z dłoni obrączkę i podałem ją Lydii.

     - Zaopiekuj się nią chwilowo.

     Roześmiała się i zdjąwszy rękawicę, wsunęła ja sobie na duży palec. Ja zaś wyciągnąłem z sakiewki pierścień z diamentem.

     - Który to? – spytała Lydia.

     W czasie studiów w Akademii zakląłem sobie, czasem przy pomocy innych magów, kilka pierścieni. Skoncentrowałem się na zaklęciach, wspomagających manę, ale nie tylko. Miałem pierścień, sprawiający że czary Przemiany zużywały mniej many, miałem i taki, który to samo robił z magią Zniszczenia. Po znalezieniu magicznego hełmu, umożliwiającego oddychanie pod wodą, zdjąłem z niego zaklęcie i przeniosłem na znacznie poręczniejszy na co dzień pierścień.

     - Nurkowanie – odparłem. – Tutaj nic nie ma. Jeśli księga się zachowała na wraku, to musi być albo pod wodą, albo na dziobie. Tam na pewno jest nie zalane pomieszczenie.

     Zdjąłem hełm, potem poprosiłem Lydię o pomoc w ściągnięciu zbroi. Nie chciałem, by przemokła mi wyściółka. Po chwili moim jedynym ubraniem był pierścień, co wzbudziło atak docinków ze strony Lydii. Stary, wysłużony, ale ostry jak brzytwa, orkowy sztylet wziąłem w zęby. Zdaniem Lydii, zupełnie niepotrzebnie. Po tamtej stronie ponoć nie musiałem się obawiać nikogo, bo gdy tylko mnie zobaczy, umrze ze śmiechu. Nie zważając na jej dobry humor, zstąpiłem w zimną wodę po drewnianych schodach.

     - Uważaj na zębacze! – ostrzegła mnie jeszcze, zanim zanurkowałem. – Lepiej, żeby niczego ci nie odgryzły…

     Zignorowałem ją. Odruchowo wziąłem głęboki oddech.

     Oddychanie pod wodą to dziwne i bardzo nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza w przypadku morskiej wody. Trzeba się umieć przełamać, by wciągnąć wodę do płuc. Oddychać trzeba bardzo wolno, żeby woda, która przecież od powietrza jest znacznie cięższa, nie uszkodziła nam niczego wewnątrz. W dodatku, zawarta w niej morska sól strasznie piecze w gardle, a w płucach powoduje obrzęk, który po takim nurkowaniu koniecznie wymaga interwencji medycznej, zaklęciem Leczenie lub podobnym ze Szkoły Przywracania. Człowiek ma wrażenie, że spala się od środka. Po wynurzeniu trwa dość długo, zanim uda się wycharczeć z płuc całą wodę. Lepiej, żeby zaklęty pierścień nie zsunął się wtedy z palca, bo groziło to zachłyśnięciem.

     Zrozumiałe zatem, że starałem się nie oddychać, wstrzymując oddech tak długo, jak się dało. Pierścień włożyłem tak na wszelki wypadek, gdybym się gdzieś zaplątał, albo zabłądził pod wodą. Gdy dostrzegłem nad sobą powierzchnię wody, wynurzyłem się i dopiero wtedy odetchnąłem.

     I zaraz zatkałem nos.

     W przestrzeni międzypokładowej leżały rozkładające się zwłoki. Cuchnęło tak, że tylko przezwyciężając wstręt, zdecydowałem się na dwa oddechy, strzeliłem Płonieniem Świecy ze Szkoły Przemiany i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to kajuta marynarzy, a zwłok naliczyłem co najmniej trzy. Czym prędzej zanurkowałem, płynąc w kierunku następnej jasnej plamy. Dopłynąłem do schodów na dziobie i wysunąłem głowę ponad powierzchnię. Tutaj znajdowała się jedna z ładowni. Powietrze było czyste, a to dzięki sporej dziurze w lewej burcie, działającej jak wywietrznik i równie sporej szparze w suficie, czy też raczej, patrząc od góry, w pokładzie. Tu żadnych zwłok nie było, za to znajdowało się sporo towarów. Wylazłem z wody i rozejrzałem się wokół.

     Same towary nie przedstawiały wielkiej wartości. Głównie ubrania, dywany, tkaniny. Przeważnie zdążyły już nasiąknąć morską wodą i stracić barwy. W jednym kącie znalazłem przymocowaną do ściany, zniszczoną szkatułę. I dobrze, że zniszczona, bo gdyby była cała, nie dałbym rady jej otworzyć. Nie miałem przy sobie żadnego wytrychu. W szkatule leżał trzosik pełen monet, srebrny diadem, wysadzany turkusami i medalion Kompanii Wschodnioindyjskiej. Zabrałem oczywiście to wszystko. Medalion założyłem na szyję, diadem na głowę, trzosik w dłoń i zacząłem myszkować po ładowni. Mój wzrok padł na stojącą pod prawą burtą skrzynię.

     Potrwało trochę zanim ją otworzyłem. Bez wytrycha, tylko przy pomocy sztyletu, było to niemożliwe. Na szczęście wieko niezbyt dokładnie przylegało do reszty. Zdołałem wsunąć sztylet w szparę i lekko ją poszerzyć, po czym wsadziłem tam znalezioną w kącie żelazną sztabę i używając jej jako dźwigni, wyważyłem wieko na siłę.

     Skrzynia zawierała trochę bogato haftowanych ubrań, jakąś tarczę z nieznanym mi herbem, drugi trzosik złota i parę ciężkich, pancernych ebonowych rękawic, bardzo drogich, zapewne. Na samym wierzchu leżał owinięty w aksamit prostokątny pakunek. Chwyciłem go w dłonie i rozwinąłem. Wewnątrz znajdowała się bogato oprawiona książka. Twardą okładkę obciągnięto cienką skórą i wzmocniono złotymi okuciami. To musiało być to! Otworzyłem ją i przeczytałem tytuł. Przeczytałem i wybuchnąłem śmiechem.

     „Chutliwa argoniańska pokojówka”.

     I dla tej pospolitej księgi, opisującej starą, znaną w całym Tamriel historyjkę, ja ryzykowałem starcie z rozbójnikami! Po chwili jednak przestałem się śmiać i rzuciłem okiem na kartki. Nie były wykonane z papieru, lecz z pergaminu. Zapełniono je ręcznym, ozdobnym pismem, trudnym trochę do odcyfrowania, a każdy początek rozdziału poprzedzono kolorowym, złoconym inicjałem. Księga była cenna nie ze względu na treść, lecz przedstawiała wartość czysto materialną.

     Rozejrzałem się trochę bezradnie wokół. I co ja mam teraz z nią zrobić? Przecież jeśli z nią zanurkuję, książka ulegnie zniszczeniu.

     Mój wzrok padł na szparę w suficie. Przymierzyłem – za wąska. Ale niewiele. Chwyciłem żelazną sztabę i wcisnąłem ją w szparę. Kilka energicznych ruchów i z grubych desek odpadło kilka drzazg. Jeszcze trochę wysiłku – i gruba deska pękła w pół. Musiała być już uszkodzona. Zawinąłem księgę z powrotem w aksamit i przecisnąłem ją na pokład. Teraz mogłem wracać.

     Gdy wynurzyłem się z wody w diademie, z medalionem na szyi i w ebonowych rękawicach, Lydia dostała ataku śmiechu.

     - No czego rżysz? – warknąłem, uwalniając się od zdobyczy.

     - Masz ładny wisiorek – odparła, krztusząc się ze śmiechu.

     - To medalion Kompanii Wschodniocesarskiej – odparłem.

     - Nie o tym mówię…

     Prychnąłem zdegustowany i zacząłem się ubierać. Lydia tymczasem uspokoiła się jako tako, choć wciąż w oczach błyszczały jej wesołe ogniki. Pomogła mi wbić się w zbroję. Chwyciłem broń i razem wyszliśmy na pokład, skąd podniosłem aksamitne zawiniątko. Na wieść, co zawiera, Lydia znów dostała głupawki. Tym razem sam jej zawtórowałem.

     Zdjęliśmy z zabitego rozbójnika zbroję. Była ciężka. Pozbieraliśmy broń. Jeden z nich miał niezły, bosmerski łuk. Po przeszukaniu ich kryjówki, znalazłem jeszcze kilka świetnych strzał, ze stalhrimowymi grotami. W łupach znalazły się jeszcze norski miecz, dwuręczny topór i rogowa zbroja innego zbója. Wszystko to było za ciężkie, aby się tym obarczać. Postanowiliśmy zabrać to w drodze powrotnej. Skierowaliśmy się na wschód.

     Idąc wybrzeżem, zauważyliśmy w pewnym momencie dziwnego stwora, niepodobnego do niczego, co przedtem widziałem. Wyglądał, jakby lewitował ponad powierzchnią wody. Składał się z ciemnego, spłaszczonego kadłuba i czterech ni to nóg, ni to czułków, ni to gałęzi – trudno było to nazwać. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś wielki grzyb. Dopiero gdy się poruszył, stwierdziłem, że to jakieś zwierzę. Ale jakie?

