piątek, 26 stycznia 2018

Rozdział XI – Fort Nocnego Mrozu

     - Rieklingi – powiedział Storn, kiwając głową. – To były rieklingi. Żyją w koloniach, w chłodniejszych częściach wyspy. Czasem w dużych koloniach.

     - Prawdziwa plaga – Freya pokręciła głową. – Kradną, co tylko się da. A czego nie ukradną, zniszczą.

     - Wyglądały niegroźnie – mruknąłem nieśmiało.

     Skaalowie roześmiali się.

     - Pozory mylą – odrzekł Stron. – To bardzo wojownicze stworzenia. No i nie zapominaj, że żyją gromadnie. Wojownik twojej renomy bez trudu pokona jednego, czy dwa. Ale jak obskoczy cię cała gromada, ze wszystkich stron?

     - Są rozumne? – spytała Lydia.

     - Trudno powiedzieć – Storn pokręcił głową. – Nie potrafimy się nimi porozumieć. Tworzą prymitywne narzędzia i broń, ale sami niewiele wytwarzają. Głównie kradną. Ale posługują się mową, choć niezrozumiałą dla nas i mają swoją plemienną społeczność.

     - Zasiedlają jaskinie w górach – dodała Freya – i hodują sierściogrzbiety.

     - Co? – omal nie udławiłem się gorąca polewką.

     - To tutejsza odmiana dzika – uśmiechnął się Storn. – Używają ich jako wierzchowców.

     Oboje z Lydią parsknęliśmy śmiechem. Wizja sinawego, szpetnego karła, dosiadającego dzika, wydała nam się bardzo zabawna.

     - Śmiejcie się, śmiejcie – Storn żartobliwie pogroził nam palcem. – Przestaniecie się śmiać, gdy zaatakuje was ich kawaleria. Sierściogrzbiet jest bardzo silny i o wiele zwinniejszy od konia. Po górskich ścieżkach pomyka jak kozica. I sam jest uzbrojony – tu pokazał rękami przy twarzy, jak wielkie potrafią być dzicze szable.

     - Nie wiadomo, przed kim najpierw się bronić – dodała Freya. – Przed jeźdźcem, czy przed wierzchowcem. Obaj równie groźni.

     Po wieczerzy przeszliśmy się jeszcze po wiosce. Wszędzie witano nas serdecznie i każdy chciał uścisnąć nasze dłonie. Chwilę postałem przy kuźni, gdzie Baldor właśnie składał narzędzia po skończonej pracy. Spytałem go o stalhrim. Nie miał akurat ani kawałka, by mi go pokazać, ale potwierdził, że to minerał, powstały z zaklętego lodu.

     - Nikt dziś nie wie, jak go wytwarzać – uśmiechnął się. – Jedynym źródłem są pradawne norskie sarkofagi. Ale wykuć go nie jest łatwo.

     - Potrzebny jest starożytny kilof Nordów – skinąłem głową. – Powiedział mi o tym Glover z Kruczej Skały.

     - Znam Glovera – skinął głową Baldor. – Porządny człowiek, chociaż bardzo skryty. Miałem kiedyś dwa takie kilofy. Sprzedałem mu jeden. Hojnie zapłacił.

     Zatem podejrzenia Cresciusa były nie trafione. Glover nabył kilof uczciwie. Nie wiem, dlaczego, ale ta wiadomość sprawiła mi przyjemność. Świadomość, że jego brat jest jednym z przywódców Gildii Złodziei, wciąż nie dawała mi spokoju. Pewnie dlatego tak bardzo chciałem uwierzyć, że Glover jest uczciwym kowalem, który z całych sił próbuje odciąć się od złodziejskiego procederu brata.

     - Jak obrabia się stalhrim? – spytałem zaciekawiony. – Glover mówił, że to trudna sztuka.

     - Zgadza się –Baldor uśmiechnął się pod czarnym wąsem – Twarde to i niejednorodne. Nie traci twardości nawet po podgrzaniu. Ale jeśli umiesz obrabiać ebon, to i tego się nauczysz.

     Spuściłem nos na kwintę. Nie umiałem obrabiać ebonu. Wciąż mi to nie wychodziło. Jeszcze nigdy nie udało mi się niczego wykuć z tego minerału. Pękał mi pod uderzeniem młota, albo rozlatywał się na proszek. Ale postanowiłem kiedyś nauczyć się tej sztuki. Kiedyś, w przyszłości. 

*          *          *

     Powrót do Kruczej Skały przebiegł spokojnie. W jednym miejscu tylko zaatakowały nas koniki popielne. Ciekawa zwierzyna – sama pcha się w ręce myśliwego!

     A następnego dnia, po południu, po solidnym odpoczynku i smacznym obiedzie, skierowaliśmy swoje kroki na południe, do wraku „Ostrego Szkwału”. Po drodze jedyna przygoda, jaka nas spotkała, to mrożące krew w żyłach widowisko – pojedynek dwóch magów. Jeden z nich władał ogniem, drugi mrozem. Ogniste kule i lodowe kolce przelatywały  co chwilę nad plażą, gdy magowie, kryjąc się pośród głazów, wzajemnie razili się magicznymi ładunkami. Nie wiemy, który z nich wyszedł z tej walki zwycięsko, a który poległ, bowiem nie czekaliśmy na zakończenie pojedynku.

     Przenocowaliśmy pod dachem, na „Ostrym Szkwale”. Wejście do kajuty zaryglowaliśmy porządnie, więc nie martwiliśmy się o wystawianie wart. Zbóje zostawili tu trochę słomy i skór, więc posłania mieliśmy całkiem wygodne. Stąd do fortu nie było już daleko. Rankiem, wypoczęci, chwyciliśmy broń i dziarsko pomaszerowaliśmy wybrzeżem na wschód, w kierunku majaczącej w oddali bryły fortyfikacji, przysypanej popiołem i piachem niemal pod same dachy.

     Fortyfikację wyposażono w port, co było widać wyraźnie, bowiem fale zmyły część popiołu, odsłaniając rozległą kamienną rampę na nadbrzeżu. Z wody wystawały resztki jakiegoś statku, który przy nim zatonął. Gdy przyjrzeliśmy się budowli w świetle dnia, wyraźnie dojrzeliśmy poszczególne budynki. Nad nadbrzeżem ujrzeliśmy charakterystyczny kształt latarni morskiej. Dalej były mury, dość mocno przysypane, ale z pomiędzy nich sterczała w górę jakaś niewysoka wieża, zapewne wartownicza, a raczej to, co z niej zostało.

     Pierwszego popielca ujrzeliśmy na latarni. Trudno było go dostrzec, bo wschodzące słońce świeciło nam prosto w oczy. Po krótkiej, szeptanej naradzie wycofaliśmy się na zachód i weszliśmy w głąb wyspy, w las, aby obejść fort z drugiej strony, od wschodu. Gdy ponownie znaleźliśmy się na wybrzeżu, ujrzeliśmy go w pełnej krasie. I dostrzegliśmy od razu dwa popielce – jeden na latarni, drugi na murze.

     Ten na latarni był bliżej. Podkradliśmy się ostrożnie i wypuściliśmy po jednej strzale w jego kierunku. Wystarczyło. Strzał znienacka działał na nieumarłych ze zdwojoną potęgą. Niestety, drugi nas zauważył i posłał ku nam ognistą kulę. Zaskoczyło mnie to. Nie wiedziałem, że popielce potrafią używać magii zniszczenia. To czyniło z nich przeciwników znacznie potężniejszych, niż przypuszczaliśmy.

     Kula ognia na szczęście chybiła. Nie chybiła za to moja strzała.  Nie chybiła też strzała Lydii. Popielec rozsypał się,

     Przez dłuższą chwilę staliśmy przyczajeni bez ruchu, obserwując mury. Nic jednak się nie działo. Tak jak się spodziewaliśmy. Popielce nie są rozumnymi stworzeniami. To nieumarli. Gdy widzą intruza, atakują go, nie wszczynając żadnego alarmu, ani nie zwołując swych towarzyszy. Gdy kolejny nieumarły pojawi się w tym miejscu, nie zwróci nawet uwagi na spopielone szczątki innego popielca. Ba, nie czuje z nim żadnej więzi poza tą, że nieumarli nie atakują siebie nawzajem. Współpracować jednak ze sobą nie potrafią.

     Cicho podeszliśmy pod sam mur. Latarnia stała osobno, ale wejście do niej zawalone było kamieniami i popiołem. Zaczęliśmy więc posuwać się wzdłuż muru. Wkrótce dotarliśmy do bramy. Aby pod nią przejść, trzeba było schylić głowę, bowiem wulkan naniósł tu tyle popiołu i żużla, że grunt podniósł się w tym miejscu o dobrych kilka łokci. Dziedziniec fortu też zasypany był popiołem. Spod niego wystawały gdzieniegdzie jakieś graty. Na wprost znajdowało się wejście do głównego budynku. Po lewej stronie stał budynek koszar, a po prawej wyrastała z ziemi wieża obserwacyjna.

     Stanęliśmy w przejściu, bowiem przed nami żużel, zmieszany z wulkanicznym pyłem, poruszył się, jakby coś chciało wygrzebać się na powierzchnię. Co? Łatwo zgadnąć. Odruchowo napiąłem łuk. Popielec rozsypał się gdy tylko wychylił głowę. Następnego zastrzeliła Lydia, gdy nadbiegł od strony wieży. Postąpiliśmy krok naprzód.

