wtorek, 20 sierpnia 2019

Rozdział XXXIII – Daleki rejs

     Noc pod pokładem minęła spokojnie. Statek łagodnie ukołysał nas do snu. Tylko było mi trochę chłodno, ale nie chciało mi się wstać i sięgnąć po wysłużony płaszcz kultysty, który leżał zwinięty między skorupami w płóciennym tobołku. Zwłaszcza, że z takiej koi niełatwo jest wstać i niełatwo na nią wejść. Spaść było o wiele łatwiej.
  
     Rankiem zbudził nas ruch na statku. Drewniany kadłub bardzo dobrze przewodził dźwięki, zwłaszcza wszelkie stuki i zgrzyty. Zaczęło się od nieśmiałego tupotu stóp, potem rozległy się nawoływania, aż w końcu statek ożył kakofonią dźwięków. Potworne skrzypienie, jakby rozdzierano kadłub, poderwało nas na nogi. Czym prędzej wskoczyłem w buty i wybiegłem na pokład. Lydia dołączyła do mnie po chwili.

     - Co się dzieje? – spytałem pierwszego napotkanego marynarza.

     - A co ma się dziać? – odparł zdziwiony. – Nic. Odpływamy…

     Po chwili doszliśmy do tego, że ów dźwięk wydawał pewien przyrząd, znajdujący się na przednim pokładzie. Nie od razu się w tym zorientowaliśmy, bowiem na zewnątrz pracował on w miarę cicho i jego odgłosy nie wydawały się aż tak przerażające jak pod pokładem.

     Składał się z masywnej, drewnianej kolumienki, nieco grubszej na górze, gdzie wykonano kilka pionowych wycięć, w które marynarze powtykali jakieś drzewce. Czterech z nich kręciło tą kolumienką, jak konie, zaprzężone w kierat. Trwało to chwilę, aż inny żeglarz, wychylony za burtę i uważnie wpatrujący się w wodę Altmer, krzyknął głośno.

     - Stój! 

     Marynarze znieruchomieli.

     - Poluzuj!

     Marynarze lekko przekręcili kolumienkę w przeciwnym kierunku, po czym znów znieruchomieli. Przez chwile nic się nie działo, aż z prostokątnego otworu w pokładzie wychyliła się jakaś głowa.

     - Przepięte! – zakrzyknęła głowa.

     - Pchaj! – rzucił Altmer.

     Marynarze znów nacisnęli na drzewce i zaczęli obracać kolumną. Jednocześnie padły inne komendy, coś o stawianiu foka. Kilku marynarzy wspięło się na przedni maszt, kilku innych chwyciło jakąś linę na przodzie. Na razie trwali w bezruchu czekając komendy.

     Altmer tymczasem, wpatrując się w wodę po drugiej stronie. Powoli podnosił rękę.

     - Stój!

     I wtedy padła inna komenda o ciągnięciu czegoś, czego chyba nie zrozumiałem. Marynarze szarpnęli za liny. Ciągnęli je rytmicznie, w takt pieśni, śpiewanej przez jednego z nich, podobnie, jak niegdyś czynili to marynarze „Dziewicy Północy”. On śpiewał początek, marynarze odpowiadali „Rwij fał ze wszystkich sił!”. I znów jakaś niezrozumiała przyśpiewka i znów „Rwij fał ze wszystkich sił!”. I tak kilkakrotnie, aż przedni trójkątny żagiel wspiął się na linę, łączącą masz z wystającym z przodu drzewcem. Wypełnił się poranną bryzą. Statek drgnął i powoli ruszył w stronę wyjścia z portu.

     Nie będę tu opisywał wszystkich czynności bo nie starczyłoby mi inkaustu. Było to bardzo skomplikowane. Padło wiele komend, pociągnięto wiele lin, wyśpiewano jeszcze kilka pieśni, zanim statek rozwinął żagle, niby ptak skrzydła i zaczął sunąć przed siebie, początkowo na zachód, potem skręcając na północ. Kapitan zdecydował się, jak widać, opłynąć wyspę od północy.