     Odpowiedź przyszła w postaci grupki Skaalów ukrytych za skalnym wyłomem. Byli to myśliwi. Jeden z nich spytał, czy też polujemy na tego parzydłaka.

     - Na co?

     Wskazał ręką stwora przy brzegu. Więc to jest parzydłak! Słyszałem przedtem, jak niektórzy mieszkańcy Solstheim wymieniają tę nazwę, ale sądziłem, że dotyczy to jakiegoś legendarnego stworzenia, od którego nazwę wzięła też gospoda Geldisa Sadriego. Tymczasem okazało się, że parzydłak to rzeczywistość. Było to stworzenie na pół magiczne, co można było poznać po niezwykłym sposobie poruszania się. Miało gruby, chitynowy pancerz, ponoć całkiem smaczne wnętrze, przypominające konsystencją galaretkę, a w odnóżach szereg parzydełek, od którego wzięło nazwę.  Spokojne i łagodne, dopóki nikt go nie zaczepiał, ale bardzo groźne, gdy zmuszono je do obrony siebie lub swych młodych. Wydawało z siebie dźwięk, podobny do dalekiego odgłosu wielkiej trąby. Całkiem przyjemny dla ucha. Jak jakiś śpiew.

Parzydłaki, lewitujące nad powierzchnią morza przy wybrzeżu Solstheim. W tle widoczny wulkan, w chwili wieczornego spadku temperatury, gdy na wulkanicznym pyle osiadała para wodna

     Na pytanie Skaalów, czy przyłączę się do polowania, pokręciłem głową. Parzydłak wydał mi się zbyt pięknym stworzeniem, aby je zabijać. Wiedziałem, że nie odwiodę Skaalów od ich zamiaru, ale przyłączać się nie chciałem. Nie potrzebowałem żywności, zwierzę też mi nie zagrażało – po co miałbym jej zabijać? Co innego Skaalowie – po prostu zdobywali pożywienie.

     Nie chciałem na to patrzeć. Poszliśmy więc dalej. Południowe wybrzeże nie było tak gładkie i równe jak w pobliżu Kruczej Skały. Pełno tu było rozpadlin, koryt niewielkich rzek, wpadających do morza, a także magmowych głazów, którymi kiedyś wulkan zbombardował tę stronę wyspy. Zwłaszcza w jednym miejscu usypał ich naprawdę sporo, jakby miał zamiar coś zbudować. Spory pagórek wyglądał jak…

     - To nie pagórek – Lydia pokręciła głową. – To zasypana budowla!

     Wyciągnęła mapę, spojrzała na słońce, potem rozejrzała się wokół i znów na mapę.

     - To Fort Nocnego Mrozu – puknęła rękawicą w kolorową kartę. – Jedno z naszych zadań.

     Istotnie, gdy się przyjrzałem, dostrzegłem wystające spod popiołu elementy muru i stołpu. Gdy podeszliśmy bliżej, ujrzałem nawet wzmocnione nadbrzeże, a to, co wziąłem za uschnięte drzewo, okazało się być masztem zatopionego przy brzegu statku. Nisko wiszące, zachodzące słońce oświetlało ruiny jaskrawym blaskiem. Jaskrawym, jak na powietrze, pełne wulkanicznego pyłu.

     Ruch na jednym z pagórków zaalarmował nas. Odruchowo dobyliśmy broni. Oto nagle piasek poruszył się niespokojnie, jakby jakiś owad próbował się spod niego wygrzebać. Ale ruch, z początku delikatny, nagle zamienił się w gwałtowny i rozległy. Tak wielkich owadów na pewno nie ma! I rzeczywiście, nagle spod zwałów piachu wygrzebał się popielec. Oba miecze uderzyły jednocześnie. Miecz Wampira zajarzył się czerwona poświatą, wysysając z nieumarłego pozory życia. Rozdzieracz Chłodu zmroził go, spowalniając nieco i dając nam okazję do kolejnych ciosów. Każde z nas zadało jeszcze po dwa szybkie cięcia, zanim stwór rozsypał się w pył. Cała walka odbyła się w ciszy, bez szczęku oręża i bojowych okrzyków. Rozejrzeliśmy uważnie wokół. Wszystko wydawało się wyglądać tak samo, jakby uśpione. Nasze starcie nie obudziło innych popielców.

     - Chodźmy naokoło – szepnąłem. – Naszym celem jest Kamień Słońca. Fortem zajmiemy się kiedy indziej.

     - Veleth miał rację – odparła Lydia. – One rzeczywiście pojawiają się tutaj.

     - Musimy mu pomóc – skinąłem głową. – Ale nie w tej chwili. Mamy co innego na głowie.

     Przekradliśmy się okrężną drogą, opuszczając wybrzeże i wchodząc nieco w głąb wyspy. Droga nieco nam się wydłużyła. Zapadł już zmierzch, gdy przed sobą zobaczyliśmy zielonkawa poświatę Kamienia Słońca – dość daleko, nad brzegiem morza.

     Jednocześnie naszła mgła. Dziwna mgła. Wilgoć w powietrzu osadziła się na wulkanicznym, drobnym pyle, tworząc mgiełkę, która wydawała się zupełnie sucha. Dobrze, że było już blisko, bo pewnie zgubilibyśmy drogę. Stanęliśmy przy świętym głazie, przyglądając się robotnikom. Tutaj wszyscy, bez wyjątku, byli Dunmerami.

     - To zbóje – prychnęła Lydia. – Popatrz tylko na nich.

     Istotnie, większość z nich to byli rozbójnicy, co nietrudno było poznać. Wciąż pod bronią, obwieszeni zrabowaną biżuterią, niechlujni i o bardzo nieprzyjemnych gębach, poznaczonych bliznami. Ale dwoje z nich z pewnością nie było przestępcami: starsza kobieta i schludnie, choć skromnie ubrany mężczyzna w nieokreślonym wieku.

Solstheim - Kamień Słońca. Zdjęcie wykonano przed uwolnieniem artefaktu spod wpływu mrocznych sił.

     - Najchętniej bym ich tu zostawił – mruknąłem. – Gdyby nie ci dwoje. No i gdybym nie wiedział, że pracują dla Miraaka… Gotowa?

     Lydia zdjęła łuk i skinęła głową. Nabrałem powietrza.

     - Gol!

     Wszystko stało się dokładnie tak samo, jak poprzednio. Huk, trzask pękających kamieni, chmura pyłu i opadające szczątki budowli. I, oczywiście, czyhacz! Nie wiem, skąd one się brały. Basen wokół kamienia był płytki, zaledwie po kolana. A on jakby wypłynął spod wody, choć jeszcze przed chwilą niczego tam nie było. Musiał jakoś zostać przyzwany z Otchłani, albo z tego miejsca, w którym przebywał Miraak.

     Dwie strzały w łeb wyraźnie go osłabiły, ale nie zabiły. Potrzebna była druga i trzecia salwa. A w międzyczasie poturbował trochę jednego ze zbójów, który jednak odważnie stawił mu czoła z mieczem w dłoni. W końcu upadł i przekoziołkował przez murek, wypadając bezwładnie poza basen.

     Robotnicy spojrzeli przytomnie. Obłęd znikł z ich oczu jak zdmuchnięty. Rozbójnicy, co muszę im uczciwie przyznać, nie zdradzali objawów agresji. Równie zdziwieni jak pozostali, zbliżyli się do nas z opuszczonymi mieczami. Jakby na razie przestali być zbójami.

     - Co się stało? – spytała nieśmiało kobieta.

     Wytłumaczyłem im w kilku słowach. I zapewniłem, że teraz są wolni i mogą wracać do swych domów. Zbóje popatrzyli na siebie z niepewnymi minami. Natomiast zaskoczyła mnie reakcja bezbronnego Dunmera.
Początkowo słuchał mnie uważnie, kręcą głową z niedowierzaniem.

     - Okropna sprawa – powtarzał zbielałymi wargami. – Okropna!

     I nagle złapał się za głowę.

     - Rety, co ja tu robię? – jęknął. – Przecież muszę zaparzyć herbatę dla mistrza Nelotha!

     Nelotha! On był w służbie u Nelotha, którego bardzo chciałem spotkać. Istotnie wyglądał na kamerdynera, albo asystenta uczonego maga. Jaki wspaniały zbieg okoliczności! Zwróciłem się w jego stronę, chcąc spytać go o jego pracodawcę, ale nie zdążyłem nawet otworzyć ust.

     - Drugi! – krzyknęła Lydia i napięła łuk.

     Zerknąłem w stronę, w którą celowała. Czarne cielsko czyhacza zbliżało się do nas od strony wybrzeża, rzygając czarnym, toksycznym błotem. Był jeszcze dość daleko, więc nie zdołał nikogo z nas dosięgnąć, zanim kilka strzał osadziło go w miejscu. Rozbójnicy zawyli groźnie i zgodnie ruszyli w jego kierunku. Takiej nawałnicy ciosów czyhacz musiał ulec. Zwalił się bezwładnie na ziemię, wzniecając chmurę pyłu.