     Nagły głos zatrzymał nas w miejscu. Był to męski głos, nieco przytłumiony, jakby ktoś wołał zza muru, jednak nie wiadomo było, skąd dochodzi. Wydawało mi się, że z budynku na wprost.

     - Ludzie! – wrzasnął głos. – Wróg wdarł się do fortu! Przygotować się do zasadzki! Niech żyje Cesarstwo!

     Ktokolwiek wołał, musiał być niespełna rozumu. „Przygotować się do zasadzki!” – śmiechu warte. Co to za zasadzka, skoro wróg, czyli my, jak się domyślałem, został o niej uprzedzony? I to takim wrzaskiem!

     Mojego krzyku za to nie usłyszał nikt.

     - Laas!

     W budynku i na murach zajarzyło się niemrawo kilka purpurowych światełek. Najbliższe na szczycie wieży. Wskazałem go Lydii i gestem nakazałem, aby na mnie zaczekała. Skinęła głową. Ostrożnie podkradłem się na schody, prowadzące do wieży. Starałem się iść cicho, ale nawet mnie sprawiało to trudności. Żużel chrzęścił pod nogami, trzeba było iść naprawdę wolno. Na szczęście, na schodach go nie było. Zwiał go zapewne wiatr i spłukał deszcz. Wspiąłem się na wieżę, uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Popielec stał na samym szczycie, odwrócony do mnie bokiem. Jedna szklana strzała zupełnie wystarczyła.

     Widok z wieży rozciągał się dość daleko na wschód i zachód, gdzie sięgało wybrzeże. Od południa, oczywiście, również. Bowiem tam znajdowało się morze, a zza horyzontu wystawał wciąż lekko dymiący krater wulkanu. Wznoszące się wzgórze od strony głębi lądu i porastający je gęsty las, ograniczały widoczność na północ. Wyraźnie jednak było widać okolice fortu. Tkwiła tam następna strażnica, na którą zapewne można było dostać się od wewnątrz budynku. Coś tam się ruszało, ale popielec – bo nie miałem wątpliwości, że to jeden z nich – nie chciał się wystawić na strzał, chowając się częściowo za murem. Było zresztą za daleko na pewny strzał. W spokojnym powietrzu pewnie bym to zrobił, ale na szczycie wieży i ponad dachami fortu mocno wiało od morza. Nie było warunków do wypuszczenia celnej strzały.

     Zszedłem na dół i podkradłem się do głównego budynku. Drzwi były jednak zamknięte na klucz. W dodatku dziurka od niego miała kształt na tyle fantazyjny, że operowanie wytrychem było niemożliwe, przynajmniej prostym. Musiałbym najpierw wykuć sobie wytrych o specjalnym kształcie. Pozostawiłem więc ten budynek i udałem się do koszar. Lydia dołączyła do mnie przy drzwiach. Te na szczęście nie były zaryglowane.

     Znaleźliśmy się w rozległym holu, w którym zapewne urządzano zbiórki i odprawy. Wszechobecny wulkaniczny pył zasypywał nawet wnętrze koszar. I nagle w miejscu tuż przed nami, poruszył się niespokojnie. Odruchowo napięliśmy łuki.

     Zauważyłem, że z popielcami sprawa wygląda podobnie jak z draugrami. O wiele łatwiej było zabić je, gdy jeszcze nie stanęły na nogi. Na popielca, gramolącego się spod piasku, wystarczała zwykle jedna, góra dwie strzały, aby odesłać go tam, skąd przybył, a jego ciało zamienić w kupkę pyłu. Tak było i tym razem. Lydia strzeliła pierwsza i nieumarły rozsypał się, zanim ja zdążyłem zwolnić cięciwę. Ale oto w drzwiach naprzeciw pojawił się drugi. Sam wlazł mi na cel. Z bliska uderzyła go szklana strzała. Przeszła niemal na wylot. Musiałem poprawić, zanim popielec rozwiał się w pył.

     - Laas!

     Pomieszczenie było puste. Zbadaliśmy je dokładnie, brnąc w pyle po kolana. Za otwartymi drzwiami naprzeciw znajdowały się sypialnie, po prawej stronie jadalnia, a po lewej od wejścia tkwiły proste, długie schody, prowadzące do otworu na dachu. Zapewne tamtędy sypał się wulkaniczny pył, bo pełno było go na schodach. Ostrożnie wychyliłem głowę ponad dach koszar. Ujrzałem przejście na strażnicę i popielca, którego przedtem dostrzegłem z wieży. Tym razem było blisko i nie zasłaniał go mur. Zamienił się w kupkę popiołu już po pierwszej strzale.

     Tymczasem Lydia znalazła schody, prowadzące do piwnic. Znajdowały się obok jadalni. Ostrożnie zstąpiliśmy w dół. Zlikwidowaliśmy dwa popielce, które nie zdążyły nas zauważyć i oto naprzeciwko schodów, naszym oczom ukazała się spiżarnia. Nie mogło to być nic innego. Wprawdzie zagrodzona kratą, ale zamek nie był zaryglowany. Mimo upływu lat, można było dostrzec wysuszone na wiór resztki serów i pieczywa – wszystko szare od grubej warstwy pyłu. Stało tam też kilka beczek ze znakiem Kompanii Wschodniocesarskiej, zapewne z winem, albo miodem. Znalazłem też całkiem nieźle zachowany kufer, w którym oprócz jakichś narzędzi i resztek zetlałych fartuchów, błysnęło kilkadziesiąt sztuk złota.

     Na lewo od spiżarni dostrzegłem przejście, zasnute gęstą pajęczyną. Wyglądało to jak wata. Nie przypominało mocnej sieci śnieżnego pająka. Ciekaw, co się za nią kryje, spaliłem pajęczynę, posyłając w jej stronę strumień magicznych płomieni. Ukazało się wejście do jakiejś jaskini. Strzeliłem Płomieniem Świecy, aby rozjaśnić wnętrze. Składało się z długiego, opadającego w dół, prostego korytarza na samym dnie rozszerzającym się w rozległą grotę, pełną niewielkich, spowitych pajęczynami kokonów. Odkryliśmy kolonię ognistych pająków.

     Taki już urok tej wyspy. Całe południowe wybrzeże zamieszkiwały istoty, w jakiś sposób związane z ogniem i gorącym popiołem. Słusznie ziemia ta była częścią Morrowind, ojczyzny Dunmerów.

     Ogniste pająki nie są tak groźne jak śnieżne. Przede wszystkim, w porównaniu do tamtych, są malutkie, zaledwie wielkości dziecięcej dłoni. Ich jad nie stanowi niebezpieczeństwa, aczkolwiek ukąszenie jest bolesne. Mają jednak inną właściwość. Przede wszystkim – co niezmiernie rzadkie wśród pająków – są zwierzętami stadnymi i niby mrówki potrafią bronić swej kolonii nawet za cenę własnego życia. W chwili zagrożenia, wybuchają jasnym płomieniem, raniąc intruza. Płomień ten jednak nie szkodzi pozostałym pająkom. Podobnie reagują, trafione strzałą, o czym przekonaliśmy się, gdy tylko pająki nas dostrzegły i rozpoczęły szybki marsz w naszym kierunku. Żałowałem, że w ogóle spaliłem tę zasłonę. Stworzenia wydawały mi się bowiem zupełnie niegroźne, dopóki żyły sobie w swej zamkniętej kolonii. Po prostu, w tej chwili broniły się przed intruzami, za jakich nas wzięły. Teraz jednak było za późno – to my musieliśmy bronić się przed nimi. Zrobiłem to z żalem, który zadziwił mnie samego. Mnie, który bez drgnięcia ręki polowałem na stworzenia, które nic mi nie zrobiły. Czyżbym stawał się sentymentalny? Czy to znaczy, że się starzeję? W wieku zaledwie dwudziestu lat?

     Fakt, kilka żywotów można było obdarować przygodami, jakie stały się moim udziałem.

     Kilkanaście wybuchów rozbłysło w jaskini, zanim cokolwiek przestało się ruszać. Zeszliśmy ostrożnie na dół, głównie, aby zabrać nie uszkodzone strzały. Grota okazała się być nieco większa, niż mi się wydawało. W niewidocznym z wejścia miejscu odchodził od niej zalany wodą korytarz, przez który płynął zimny i czysty strumień, ginąc w szczelinie skalnej kilkanaście kroków dalej. Ściany nie stanowiły litej skały. Była to gliniasta ziemia, gdzieniegdzie tylko usiana większymi głazami. Kilka z nich miało ciekawą fakturę, jakby zawierały w sobie jakieś czerwone kryształy. Nie miałem ich jednak jak wydłubać. Wróciliśmy na górę. Naprzeciwko wejścia do jaskini znajdowały się drzwi. Niestety, zamknięte. Za to obok spiżarni ktoś przekopał tunel, wiodący gdzieś w dół. Wyraźnie było widać, że ktoś przebił się przez ścianę i przekopał się przez gliniastą skałę. Ruszyliśmy w dół wąskim chodnikiem. Nie był długi. Już po chwili znaleźliśmy się w krypcie.