     Gdy wszystkie żagle rozwinięto i statek nabrał szybkości, wdrapaliśmy się jeszcze na wysoki pokład na rufie, by pomachać żegnającym nas Dunmerom na brzegu. A potem, korzystając z faktu, że część marynarzy chwilowo nie miała nic do roboty, ucięliśmy sobie pogawędkę z jednym z nich, prosząc, by wyjaśnił nam parę szczegółów.

     Dowiedzieliśmy się, że owa trzeszcząca kolumienka nazywa się kabestan i służy po prostu do podnoszenia kotwic. Wystający drąg na dziobie to tak zwany bukszpryt, który był niczym innym, jak poziomym masztem, służącym do rozpinania trójkątnych żagli, zwanych sztakslami. Nazwa żagli brała się od lin, zwanych sztagami, na których je zawieszono. Liny te od przodu utrzymywały maszty w pionie. Podobne liny, lecz po bokach, nazywano wantami.

     Spytałem również, co to znaczy „rwać fały”. Dowiedziałem się, że fał to inna lina, która unosi w górę żagiel. „Rwanie fałów” oznaczało po prostu stawianie żagli, choć w tym wypadku tylko sztaksli, bowiem pozostałe stawiało się inaczej. Marynarze wspinali się po prostu na reje i na komendę rozwiązywali liny, podtrzymujące żagiel, który spływał z łopotem, niby wielki, biały wodospad.

     Zachodni wiatr pochylił nieco statek na prawą burtę. „Dreugh” majestatycznie sunął przed siebie. Po prawej stronie majaczył ciemny zarys wyspy. Trudno było patrzeć w tamtą stronę, bowiem powietrze tego dnia było bardzo czyste i nisko wiszące słońce świeciło prosto w oczy. Mimo to dostrzegliśmy kilka znajomych miejsc, jak wieże Kurhanu Krwiopuszcza, czy nieco wyżej przełęcz, prowadzącą do Kurhanu na Białym Grzbiecie. A potem minęliśmy zachodni cypel i statek zaczął oddalać się od brzegu, który wkrótce znikł za horyzontem. Kapitan zdecydował się opłynąć ląd z daleka, z powodu podwodnych skał, które według niego jeżyły się przy północnym brzegu wyspy. Wkrótce też zmieniono kurs i „Dreugh” ruszył z wiatrem w kierunku słońca. Wyprostował się nieco, za to zauważalnie przyspieszył. Kapitan Cronus zapewnił mnie, że ten galeon przy pomyślnych wiatrach jest równie szybki jak norski barkas. Wprawdzie nie tak smukły, nie wspinał się na fale jak choćby „Dziewica Północy”, tylko parł w nie i rozbijał je ostrym dziobem, ale za to nieporównanie większa powierzchnia żagli powodowała, że wiatr pchał go znacznie silniej.

     Dalej niewiele się działo. Rozdano posiłek, niezbyt wyszukany, ale nikt nie narzekał. Marynarze powrócili do swoich zajęć, a kapitan co jakiś czas wychodził na górny pokład, skontrolować położenie słońca. Wymienialiśmy wtedy po kilka uprzejmych słów, odpowiadał na nasze pytania, po czym zwykle stwierdzał, że jest dziś zimno i znikał w rufowej nadbudówce, którą nazywał kasztelem. Poza tym niewiele się działo. Statek zapewne pozostawił już wyspę daleko w tyle. Nie było jej widać, tylko jak sięgnąć okiem, morze. Falująca, bezbrzeżna płaszczyzna. Nawet chmury nie pojawiły się na niebie. I tak do samego wieczora.

     Statek wciąż płynął na wschód…

     Następny dzień niewiele różnił się od poprzedniego. Wciąż płynęliśmy na wschód. Tylko trochę chmur pojawiło się na niebie. Ale nic, co popsułoby pogodę. Prawie cały dzień przesiedzieliśmy na pokładzie, wypatrując na horyzoncie czegokolwiek, co zakłóciłoby jednostajny krajobraz. Nie zauważyliśmy absolutnie nic.

     - Lubię morze – mruknąłem do Lydii. – Ale nie na długo. Jest piekielnie nudne.

     Usłyszał mnie stojący przy sterze Altmer i roześmiał się w głos.

     - Oby jak najdłużej wiało nudą – odparł ze śmiechem. – Uwielbiam się nudzić na morzu. Oby tylko nie dostarczyło nam rozrywki!