     Ale grubo by się mylił ten, kto przypuszczałby, że to koniec walki. Oto bowiem woda w morzu zachlupotała i wychylił się z niej trzeci potwór. Rozejrzał się i zaryczał, powodując u nas zimny dreszcz. Znów chwyciliśmy za broń, rozbójnicy również. Rzucili się w stronę czyhacza, z wyciągniętymi mieczami. My zdążyliśmy wystrzelić po dwie strzały, wszystkie, na szczęście, celne, zanim nasi chwilowi sojusznicy dopadli stwora i zaczęli go rąbać. Czyhacz opędzał się, wywijając długimi rękami i plując czymś, co wyglądało chwilami jak muł, innym razem jak czarny, wijący się bicz. Opuściliśmy łuki, bowiem nie chcieliśmy trafić żadnego ze zbójów. Pognaliśmy w ich stronę, chcąc wspomóc ich swoimi mieczami, ale nie zdążyliśmy. Potwor uległ i osunął się w wodę.

     Czym jest czyhacz, dowiedziałem się znacznie później. Opowiedział mi o tym jeden z Dunmerow w Kruczej Skale, pracujący przy Kamieniu Ziemi. Otóż, robotnicy w transie, pozbawieni własnej woli, często widzieli te potwory, ale nie potrafili sobie przypomnieć, czy to rzeczywisty widok, czy tylko jakaś projekcja ich umysłu. Według niego, czyhacze spełniały rolę dozorców, nadzorujących niewolników, w razie czego zawsze gotowi smagnąć zbyt powolnych biczem, wypuszczonym z pyska. To poniekąd tłumaczyło natychmiastową reakcję uwolnionych robotników. Rzucali się na znienawidzonego stwora, pomimo, iż nie zdawali sobie często sprawy, co się dzieje. Dobrze go znali…

     Zbóje pochowali broń. Skinąwszy mi głowami, zaczęli powoli oddalać się w stronę lasu, porastającego głąb wyspy. Jak widać, nie zamierzali wcale porzucić swego procederu. Ja również, zatem jasne było, że któregoś dnia staniemy przeciwko sobie. Ale nie dziś. Dziś, po wspólnej walce, ramię w ramię, nikt nie miał ochoty wodzić się za łby. Ani my, ani oni. Ten i ów jeszcze pozdrowił nas ruchem dłoni, zanim odszedł w mrok.

     - Neloth! – zawołałem nagle. – Musimy porozmawiać z tym Dunmerem! On go zna…

     Lydia również słyszała wypowiedź Dunmera, więc czym prędzej zawróciliśmy ku Kamieniowi Słońca. Wspięliśmy się na stromy stok, na którym tkwił artefakt, i poszukaliśmy wzrokiem pary Dunmerów.

     Niestety, nie było ich. Przerażeni pojawieniem się drugiego czyhacza, po prostu uciekli. Rozumiałem ich reakcję, ale i tak miałem żal. Mogli przecież tę chwilę poczekać. Chciałem tylko spytać, gdzie mogę znaleźć Nelotha. Teraz znów musiałem rozpocząć poszukiwania od początku. I jednego byłem pewien – nie dziś…

     - Musimy odpocząć – westchnąłem. – A najgorsze, że nie ma gdzie.

     - Może na „Ostrym Szkwale”? – podsunęła Lydia. – To nie tak daleko.

     - A stamtąd już blisko do Kruczej Skały – podrapałem się po nosie. – Jak się pospieszymy, do północy powinniśmy dojść.

     Oboje wiedzieliśmy, że to najlepszy pomysł. Na wraku musielibyśmy wystawić warty, a oboje byliśmy na to zbyt zmęczeni. Marsz nie wyciągał z nas tyle sił, a widmo wygodnego łóżka w „Rzygającym Parzydłaku” dodała nam sił. Czym prędzej ruszyliśmy do wraku po nasze łupy, pilnując, by z daleka okrążyć Fort Nocnego Mrozu. Ku naszemu zdumieniu, w oknie jednej z baszt ujrzeliśmy blade światło, jakby ktoś wewnątrz zapalił kaganiec. Coś więc było na rzeczy i uznaliśmy, że trzeba się tym zająć. W przyszłości. Niedalekiej przyszłości, dodajmy. Na razie najważniejsze było uwolnienie dwóch ostatnich kamieni.

     - Musisz jeszcze zbadać kopalnię – przypomniała Lydia. – Obiecałeś!

     - Obiecałem… - westchnąłem. – Wiem.

     - I to rychło, zanim staruszek uzna, że zawiódł się na tobie i musi to zrobić sam…

     - Masz rację – znów westchnąłem. – Może jeszcze przed wyprawą do pozostałych kamieni. To nie powinno zająć dużo czasu. W końcu, ile może trwać sprawdzenie starej kopalni?

     Jak bardzo się myliłem, miałem się przekonać już wkrótce. Tymczasem dotarliśmy do wraku i zebraliśmy przygotowany uprzednio łup. Broń związaliśmy rzemieniami, zbroje zapakowaliśmy w zdjęty z jednego zbója surdut, odpowiednio powiązany sznurkami. Mnie przypadła ciężka, norska zbroja. Nawet nie tyle ciężka, co po prostu niewygodnie się ją niosło, zapakowaną w nieforemny tobół. Wielokrotnie przekładałem go z ręki do ręki, przerzucałem na plecy, na ramię, przez pewien czas niosłem go nawet na głowie. Wreszcie, w mroku przed nami zamajaczyło nam Przedmurze.

     - Co się dzieje? – spytała nagle Lydia, przystając niespodziewanie, aż z rozpędu władowałem się jej na plecy.

     - Gdzie?

     Poprawiłem hełm, bo niesiony na głowie tobół przekrzywił mi go na oczy. Przez jakiś czas szedłem po prostu za Lydią, nie dbając o to, co dzieje się dookoła. Jednak gdy rzuciłem pakunek obok, sam zmartwiałem. Takiego widoku się nie spodziewałem.

     Przedmurze było atakowane! Przez popielce!

     Strażnicy bronili się z muru, szyjąc z łuków. Aby rozświetlić nieco mrok, co chwilę ze szczytu muru zrzucano jakąś płonącą pochodnię. W ich świetle można było zauważyć wielkie sylwetki popielców, zbliżających się do Kruczej Skały. Na szczęście, dość daleko od bramy, bliżej wybrzeża.

     Jak na komendę zdjęliśmy łuki. Atakować stworów mieczami nie mogliśmy, bo grad strzał zagrażał i nam. Jedynie łuki wchodziły w rachubę.

     Nie zdołałem zaobserwować, jaki skutek odnoszą strzały na owych specyficznych nieumarłych. Było zbyt ciemno. Obawiałem się, czy aby nasze pociski nie przelatują na wylot, nie czyniąc im krzywdy. Jednak raz i drugi jakiś popielec zajął się płomieniem – to był niechybny znak, że moja strzała trafiła. Cóż z tego, skoro na popielce ogień zdawał się w ogóle nie działać.

     Lydia doszła do tego samego wniosku. Odrzuciła łuk i wyciągnęła zza pasa Kostur Lodowej Burzy. Skierowała go na najbliższego popielca. Mroźna mgła otoczyła nieumarłego, spowalniając go i czyniąc bardziej wrażliwym na strzały strażników. Zauważyłem, że zmrożony popiół, czy tam to coś, z czego składało się jego ciało, zachowuje się trochę jak zamrożone błoto – jest twardsze i strzały wyrywają z niego spore kawały. Wzorem swej żony, przewiesiłem więc łuk przez ramię i przywołałem zaklęcie Lodowego Kolca.

     To był mądry wybór. Wielki, lodowy kolec, jaki przebił najbliższego popielca, poważnie nim zachwiał. Jego ciało pokryło się szronem, co było widać pomimo mroku. Kolejny kolec obalił go na ziemię, ale potwór wciąż miał tyle sił, by wstać, choć powoli i niezdarnie.. W tym czasie dobyłem miecza i zbliżywszy się do spowolnionego popielca, utopiłem miecz w jego boku. To wystarczyło. Siła, nadająca mu pozory życia, wyciekła z niego. Rozpadł się i rozsypał w kupkę fosforyzującego pyłu. Gdzieś na murach ktoś wydał okrzyk zwycięstwa.

     Ale to nie koniec walki. Popielce były bowiem trzy. Zorientowawszy się, że magia mrozu jest skuteczna przeciwko nim, strzeliłem Lodowym Kolcem do drugiego. Lydia poprawiła kilkakrotnie z magicznego kostura. Jednocześnie strażnicy zaczęli szyć w niego z łuków. Strzały dwa razy obaliły nieumarłego i za każdym razem zdołał on wstać. Nie mógł jednak walczyć, próbując utrzymać się na nogach. W końcu jedna ze strzał oderwała mu kawał ramienia. To wystarczyło, aby rozsypał się w pył. Zajęliśmy się trzecim, najdalszym.

