sobota, 9 grudnia 2023

Rozdział XV - Niespodziewane spotkanie

     Miał to być dzień odpoczynku, ale spędziłem go bardzo pracowicie. Łuk Katrii zafascynował mnie swą niespotykaną konstrukcją i nie umiałem usiedzieć na miejscu. Postanowiłem zbudować podobny, z kości smoka, wzorując konstrukcję na Zefirze. Smoczej kości miałem dość, podobnie jak dobrego drewna i sprężystego księżycowego kamienia, którego sztab również postanowiłem użyć, dla usztywnienia. Na razie chciałem sobie przygotować materiał na majdan.

     Majdan to środkowa część łuku, za którą się łapie i do której przykłada się strzałę. Zefir miał ją tak ukształtowaną, że idealnie leżała w dłoni, opierając się o jej wnętrze. Przy czym uchwyt ten był lekko wybrzuszony do tyłu i tak pochylony, że trzymająca ręka znajdowała się w naturalnej pozycji i w ogóle się nie męczyła. Ponad uchwytem, dokładnie w połowie długości całego łuku, znajdowało się miejsce, do którego przykładano strzałę. Znajdowało się tam niesymetryczne wybranie z lewej strony, dzięki czemu strzała znajdowała się w osi cięciwy. Miało to ogromny wpływ na celność, bowiem poprawka w lewo, którą musiał uwzględniać przy strzale każdy strzelec, była znacznie mniejsza, prawie żadna. Dodatkowo, umieszczono tam wystające, metalowe oparcie pod strzałę, po którym mogła się ona ześlizgnąć, nie zaczepiając piórkami o żaden element. Mało tego, powyżej wystawał mały, metalowy pręcik, zakończony kółkiem, który bardzo ułatwiał celowanie. Podłużne ułożenie poszczególnych warstw materiału zapewniało majdanowi sporą sztywność. Ta część prawie nie odkształcała się pod wpływem naciągnięcia cięciwy. Co innego ramiona. Te były płaskie, zbudowane również z cienkich, naprzemiennych pasków drewna i metalu, ale ułożonych poprzecznie. U nasady grubsze, na końcach cieńsze, dzięki czemu zginały się równomiernie na całej długości. A końcówki miał wywinięte do przodu, dzięki czemu cięciwa w ostatniej fazie strzału nawijała się na ramiona, skracając swoją długość czynną i w ten sposób przyspieszając strzałę jeszcze bardziej. Co za cudowna broń! Uzyskiwała większą prędkość strzały przy tej samej sile naciągu! Niesamowite…

     Ale zanim zabiorę się za ramiona, minie trochę czasu. Na razie zabrałem się za sklejenie masywnego kloca kompozytu, z przeznaczeniem na majdan. Masywnego, nie znaczyło jednak ciężkiego, jako że materiały, jakich użyłem, same w sobie były bardzo lekkie.

     Na początek próbowałem uwarzyć świeży klej kostny, za co zostałem wygnany przez Lydię do kuźni naszej przyjaciółki Adrianne, która na szczęście nie miała tak wrażliwego nosa. Cóż, na świeżym powietrzu zapach warzonego kleju nie drażnił tak bardzo, jak w zamkniętej izbie. Nie da się ukryć, że cuchnęło to jak wielkie nieszczęście. W czasie gdy mączka kostna w kociołku zamieniała się w przednie lepiszcze, ja zacząłem wykuwać paski rafinowanego księżycowego kamienia. Trwało to trochę, bowiem chciałem rozklepać je na naprawdę cienkie blaszki. Do pocięcia smoczej kości na cienkie listwy potrzebowałem już pomocy Adrianne. Smocza kość, przy swej lekkości, jest niezwykle mocna i trzeba było naprawdę się napracować, aby ją pociąć.

     - Co to będzie przy ramionach? – roześmiała się moja sąsiadka. – Wspominałeś, że tamte paski muszą być dłuższe i cieńsze.

     - Fakt, roboty przy tym będzie sporo – odparłem. – Ale na razie skupię się na tym. Ramiona zrobię z żeber. Mam kilka, nadadzą się.