     Roześmialiśmy się wszyscy troje. Potem poszliśmy coś zjeść – znowu ta sama, nie doprawiona kasza z kawałkami mięsa – i z powrotem na pokład, wytrzeszczać oczy, w poszukiwaniu lądu, albo żagla. Nie dostrzegliśmy niczego. Jak okiem sięgnąć, wodna pustynia. I tak do samego wieczora.

     Dopiero trzeciego dnia coś się zmieniło. Wprawdzie „Dreugh” wciąż płynął wschodnim kursem, ale kapitan nieco częściej pojawiał się na pokładzie.


     - Muszę pilnować położenia statku – uśmiechnął się do nas, choć głowę dałbym, że uśmiech ten bardziej skierowany był do Lydii niż do mnie. – Właśnie opływamy Morrowind od północy. Zbliżamy się do Tel Thenim. Gdy ją miniemy, skręcimy na południe. Wreszcie zrobi się cieplej.

     - Tel Thenim? – spytała Lydia. – To jakaś wyspa?

     - Właściwie miasto, ale na wyspie – odparł. – Jedno z niewielu ocalałych po wybuchu Czerwonej Góry.

     - Brzmi jak nazwa miasta Telvannich – dodałem. – Też zabudowana grzybami?

     Kapitan potwierdził.

     - Północny wschód to ziemie Telvannich. Tu prawie wszystkie osady wykonano z grzybów.

     - A Sadrith Mora? – przypomniałem sobie nazwę rodzinnej posiadłości Nelotha. – To też gdzieś tutaj?

     Kapitan pokręcił głową.

     - Sadrith Mora leżało na małej wyspie, na wschód od wielkiej wyspy Vvardenfell – wyjaśnił. – Tam jest cały archipelag niewielkich wysepek, między Vvardenfell, a stałym lądem. Ale tam po wybuchu prawie nic nie zostało.

     - A to, jak mówiłeś, Tel Thenim leży na krańcu Vvardenfell?

     Kapitan spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Ależ skąd – odparł. – To na stałym lądzie. – Vvanderfell już dawno zostawiliśmy z tyłu.

     - Szkoda że nie wiedziałem – mruknąłem. – Chciałbym kiedyś zobaczyć to miejsce. Choćby z daleka.

     - I tak nic byś nie zobaczył – odrzekł Cronus. – Za daleko. Jeśli cię to interesuje, zapraszam do siebie. Zerkniesz sobie na mapy.

     Skorzystałem z zaproszenia. Lydia również była ciekawa szczegółów. Kabina kapitana była urządzona schludnie i przytulnie. I funkcjonalnie. Była ciasna, jak wszystkie pomieszczenia na statku, ale za to wypełniona słonecznym światłem, wpadającym przez oszkloną rufę. Nie było tu hamaka, tylko solidne, drewniane łóżko, przyśrubowane do podłogi. Widać, kapitanowi kołysanie nie przeszkadzało. Obok stał spory stół, którego blat skonstruowano w sposób tak przemyślny, że można go było składać, opuszczając płyty po bokach. Kapitan otworzył jedną z niezliczonych tutaj szafek i wyciągnął gruby rulon papieru, po czym rozłożył go na stole. Pochyliliśmy się nad mapą.

     - Oto północno-wschodnia część kontynentu. Tu mamy Morrowind – zakreślił palcem.

     Morrowind wyglądało jak dwie dłonie, połączone w nadgarstkach i skierowane na północ, obejmujące z obu stron wielką wyspę Vvardenfell, tworząc Morze Wewnętrzne, otwarte jedynie od północy. Ją samą ze wszystkich stron otaczały archipelagi drobnych wysepek. Lądowa część Morrowind graniczyła od zachodu aż z trzema krainami – na północy ze Skyrim, bardziej na południe z Cyrodiil i na południu z Czarnymi Mokradłami, ojczyzną Argonian. Od tych krain oddzielał ich długi łańcuch gór Velothi. Z pozostałych stron oblewało je morze.

     - To Solstheim – Lydia pokazała okrągłą wyspę, która w porównaniu do reszty wydała mi się niezmiernie mała. – Myślałam, że jest większa. Zawsze mówiono mi, że to duża wyspa.