     Przeszliśmy już wiele norskich krypt, ale ta bardzo się od nich różniła. Nie było tu kamiennych leży, tylko drewniane rusztowania, na których składowano trumny. Tak chowano zwłoki w Cyrodiil. Widać, była to pozostałość z czasów, gdy wyspę zamieszkiwali moi rodacy. Większość trumien miała uchylone wieka i była pusta, co niezmiernie mnie zdziwiło. Odniosłem wrażenie, że to miejsce nie zostało pozostawione w spokoju przez ostatnie dwieście lat. Ktoś tu myszkował, poszukiwał czegoś i to stosunkowo niedawno. Krypta miała dwa pomieszczenia. To drugie było znacznie obszerniejsze i znajdował się w nim stół do balsamowania zwłok. A pod nim leżał brezentowy plecak.

     Dopadliśmy go jednocześnie. Nie był zmurszały, ani zetlały, choć zakurzony. Na moje oko, leżał tu nie dłużej niż rok lub dwa. Otworzyłem go niecierpliwie. W środku były jakieś proste, płócienne ubrania, kilka kawałków chleba i sera, zeschnięte na wiór, trochę złota i żelazny klucz o dość fantazyjnym kształcie. Złoto, zgodnie ze zwyczajem, mogłem zabrać, jako że właściciel je porzucił. Chwyciłem też klucz, zastanawiając się, co nim można otworzyć.

     - Popatrz! 

     Lydia sięgnęła ramieniem do stołu i chwyciła jakiś płaski przedmiot. Był to zakurzony kajet, pokryty jakimiś zapiskami. Dmuchnęła w niego i otworzyła na pierwszej stronie.

     - Dziennik Ildari – przeczytała. – Może dowiemy się czegoś więcej?

     Usiedliśmy na pustej trumnie. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy i nad naszymi głowami zabłysło jasne światło. Był to rzeczywiście jakiś dziennik, bowiem przy każdym wpisie znajdowała się data, choć pisana w dość zakamuflowany sposób, jakby ktoś liczył dni od rozpoczęcia jakiegoś przedsięwzięcia.

     
     Dzień 32.

     Od czasu odkopania krypty pod Fortem Mrocznego Mrozu, minął już niemal miesiąc, a szczątki generała nadal nie zdradzają oznak życia.

     - Nekromanci – burknęła Lydia. – Jak ja ich nie lubię!

     Czytaliśmy dalej.

     Umieszczenie sercowego kamienia okazało się bardzo problematyczne. Wszystkie znane mi metody reanimacji nie dały żadnych rezultatów. Jak tak dalej pójdzie, to pierwsze efekty zobaczę za kilka lat, a tyle czasu nie mam. Jeśli mam  się zemścić, to muszę jak najszybciej dokonać przełomu. W przeciwnym razie trzeba będzie drastycznie zmienić podejście.

     Dzień 47.

     Wreszcie jakieś postępy. Po ostatnim eksperymencie generał Carius otworzył na chwilę oczy i poruszył rękami. Dobre i to. Moi asystenci uparcie twierdzili, że coś mi się przywidziało. Ich ignorancja nie będzie mi już przeszkadzać.

     Dzień 55.

     Generał Carius przebudził się. Nim przebrzmiały ostatnie słowa inkantacji, wyprostował się jak struna i zaczął człapać po omacku, niczym ślepiec. Na chwile obecną ignoruje moje rozkazy… Odnoszę wręcz wrażenie, że mój głos tylko go rozsierdza. Udało mi się zdemontować sercowy kamień, nim generał mnie dopadł, ale muszę przyznać, że taki stan rzeczy trochę mnie niepokoi. Proces przebudzenia zakończył się sukcesem, ale czuję, że to dopiero początek pracy.

     Dzień 59.

     General nadal nie chce lub nie może usłuchać mych rozkazów. Zachowuje się jak paranoik i przejawia oznaki wolnej woli. Ubzdurał sobie, że jestem „szpiegiem” lub „wrogiem” i trzeba go było unieruchomić. Zaczyna mi to naprawdę działać na nerwy. Na tym etapie wątpię, czy da się kontrolować kogoś, kto ma sercowy kamień. Jeżeli moje eksperymenty z generałem nie dadzą pożądanych efektów, zostanie mi wyłącznie przeprowadzenie rytuału na sobie… A tego mimo wszystko wolę uniknąć.

     
     Tu zapiski urywały się. Zamyślony, zamknąłem kajet i spojrzałem na Lydię.

     - Ciekawe, kto to był – mruknęła Lydia. – I czy przeżył.

     - Dziennik wydaje się dość stary – odrzekłem, oglądając go uważnie. – Kartki zdążyły pożółknąć. Myślę, że leżał tu co najmniej rok.

     - Kartki mogły być żółte już wtedy, kiedy powstał pierwszy zapis – pokręciła głową. – Mnie bardziej przekonuje to zeschnięte jedzenie w plecaku. Ale tu wszystko schnie bardzo szybko, przez ten wulkan.

     - Nawet mgła wydaje się sucha – skinąłem głową. – Zbadajmy resztę fortu, może kogoś znajdziemy. Chociaż wątpię w to.

     - Ja nie – odparła Lydia, wstając. – Ale jestem niemal pewna, że ten ktoś już nie będzie żył.

     - I wyjaśniła nam się przy okazji tajemnica generała – mruknąłem. – Ktoś usiłował przywrócić go do życia. I może nawet mu się udało.

     Wyszliśmy tą samą droga, którą tu weszliśmy. Na dziedzińcu było tak jasno, że musieliśmy zmrużyć oczy. Dzień zapowiadał się słoneczny i pogodny. Skierowaliśmy się do drzwi, których przedtem nie udało mi się otworzyć. Wyciągnąłem znaleziony klucz i przyłożyłem go do dziurki.

     - Pasuje – uśmiechnąłem się.

     Lydia w odpowiedzi wyciągnęła miecz.

     - Nikt nie zamykałby tych drzwi, gdyby nic mu nie groziło – odezwała się półgłosem, chwytając tarczę.

     - Masz rację – przyznałem, przygotowując łuk. – Trzeba zachować ostrożność.

     Klucz przekręcił się w zamku z cichym zgrzytem. Dawno widać nikt go nie używał. Ostrożnie otworzyliśmy drzwi i szybko wślizgnęliśmy się do środka, nie chcąc stać w jasno oświetlonym wejściu. Znaleźliśmy się w sporym pomieszczeniu. Piach i popiół dotarły i tutaj, zalegając po kątach, ale nie było go tak wiele jak w koszarach. Pomieszczenie wyposażono w kominek, a wokół walały się resztki połamanych ław i stołów. Niewątpliwie, dawno temu była tu kantyna. Teraz pusta.

     Z prawej strony sączyło się jasne światło. Było tam przejście do dużego pokoju. W ścianie znajdowało się okno, przez które wdzierało się światło słoneczne. A pod oknem, tyłem do nas, stała jakaś ludzka postać. Ścisnąłem mocniej łuk. To był niewysoki mężczyzna w cesarskiej zbroi. I miał na głowie hełm generała. Na plecach przytroczoną miał broń rzadko spotykaną u cesarskich oficerów – ciężki, bojowy młot, na długim trzonku. Czyżby to był Carius?

     Postąpiłem krok ku niemu. Generał odwrócił się od okna i spojrzał w naszą stronę, ale odniosłem wrażenie, że nas nie widzi. Uniosłem dłoń w pozdrawiającym geście i postąpiłem dwa kroki naprzód, ale generał drgnął tylko i sięgnął po broń.

     - Jest tam kto? – zawołał.

     Odniosłem wrażenie, że to nie ludzki głos, ale woła do nas jakaś metalowa maszyna. Generał, z bronią w ręku, ruszył w naszą stronę, coraz szybciej i szybciej. Jego oczy, spoglądające na nas, wydały mi się martwe.

     - Jestem legatem Cesarskiego Legionu! – zawołałem. – Niech żyje Cesarstwo!

     Prawdziwego, żywego generała taki okrzyk zatrzymałby na pewno. Ale w tym przypadku nie zadziałał. To był dowód na to, że nie jest on w pełni władz umysłowych. Uniósł broń do morderczego ciosu z rozpędu, który byłby zdolny zmieść Lydię i odrzucić o kilka kroków dalej. Byłby, gdyby mu na to pozwoliła. Zgrabnym, nie pozbawionym wdzięku piruetem, ominęła cios, który trafił w próżnię. General zatoczył się. Dzierżąc ciężki młot, stracił równowagę i byłby upadł, gdyby nie odbił się od ściany. W tym samym czasie popiół wokół nas zaczął falować. Wylazły spod niego dwa popielce i ruszyły w nasza stronę.

     Odrzuciłem łuk. W walce na bliską odległość tylko mi przeszkadzał. Sięgnąłem do miecza i odbiłem cios pierwszego popielca, ale natychmiast tego pożałowałem. Cios był bowiem tak silny, że poczułem, jakby zgruchotano mi nadgarstek.

     Szybkim ruchem ściągnąłem z pleców tarczę. Akurat w czas, by osłonić się przed następnym ciosem. Ten przyjąłem na bark. Zachwiało mną, ale dało okazję do wbicia końca miecza w brzuch potwora. I niech chwała będzie twórcy Rozdzieracza Chłodu! Magia miecza sparaliżowała go. Nie czekając, aż paraliż minie i starannie unikając miecza drugiego popielca, który na szczęście w ciasnym kącie nie mógł znaleźć sobie miejsca na atak, smagnąłem sparaliżowanego mieczem raz i drugi, po czym przejechałem mu po tułowiu dolnym, zaostrzonym końcem tarczy. Siła, spajająca jego ciało, uległa. Potwór rozsypał się, a ja stanąłem przeciwko drugiemu, wznoszącemu miecz do morderczego ciosu.