     Ten stał pod samym murem i równomiernie uderzał w niego wielkim, kamiennym mieczem. Znajdował się, niestety, poza zasięgiem strzał – stał zbyt blisko muru. Gdyby któryś strażnik chciał go trafić, musiałby wychylić się tak daleko, że niepodobna, aby nie stracił równowagi. Byliśmy więc zdani na siebie. Lydia w międzyczasie schowała kostur za pas i chwyciła łuk. Zrozumiałem. W kosturze wyczerpały się magiczne ładunki. Teraz tylko ja mogłem spowolnić potwora.

     Strzeliłem raz, drugi, trzeci. Wszystko za mało! Magia mrozu spowalniała wprawdzie popielca, ale wielkiej krzywdy mu nie robiła. To mogła zrobić tylko Lydia, ale jeden łuk, nawet szklany tu nie wystarczał. W dodatku co ja zmroziłem potwora, magiczny ładunek ognia, przeskakujący ze strzały, ogrzewał go na powrót. Nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby nie przytomność umysłu gwardzistów. Widząc, że nie dosięgną potwora z muru, kilku z nich zbiegło na dół i przez bramę wydostało się na zewnątrz. Podbiegli ku nam dokładnie w chwili, gdy mnie skończyła się mana po władowaniu w popielca kolejnych trzech Lodowych Kolców. Zasypali go strzałami, które dosłownie rozbiły stwora na części. W końcu zamienił się on w kupkę popiołu jak pozostałe.

     Gdy kroczyliśmy w stronę bramy, nas dwoje i trzech strażników, przyszło mi na myśl, że swoim zwyczajem za wiele nakładłem na siebie obowiązków. W tej chwili wszystko było pilne: uwolnienie kamieni żywiołów, spenetrowanie kopalni i zbadanie fortu. Nie wiedziałem, za co się zabrać w pierwszej kolejności. Podzieliłem się wątpliwościami z Lydią.

     - Najpierw łóżko – wysapała. – W tej chwili nie mogę myśleć o niczym innym.

     Uśmiechnąłem się słabo. Też byłem zmęczony. Uznałem, że ma rację.

sobota, 4 listopada 2017

Rozdzial VI – Sprawa kapitana Veletha

     Rankiem, upewniwszy się, że łup, zdobyty na rozbójnikach, podobnie jak w Skyrim należy do zdobywcy, chwyciłem ciężki tobół i z niemałym trudem zawlokłem go na rynek. Broń i tarcza powędrowały do Glovera, rozniecającego właśnie palenisko. Przywitał mnie uśmiechem i zerknął na zaprezentowane mu elementy uzbrojenia. Po krótkiej ekspertyzie zgodził się je kupić. Co do kosztowności, polecił mi kram Fethisa Alora po drugiej stronie rynku. Tamten jednak nie rozpoczął jeszcze urzędowania. Korzystając z okazji, udałem się więc do kopalni Krucza Skała, gdzie spodziewałem się zastać Cresciusa Caerelliusa.

     Kopalnia, przynajmniej w górnej części, zaraz za wejściem, bardziej przypominała mieszkanie. Skromne mieszkanie, dodajmy. Było to miejsce w którym górnicy przygotowywali się do pracy, jedli posiłki, albo odpoczywali. Jeszcze nie zdążyłem go ujrzeć, a już zza zakrętu wejściowego chodnika dobiegła mnie kłótnia. Wchodząc swym zwykłym, cichym krokiem myśliwego, mimowolnie stałem się jej świadkiem.

     - Cholera, kobieto, mówiłem ci, żebyś się odczepiła! – mówił wzburzonym głosem stary, łysawy i brodaty Cyrodiilijczyk w ubraniu górnika.

     - Cresciusie – jęknęła niemłoda, ale wciąż jeszcze krzepka Dunmerka, nie puszczając jego ramienia. – Jak ostatni raz badałeś kopalnię, to omal nie wpadłeś w przepaść! Nie chcę spędzić swoich ostatnich dni jako wdowa.

     - A ja mówię, że zrobię wszystko, żeby znaleźć szczątki mojego pradziada – odparł z uporem starzec, próbując uwolnić się z uścisków żony. – Wiem, że on jest gdzieś tam, na dole.

     - To było prawie dwa stulecia temu! – huknęła mu do ucha Dunmerka, potrząsając go przy tym za ramiona, jakby chciała go obudzić. – Tam już pewnie nic nie zostało!

     - Puść mnie, kobieto…

     - Cresciusie, jesteś upartym, starym durniem i kiedyś przez to zginiesz!

     I w tym momencie kłótnia się urwała, bowiem oboje dostrzegli mnie – intruza, zjawiającego się nie wiadomo po co.

     - Kim jesteś, do kroćset!? – spytał Crescius głosem na poły gniewnym, na poły zdziwionym. – Nie widzisz, że jestem zajęty?

     Uniosłem ręce w polubownym geście.

     - Czymże zajęty? – spytałem, próbując się uśmiechnąć.

     - Czemu miałbym ci to powiedzieć? – spytał Crescius, spoglądając na mnie podejrzliwie. – Nawet nie wiem, kim jesteś.

     Gdy usłyszał moje norskie imię, w jego oczach odbił się wyraz zaskoczenia. Pomimo panującego tu półmroku, poznał przecież, że jestem Cyrodiilijczykiem, podobnie jak on.

     - Tylko zwiedzam… - dodałem, próbując go uspokoić.

     - Zwiedzasz? – spojrzał na mnie spode łba. – Większość ludzi uważa to miejsce za niewarte zachodu.

     Przez chwilę przypatrywał mi się z ciekawością, ale ekspertyza musiała wypaść pomyślnie, bowiem nagle nabrał do mnie zaufania.

     - Słuchaj mnie uważnie – odezwał się, podnosząc w górę palec. - Te kopalnie skrywają tajemnicę, która może przywrócić świetność Kruczej Skały.

     - Przepraszam za brednie Cresciusa – mruknęła pod nosem Dunmerka.

     Widząc, że staruszek naprawdę sobie coś ubzdurał, postanowiłem zagrać w jego grę. Zrobiłem zaciekawioną minę.

     - Cóż za tajemnica może być tu ukryta? – spytałem.

     Podszedł do mnie i zniżył głos.

     - Tajemnica, którą dwa wieki temu Kompania Wschodniocesarska zamiotła pod dywan – oświadczył, powodując niecierpliwe przewrócenie oczami u swej żony. – To przez nią zginął mój pradziad, a Krucza Skała utraciła swoje znaczenie i kopalnię.

     - Kompania Wschodniocesarska? – spytałem zaskoczony

     O ile było mi wiadomo, Kompania Wschodniocesarska wycofała się z Solstheim już dwieście lat temu, gdy w kopalni wyczerpały się złoża ebonu. Nie było w tym żadnej tajemnicy. Ot, zwykła kalkulacja. Ale starzec zupełnie inaczej zrozumiał moje zdziwienie.

     - Nie znasz Kompanii? – uniósł brwi. – To największa kompania kupiecka w Tamriel, powołana przez samego cesarza Cyrodiil.

     Nie uznałem za stosowne poprawienie go, że cesarz ma pod sobą całe Tamriel, nie tylko Cyrodiil. Moi rodacy zwykle o tym nie zapominali. Ba, mówili to z dumą! Zamiast tego spytałem.

     - Kim był twój pradziadek?

     Jego pierś wezbrała dumą.

     - Gratian Caerellius przez całe życie badał starożytne ruiny w Tamriel – odezwał się z wyraźnym zadowoleniem. – I prawie dwieście lat temu zginął właśnie w tych kopalniach.

     - Jak zginął?

     Wzruszył ramionami, ale odpowiedział rzeczowo.

     - Kompania Wschodniocesarska nazwała to „straszliwym wypadkiem” – prychnął. – Twierdzili, że zabiło go osunięcie skał, ale ja znałem prawdę.

     Uczyniłem naprawdę spory wysiłek, żeby się nie uśmiechnąć. Staruszek, jak widać rzeczywiście coś sobie ubzdurał, marząc zapewne o tym, by jego ród zapisał się jakoś w historii. Częsty przypadek u Cyrodiilijczyków, niestety…

     - Jaki masz dowód? – spytałem z powątpiewaniem.

     Ku mojemu zaskoczeniu, staruszek ożywił się.

     - Kiedy razem z zoną sprzątaliśmy dom, znaleźliśmy trochę rzeczy mojego pradziada, zamkniętej w starej skrzyni. Był tam nie wysłany list do Kompanii Wschodniocesarskiej. I klucz…

     - Co było w liście? – mimo woli zaciekawił mnie.