     - Całkiem spora – odrzekł kapitan. – Po prostu bywają większe. A gdy spojrzysz na całe Morrowind…

     - Kawał lądu – przyznałem. – Chyba większy niż Cyrodiil.

     - Nigdy tego nie liczyłem – zaśmiał się Cronus. – Ale jakby dobrze policzyć i pomierzyć te wszystkie wysepki, pewnie tak by to właśnie wyszło. My jesteśmy tu – wskazał na północny wschód.
Podążyliśmy wzrokiem za jego palcem. Potężny półwysep, okalający Vvardenfell od wschodu, skierowany był na północ. U jego krańca leżała duża wyspa, na której widniała kropka, opisana jako Tel Thenim. „Dreugh” zbliżał się do jej północnego brzegu.

     - Niedługo powinna być widoczna – dodał. – Miniemy ją dość blisko, więc ujrzymy zarys lądu. I zaraz skręcimy na południe. Już jutro pod wieczór powinno zrobić się zauważalnie cieplej.

     - A jaki ląd ujrzymy w następnej kolejności – spytała Lydia.

     Kapitan wskazał niewielki półwysep, odstający nieco na wschód.

     - Necrom – odrzekł. – Jak widzisz, to najdalej na wschód wysunięta kontynentalna część Tamriel. Ujrzymy ją pojutrze, wczesnym rankiem.

     - Dlaczego płyniemy tak daleko od lądu? – spytałem. – Ze względu na mielizny?

     - Na wschodzie nie ma wielu mielizn – odparł kapitan. – Morze tutaj jest głębokie, więc moglibyśmy płynąć bliżej brzegu. Ale po co? To znacznie wydłużyłoby drogę. Statek, tam gdzie może, płynie w linii prostej.

     I przy tych słowach chwycił srebrny sztyfcik i nakreślił prostą linię, łączącą wschodni cypel mijanej wyspy z najbardziej na wschód wysuniętą częścią półwyspu. Pokiwałem głową. To w końcu nie była wycieczka krajoznawcza, tylko rejs handlowy i czas miał dla niego kolosalne znaczenie. Przez głowę jednak przeszła mi myśl, żeby któregoś dnia wynająć statek i załogę tylko po to, by zwiedzić dalekie kraje. Byłem człowiekiem bogatym. Pewnie byłoby mnie na to stać. W ostateczności mogę nawet kupić okręt. Może jeszcze nie teraz, ale nasz majątek wciąż rósł. Może kiedyś…

     Na razie postanowiliśmy coś zjeść, a potem wrócić na pokład. Cronus z podziwem pokręcił głową.

     - Że też chce wam się tam marznąć – mruknął. – Za dwa dni, to rozumiem, ale teraz? Ziąb tam taki, że ręce grabieją.

     - Skąd jesteś – spytałem.

     - Z Anvil – odparł.

     - Złote Wybrzeże – uśmiechnąłem się. – Piękna kraina. Cóż, ja pochodzę z okolic Brumy, więc do mrozu i wiatru jestem przyzwyczajony. Wystarczy mi cieplejszy płaszcz i mogę stać tam przez cały dzień.

     Wskazałem na płaszcz kultysty, który miałem narzucony na ramiona.

     - A ja ze Skyrim – uśmiechnęła się Lydia. – Dla mnie na pokładzie jest całkiem przyjemnie.

     - Czasami zazdroszczę Nordom ich odporności na zimno – Cronus skłonił się Lydii z galanterią. – Mam w załodze kilku takich zuchów, co nie boją się mrozu. Wszyscy są Nordami.

     W doskonałych humorach opuściliśmy kajutę kapitana. Stanęliśmy na górnym pokładzie, wypatrując lądu po prawej stronie. I wkrótce go dostrzegliśmy, choć marynarz na maszcie – Nord, a jakże – obwieścił go długo przedtem, zanim udało nam się go dostrzec.

     Kapitan pojawił się na pokładzie natychmiast po okrzyku marynarza. Wkrótce na pokład wyszła większa część załogi. Zajęli stanowiska. Szykowała się zmiana kursu.