     Wokół niego nagle zajarzył się czerwona poświata gdy Miecz Wampira przeorał jego brzuch. To Lydia, uporawszy się z ożywionym generałem, przyszła mi z pomocą, zadając potworowi cięcie z piruetu. Ja dosięgnąłem końcem miecza tylko jego ręki, ale to wystarczyło, aby rozlała się po nim magia mrozu, pokrywając go szronem. Jego ruchy spowolniły się. Przestał być groźny, przynajmniej dla nas, doświadczonych wojowników. Trzy szybkie ciosy i dołączył do swego towarzysza.

     Pochyliliśmy się nad ciałem generała. Jeśli założyć, że istotnie ożył, to teraz zmarł po raz drugi. Jego gardło zostało rozorane przez Miecz Wampira. Ale, o dziwo, rana nie krwawiła.

     - Był już martwy, gdy atakował – westchnęła Lydia. – Jego oczy spoglądały na mnie tak, jakby mnie nie widziały. A ta rana wcale go nie powaliła. Dopiero ta go zabiła – wskazała na przedziurawione udo.

     - To dowód na to, że był martwy – potwierdziłem. – Gdyby był żywy, rana na udzie zabiłaby go wprawdzie, ale nie od razu. Za to z rozharatanym gardłem wyzionąłby ducha w jednej chwili. Czyli jednak ożywieniec. Nieważne, gdzie cios pada, byle dosięgnąć.

     Podniosłem jego broń. Młot był stalowy i w misterny sposób zaklęty. „Pałka Czempiona” – przeczytałem napis na żeleźcu. Jarzył się na przemian magią mrozu, ognia i błyskawic. Kunsztowne zaklęcie, trzeba przyznać. Niby potrójne, ale to tylko iluzja. W rzeczywistości zaklęcie było jedno, ale bardzo wyrafinowane, składające się aż z trzech żywiołów. Nie byle kto je zaklinał. Taka broń mogła wywierać spory efekt na wiele istot, bowiem ktoś odporny na ogień, rzadko bywał odporny również na dwa pozostałe aspekty magii zniszczenia. Tyle tylko, że wojownik nie miał wyboru i nie wiedział, które z tych zaklęć akurat zadziała. Cenne znalezisko. Postanowiłem zabrać ten młot. Jeśli nawet nie uda mi się zdjąć z niego zaklęcia, to z pewnością uda się sprzedać go z zyskiem.

     Swoim zwyczajem, spenetrowaliśmy fort. Nic ciekawego jednak nie znaleźliśmy. Jakiś rozbity kufer – ale pusty. Kilka połamanych szaf, również opróżnionych, jakieś regały, gdzieniegdzie porzucony hełm, albo pociemniały od wulkanicznych gazów miecz. Dopiero, gdy wróciliśmy do koszar i później do katakumb, Lydia dostrzegła w kącie obok trumien zwiniętą w kłębek, zeschniętą mumię, której poprzednio nie zauważyliśmy. Zwłoki odziane były w resztki cesarskiej, skórzanej zbroi i kościstymi palcami trzymały w dłoni jakiś dokument. Wyglądało to tak, jakby mi go podawały. Obok leżały resztki płóciennej torby, z której wysypały się trzy inne papiery, to co zostało z pęku piór i szklany, pusty kałamarz bez korka, z resztą zaschniętego inkaustu w środku. Zapewne zwłoki należały do kompanijnego pisarza, albo adiutanta dowódcy. Delikatnie wyjąłem papier z martwej dłoni.

     - To list – stwierdziłem, oglądając zapieczętowany dokument. – Adresowany do jakiejś Seliny w Cesarskim Mieście.

     Odwróciłem list i ujrzałem wyblakłe od czasu litery w miejscu, w którym zwykle wpisywało się imię nadawcy.

     - Maximian Axius – odcyfrowałem z trudem i zerknąłem na pozostałe.

     Wszystkie były adresowane do jednej osoby i podpisane tym samym imieniem. Przy pieczęci miały cyferki. Uśmiechnąłem się z żalem. Zwłoki należały do jakiegoś cesarskiego żołnierza, pochodzącego z Cyrodiil, ale pełniącego służbę daleko od domu, w Forcie Nocnego Mrozu. Tęskniąc za swą matką, a może ukochaną, często pisał do niej listy, choć wiedział, że nie może ich wysłać od razu. Poczta, na kontynencie działająca w miarę sprawnie, z wyspy wysyłana była dość rzadko. Tęsknota nie pozwoliła mu czekać aż tak długo. Co jakiś czas skrobał kilka słów do bliskiej sobie osoby, a wiedząc, że dostanie je ona wszystkie jednocześnie, ponumerował je. To częsty zwyczaj wśród żołnierzy, pełniących służbę w oddalonych od rodzinnych stron garnizonach.

     Przyznam, że ogarnęło mnie wzruszenie. Oczami wyobraźni ujrzałem młodego żołnierza, z tęsknotą myślącego o swej ukochanej, liczącego dni do końca służby, gdy znów będą mogli się zobaczyć. I oto już nigdy się nie zobaczą. Nigdy nie usłyszy drogiego głosu, ani nie chwyci dłoni ukochanej. Wulkan, który zniszczył fort, gęstą chmurą trujących wyziewów zabił go, dwa serca skazując na samotność.

     Przed oczami stanęło mi wspomnienie kochającego się wiecznie, choć dawno nie żyjącego  małżeństwa sprzed kilkuset lat – Fenriga i Ruki, którym pomogliśmy się kiedyś odnaleźć przy Pomniku Gjukara. Ech, dlaczego Mara nie połączyła tych dwoje tak jak wówczas?

     Podzieliłem się swymi myślami z Lydią. Ku mojemu zdziwieniu spojrzała na mnie kpiąco.

     - Jeszcze nie przeczytałeś, a już wiesz, co w nich jest? – spytała pobłażliwym tonem.

     - Ojej, no tylko się domyślam – żachnąłem się. – Zresztą, ani jedno ani drugie już nie żyje, więc chyba możemy je otworzyć i sprawdzić.

     Gotowałem się właśnie do złamania pieczęci, ale chwyciła mnie za rękę.

     - Nie, to jakoś nie miejsce do takich spraw – wykrzywiła usta. – Sprawdzimy to później. Kto wie, może żyją ich potomkowie? Może kiedyś dowiemy się, kim byli?

     Zgodziłem się z nią. Listy władowałem do jej plecaka, bo nie chciało mi się ściągać mojego. A potem wzięliśmy się za ręce i opuściliśmy fort, kierując się na zachód. Słońce się zaczerwieniło, gdy mijaliśmy bramę w Przedmurzu. I niedługo, przechodząc obok portu, w drodze do gospody, natknęliśmy się na Veletha, wychodzącego z niskiej, ale porządnie wyglądającej kamienicy. Zapewne na wieczorny obchód.

     Ujrzawszy nas, wydał westchnienie ulgi. Widać, niepokoił go los naszej wyprawy.

     - Jakie przynosicie wieści z fortu Nocnego Mrozu? – spytał, ściskając nasze ręce.

     Zademonstrowałem młot generała.

     - General Carius zginał z ręki mojej żony – odrzekłem z dumą.

     Z uznaniem skłonił się Lydii, a potem zaczął dopytywać się o szczegóły. Po drodze do gospody opowiedzieliśmy wszystko, co pamiętaliśmy. Przez cały czas ze zrozumieniem kiwał głową.

     - Podejrzewałem, że jest nieumarłym – odrzekł na końcu. – Jakże inaczej mógłby przeżyć dwieście lat?...

     Ugryzł się w język, czując, że palnął głupstwo i spojrzał na nas przepraszającym wzrokiem. Niepotrzebnie. Przecież wszyscy wiedzieliśmy, że Dunmerowie żyją znacznie dłużej niż ludzie i wcale nierzadko bywało, że któremuś udało się osiągnąć wiek dwustu lat. Generał był jednak Cyrodiilijczykiem i nie mógł żyć tak długo.

     - Szkoda – dodał z westchnieniem. – O czynach generała Cariusa krąży wiele opowieści. W tym ta o założeniu Kruczej Skały.

     Nie słyszałem przedtem o generale, ale tutaj, na Solstheim, musiała to być znana i ceniona postać. Zapewne Velethowi nie było w smak, że jakiś nekromanta zbezcześcił być może piękną, bohaterską legendę. Odtąd generał już na zawsze miał być kojarzony z popielcami. Mnie z kolei zrobiło się miło, gdy zrozumiałem, że ceniono tu jednak niektórych Cyrodiilijczyków. Widać, zasługi nie ulatywały tu z pamięci. Miałem nadzieję, że mnie też będzie się tu mile wspominało. Widząc, że kapitan posmutniał nieco, spróbowałem go pocieszyć.

     - Już nie będzie wysyłał popielców do Kruczej Skały – odezwałem się.

     Pokiwał głową na boki, jakby chciał powiedzieć „kto wie?”, po czym pożegnał nas pod drzwiami od gospody, wylewnie nam dziękując i udał się w kierunku Kamienia Ziemi, gdzie rozstawiony był pierwszy posterunek straży.