     Słońce już się zaczynało czerwienić, gdy starannie posmarowane klejem, ułożone naprzemiennie elementy ułożyłem w jeden stosik przy pomocy kilku stalowych, śrubowych, ręcznych imadeł, ścisnąłem je mocno pomiędzy dwiema grubymi deskami, w jeden, solidny blok, z którego zamierzałem wyrzezać później majdan mego wspaniałego łuku. Adrianne obiecała mi, że jutro po południu, gdy klej już dobrze zwiąże, zdejmie ściski i przechowa mi tę bryłę do naszego powrotu. Taka sąsiadka to skarb!

     Rano wyruszyliśmy do Ivarstead. Dotarliśmy bez przygód, późnym popołudniem. Zakwaterowaliśmy się, oczywiście w gospodzie Wilhelma, który bardzo ucieszył się na nasz widok. Wkrótce dołączyli do nas starzy przyjaciele: Klimmek, Gwilin i Temba. Od tej ostatniej dowiedziałem się, że w okolicach znów grasują niedźwiedzie i przydałoby się je trochę przetrzebić.

     - Zanim dobiorą się komuś do skóry – dodała. – Zwłaszcza jeden samiec zrobił się zuchwały. Wielki jak góra.

     Porozumieliśmy się z Lydią wzrokiem.

     - Nie spieszy nam aż tak bardzo – odparłem. – Jeden dzień możemy zmarudzić. Gdzie mogę spotkać tego olbrzyma?

     Okazało się, że niedaleko, za mostem. Rzeczywiście blisko. Zuchwały niedźwiedź, grasujący tak blisko ludzkich sadyb, to już było poważne niebezpieczeństwo. Atak na ludzi był tylko kwestią czasu. Wstałem więc i postanowiłem pójść tam jeszcze za dnia, aby obejrzeć sobie ślady.

     Istotnie, w pobliżu skał szybko natrafiłem na niedźwiedzi trop. Zostawiły je co najmniej dwie sztuki, w ty jedna naprawdę spora. Świadczyły o tym zarówno głębokość śladów, jak i odległości między nimi. Zagrała we mnie uśpiona ostatnimi czasy myśliwska żyłka. Postanowiłem zasadzić się na nie jeszcze tej nocy.

     Słońce już zachodziło za lasem, gdy zająłem wygodne miejsce na wysokiej skale. Wprawdzie niedźwiedź zdołałby się na nią wspiąć – ten zwierz jest o wiele zręczniejszy, niż ludzie przypuszczają, patrząc na jego ociężałą sylwetkę – ale zabrałoby mu to trochę czasu i zdążyłbym wpakować mu kilka strzał. Przygotowałem sobie strzały orkowe, zatrute śnieżnym jadem, najlepsze do polowania. Zaczęło się oczekiwanie.

     Najpierw ucichły ptaki. W oddali błyszczały światła Ivarstead i od czasu do czasu dochodziło stamtąd przygłuszone szczekanie psa. Po lesie zaczęły rozchodzić się szmery, wywoływane przez różne, drobne stworzenia: jeże, myszy i króliki. W gęstwinie usłyszałem też przechodzącego jelenia, znaczącego swą drogę charakterystycznym stukiem poroża o gałęzie. Poza tym, spokój. Ten niesamowity spokój, który tak lubiłem, gdy siadałem na podobnym stanowisku i polowałem na zasiadkę. Spojrzałem w górę, podziwiając gwiazdy. Żaden z księżyców jeszcze nie pojawił się nad górami, ale srebrna łuna już rozjaśniła niebo na wschodzie.

     Co jakiś czas przeczesywałem okolicę Wykryciem Życia. Zrazu pokazały mi się drobne poświaty, wywołane przez króliki, jeże i jakiegoś większego ptaka, nocującego na pobliskiej gałęzi. Poza tym, nic większego nie pojawiło się w okolicy.

     Już zamierzałem dać sobie spokój na dziś, gdy przy kolejnym użyciu zaklęcia, w oddali pojawiła się błękitna poświata jakiejś postaci. Rzuciłem zaklęcie jeszcze raz – znów się pojawiła. Wydawało mi się, że to człowiek. Nadchodził od strony wąwozu, który wiódł do Helgen.

     - Laas! – krzyknąłem.