     Zwrot przebiegł sprawnie i szybko. Padło kilka niezrozumiałych komend, pociągnięto kilka lin, kilka innych poluzowano i wciąż jeszcze nisko wiszące słońce przesunęło się na lewą stronę, tak że świeciło teraz na dziób i lewą burtę. Statek też zauważalnie przechylił się na lewo i zaczęło nim trochę mocniej kołysać.

     - Po południu skorygujemy kurs i popłyniemy prosto na Necrom – odezwał się kapitan. – A na razie możecie z daleka podziwiać Morrowind.

     Było wprawdzie daleko, ale można było dostrzec szczegóły lądu. Słońce błyszczało na południowym wschodzie, zatem brzeg wyspy oświetlało z lewej strony. Przy ostrym, bocznym oświetleniu można wyraźnie dostrzec nawet niewielkie obiekty. Dlatego udało nam się, oprócz skał i niewielkich połaci lasów, wypatrzeć także kilka zabudowań. Choć na podziwianie architektury istotnie było za daleko.


     Następny dzień był nudny – dosłownie i w przenośni. Dookoła wodna pustka, a kołysanie znacznie się nasiliło. Źle to znosiłem, Lydia również. Straciliśmy apetyt i bez przerwy odczuwaliśmy nudności. Ja sam kilkakrotnie musiałem przechylić się przez burtę i wypompować z siebie całą zawartość żołądka, choć wydawało mi się, że i bez tego jest całkiem pusty. Lydia znosiła to trochę lepiej, ale i jej twarz, zwykle dość blada, stała się jeszcze bielsza. Czułem się słaby, wciąż było mi zimno i kręciło mi się w głowie. Z trudem stałem na nogach.

     Ze strony marynarzy nie doczekaliśmy się współczucia. Patrzyli na nas rozbawieni i niejeden rzucał przy nas jakąś uwagę o lądowych szczurach, którą zapewne uważał za dowcipną. Co gorsza, pozostali też musieli ją za takową uważać, bo po każdej z nich rozlegały się śmiechy. I to nie przytłumione.

     Większość dnia spędziłem pod pokładem, nie mając siły zwlec się z hamaka. Tam dało się wytrzymać, bo hamak kołysał się zgodnie z ruchem statku i trochę go niwelował. Mimo to, zapewne i tam zanieczyściłbym pomieszczenie, gdyby nie to, że już naprawdę nie miałem czym.

     Po dniu przyszła równie koszmarna noc i równie koszmarny dzień. A potem morze oszalało. Zerwał się silny wiatr i choć do ładowni światło słoneczne nie dochodziło, przysiągłbym, że widzę błyskawice. Zobojętniałem już na wszystko. Śmierć powitałbym jak wybawicielkę. Co chwila zapadałem w gorączkowy sen. Zatraciłem zdolność odróżniania snu i jawy. Koszmary mieszały mi się z rzeczywistością, równie okropną, a może i gorszą. Nie wiem sam, jak długo to trwało. Wydawało mi się, że całą wieczność. Pewnej nocy poczułem, że koniecznie muszę się chociaż napić wody, bo w gardle miałem strasznie sucho. Siłą woli wywlokłem się na pokład i odetchnąłem świeżym powietrzem. Poczułem się trochę lepiej, ale drżałem z zimna. Choć statkiem wciąż kołysało, wydawało mi się, że nieco lżej niż poprzednio. Musiałem się chwycić nadburcia, bo ledwo stałem na nogach.

     - Gdzie jesteśmy? – spytałem wysokiego Norda, stojącego przy sterze.

     Musiałem powtórzyć, bowiem ze słabości mówiłem tak cicho, że mnie nie dosłyszał.

     - Zbliżamy się do Archon – odparł. – A raczej do okolic Archon, bo miasto nie leży nad morzem.

     Nic mi ta nazwa nie mówiła. Zerknąłem w prawo. Widziałem niewyraźnie, ale udało mi się dostrzec w oddali jakieś światło.

     - To światło miasta?

     - A skąd – wzruszył ramionami. – Pewnie jakaś rybacka osada. Albo przystań…

     - Jesteśmy tak blisko brzegu?

     Skinął głową.

     - W dzień byłoby widać wyraźnie. Niestety, rankiem znowu oddalimy się od lądu. Ale na krótko. Teraz częściej będziemy widywać ląd.

     Próbowałem sobie przypomnieć mapę Morrowind i zorientować się, w którym miejscu możemy się znajdować. W końcu spasowałem.