     A my stwierdziliśmy, że należy nam się syta kolacja, gorąca kąpiel i duże, wygodne łózko. Dziwnym trafem, udało nam się zrealizować wszystkie trzy punkty planu.

czwartek, 11 stycznia 2018

Rozdział X – Ostateczne oczyszczenie

     Chodnik był wąski i kręty, z całą pewnością zbudowany z naturalnego jaskiniowego komina. Prowadził w górę i kończył się sporym głazem, zagradzającym przejście. Głaz był ruchomy i, w przeciwieństwie do innych norskich tajemnych przejść, wykonany niezbyt precyzyjnie. Jego krawędzie niedokładnie przylegały do otworu. Odniosłem wrażenie, że nie jest to oryginalny kamień, zastosowany przez pradawnych budowniczych, choć umieszczono go w tym samym mechanizmie, poruszanym dźwignią.

     Przez szpary dostrzegliśmy światło i dosłyszeliśmy jakiś męski głos.

     - Jeszcze jedna butelkę, może dwie – bełkotał głos. – Tak na sen…

     Któż może się kryć w takim miejscu? Najprawdopodobniej rozbójnicy. Ostrożnie, aby nie brzęknąć ostrzem, wysunąłem z pochwy Rozdzieracz Chłodu, Lydia zrobiła to samo z Mieczem Wampira. Szarpnąłem za dźwignię.

     Zbójów było dwóch. Nie można było mieć żadnych wątpliwości co do ich profesji. Za sam wygląd dostaliby wejściówkę na szafot. Choć pijani, rzucili się na nas, o nic nie pytając. Byli łatwymi przeciwnikami.
Pomieszczenie było kryptą, którą rozbójnicy zamienili sobie na melinę. Widocznie obecność zabalsamowanych zwłok w ogóle im nie przeszkadzała. Wstawili tu łóżka, szafy i kufer, mieli tu stół i krzesła. Nawet parę książek. No i światło. Co za makabryczne miejsce zamieszkania!

     Zlustrowaliśmy cale pomieszczenie. Znaleźliśmy trochę złota i kosztowności, zrabowanych zapewne podróżnym. Z książek zainteresowała mnie jedna. „Śmiercionośca” – głosił tytuł. Gdzieś już słyszałem to słowo… Zabrałem tę nieco podniszczoną książkę, z trudem wpychając ją do plecaka, by zająć się nią później.

     A potem stwierdziliśmy, że to nieciekawe miejsce na odpoczynek. Obecność zbójów była dowodem na to, że gdzieś tutaj musi być wyjście. Poszliśmy w najbliższy korytarz. Rozwidlał się. Po prawej stronie rozszerzał się w niewielką jaskinię. Tam, niedbale porzucone w kącie leżały zwłoki dwu osób, z pewnością nietutejszych. Cyrodiilijczyk i młoda Altmerka – nieczęsto spotykało się tu te rasy. Zwłoki były sztywne, ale ich rozkład jeszcze się rozpoczął. Musieli zginąć niedawno. Biedacy…

     Zagotowało się we mnie krew na ten widok. Dlatego, gdy idąc drugim korytarzem, ujrzałem trzeciego zbója, nie było litości. Nie zdążył nawet wyciągnąć miecza. Szybki cios przez czaszkę i dołączył do swoich kamratów. Przekroczyliśmy go bez cienia współczucia i ruszyliśmy w stronę widniejących w oddali schodów. Na ich szczycie otworzyliśmy drewniane drzwi. Powiało świeżym powietrzem. Tu było wyjście.

     Znaleźliśmy się nagle na kamiennym moście. Światło dnia trochę nas oślepiło. Był już wieczór, a wyszliśmy po zachodniej stronie wyspy, prosto w stronę zachodzącego słońca. Musieliśmy zmrużyć oczy.

     Strzała, która uderzyła w mój hełm, uzmysłowiła mi, że to nie koniec walki. Cofnąłem się odruchowo do kamiennej budowli i ściągnąłem łuk z ramienia.

     Most prowadził do podwójnej wieży. Czaiło się w niej jeszcze trzech banitów. Wieże wykonano w norskim stylu, podobnie jak w Skyrim. Miały one zewnętrzne podesty, prowadzące do wnętrza. Na jednym z nich dojrzałem przyczajonego łucznika. Strąciłem go dwemerską strzałą, aż jego ciało z gruchotem grzmotnęło o skalistą ziemię. W tym momencie Lydia wyrwała się przed siebie i szybko przebiegła przez most do wieży. Tam usłyszałem odgłosy walki. Zdążyłem przebiec przez most, zanim z otworu w wieży wyłoniła się Lydia z zakrwawionym mieczem. Zerknąłem do środka – leżały tam świeże zwłoki dwóch innych. Tymczasem Lydia wykonała dłonią ruch, jakby używała zaklęcia. Zrozumiałem. Przywołałem Wykrycie Życia. Postać Lydii zajarzyła się błękitnym blaskiem, ale poza tym było ciemno. Więcej zbójów dostrzegłem.

     Wieże miały zdrowe mury, ale podłogi tak spróchniałe, że strach było po nich chodzić. Nie traciliśmy więc czasu na dokładne ich przeszukanie. Po chwili byliśmy na dole.

     - Jakbym wróciła do Białej Grani – roześmiała się Lydia, patrząc z dołu na całą budowlę. – To przecież niemal wieże Valtheim!

Most przy Kurhanie Krwiopuszcza

     Istotnie, most i jedna z wież jakby żywcem przeniesiona ze Skyrim. Najpierw też się roześmiałem, ale po chwili ogarnęła mnie nostalgia. Czy ja jeszcze kiedyś zobaczę Skyrim? Czy uda nam się tam wrócić? Czy też zostanę tutaj na wieki, pokonany przez Miraaka?

     Starałem się tego nie okazać, ale Lydii nie dało się oszukać. Od razu poznała, co mnie gnębi. Chwyciła mnie za rękę i ścisnęła czule.

     - Dokąd teraz? – spytała. – Krucza Skała chyba będzie na południu.

     Też mi się tak wydawało. Ruszyliśmy więc w tamtym kierunku. Przechodząc pod wieżą, Lydia, chcąc skierować moje myśli gdzie indziej, wskazała jakąś roślinę o czerwonawych liściach.

     - Wiesz co to? – spytała.

     - Nie mam pojęcia – odparłem. – Wygląda jak agawa.

     - To boleśniak – roześmiała się. – Zachodnie i południowe wybrzeże całe jest nim porośnięte.

     - Rośnie tak sobie na dziko? – zdziwiłem się. – Myślałem, że to się uprawia.

     - Uprawia się – odparła Lydia. – Ale na dziko też rośnie.

     - Całkiem smaczna – bąknąłem od niechcenia.

     Ale istotnie poczułem się lepiej.

Boleśniak ma jadalne, słodkawe, mięsiste liście, które najpierw trzeba obrać z kolców. W stanie surowym trochę łykowate, po ugotowaniu jednak łatwo obrać je z łykowatej skórki, pozostawiając smaczny miąższ

     Było już ciemno, gdy dotarliśmy do Kamienia Ziemi. Ku naszemu zdziwieniu, zastaliśmy tam kapitana Veletha. Stał zamyślony, spoglądając na zielonkawe światło kamienia. Gdy nas dostrzegł, wyraźnie się ucieszył. Powitał nas i zadał kilka zdawkowych pytań o wyprawę, o której zdążył usłyszeć. Wyraził uznanie, gdy dowiedział się o zlikwidowaniu szajki zbójów i obiecał o tym wspomnieć rajcy. Po incydencie za Przedmurzem był do nas nastawiony bardzo przyjaźnie. We trójkę udaliśmy się w stronę  miasta. Po drodze obiecałem mu, że udam się do Fortu Nocnego Mrozu, ale najpierw muszę jeszcze uwolnić ludzi spod dwóch kamieni żywiołów. Rozumiał to doskonale. Stwierdził, że to istotnie pilniejsza rzecz. Po czym spytał, czy będziemy potrzebowali jego pomocy w Forcie. Nie chciał wysyłać tam strażników, ale osobiście czuł się zobowiązany, aby nam towarzyszyć. Jak twierdził, trzy miecze to nie dwa. Szczerze mu to odradziłem.

     - Mamy już doświadczenie w takich wyprawach – zapewniłem. – Tu nie miecz decyduje, a umiejętność skradania. Trzy pary nóg robią więcej hałasu iż dwie, w dodatku wytrenowane. We dwójkę pójdzie nam łatwiej. Każda dodatkowa osoba to dodatkowe ryzyko. A ty nie jesteś łazikiem, jak my.

     Przyznał mi rację, aczkolwiek widać było, że trochę mu ciąży ta świadomość. Wolałby spłacić swój dług wdzięczności. Ustąpił dopiero wtedy, gdy wyklarowałem mu, że bardziej będzie potrzebny tutaj, gdzie ma na głowie bezpieczeństwo całego miasta. Kto wie, jakie licho zbudzimy podczas tej wyprawy.
     
     Ale był jeszcze inny powód. Od Geldisa przypadkiem dowiedziałem się, ile kapitan miał lat. Choć zupełnie na to nie wyglądał, będąc wciąż dziarskim i sprężystym, nawet jak na Dunmera był to wiek poważny. Zwyczajnie, nie chciałem go narażać. I on w głębi ducha też nie czuł się na siłach, by brać udział w takich wyprawach. Dlatego ustąpił stosunkowo łatwo.