     - W liście opisano odkrycie, opisane przez górników – wyznał, zniżając glos. – Chcieli, żeby Gratian przyjrzał się temu. Kompania Wschodniocesarska musiała podejrzewać, że to coś cennego, ponieważ zamknęli dostęp do tej części kopalni.

     - Znaleziony klucz jest do zamkniętej części? – spytałem.

     - Tak – skinął energicznie głową. – Przynajmniej tak sądzę. Nie udało mi się znaleźć wejścia.

     Może poniosła go fantazja, a może nie… Nie wiedziałem, co o tym sądzić, ale wiedziałem coś innego. Aby posiąść wiedzę, która pozwoli mi zmierzyć się z Miraakiem, muszę przewrócić tę wyspę do góry nogami. Muszę wleźć w każdy zakamarek – im starszy, tym lepiej. Zbadanie starej kopalni to część mojego zadania. Poszedłbym tam tak czy owak. A tu jeszcze dochodziło rzekome tajemnicze działanie Kompanii. Nawet jeśli te poszukiwania nie przyniosą rezultatu, nawet jeśli to wszystko powstało w głowie Cresciusa, i tak musiałbym się tam udać, żeby to potwierdzić. A jeśli staruszek ma się przy tym poczuć lepiej…

     - Owszem – powiedziałem powoli, marszcząc brwi. – To wygląda podejrzanie.

     - Wreszcie ktoś mi uwierzył! – Crescius z radością klasnął w dłonie, nie zważając na pełen dezaprobaty grymas na twarzy swej dunmerskiej żony. – Mówię ci, tam jest coś ważnego. Coś, co Kompania Wschodniocesarska chciała przed wszystkimi ukryć.

     - Dlaczego mi to wszystko mówisz? – spytałem.

     Przyznaję, był to podstęp z mojej strony. Jednak podstęp całkiem niewinny. Chciałem, aby sam zaproponował mi zbadanie kopalni. Wtedy mógłbym udać się tam, nie zważając na protesty jego żony, której wyraźnie nie podobał się kierunek, w jakim zmierzała nasza rozmowa.

     Crescius podszedł jeszcze bliżej i zniżając głos, aby nie usłyszała go żona, wyznał.

     - Słuchaj, moja żona zrzędzi, że jestem za stary na włóczęgi po tych kopalniach. Czas jest moim wrogiem… Dogonił mnie, zanim znalazłem odpowiedzi, których szukam.

     Uśmiechnąłem się w duchu. Ale był to smutny uśmiech. Jego żona, jak się dowiedziałem, imieniem Aphia, choć już niemłoda, była przecież Dunmerką. Miała przed sobą jeszcze wiele lat życia. Niestety, w samotności, bowiem czas Cresciusa dobiegał końca. Jeszcze dziarski, jeszcze silny, ale już, jak to określił, dogonił go czas. Ludzie, w porównaniu do elfów, żyją bardzo krótko. Nie wiem do dziś, co sprawiło, że oboje zdecydowali się na to małżeństwo – przecież musieli o tym wiedzieć. Chciałem wierzyć, że wielka miłość. Znałem przecież potęgę Mary – doświadczyłem jej na własnej skórze. Ale ta miłość miała teraz Aphii podarować wielką i ciężką czarę goryczy. Jej wdowieństwo było nieuniknione. Nawet jeśli Crescius nie skręci karku w kopalni, jeśli dożyje szczęśliwie swoich dni, umrze na długo przed nią. Jedyne, co mogłem zrobić, to podarować staremu odrobinę radości, aby na tę resztę dni, jaka mu została, zachował pogodę ducha. Koniecznie chciałem osłodzić im ostatnie lata, jakie spędzają ze sobą.

     - Więc potrzebujesz mojej pomocy – stwierdziłem, kiwając głową.

     - Tak – Crescius przytaknął energicznie. – Chcę wiedzieć, co się stało z Gratianem i co ukrywa przed nami Kompania Wschodniocesarska.

     - Jakieś sugestie, gdzie mogę zacząć? – spytałem na tyle głośno, by usłyszała mnie Aphia.

     Obaj zapomnieliśmy, że Dunmerowie, ze swymi długimi, spiczastymi uszami, słyszą znacznie lepiej niż ludzie i Aphii nie umknęło żadne ze słów, jakie półgłosem między sobą zamieniliśmy.

     Crescius tymczasem podreptał do jednej z szaf.

     - Gratian miał dziennik, w którym zapisywał swoje odkrycia – rzekł, otwierając szafę i grzebiąc w jej kącie. – Jeśli znajdziesz jego… - zawahał się – szczątki… Może to jakoś pomoże.

     Wygrzebał wreszcie to, czego szukał. Jakiś papier i żelazny, trochę pordzewiały klucz.

     - Oto wszystko co mam – oznajmił, wręczając mi oba przedmioty. – List i klucz.

     Zbliżył się do mnie i niemal szeptem poprosił.

     - Proszę zrób to dla mnie, bym odzyskał utracony szacunek.

     Spojrzał na mnie tak żałośnie, że musiałbym mieć chyba głaz zamiast serca, aby mu odmówić. Skinąłem głową i podszedłem do kaganka, rozkładając tajemniczy list. Był adresowany do Gratiana Caerelliusa, a napisany przez jakiegoś uczonego z Cesarskiego Miasta.


     Gratianie,

     Zwracam się do ciebie z prośbą o pomoc w pewnej sytuacji, która zaistniała w Kruczej Skale.
Wygląda na to, że tamtejsi górnicy znaleźli, nieopodal szybu numer trzy, jakieś ruiny. Dobrze byłoby mieć na miejscu eksperta, który by im się przyjrzał. Jeżeli twój kalendarz jest pełen, poślę kogoś innego, ale pomyślałem, że chętnie odwiedzisz rodzinne strony. Daj znać, jak tylko zdołasz coś ustalić.

     Rendellus Thandarian

     Kompania Wschodniocesarska

     Miasto Cesarskie, Cyrodiil

     Bezwiednie złożyłem list we czworo. Wyglądało na to, że istotnie coś jest na rzeczy. Teraz wołami by mnie nie odciągnęli od tej wyprawy. Ruiny! A w ruinach często występowały smocze ściany, a na nich Słowa… Kto wie, może nawet znalazłbym tam jakąś czarną księgę?

     Zapewniłem starego, że na pewno udam się do kopalni, ale nie w tej chwili, gdyż  muszę się do tego przygotować. Nie pójdę tam bez broni, pancerza i, oczywiście, swej towarzyszki. Pokraśniał z zadowolenia. Aż zrobiło mi się smutno, gdy zrozumiałem, że muszę powiedzieć mu o innej, nieprzyjemnej sprawie. W czas bowiem przypomniałem sobie, po co tu właściwie przyszedłem.

     - Glover chce odzyskać swój starożytny kilof Nordów – odezwałem się z zakłopotaniem.

     Tak jak się spodziewałem, po twarzy Cresciusa przebiegł grymas niezadowolenia.

     - Ten cholerny dureń nawet na niego nie zasługuje! – wybuchnął. – Kilof jest do pracy w kopalni, a nie na sprzedaż!

     Parsknął gniewnie, ale widząc moje nieubłagane spojrzenie, zmiękł.

     - Pewnie sam ukradł go Skaalom… – próbował jeszcze się bronić.

     Wolno pokręciłem głową.

     - On nie jest twój – rozłożyłem ręce.

     Przez chwilę stał bezradnie, z opuszczonymi rękami, aż w końcu parsknął gniewnie, energicznym krokiem podszedł do kąta i chwycił stojące tam narzędzie, po czym wcisnął mi je w ręce.

     - Och, dobrze, masz… - spojrzał na mnie spode łba. – Powiedz mu, że mam nadzieję, że upuści go sobie na stopę!

     Podziękowałem z uśmiechem, po czym, aby nie nabrał podejrzeń, obiecałem zająć się przeszukaniem kopalni, gdy tylko uporam się z kilkoma sprawami. Patrzył na mnie podejrzliwie, gdy wychodziłem. Zapewne zastanawiał się, czy może mi wierzyć.

     Gdy wyszedłem, musiałem przysłonić oczy dłonią. Słońce oślepiło mnie tak, że całą drogę do centrum miasta szedłem z opuszczona głową i ręką na oczach. Gdy zbliżałem się do kuźni Glovera, ten dojrzał mnie już z daleka i zdziwiony przerwał pracę. Widząc kilof w mojej dłoni, uśmiechnął się i z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Udało ci się odnaleźć mój kilof? – spytał, odkładając młot i żelazną sztabę, którą właśnie wykuwał.

     Zapewne spodziewał się, że stary nie przyzna się do niczego. Odwzajemniłem uśmiech i wręczyłem mu niezbyt ciężkie narzędzie.

     - Mam twój starożytny kilof Nordów – odrzekłem.

     Poobracał go w dłoniach.

     - A więc udało ci się wyśledzić starego Cresciusa – mruknął pod nosem, po czym zaśmiał się. – Niezłe z niego ziółko, co?