     - To wyspa czy kontynent? – spytałem.

     - Stały ląd – odparł. – Ostatnią większą wyspę minęliśmy wieczorem. Następna dopiero na Morzu Topal, niedaleko Cyrodiil.

     - Którego dziś mamy?

     Roześmiał się, ale podał datę. Aż uniosłem brwi.

     - To tak długo to trwało?

     Okazało się, że od momentu wypłynięcia z portu minął już tydzień. To co wziąłem za wybrzeże Morrowind było w rzeczywistości Argonią – Czarnymi Mokradłami. Byliśmy znacznie dalej na południe niż myślałem. Musiałem stracić przytomność na dłużej niż mi się wydawało. Nic dziwnego, że ledwo stałem.

     - Zjedz coś – doradził marynarz.

     Z obrzydzeniem potrząsnąłem głową.

     - Zmuś się, bo do Cyrodiil dowieziemy tylko twoje zwłoki!

     Uparcie odmówiłem. Ledwo dałem rady napić się wody, a i tak czułem, że i ona podchodzi mi do gardła.

     - Musisz mieć czym rzygać – nalegał. – Wiem, to nic przyjemnego. Ale trzeba. Raz, drugi, czy może i trzeci zwrócisz to wszystko, ale trzeba uparcie jeść. W końcu się przyjmie a ty poczujesz się lepiej.

     Nie odpowiedziałem, ale choć robiło mi się niedobrze na samą myśl o jedzeniu, postanowiłem posłuchać jego rady. Może uda mi się zjeść jakiegoś sucharka. Zszedłem do ładowni. Właściwie to się do niej wturlałem, bo nie dałem rady utrzymać się na stromych schodach. Tam postanowiłem pomóc sobie Magią Przywracania. Trochę pomogło. Przywołałem więc Uzdrawiający Dotyk i rzuciłem porcję magii w stronę Lydii, ciężko oddychającej w koi obok. Otworzyła oczy.

     Minęło trochę czasu, zanim daliśmy radę wywlec się na pokład. Zjedliśmy po sucharze, maczanym w winie. I rzeczywiście, pierwsze suchary poszły za burtę, ale pomny rady marynarza spróbowałem jeszcze raz. Tym razem posiłek pozostał w żołądku. I naprawdę poczułem się lepiej!

     Tymczasem po lewej stronie niebo zaczęło jaśnieć. Wypiliśmy jeszcze po kilka łyków wina. Aż dziwne, ale zaszumiało nam w głowach, jakbyśmy wychylili po całym dzbanie. Cóż pusty żołądek i osłabienie. Mimo wszystko uznaliśmy, że lepiej będzie się położyć. Zeszliśmy na dół.

     Tym razem spałem spokojniej. Wciąż jeszcze było to na granicy jawy i snu, ale pozwoliło nabrać sił. Minęło południe, gdy Lydia obudziła mnie, pytając jak się czuję.

     - Lepiej – zapewniłem.

     - Zjesz coś?

     Poczułem nagle głód. To dobry objaw. Lydia podała mi menażkę z bogato okraszoną kaszą. Zapach podrażnił moje podniebienie.

     Nie chciało mi się wierzyć, że to ta sama nie doprawiona kasza, jaką rozdawano tu codziennie. Smakowała mi jak nigdy. Bujanie nie ustawało, ale nie wywoływało to już u mnie torsji. Lydii też wróciły rumieńce. Wyszliśmy na pokład.

     - O, jednak żyjecie! – roześmiał się Cronus. – A my już tu chcieliśmy się zabierać za szycie całunów!

     - Ale śmieszne – zgrzytnąłem zębami. – Już wiem, dlaczego ta podróż była taka tania.

     Roześmiał się w głos i poufale klepnął mnie w plecy.

     - Skoro przeżyłeś, nie jest źle! Każdy szczur lądowy przez to przechodzi, zanim zamieni się w wilka morskiego. Właśnie dostałeś pierwszą lekcję.

     - Mam nadzieje że ostatnią – westchnąłem. – Ledwo żyję.

     Kapitan polecił mi pójść do kambuza i poprosić o dwa kubki grogu. Zapewnił, że skoro już powstaliśmy z martwych, powinno nam to pomóc.