Kapitan Gwardii Redoran Modyn Veleth w służbowej, chitynowej zbroi

     W gospodzie nie było jeszcze tłoku. Skorzystałem z tego, że Geldis nie miał zbyt wiele do roboty i gdy tylko podał nam kolację, uciąłem sobie z nim pogawędkę.

     - Twoja gospoda nosi nietuzinkową nazwę – zagadałem, gdy przechodził obok naszego stolika.

     Uśmiechnął się i przystanął.

     - Za tą nazwą kryje się wesoła historia – odparł.

     Zachęcony przeze mnie, rozejrzał się po bokach i stwierdził, że może sobie pozwolić na chwilę luzu. Usiadł obok mnie i zaczął opowiadać.

     - Kilka lat temu w dokach wpadł na mnie zataczający się Dunmer z butelką sujammy w ręku. To był jeden ze stałych bywalców który lubił wypić, więc nic nowego. 

     - To chyba nic niezwykłego – uśmiechnąłem się.

     - Ten Dunmer był jednak nagi, jak go natura stworzyła – zaśmiał się. – I strasznie fałszował, próbując śpiewać na całe gardło. Obserwuje to przedstawienie i widzę parzydłaka, przelatującego nad Przedmurzem i zmierzającego wprost na niego. Facet patrzy na parzydłaka i drze się „Łyknij se!”, a potem rzuca butelkę…która trafia prosto w cel.

     Zaniósł się śmiechem na to wspomnienie.

     - Co zrobił parzydłak? – spytałem.

     - Butelka się rozbiła na parzydłaku – zachichotał, - który zapewne połknął zawartość, bo dziwnie się przekrzywił. W końcu przestał się ruszać i zadygotał.

     Również zacząłem się śmiać. Musiał to być bardzo komiczny widok.

     - Chwilę później z gęby zaczął mu tryskać najohydniejszy płyn, jaki kiedykolwiek było mi dane powąchać! Widziałem w karierze wielu pijaków i powiem ci, że ten parzydłak się zachlał!

     - Teraz rozumiem – wydusiłem z siebie przez śmiech, jaki mnie ogarnął.

     - Prawdziwa historia – Geldis uderzył się w pierś. – Najprawdziwsza!

     Tego wieczoru poszliśmy spać wcześnie. Byliśmy skonani i zasnęliśmy od razu. Rano obudziłem się późno i długo nie mogłem dojść do siebie, tak kleiły mi się oczy. Zmusiłem się, aby wstać, zostawiając Lydię śpiącą. Czekała nas dziś wyprawa do Kamienia Wody, dość daleko na północy, a jeszcze przedtem chciałem odwiedzić Cresciusa i poinformować go, że jednak miał rację. Byłem pewien, ze ta wiadomość sprawi staruszkowi dużą przyjemność.

     Chwyciłem w ręce Ostrze Krwiopuszcza. Zamierzałem mu je pokazać, ale po namyśle odłożyłem miecz z powrotem pod ścianę. Niby dlaczego to właśnie miałoby go zainteresować? Miałem przecież coś znacznie dla niego cenniejszego. Był to dziennik Gratiana. Należał do jego przodka i z pewnością będzie chciał go przeczytać. Postanowiłem mu go zwrócić. Owinąłem rozlatujący się kajet pakowym papierem, który dał mi Geldis Sadri i ruszyłem w stronę niskiej kamieniczki w dzielnicy portowej, gdzie, jak wiedziałem, mieszkał stary górnik.

     Kamieniczka wyglądała skromnie, lecz solidnie. Zapukałem i gdy usłyszałem zaproszenie, otworzyłem drzwi, których zawiasy nie widziały smaru od wieków i znalazłem się w skromnie urządzonej, ale czystej i schludnej izbie. Na mój widok staruszek poderwał się z miejsca, jakby ubyło mu ze dwadzieścia lat.

     - Jesteś z powrotem! – zawołał zaskoczony. – Proszę powiedz, co udało ci się znaleźć?

     Zaciągnął mnie na drewniana lawę i z ciekawością wlepił we mnie wzrok. Musiałem się uśmiechnąć.

     - Racja była cały czas po twojej stronie – odrzekłem pewnym głosem.

     A potem w kilku słowach opowiedziałem mu o naszym znalezisku. Na koniec podałem mu owinięty w papier dziennik Gratiana Caereliusa.

     - Pokaż to…

     Chwycił szary pakunek i zaczął go niecierpliwie rozwijać. Kilka kartek spadło mu na podłogę. Podniósł je i troskliwie umieścił z powrotem na miejscu..

     - Ha! – uśmiechnął się z tryumfem. – Wiedziałem! Gratian nie zginął przez osunięcie się skał. Ta historyjka miała trzymać ludzi z dala od grobowców.

     Po czym tryumfalnie zacisnął ręce na dzienniku Gratiana.

     - Mając ten dziennik mogę uzyskać jakieś wyjaśnienia od Kompanii Wschodniocesarskiej – rzekł rozmarzonym tonem. – Zapłacą za swoje kłamstwa.

     - Powodzenia – mruknąłem z ironią.

     Staruszek chyba nie wiedział, na kogo się porywa. Za wielki sukces uznałbym, gdyby w ogóle ktoś zechciał mu odpowiedzieć. On jednak zrozumiał moje słowa dosłownie.

     - Dziękuję! – uśmiechnął się radośnie. – Wydaje mi się, że za twój trud jestem ci winien o wiele więcej niż wdzięczność.

     Wstał i pogrzebał chwilę w niewielkim kuferku pod ścianą. Wyciągnął z niego kiesę, pełną złotych monet.

     - Proszę – wyciągnął rękę. – To niedużo, ale najwięcej, na ile może sobie pozwolić  emerytowany górnik.

     Próżno się wykręcałem. Nie miałem sumienia brać od starego pieniędzy, zwłaszcza, że woreczek wydał mi się całkiem pękaty. Bałem się, że staruszek, w przypływie radości, daje mi swoje wszystkie oszczędności i pozostawia się bez środków do życia, licząc na zadośćuczynienie od Kompanii. Równie dobrze mógłby żądać go od dziewięciorga bóstw… Ale Crescius uparł się i powołał na stary, norski obyczaj, zapominając przy tym, że obaj jesteśmy Cyrodiilijczykami. Gdy mu to przypomniałem, burknął tylko coś pod nosem i wcisnął mi kiesę w ręce. Co było robić? Ze szczerego serca dane, trzeba ze szczerym sercem przyjąć.

     - Czy w Kruczej Skale są jeszcze jacyś Cesarscy? – spytałem na odchodnym.

     Crescius zaperzył się. Zbyt długo żył wśród Dunmerow, żeby nie przejąć przynajmniej po części ich sposobu myślenia. A nie kochano tu Cesarskich i, co gorsza, były ku termu powody.

     - Ci tchórze odeszli dziesiątki lat temu! – wybuchnął. – Co do jednego! Kiedy skończyły się złoża ebonu, zwinęli swoje manele. Niedorzeczność…

     Spojrzałem na niego zaciekawiony.

     - Niedorzeczność? – powtórzyłem. – Dlaczego?

     Zbliżył się ku mnie i ściszył głos.

     - Na Solstheim wciąż jest mnóstwo rudy ebonu – szepnął. – Wiem, że jest jej więcej… Czuję to. Jestem górnikiem w trzecim pokoleniu i mówię ci, że Kompania Wschodniocesarska popełniła błąd. Po prostu, nie chcą wydawać więcej pieniędzy, by spróbować ją znaleźć.

     Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Wydawało się, że znowu buja w obłokach, ale przecież w sprawie Gratiana też mi się tak wydawało. Pozostawiłem go więc w nastroju uniesienia.

     - Posłuchaj mnie – rzekł, gdy już stałem w drzwiach. – Krucza Skała jeszcze nie przepadła!

     W dobrym humorze wróciłem do gospody, w sam raz na spóźnione śniadanie, które Lydia w międzyczasie zamówiła u Geldisa. A potem niezwłocznie wdzialiśmy zbroje, chwyciliśmy broń i wyruszyliśmy prosto na północ, ku Kamieniowi Wody.

     Początkowo szliśmy piaszczystym wybrzeżem, mając nadzieję, że droga będzie łatwa. Kilkakrotnie mijaliśmy snujące się ponad powierzchnią morza parzydłaki. Raz nawet całą rodzinę – dwa duże i dwa małe. Potem brzeg zmienił się na skalisty i już nie było tak łatwo. Raz skała dochodziła do samego morza i trzeba było wspinać się pod górę, by ją obejść.

     - Zrobiliśmy głupstwo – westchnąłem. – W porcie pewnie znaleźlibyśmy kogoś, kto zapakowałby nas w łódkę i przetransportował na miejsce.

     - Fakt – przyznała Lydia. – Nie pomyśleliśmy…

     Dalej kamieniste nadbrzeże nieco złagodniało. Pojawiły się nawet na nim niskie zarośla i kilka drzew. W pewnym miejscu zaatakowała nas wiła. Ale jakaś inna, nie przypominająca wił, spotykanych w Skyrim. Wyglądała jak osmalona, albo nadpalona. Nie zdołała zrobić nam krzywdy, zanim sama padła. Jej ni to kończyny, ni to gałęzie, nie zdołały przebić elfich blach.

     - Czego one od nas chcą? – westchnąłem. – Wcale nie chcę ich zabijać. Dlaczego nas atakują?