     Pokiwałem głową. Glover tymczasem przez chwilę bezmyślnie obracał kilof w rękach.

     - Wiesz co? – odezwał się niespodzianie, - po tak trudnych poszukiwaniach coś ci się należy.

     I ku mojemu zdziwieniu, wcisnął mi go w dłonie.

     - Zachowaj go dla siebie.

     Opadły mi ręce. Ta z kilofem też, o mało nie rozłupując mi kości w prawej nodze.

     - Po tym wszystkim? – spytałem zdumiony. – Dlaczego?

     Wzruszył ramionami i stęknął niewyraźnie, jakby sam nie wiedział.

     - Ja chciałem tylko przypomnieć temu dziadkowi, że nie może tak po prostu podbierać innym dobytku – mruknął, trochę zawstydzony. – Wiadomość chyba do niego dotarła, więc jestem zadowolony.

     Chwycił na powrót żelazna sztabę, włożył ją do paleniska i złapał za uchwyt miecha.

     - Poza tym – dodał, - od lat nie korzystam już z kilofa. Może zrobisz z niego lepszy użytek.

     Przyznaję, że zbaraniałem. Kilof, wykuwający stalhrim, był niezwykle cennym narzędziem, z pewnością cenniejszym niż niewielka w sumie przysługa. Ale kowal uparł się, dziwiąc się mojej reakcji. Przecież skoro mieszkałem w Skyrim, to musiałem wiedzieć, że za usługę trzeba płacić. W końcu stanęło na tym, że jeśli znajdę gdzieś bryłki stalhrimu, on zachowa prawo pierwokupu pierwszej partii po obniżonej cenie. Jego zdaniem, w ten sposób obaj na tym zyskamy. Chętnie na to przystałem.

     Fethis Alor pojawił się już przy swoim kramie. Na mój widok podniósł wzrok. Nie wiem, za kogo mnie wziął, ale jego pierwsze słowa przepełnione były wyrzutem.

     - Chcesz coś kupić, czy tylko naśmiewać się z naszego nieszczęścia?

     Obrzuciłem wzrokiem jego kram. Towarów miał całkiem sporo, więc nie wiedziałem, o jakie nieszczęście mu chodzi.

     - Handel idzie tu tak słabo? – spytałem zdziwiony.

     - Słucham? – zmarszczył brwi. – Co jeśli ci powiem, że jesteś dziś pierwszą osobą, która w ogóle spojrzała na mój towar?

     Westchnął przeciągle.

     - Skłaniam się ku temu, by odezwać się do znajomych z Kompanii Wschodniocesarskiej i spytać, czy nie potrzebują kogoś do pomocy w Wichrowym Tronie.

     Miałem już na końcu języka uwagę o tym, aby przygotował się na poszturchiwanie, pogardę i mieszkanie w slumsach, ale się powstrzymałem, nie chcąc go drażnić. Taka jednak była prawda. Przyzwyczajony do życia w Dunmerskiej osadzie, wśród swoich ziomków, gdzie traktowany jest na równi z innymi,  przeżyłby szok, gdyby trafił do ksenofobicznego miasta Nordów. Trzeba było dziesięcioleci, by wyplenić z niego rasizm. Zamiast tego zapytałem.

     - Masz znajomych w Kompanii Wschodniocesarskiej?

     - Oczywiście! – odrzekł nie bez dumy. – Niejeden raz wymieniałem listy z samą Vittorią Vicci. Wiesz, tą kobietą, która zarządza magazynem Kompanii Wschodniocesarskiej w Samotni. Ich największym magazynem w Skyrim.

     Skinąłem tylko głową, dla siebie zachowując wiadomość, że Vittoria, notabene kuzynka cesarza, po zakupie przez nas domu w Samotni, stała się moją najbliższą sąsiadką i nie tylko znałem ją osobiście, ale też widywałem ją często, podczas moich wizyt w Samotni.

     - No, dobrze… - mruknąłem tylko, zbierając myśli.

     Przez twarz Fethisa przebiegł wyraz zniecierpliwienia.

     - E… - machnął ręką. – Jesteś jak cala reszta tutejszych. Zapamiętaj moje słowa: kiedyś Kompania Wschodniocesarska wróci do Kruczej Skały, a wtedy będę dla nich nieoceniony.

     - Co właściwie tutaj sprzedajesz? – spytałem, chcąc zmienić temat.

     - Pytanie powinno brzmieć, czego tu nie sprzedaję – odparł z dumą. – Bo mam właściwie wszystko, czego możesz potrzebować. Sprzedaję chyba wszystko, poza bronią, pancerzami i miksturami.

     Pokiwałem głową z uznaniem.

     - Skąd masz te wszystkie przedmioty? – spytałem.

     - Gjalund dostarcza mi z doków większość zapasów – wyjaśnił. – Resztę zdobywam, handlując z ludźmi w mieście. O, Glover Mallory czasami coś mi podrzuca – wskazał na kuźnię. – Zwykle składa mi propozycje, których nie sposób odrzucić.

     Poczułem się dziwnie, na dźwięk nazwiska kowala. Mallory… Znalem to nazwisko. Odbiło się echem w mojej głowie. Skąd ja je znam? Pomyślmy. Kowal ma brata w Pękninie, o którym niechętnie mówi i niejasno wspominał, czym się zajmuje. W jednej chwili pokojarzyłem znane mi fakty.

     Glover był bratem Delvina, jednego z przywódców Gildii Złodziei! Pamiętałem tego zwalistego Bretona, zwykle przesiadującego z nosem w piwie w Wyszczerbionej Bani. Widziałem go zalewie kilka razy, ale zapamiętałem dobrze. Więc to są bracia! Nie może to być przypadek. I nagle zrozumiałem, dlaczego Glover tak niechętnie o nim mówił.

     Tymczasem Fethis dostrzegł chyba przemianę, jaka zaszła na mojej twarzy, bo zaczął mi się przyglądać z ciekawością. Opuściłem oczy, chcąc ukryć swe myśli i mój wzrok padł na trzymany w ręce kilof.

     - Sprzedajesz tu jakiś specjalny sprzęt górniczy? – spytałem szybko, chcąc zmienić temat.

     - Sprzęt górniczy? – Fethis uniósł brwi. – Nie… Ale sprzedawałem medaliony Kompanii Wschodniocesarskiej. To popularny drobiazg.

     - Czym są medaliony Kompanii Wschodniocesarskiej? – spytałem zaciekawiony, przypominając sobie łup ze szkatuły rozbójników, tkwiący w mojej kieszeni.

     - To amulet, produkowany wyłącznie dla Kompanii Wschodniocesarskiej – wyjaśnił. – Kiedyś dawali je swoim pracownikom. W nagrodę za dodatkową pracę. Już się ich nie produkuje, więc stały się przedmiotem kolekcjonerskim. Chciałbym mieć kilka takich…

     Urwał, widząc, że wyciągam z kieszeni medalion. Błysnęły mu oczy. Wyciągnął ku niemu rękę, a gdy mu go podałem, obejrzał dokładnie, ze wszystkich stron.

     - No, no… - pokiwał głową. – Wygląda na to, że jest jednak z ciebie pożytek…

     Zdecydowałem się na sprzedaż. Nie tylko medalionu, ale też tych kilku drobiazgów, które znalazłem w świątyni i w obozowisku zbójów. Szybko ustaliliśmy cenę. Nie byłem chciwy i rzadko się targowałem, nawet jeśli oferowana cena wydawała mi się niska. Byłem pewien, że i tak szybko to sobie odbiję na kolejnej wyprawie. Każda moneta miała dla mnie większą wartość niż bezużyteczny diadem, czy naszyjnik. Tymczasem, ku mojemu zdumieniu, tylko za medalion Fethis wypłacił mi pięćset septimów. Musiały być naprawdę poszukiwane!

     - Oto twoje pieniądze – rzekł zadowolony Fethis, wręczając mi ciężki trzosik. – Przynieś mi więcej medalionów, a też ci za nie zapłacę.

     W doskonałym humorze wróciłem do gospody na śniadanie.

*          *          *

     Przechodząc przez bramę Przedmurza, odniosłem wrażenie, że wychodzę z kopalni. Przedmurze było znacznie większą i bardziej skomplikowaną budowlą, niż mi się wydawało, gdy patrzyłem nań z daleka. Brama bardziej przypominała wznoszący się tunel. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że to, co wziąłem po prostu za gruby mur, miało wewnątrz pomieszczenia, używane jako koszary dla Gwardii Redoran.

     Strażnicy ostrzegali nas przed wyjściem. Wszyscy twierdzili, że za murem jest niebezpiecznie, nikt jednak nie umiał na powiedzieć, co tak naprawdę nam groziło. Odnieśliśmy wrażenie, że to jakiś przesąd.