     - Czego?

     - Czego, czego… - przedrzeźniał mnie z wesołymi ognikami w oczach. – Zobaczysz!

     Postąpiłem zgodnie z jego radą. I nie wiadomo, co było gorsze – grog, czy morska choroba. Nie chodzi o smak. Napój był gorący, aromatyczny, słodkawy i pachnący miodem i korzeniami. W smaku całkiem przyjemny, choć ostry. Ale palił w gardle i odbierał dech. Wydawało mi się, że wlewam w siebie płynną lawę. Zakręciło mi się od niego w głowie. Ale rzeczywiście, dodał mi sił i animuszu. Zrobiło mi się ciepło, po raz pierwszy od wielu dni.

     Przez cały dzień dochodziliśmy do siebie. Stopniowo wracał nam apetyt, a wraz z nim siły. Ląd po prawej stronie zniknął wkrótce, a statek znów zmienił kurs, co poznałem po położeniu słońca. Wieczorem oświetlało już nie tylko prawą burtę, ale i część dziobu. Płynęliśmy na południowy wschód.

     Przez następne kilka dni wciąż mieliśmy po prawej ląd. To znikał w oddali, to znów się przybliżał, ale prawie cały czas był widoczny. Statek kilkakrotnie zmieniał kurs. Płynęliśmy teraz na zachód, aż pewnego ranka „Dreugh” skręcił na północny zachód. Wpłynęliśmy na Morze Topal. Kołysanie od razu się uspokoiło. Teraz było delikatne, choć wyczuwalne. Jednocześnie statek trochę zwolnił. Wiatr był tu wyraźnie słabszy, no i szliśmy częściowo pod wiatr.

     Od tego czasu Lydia nie odstępowała kapitana Cronusa, który wydawał się być tym faktem zachwycony. Zadawała mu mnóstwo pytań, na które starał się odpowiadać rzeczowo i dokładnie. Na pytanie, jak wielkie jest Morze Topal, uśmiechnął się.

     - To zwyczajowa nazwa. Topal jest właściwie zatoką.

     - I Leyawiin leży nad tą zatoką?

     - Nie do końca. Leyawin leży nad zalewem Dolny Niben, trochę dalej w głąb lądu.

     - To ten zalew jest tak głęboki?

     - To spory zalew – odparł Cronus. – Sięga aż do Cesarskiego Miasta. W okolicach Leyawiin jest najwęższy i najpłytszy, a i tak mogą tam wpłynąć pełnomorskie statki. Trochę ciasno, ale dają radę.

     - Niesamowite…

     - Wpływają nawet do Cesarskiego Miasta – odrzekł Cronus. – I to nie jakieś małe barkasy, tylko pełnomorskie galeony, większe niż ten.

     - Cesarskie Miasto jest pełnomorskim portem – dodałem. – W dodatku chyba największym w całym Cyrodiil.

     - A Leyawiin?

     - Do niedawna w ogóle portu tam nie było – odparł Cronus. – Tylko przystań. Trochę ją rozbudowano i teraz jest, choć niewielki.

     - Nigdy nie byłem w Leyawiin – przyznałem. – Wiem o mieście tyle, co z książki. I to starej, z czasów Kryzysu Otchłani.

     - No, to się zdziwisz! – roześmiał się. – Miasto rozrosło się od tego czasu. Może nie samo miasto, ale poza murami powstało wiele zabudowań. I jest wreszcie port z prawdziwego zdarzenia. Niewielki, ale funkcjonalny. Do tej pory, żeby dostarczyć towary, trzeba było płynąć aż do Bravil.

     - A w Bravil jest duży port? – spytała Lydia.

     - Miasto samo jest portem – odparłem. – Byłem tam kiedyś. Bardzo przypomina Pękninę. Przez środek miasta płynie kanał i mogą tam wpłynąć statki. Nawet zabudowa podobna.

     - Bravil mocno podupadło, po zbudowaniu portu w Leyawiin – przyznał Cronus. – Niewiele się tam dzieje. Większe ładunki wygodniej rozładować w Cesarskim Mieście.

     - Chciałabym to zobaczyć…

     - Przecież zobaczysz – otoczyłem ją ramieniem. – Już wkrótce.