     - Nie wiem, Wulf – odrzekła Lydia równie smutnym głosem. – Może po prostu bronią się przed nami, jak przed najeźdźcami.

     - Rozumiem, w lesie – odparłem gderliwym tonem. – Ale tutaj? Na skalistym wybrzeżu? To człowiek już nigdzie nie ma wstępu?

     - Szkoda, że nie można się z nimi porozumieć – przyznała Lydia. – Ale pamiętaj, co mówił Storn. Tu działa jakaś potężna siła. Może to ona nasyła na nas te wiły?

     Dalej wybrzeże zamieniło się w niewielką zatoczkę. Trzeba było ją obejść. Ruszyliśmy więc błotnistym brzegiem, gdy nagle stanąłem jak wryty. W ziemi ujrzałem wyraźnie odciśnięte ślady racic.

     - Kozy? – spytała Lydia.

     Potrząsnąłem głową.

     - Kozy by mnie nie zdziwiły - odparłem. – To są dziki. I to spore.

     Przyklęknąłem na kolano i dokładnie zbadałem trop. Należał do dwóch zwierząt, które nadeszły z głębi wyspy, trochę pokręciły się po nadbrzeżu, zapewne w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, po czym odeszły na północ. Sądząc po głębokości śladów, musiały być naprawdę duże.

     - Trzymaj łuk w pogotowiu – ostrzegłem Lydię, chwytając łęczysko i nakładając stalową strzałę. – Dziki potrafią być niebezpieczne. Zwłaszcza takie wielkie.

     W Skyrim nie było dzików, więc moja żona nigdy w życiu żadnego nie widziała. Jedynie na obrazkach w książce. Dziwiło mnie to trochę, bo warunki do życia na pewno miałyby tam lepsze niż tu, na tej surowej wyspie. W Skyrim było wiele miejsc, gdzie czułyby się doskonale, zwłaszcza w takich dzielnicach, jak Falkret, czy Rift, które porastał gęsty las. Inna sprawa, że żyły tam też wilki i niedźwiedzie.

     Zobaczyliśmy je wkrótce. Stały na skale, nad brzegiem morza. Nieruchomo jak dwa czarne głazy. Niewątpliwie zwietrzyły nas już i wiedziały o naszej obecności. Mimo to, wcale nie uciekały. Ścisnąłem mocniej łuk. Skoro nie bały się nas, mogły zaatakować. A było się czego bać. Rozmiarami znacznie przekraczały zwierzęta znane mi z ojczystych stron. Były też inaczej zbudowane, wyższe i masywniejsze z przodu. I dysponowały pokaźnym orężem, widocznym z daleka. Szabla dzika, niesamowicie ostra, w powiązaniu z siłą jego grubego karku, była naprawdę niebezpieczną bronią. Zapewne mogłaby przebić i rozedrzeć nawet elfią zbroję. Eanor upolował kiedyś w Cyrodiil dzika, który na szablę nadziany miał kawał stalowej blachy z jakiejś zbroi. Skoro potrafiły przebić stal, to może nie oprze im się i blacha z księżycowego kamienia – mocniejsza wprawdzie, ale też znacznie cieńsza.

     Nie zaatakowały. Ale też nie uciekły. Przyglądały się nam, gdy przechodziliśmy brzegiem. Czułem się dziwnie. Choć dziki nie są drapieżnikami, nie gardzą mięsem i zdarza się, że polują na mniejsze zwierzęta. Te dwa osobniki, wyrośnięte ponad miarę, wyglądały, jakby właśnie rozważały tę opcję.

     - Czuję się jak przekąska – mruknąłem.

     - I to od razu w garnku – Lydia postukała się po napierśniku. – Głupie uczucie. Współczuję królikom, one tak mają na stałe.

     Uśmiechnęliśmy się oboje. Wkrótce dziki zostały za nami, a naszym oczom ukazało się coś innego, co przykuło nasz wzrok. O jakiś strzał z łuku od brzegu, w niewielkiej zatoce, na kotwicy stał nieduży statek. Kołysał się na fali, a na pokładzie było zupełnie pusto. Podeszliśmy do brzegu i przyjrzeliśmy mu się dokładnie.

     - Nie widać śladów życia – stwierdziła Lydia. – Żadnego ruchu. Może ktoś jest pod pokładem?

     - Może… - mruknąłem nieprzekonany. – Statek wygląda jak opuszczony. Chyba dość długo już tu stoi.

     Lydia rozejrzała się wokół, jakby miała nadzieję, że dojrzy gdzieś załogę. Nie dojrzała, ale spostrzegła coś innego. Na brzegu opodal leżały dwie nieduże, drewniane łódki.

     Pobiegliśmy w tym kierunku. W łodziach było sporo wody, ale poza tym wydawały się nie uszkodzone. Kadłub żadnej z nich nie przeciekał. Woda dostała się z deszczu, albo od fal i na pewno nie dziś, bo pogoda była spokojna. W środku były nawet wiosła i jakieś drewniane wiadro.

     - Łodzie pomieszczą z sześć osób – skwitowałem. – Ilu marynarzy może potrzebować taki statek? Mały… Chyba rybacki, bo wszystkie kupieckie statki, jakie widziałem, były znacznie większe.

     - Rybacki byłby poobwieszany sieciami – mruknęła Lydia. – Tak mi się zdaje…

     Żadne z nas nie wiedziało co to za jednostka. Ale uznaliśmy, że być może cała załoga z jakiegoś powodu przypłynęła na brzeg.

     - Musiało to być z tydzień temu – odezwała się Lydia. – Wtedy ostatni raz padało i wiało trochę mocniej. Inaczej w łodziach nie byłoby wody.

     - Mnie się widzi, że jeszcze dawniej – odparłem. – Tydzień temu trochę tylko popadało, a wiatr nie był tak silny. Na dobrą sprawę, jak tu tylko przybyliśmy, nie było żadnej gwałtowniejszej ulewy, ani silnego wiatru.

     - Ciekawe, co się stało z załogą – zastanawiała się Lydia. – Mam nadzieję, że są cali. To norski statek, widywałam takie wiele razy w Samotni… - urwała i przygryzła wargę.

     - Myślisz o tym co ja? – ścisnąłem jej rękę, - Przekonajmy się.

     Nasze obawy sprawdziły się. Gdy spiesznie ruszyliśmy w górę, ku Kamieniowi Wody, ujrzeliśmy pracujących przy nim marynarzy.

Kamień Wody przed oczyszczeniem

     Było ich czworo – jedna kobieta i trzech mężczyzn. Dziewczyna była typową Nordką – wysoka, smukła i jasnowłosa. Mrucząc coś do siebie, wykuwała kilofem kawałki głazów z pobliskiej skały. Barczysty brodacz przenosił je w pobliże artefaktu, gdzie dwóch pozostałych – jeden młody, w futrzanej czapce na wschodnią modłę, drugi znacznie starszy, z długimi, siwymi włosami, związanymi w kucyk – składali kamienną klatkę wokół świętego głazu. W oczach mieli pustkę, jak wszyscy napotkani dotąd niewolnicy Miraaka.

     Nie było sensu przedłużać tej sceny. Zdjęliśmy z ramion łuki, nałożyliśmy strzały. Gdy obaj budowniczowie odeszli na chwilę od budowli, by sięgnąć kamień, nabrałem powietrza w płuca.

     - Gol!

     Chwila ciszy, po czym rozległ się trzask pękającej budowli i łomot walących się głazów. Tuman pyłu, jaki podniósł się wokół budowli, szybko się rozwiał, a w basenie pojawił się spodziewany czyhacz.

     Moją strzałę dostał prosto w szyję, gdy tylko wysunął łeb spod wody. Zatoczył się do tyłu, ale wstał, tylko po to, by zarobić strzałę od Lydii, prosto pod żebro. Znów się zachwiał, jednak spróbował zaatakować. Nieskutecznie. Gdy próbował rzygnąć swoja obrzydliwą mazią, moja strzała wbiła mu się w pierś. Zwinął się i przyklęknął na jedno kolano, a wtedy strzała Lydii wbijając mu się głęboko w skroń, dokończyła dzieła. Walka była skończona. Czyhacz wydał dźwięk, brzmiący jak głębokie westchnienie i osunął się plecami na kamienną cembrowinę, po czym siłą rozpędu wypadł z basenu i legł obok, pod skałą.

     Budowniczowie stanęli bez ruchu, zupełnie zdezorientowani. Wprawdzie obłęd zniknął im z oczu i powróciła do nich przytomność, ale nie trzeba było bystrości, by poznać, jak bardzo są oszołomieni. Nie mieli pojęcia, co się stało. Nie od początku też nas dostrzegli. Spojrzeli najpierw po sobie.

     Pierwszy przemówił marynarz w czapce.

     - Chyba powinniśmy wracać na statek – odezwał się niepewnym głosem, spoglądając na brodacza.

     - Wyruszymy wraz z przypływem – odrzekł brodacz, równie niepewnie. – Już jesteśmy spóźnieni.

     - Wichrowy Tron jest daleko stąd – westchnęła dziewczyna.

     - Nie wiem, dlaczego zdecydowaliśmy się zostać tak długo na brzegu – mruknął brodacz.

     I wtedy mnie zauważyli.