     Wokół zajarzyły się purpurowe poświaty. Krzyk nie rozróżniał bowiem istot przyjaznych i wrogich i wszystkie zaznaczał podobnie. Jego efekt trwał za to dłużej. Skupiłem uwagę na tej jednej poświacie. Tak, bez wątpienia był to człowiek. Szedł powoli i ostrożnie, chyba nawet się skradał. Znajdował się jeszcze dość daleko, jakieś półtora strzału, może mniej, od mojego stanowiska, gdy przystanął i znieruchomiał. Kto to może być? Czyżby jakiś zbój zasadzał się na podróżnych? Niemożliwe, wtedy przyszedłby w dzień. Przeleciała mi przez głowę również myśl, że mógłby to być jeden ze skrytobójców, z Mrocznego Bractwa, którzy z niewiadomych przyczyn na mnie polowali. Kilkakrotnie musieliśmy już odpierać ich ataki, a przy każdym znajdowaliśmy list z instrukcjami, upewniającymi nas, że chodziło właśnie o mnie. Nie wiedziałem, kto ich nasyłał. Czyżby jakaś zemsta za Ulfrica? Albo za zabójców z Morag Tong, którym udaremniliśmy zamach w Kruczej Skale? Myśli te jednak szybko zarzuciłem. Zaklęcie bowiem nie pokazałoby mi na niebiesko ani zbója, ani skrytobójcy. Takie indywidua pokazywało na czerwono. Najprawdopodobniej więc był to myśliwy, podobnie jak ja, polujący na zasiadkę. Może nawet zasadzający się na tego samego niedźwiedzia.

     Moją uwagę od tajemniczej postaci odwrócił dźwięk. Szelest, zrazu ledwo słyszalny, potem coraz głośniejszy. Od strony gór szedł jakiś większy zwierz. Rzuciłem zaklęcie i od razu go zobaczyłem. Nie było wątpliwości, to niedźwiedź. I to spory! Prawdopodobnie ten sam, którego ślady widziałem poniżej. Niedługo ciche posapywanie upewniło mnie, co do gatunku zwierzęcia. Wyraźnie szedł w moją stronę. A raczej kroczył jakimś przesmykiem w stronę owego domniemanego myśliwego, jednak idąc w tamtą stronę, musiał przejść obok mnie. Odczekałem chwilę, zanim rzuciłem zaklęcie. Był coraz bliżej. Zaraz będzie na strzał!

     Wstałem ostrożnie i nałożyłem strzałę. Kroki zwierza wciąż się zbliżały.

     - Laas – Yah – Nir!

     Użyłem wszystkich trzech słów Szeptu Aury, aby zatrzymać magiczną poświatę na dłużej. Tego Krzyku i tak nikt poza mną nie słyszał – wynikało to z jego magicznego charakteru – mogłem więc sobie na to pozwolić.

     Purpurowa poświata zapaliła się całkiem blisko. Jeszcze trochę, a drapieżnik mnie wyczuje!

     Napiąłem łuk. Celowałem krótko, w purpurową plamę światła, w miejsce, gdzie powinna znajdować się łopatka. Samego uderzenia grota nie usłyszałem, ale niedźwiedź głośnym rykiem zaznaczył trafienie. Magiczna poświata pokazała mi, że zwierz wspina się na tylne nogi. Drugi strzał oddałem, celując w miejsce, w którym powinno znajdować się serce.

     Rozległ się cichy ryk, a raczej sapnięcie. Niedźwiedź upadł i przez chwilę słyszałem jeszcze gorączkowy ruch, jakby niedźwiedź zwijał się w przedśmiertnym spazmie. Magiczna poświata zaczęła już blednąć. Wciąż jednak pokazywała mi żywe istoty w otoczeniu. Po chwili ta, pochodząca od niedźwiedzia zgasła. Czyli zwierz skonał.

     Nie dbając już o zachowanie ciszy, zlazłem ze skały i skierowałem się w stronę mojej zdobyczy. Po chwili usłyszałem inne kroki. Moje ucho, wyćwiczone w leśnej głuszy, powiedziało mi, że tajemnicza postać również ruszyła w moją stronę. Zatem niemal na pewno był to myśliwy, który po odgłosach domyślił się całego zajścia.

     Księżyc wyszedł już zza horyzontu i oświetlił wnętrze kotliny. Stanąłem nad ubitym drapieżnikiem. Był ogromny, choć widywałem już większe. Po zapachu poznałem, że to samiec i to nie pierwszej młodości. Mięso raczej nie będzie najlepsze i do niczego się nie nada, ale skóra pierwszorzędna. Zwłaszcza, że dziurki po strzałach były tylko dwie. Jednak nie ma mowy, by przewrócić go samemu na plecy. Przydałaby się pomoc przy oskórowaniu.