     Stanąwszy po drugiej stronie Przedmurza, rozejrzeliśmy się po niemal pustynnym krajobrazie. Wszystko tutaj ginęło pod warstwą popiołu, którego nikt nie sprzątał. Jedynie wiatr nawiewał go czasem pod mur, tworząc spore zaspy, niby ze śniegu. Ale, o dziwo, i tutaj rosły jakieś rośliny. Niektóre przypominały trochę kaktusy, inne trawę, a jeszcze inne zwykłego buraka. Te ostatnie to były osławione bulwy popielne, jeden z podstawowych składników dunmerskiej diety na Solstheim. Miałem okazję ich spróbować i przyznaję, że pieczone w ognisku były całkiem smaczne.

     Skierowaliśmy się na południe, wzdłuż wybrzeża. Po lewej ręce mieliśmy wysoki klif, zabezpieczony przed osuwaniem się kamiennymi wzmocnieniami, o charakterystycznej tutaj, sześciokątnej strukturze. Wyglądało to jak olbrzymie, szare kryształy. Z daleka czasem taka wzmocniona budowla wyglądała, jak świątynia, której strop wsparto na licznych kolumnach. Kilkakrotnie już się na to nabrałem, w okolicach Kruczej Skały, gdy widząc z daleka jakiś budynek, podążałem ku niemu, by przekonać się, że to po prostu wzmocnione zbocze jakiegoś wzniesienia.

     Szliśmy dziarsko wąskim pasem wybrzeża. Niedługo pod klifem zamajaczyły mi kształty jakiejś drewnianej chaty. Pokazałem ją Lydii i oboje skierowaliśmy się ku niej, zaciekawieni, któż to i dlaczego zdecydował się na zamieszkanie w takim, zdawałoby się niegościnnym miejscu. Wydało nam się, że widzimy tam ruch, ale słońce, świecące nam prosto w oczy i unoszące się gdzieniegdzie tumany wulkanicznego pyłu, znacznie ograniczyły nam widoczność. Dopiero w pewnym momencie, gdy pył na chwilę opadł, stwierdziliśmy ze zdumieniem, że ktoś tam walczy.

     Rzuciliśmy się pędem w kierunku chaty, ale zanim dobiegliśmy, walka przeniosła się na brzeg morza. Widzieliśmy już wyraźnie, że dwóch gwardzistów zmaga się z trzema człekokształtnymi potworami, przypominającymi wielkie trolle, ale o barwie wulkanicznego pyłu. Zamierzaliśmy, oczywiście, wesprzeć gwardzistów, ale aby to zrobić, musieliśmy do nich dobiec. Nie zdecydowaliśmy się na użycie łuków – przeciwnicy byli zbyt blisko siebie. Byliśmy już w pobliżu, gdy jeden z gwardzistów padł pod ciosem jakiegoś dziwnego, zdawałoby się kamiennego miecza.

     Krzyknąłem, chcąc odwrócić uwagę potworów od drugiego gwardzisty, Ale te nie zareagowały. Wszystkie trzy rzuciły się na osamotnionego strażnika. Ten trzymał je jeszcze na dystans długim, elfim toporem, ale jasne było, że wkrótce musi ulec. Z wyciągniętym mieczem wpadłem na najbliższego potwora i z pędu zadałem mu cięcie, które potrafiłoby rozpłatać niedźwiedzia. Lydia zrobiła to samo z drugim.

     Ku mojemu zdziwieniu, miecz dziwnie ugrzązł w ciele stwora, który z bliska wyglądał, jak posąg, ulepiony z piasku i popiołu. Każdy z nich był niemal dwa razy wyższy ode mnie i proporcjonalnie silniejszy. Ich ciała były jednak bardzo dziwne, jakby ktoś tchnął życie w mieszaninę popiołu i piachu. Wyrwałem ostrze i zadałem kolejny cios. Wrażenie było takie, jakbym walczył z workiem piasku. Trzeba było naprawdę mocno trzymać oręż, żeby nie ugrzązł w ciele przeciwnika na dobre.

     Stwór tymczasem podniósł na mnie czerwone, kamienne ostrze i zadał mi niezwykle silny cios. Pomny nauk Lydii, tarczę nastawiłem ukośnie, aby miecz osunął się po niej, ale nie doceniłem masy oręża. Zamiast miecza, osunąłem się ja. Cios wywrócił mnie na plecy. Stwór zamachnął się znów, ale wtedy z pomocą przyszedł mi gwardzista, w którym ku swemu zdziwieniu, rozpoznałem kapitana Veletha, dowódcę Gwardii Redoran. Trzasnął potwora w biodro, co lekko nim zachwiało i dzięki temu jego cios nie trafił we mnie. Zerwałem się na nogi, korzystając z okazji i wbiłem ostrze miecza prosto w odsłonięty brzuch. Niech będzie chwała kowalowi, który wykuł Rozdzieracz Chłodu! Potwór został sparaliżowany magią miecza. Pozwoliło mi to na zadanie ciosu sąsiedniemu, którego z kolei spowolniła magia mrozu. Veleth uporał się w międzyczasie ze swoim przeciwnikiem, który ku mojemu zdumieniu rozsypał się w kupkę popiołu i to razem z mieczem. Nie tracąc czasu na przyglądanie się, kapitan wsparł Lydię, ja zaś dobiłem sparaliżowanego potwora, który już zaczynał się podnosić. Po chwili przed nami leżały trzy kupki popiołu. Zupełnie, jakbyśmy nie tylko zabili atakujących, ale jeszcze dokonali na nich kremacji.

     Veleth, zmęczony walką, mokry od potu, dyszał ciężko, jak jakiś dwemerski mechanizm. Ale zdobył się na uśmiech i skinienie głową w podzięce za odsiecz. Minęła jednak chwila, zanim jego oddech uspokoił się na tyle, że był w stanie mówić.

     - Dziękuję – wydyszał. – Nie byłem pewien, czy ujdę stąd z życiem.

     Zerknął na ciało gwardzisty, leżące opodal i westchnął ciężko.

     - Chciałbym, żeby można było powiedzieć to samo o moim człowieku – rzekł z żalem.

     Podeszliśmy do niego, ale było już za późno. Nie żył. Jego głowa była niemal oderwana od tułowia. Przedstawiało to makabryczny widok i jedynym pocieszeniem był fakt, że śmierć nastąpiła natychmiast i nieborak nie cierpiał niepotrzebnie.

     - Czym były te stworzenia? – spytała Lydia.

     Kapitan potrząsnął głową. Sam nie był pewien.

     - Część ludzi z Gwardii Redoran zaczęła je nazywać popielcami – odrzekł. – Mnie nie obchodzi, jak się nazywają. Wiem tylko, że są zagrożeniem dla Kruczej Skały i trzeba je powstrzymać.

     W milczeniu przeszliśmy w stronę chaty. Z bliska można było dostrzec, że jest na pół zawalona i nikt w niej nie mieszka. Wokół można było dostrzec resztki ogrodzenia i uprawy, na którą składały się równe, choć dziś zaniedbane i zachwaszczone grządki bulwy popielnej. Usiedliśmy na progu, gdzie podłoga nieco wznosiła się nad grunt. Podałem Velethowi manierkę z wodą. Przyjął poczęstunek z wdzięcznością.

     - Jak cię przywiodło na tę starą farmę? – spytałem.

     - Planowałem poszukać tropów – odrzekł, wymownie wzniecając stopą obłoczek pyłu, - które doprowadzą mnie tam, skąd biorą się te potwory.

     Uśmiechnąłem się na ten widok. Tropienie w popielnym pyle miało sens jedynie wtedy, gdy tropy były zupełnie świeże. Wystarczył jeden dzień, aby popiół je zasypał, nie pozostawiając śladu.

     - Wiem, że to nie jest najlepsze miejsce na rozpoczynanie poszukiwań – dodał. – Ale wiemy, że nadchodzą z tej strony.

     Byłem doświadczonym myśliwym i tropicielem. Pomoc uważałem więc za swój obowiązek, zwłaszcza, gdy widziałem, że kapitan osobiście nie szczędził wysiłków, aby zapewnić miastu bezpieczeństwo. Dlatego też nie wahałem się ani chwili.

     - Chętnie pomogę – zaproponowałem.

     Spojrzał na mnie ciepło i skinął głową.

     - Dobrze, przyda mi się każda pomoc – odrzekł i z niejaką obawą rozejrzał się wokół. – Poza tym – zniżył glos i wyznał, nieco zawstydzony, - nie czuję się dobrze opuszczając Kruczą Skałę, a nie chciałbym już stracić nikogo z Gwardii Redoran.

     Uśmiechnąłem się mimo woli. Typowy mieszczuch! Poza murami wielu z nich czuło się nieswojo. Wielu ludzi z miast, położonych w niebezpiecznych dzielnicach tak miało, o ile za młodych lat nie było zmuszonych do dalekich podróży. I dziwić się trudno. Poza murami czyhało tak wiele niebezpieczeństw, że bez instynktownej czujności, właściwej awanturnikom naszego pokroju, trudno było dożyć następnej przygody. Mimo wszystko, podobało mi się, że samemu obawiając się wybrzeża, nie chciał też wysyłać tutaj nikogo ze swoich gwardzistów. Nie należał do dowódców, którzy wysługują się podwładnymi tam, gdzie sami nie mają odwagi. Dwoje włóczęgów, w naszych osobach, nie obawiających się wyjścia z miasta, mających, jak to mawiali mieszkańcy miast, „oczy dookoła głowy”, spadły mu jak z nieba.