     Rankiem następnego dnia ogarnęło mnie wzruszenie. Stałem na dziobie i wpatrywałem się w ląd przed nami. Zbliżał się wolno, niezauważalnie. Najpierw był po prostu ciemną smugą, przypominającą chmurę. Potem rozrósł się na boki i poszarzał, by po jakimś czasie zacząć nabierać kolorów. Najpierw zdał mi się błękitny, potem stopniowo zaczął zielenieć. Po raz pierwszy od niemal trzech lat, kiedy to po raz ostatni odwiedziłem swój dom, ujrzałem Cyrodiil. Ziemię, która mnie zrodziła. Jakbym ujrzał dawno nie widzianą matkę.

     Oczywiście, nasza podróż musiała przebiegać przez Brumę i moją rodzinną wioskę. Wiedziałem, że zostaniemy tam dłużej, w domu moich rodziców, których nie widziałem już tak dawno. A zanim to nastąpi, czeka mnie jeszcze nostalgiczna podróż po całej krainie – od najbardziej na południe wysuniętego skrawka lądu, aż do gór Jerall na północy, które stanowiły granicę ze Skyrim. Pokażę swojej żonie stolicę, pałac cesarza, Wieżę z Białego Złota i dobrze zachowane ayleidzkie ruiny, wciąż piękne i malownicze, pomimo zniszczeń, jakich dokonał czas. Zaprowadzę ją do świątyni Akatosha, gdzie wciąż wznosi się dumnie monumentalna statua boga-smoka, która jeśli wierzyć legendom, była skamieniałym awatarem cesarza Martina Septima. Przypomnę jej Brumę, miasto Nordów, które dotąd widziała tylko raz. I przede wszystkim przepiękne, gęste lasy, szeleszczące liśćmi, nie igłami.

     Usłyszałem czyjeś delikatne kroki za plecami. Nie musiałem odwracać głowy, by wiedzieć kto to. Wkrótce objęły mnie dwa ramiona i dwie smukłe dłonie legły na mojej piersi.

     - Całe Cyrodiil jest takie zielone? – spytała Lydia.

     - Prawie całe – odparłem. – Tylko na północy, w górach, jest białe. Zresztą. sama zobaczysz to na własne oczy.

     - Nie mogę się doczekać – szepnęła mi do ucha. – Chodź, musimy się przygotować do zejścia na ląd.

     Z trudem oderwałem oczy od lądu i podążyłem za nią do ładowni. Postanowiliśmy włożyć zbroje, by nie targać niezgrabnego tobołu. Z trudem też przekonałem Lydię, że nie należy pod nią wkładać bluzy.

     - Koszula zupełnie wystarczy – zapewniłem. – Jesteśmy w Cyrodiil. Tobie pewnie nawet w samej koszuli będzie za gorąco.

     Spakowaliśmy nasze rzeczy i wytargaliśmy je na pokład. W międzyczasie „Dreugh” zbliżył się do lądu na tyle, że było widać nawet pojedyncze drzewa.

Cyrodiil, zalew Dolny Niben. W oddali widoczne mury miasta Leyawiin. Ten właśnie widok zapewne tak bardzo wzruszył naszego bohatera

     Wkrótce wpłynęliśmy do czegoś, co wyglądało jak szerokie ujście wielkiej rzeki. W oddali majaczyły wysokie mury miasta, nad którymi górował zamek. Serce biło mi jak oszalałe. Jeszcze trochę, jeszcze chwila i będę w domu!

     Wkrótce statek sprawnie przybił do drewnianej kei pod murami miasta. Uścisnęliśmy ręce załodze i pożegnaliśmy się z nimi. Rzucono cumy, a potem drewniany trap. Lydia wyszła pierwsza, ja za nią. Gdy tylko dotknąłem stopą lądu, w oczach pojawiły mi się łzy wzruszenia. Nie mogłem się oprzeć. Zdjąłem rękawicę i schyliłem się do ziemi. Dotknąłem całą dłonią ciepłego, nagrzanego od słońca gruntu. Wziąłem w garść trochę czarnego, pachnącego wodorostami piasku, jakby było to czyste złoto.

     - Cyrodiil – szepnąłem przez ściśnięte gardło. – Wróciłem do domu…