     Lydia stała za głazem, więc jej nie widzieli, ale na mój widok znieruchomieli. Brodacz sięgnął do biodra, jakby chciał złapać za nóż. Dziewczyna stanęła w rozkroku, gotowa do obrony. Widać, że to ludzie twardzi i przywykli do obcowania z niebezpieczeństwem. Postać w thalmorskiej zbroi najwyraźniej nie wzbudzała ich zaufania.

     - Najlepiej stąd zmykaj! – warknął najstarszy z nich, posyłając mi groźne spojrzenie.

     Uśmiechnąłem się tylko, lekko unosząc ręce, w geście mówiącym „nic do was nie mam”. Wtedy Lydia wyłoniła się zza głazu i podeszła do mnie, wieszając łuk na ramieniu. Wyraźnie się stropili, widząc, że przewaga jest po naszej stronie. Dwójka uzbrojonych wojowników to trochę za twardy kąsek dla czwórki marynarzy. Nie wiem, za kogo nas wzięli, ale nie spodobało im się to. Mrucząc coś z cicha, czym prędzej zaczęli się oddalać ścieżką w dół, prowadzącą do miejsca, gdzie stały łódki. Raz po raz puszczali za siebie ukradkowe spojrzenia, jak ludzie, mający nie do końca czyste sumienie. Zacząłem chichotać.

     - Co ci tak wesoło? – burknęła Lydia. – Nawet nie potrafili podziękować.

     Była rozdrażniona. Ze wszystkich osób, które udało nam się uratować, akurat Nordowie, jej rodacy, nie okazali wdzięczności. W dodatku potraktowali nas jak intruzów.

     - Rozchmurz się – chwyciłem jej rękę. – Oni nie wiedzą, co dla nich zrobiliśmy.

     - Wstyd mi za nich – mruknęła naburmuszona.

     - Wiesz już, z kim mieliśmy do czynienia? – zerknąłem na nią.

     - Domyślam się – skinęła głową. – Ani kupcy, ani rybacy.

     - Przemytnicy – skwitowałem. – Jestem pewien. Dlatego tak dziwnie zareagowali na nasze zbroje. Wzięli nas za jakieś urzędowe osoby. Założę się, że byli przerażeni.

     Parsknęła śmiechem. Świadomość, że zmykali w popłochu dała jej odrobinę satysfakcji. Ja zaś wyciągnąłem rękę w kierunku artefaktu. Poczułem magiczne wibracje. Wibracje łagodne i kojące. Kamień został oczyszczony.

     - No, to jeszcze tylko jeden nam został – skrzywiłem wargi. – Ten przy świątyni Miraaka. Ale to już chyba nie dziś.

     Lydia zerknęła na stromą skałę i pokręciła głową.

     - Nie damy rady dojść tam za dnia – westchnęła. – Nie przez takie góry. Może wrócimy do Kruczej Skały i ruszymy z rana?

     To była rozsądna rada. Tak też zrobiliśmy. Droga do Kruczej Skały odbyła się bez żadnych przygód. Pogoda była słoneczna i choć od morza wiał chłodny wiatr, było całkiem znośnie. Maszerowaliśmy bez pośpiechu, w doskonałych nastrojach. Po drodze nikogo nie spotkaliśmy.

*          *          *

     Ranek był chłodny i wietrzny. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur i raczej nie miało zamiaru przygrzać mocniej. Dlatego bez żalu opuściliśmy Kruczą Skalę i udaliśmy się w głąb wyspy, gdzie wiatr powinien być znacznie słabszy. Szliśmy dziarsko, bo drogę już znaliśmy. Było dość daleko, bo niemal po przeciwnej stronie wyspy. Wiedzieliśmy, że zajdziemy tam niedługo przed zmrokiem, ale nic się tym nie przejmowaliśmy. Niedaleko świątyni leżała przecież wioska Skaalów, w której zawsze mogliśmy liczyć na ciepłe przyjęcie. Postanowiliśmy zanocować właśnie tam.

     - Jutro wrócimy do Kruczej Skały – odezwałem się. – I damy sobie cały następny dzień na odpoczynek.

     - Po co czekać? – obruszyła się Lydia. – Pójdziemy sobie powoli do wraku „Ostrego Szkwału” i tam zanocujemy. Stamtąd blisko do fortu.

     - Masz rację – przytaknąłem. – Tak zrobimy.

     - A potem dokąd? – spytała. – Poszukamy Nelotha?

     - Nic innego nie przychodzi mi do głowy – odparłem. – Trzeba będzie tak zrobić.

     - Tęsknię już za Skyrim – westchnęła Lydia. – Chciałabym już mieć to wszystko za sobą, wejść na statek i ruszyć do domu.

     Też chciałem. Ale w myślach próbowałem oddalić tę chwilę, jak tylko się dało. Bardzo balem się konfrontacji z Miraakiem. Wiedziałem, że jest ode mnie dużo potężniejszy. I wiedziałem, że nie mogę opuścić tego miejsca, zanim go nie pokonam. Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Lydią. Spojrzała na mnie czule, po czym chwyciła moja dłoń i mocno ścisnęła. Dalej maszerowaliśmy, trzymając się za ręce i tak doszliśmy do świątyni Miraaka.

     Najpierw wypróbowałem okrzyk na Kamieniu Drzewa, w samej świątyni. Niestety, tak jak przewidywał Storn, ten artefakt został już obudowany magiczną klatką i nie udało mi się go uwolnić. Dunmerowie i Skaalowie, pracujący przy odbudowie świątyni, w ogóle nie zareagowali. Dalej powtarzali swoje mantry i nadal pracowali.

     Nic tu po nas. Zeszliśmy na wybrzeże, gdzie błyszczał Kamień Bestii, ostatni z magicznych kamieni. Było jeszcze jasno, aczkolwiek słońce wisiało już dość nisko i sam głaz stał w cieniu, rzucanym przez strome zbocze. Dlatego nie od razu zauważyliśmy, kto przy nich pracuje.

Kamień Bestii przed oczyszczeniem

     - Dzieci? – zdumiała się Lydia. – Widzę tam tylko dwoje dzieci!

     Rzeczywiście, przy kamieniu pracowały tylko dwie, bardzo niskie osoby. Odruchowo przyspieszyliśmy kroku, tylko po to, by po chwili stwierdzić swoją omyłkę i znieruchomieć ze zdumienia. 

     To nie były dzieci. Nie wiedzieliśmy, co to było, ale wyglądało to strasznie. Przy kamieniu uwijały się jakieś niskie, człekokształtne z grubsza stwory, o sinej skórze, odziane dość skąpo w prymitywną, skórzaną odzież. Proporcje ciała miały podobne do dziecięcych, tylko głowy znacznie większe, z karykaturalnie wielkimi oczami, nosem i ustami. Wyglądały okropnie. Jak jakieś zdeformowane karły.

     - Co to jest? – bąknęła Lydia. – Jakieś orki?

     Żadne z nas nie wiedziało. Próbowaliśmy wsłuchać się w ich pomruki, ale stwory nie mówiły po naszemu. Wydawały tylko jakieś ciche kwiki i piski. Nie wiadomo nawet było, czy to na pewno mowa, czy tylko zwierzęce odgłosy.

     Niemniej pracowały tak samo jak inni niewolnicy Miraaka. I tak samo miały obłęd w oczach.

     - Ktokolwiek, czy cokolwiek to jest, nie pracuje tu z własnej woli – oznajmiłem. – Uwolnimy ich, ale odsuńmy się trochę. Nie wiadomo ilu czyhaczy się pojawi i nie wiadomo, czy te stwory nas nie zaatakują.

     - Mają odzież – szepnęła Lydia, zdejmując łuk z ramienia. – To chyba rozumne stwory. Choć wyglądają na prymitywne…

     Mój Krzyk rozdał powietrze. I stało się tak samo, jak poprzednio – kamienna klatka zawaliła się, a obok kamienia pojawił się czyhacz. Spodziewając się go, naszpikowaliśmy go strzałami, zanim w ogóle zdążył zareagować. Po krótkim starciu legł na ziemi, z ciężkim westchnieniem.

     Oba stwory znieruchomiały, przyglądając się nam ciekawie i z pewną dozą lęku w oczach. Ostrożnie zbliżyliśmy się do tajemniczych karłów. I wtedy oba jednocześnie zaczęły machać przykrótkimi rękami i wydawać dziwne okrzyki.

     Nie rozumieliśmy z tego nic. Ani z gestów, ani z mowy. Ale niewątpliwie była to mowa. Świadczyły o tym różnorodność i modulacja wydawanych przez nie dźwięków. Jakaś zupełnie obca, jakaś dziwna i nieludzka, ale z pewnością mowa. Staliśmy bez ruchu, gapiąc się na podskakujące postacie, widząc to jedynie, że nie zdradzają wobec nas agresywnych zamiarów. Dobre i to…

     Nie trwało to zresztą długo. Widząc, że nie można się z nami porozumieć, stwory wydały jakieś piskliwe dźwięki, niby na pożegnanie, po czym odwróciły się i zabawnie podskakując, udały się do lasu. Wkrótce znikły między zaroślami. Pozostaliśmy sami.

     - Może Storn będzie wiedział – odezwałem się niepewnie. – Te stworki wyglądały na niegroźne.

     - Spytajmy go – odrzekła Lydia. – Niedługo się ściemni. Chodźmy.

     - Chodźmy – zgodziłem się. – Zasłużyliśmy na miskę gorącej zupy.

     Roześmialiśmy się i zgodnie ruszyliśmy na północ, w kierunku przyjaznej wioski.