     - Dobrze więc – trzepnąłem się dłońmi po kolanach i wstałem. – Od czego mam zacząć?

     Również wstał, rozglądając się dookoła i bezwiednie skubiąc swą czarną, spiczastą bródkę.

     - Przeszukiwaliśmy farmę – zaczął niepewnie, - gdy napadły nas popielce.

     Rozłożył ręce w bezradnym geście. Sam nie wiedział, czego szukać, ale fakt, że potwory zaatakowały właśnie tutaj, i mnie wydal się podejrzany. Coś musiało tu być. Co? Tego nikt nie wiedział.

     - Rozejrzyj się i zobacz, czy znajdziesz coś przydatnego – rzekł w końcu, wzruszając ramionami. – Powiadom mnie, jeśli odkryjesz coś nietypowego.

     Czyli szukanie po omacku! Mimo to, żadne z nas nie miało lepszego pomysłu. Veleth zaczął myszkować po farmie. My zaczęliśmy sprawdzać pas wybrzeża. Przede wszystkim, zbadaliśmy kupki popiołu, jakie pozostały po popielcach. Jarzyły się jakimś magicznym blaskiem i jasne było dla mnie, że były to po prostu ożywieńce, którym jakaś moc nadała pozory życia. Zupełnie jak draugry, tylko nie po balsamowaniu a po kremacji. Rozgarnąłem stopą najbliższe szczątki. Coś tam błysnęło. Schyliłem się i ku swemu zdziwieniu, znalazłem w prochach sporą grudkę lekkiego metalu.

     - Srebro – bąknąłem zdumiony i podałem Lydii.

     Ta obejrzała dokładnie nieregularną bryłkę.

     - Jesteś pewien? – spytała. – Okopcone to…

     - Jestem kowalem, przecież poznam srebro – odparłem. – To jest grudka przed przetopem.

     - Ruda srebra?

     Uśmiechnąłem się.

     - Można tak powiedzieć. To grudka, wydobyta z żyły srebra, z kopalni.

     Schyliła się ku kupce popiołu i zaczęła przesiewać go między palcami, w pewnym momencie na rękawicy zostało jej coś małego i ciemnego. Dmuchnęła w dłoń i wytarła swoje znalezisko z pyłu.

     - Ametyst – odezwała się zdziwiona. – I to oszlifowany!

     - Pokaż!

     Rzeczywiście, na jej dłoni leżał niewielki, prostokątny ametyst. Skąd się tam wziął? Skierowaliśmy się ku pozostałym szczątkom. W jednej znalazłem sporą, zielonkawą grudę. Była to ruda malachitu. Lydia z kolei wydala okrzyk zdziwienia, gdy z popiołu wygrzebała kawał rudy ebonu i jakiś nadpalony z jednej strony, we czworo złożony kawałek papieru, z pieczęcią. Rozwinęła go. Zajrzałem jej przez ramię. Był to jakiś list, całkiem czytelny, choć pożółkły od ognia i miejscami przykopcony.

     Do żołnierzy z Kruczej Skały

     Ponieważ nie doczekałem się odpowiedzi na wezwanie do złożenia broni i zaprzestania działań zbrojnych, zmuszony jestem potraktować was jako wrogów Cesarstwa.

     Uprzedzam, że agresja, wymierzona w Fort Nocnego Mrozu, skończy się dla całej Kruczej Skały tragicznie. Dołożę wszelkich starań, aby zetrzeć was z powierzchni Tamriel. Dalszej komunikacji między nami nie będzie.

     Generał Falx Carius

     Dowódca garnizonu, Fort Nocnego Mrozu

     Spojrzeliśmy po sobie. Brzmiało to jak deklaracja wypowiedzenia wojny, ale nie miałem pojęcia, kim jest tajemniczy Carius.

     - Dziwne to – mruknąłem. – Generał jest dowódcą fortu?

     Zwykle fortem dowodzi oficer w randze kapitana. Żeby na czele postawić generała, fort musiałby pomieścić kilka legionów. Ten list napisał jakiś wariat. Ale fakt, że znaleźliśmy go przy atakującym stworze sprawiał, że nie można było go zlekceważyć. Podążyliśmy więc do chaty, gdzie Veleth przetrząsał właśnie zawartość tego, co zostało z kominka.

     - Udało ci się coś znaleźć? – spytał na mój widok.

     Lydia wyciągnęła dłoń z listem.

     - Udało mi się znaleźć ten dokument – odrzekła. – Przy jednym z popielców.

     Veleth zerknął na podany mu papier i przebiegł wzrokiem po ciemnych literach. Skończywszy uniósł brwi i potrząsnął głową.

     - To dziwne – mruknął. – Notatka jest rzekomo od generała Falxa Cariusa, ale to niemożliwe.

     - Niemożliwe? – zajrzałem mu przez ramię. – Dlaczego?

     - Cóż – uśmiechnął się kapitan. – Carius był dowódcą garnizonu cesarskiego w Forcie Nocnego Mrozu – wskazał głową jakiś nieokreślony kierunek. – Ale zginął ponad dwieście lat temu, gdy wybuch Czerwonej Góry zrównał to miejsce z ziemią. Niemożliwe, żeby wciąż żył…

     Ostatnie zdanie wypowiedział powoli, jak człowiek, który zbyt wiele widział, aby od razu skreślać taką możliwość. Przed chwilą walczył z trzema nieumarłymi, ponadto dotarły już do niego wieści o rzekomym powrocie Miraaka. Wiedział, że śmierć nie zawsze oznacza unicestwienie.

     - Co mam zrobić? – spytałem.

     Wzruszył ramionami. Sam nie wiedział. Spojrzał na list, potem wbił oczy w dal, potem znowu na list.

     - Jeśli generał Carius naprawdę żyje – rzekł ostrożnie, - jest coś, co sztucznie utrzymuje go na tym świecie.

     Spojrzał na mnie, a ja skinąłem głową. Widziałem już wiele takich przypadków. Wykonałem uspakajający gest, chcąc go zapewnić, że zajmę się tym.

     - Musisz udać się do Fortu Nocnego Mrozu i to sprawdzić – rzekł, skubiąc w zamyśleniu bródkę.

     Znów skinąłem głową. Też nie miałem lepszego pomysłu. Lydia podsunęła mu mapę i ołowiany sztyft. Zaznaczył jakiś punkt na południowym wybrzeżu i podpisał czytelnie. Widać było jednak, że nie wiązał z tym miejscem wielkich nadziei. Czego w końcu można się spodziewać po forcie, dwa wieki temu zrównanym z ziemią przez wybuch wulkanu? Ja jednak liczyłem na to, że ocalały chociaż lochy, albo piwnice. Wiedziałem, że czasami wiele można tam znaleźć.

     - Ja wrócę do Kruczej Skały – westchnął. – I przygotuję ludzi na kolejne ataki.

     Nie był zadowolony, to pewne. Wolałby, jak każdy rasowy gwardzista, wyeliminować źródło problemu, a nie zaledwie jego skutek. Nic innego jednak mu nie pozostało.

     - Czym są te popielce? – spytała niespodziewanie Lydia.

     Uśmiechnął się do niej.

     - Nikt naprawdę nie wie – odrzekł. – Przesądni mówią, że to ożywione formy dawno umarłych, ale nie jestem tego taki pewien. Kilka tygodni temu zaczęły atakować Przedmurze. Moim ludziom udało się ich zabić, ale wciąż powracają.

     - Jak często atakują? – spytałem.

     - Były dwa inne ataki na Przedmurze – odparł. – W różnych miejscach.

     Teraz lepiej rozumiałem obawy strażników przed wychodzeniem na zewnątrz. Nie byli tchórzami, po prostu nie znali przeciwnika i nie wiedzieli, czego się po nic spodziewać. Że przeciwnik był groźny nikt już nie miał wątpliwości.

     - Wiem, że to brzmi wariacko – roześmiał się Veleth, - ale wygląda na to, jakby się organizowały i sprawdzały, czy mur nie ma słabych punktów!

     - Podejrzewasz, że mają powód, by atakować? – pokiwałem głową.

     - Dokładnie! – uniósł palec w górę. – Coś musi je obracać przeciw nam. I musimy się dowiedzieć, co, lub kto to jest.

     Byłem skłonny każdą ciemną sprawkę przypisywać Miraakowi, ale to byłoby zbyt duże uproszczenie. Niejedna mroczna siła zalegała na tej wyspie.

     - Uważajcie na siebie – rzekł nam jeszcze kapitan na odchodnym. – Ten generał Carius zdaje się być wariatem.

     Trudno było się z nim nie zgodzić.