     Szelest kroków zbliżał się. Po chwili ujrzałem postać wysokiego mężczyzny, wyłaniającą się z mroku. Świecący jednak w moją stronę Masser – większy z księżyców – chował jego twarz w cieniu.

     - Moje gratulacje – odezwał się nieznajomy i uniósł prawą dłoń w pozdrawiającym geście.

     Skinąłem głową w podzięce.

     - Dwa tygodnie tropiłem tego niedźwiedzia – oświadczył, po czym dodał ze śmiechem – tylko po to, by teraz dowiedzieć się, że udało ci się go zabić w pojedynkę. Nie wiem, czy to z twojej strony odwaga, czy głupota.

     - Ty też jesteś sam – zauważyłem. – Jeśli moje postępowanie jest odwagą, to twoje również. A jeśli głupotą, no cóż – rozłożyłem ręce. – Jak widać, świat pełen jest głupców.

     Roześmiał się serdecznie i wyciągnął dłoń. Uścisnąłem jego prawicę.

     - Mam na imię Wulfhere – przedstawiłem się pierwszy, jak kazał obyczaj, gdy zorientowałem się, że nieznajomy jest ode mnie starszy.

     - Gunmar – odpowiedział. – Co cię tu sprowadza?

     - Gunmar? – poczułem ciepło, rozchodzące się po całym ciele. – Ten Gunmar?

     - Co masz na myśli, mówiąc „Ten Gunmar”? – spytał. – Czyżbyś o mnie słyszał?

     Roześmiałem się serdecznie.

     - Ten Gunmar, którego szukam już od dłuższego czasu – odparłem, po czym widząc jego zdziwioną minę, dodałem. – Isran polecił mi cię odszukać. Potrzebuje twojej pomocy.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy, które szybko ustąpiło miejsca ironii.

     - Isran – uniósł brwi. – Potrzebuje mojej pomocy? Własnym uszom nie wierzę.

     - Jednak to prawda – zapewniłem. – Wyraźnie powiedział mi, że mam odnaleźć Gunmara, łowcę trolli. To ty, prawda?

     - Ja – skinął głową. – Ale obawiam się, że jest już o kilka lat za późno. Żyję teraz własnym życiem i mam ważniejsze sprawy na głowie, niż humory Israna. Poza tym, on ze wszystkim sam daje sobie radę. Osobiście mnie o tym zapewniał. Do czego miałby potrzebować mojej pomocy?

     - Tak do końca nie wiem – przyznałem. – Wiem tylko, że chodzi o polowanie na wampiry.

     - Wampiry? – spoważniał. – Chodzi o wampiry?

     Skinąłem głową. On milczał przez chwilę, gładząc się po brodzie.

     - To… Cóż, to może nieco zmienić obrót spraw – zamruczał – Powiedz mi, co się dokładnie dzieje, bo zgaduję, że z nim współpracujesz.

     - Sami tego nie wiemy – wzruszyłem ramionami. – Ale wampiry szykują coś wielkiego. Mają Prastary Zwój.

     Gwałtownie wypuścił powietrze.

     - Na osiem bóstw! – jęknął i przewrócił oczami.

     Widać było, że ta wiadomość mocno go poruszyła. Przez chwilę skubał nerwowo wąsy, ale trwało to krótko. Spojrzał mi w oczy i skinął głową.

     - Dobrze, wysłucham Israna i zobaczę czy mogę jakoś pomóc – zdecydował. – Dokąd mam pójść?

     Zalała mnie fala radości. Czyli jednak nasza misja powiodła się!

     - Isran jest w Twierdzy Świtu.

     Gunmar pokiwał głową.

     - Taaaa… Więc jednak mu się udało – mruknął. – Pracował nad tym miejscem przez dwa lata. To była kompletna rudera. Jak to wygląda teraz?

     - Przyzwoicie – odparłem. – Wielka twierdza, choć wciąż wiele rzeczy wymaga naprawy. Ale miejsce wydaje się dobre. Odosobnione, o grubych, wysokich murach.

     - Nie wpuszczał do niej nikogo – westchnął Gunmar. –To była jego własna, mała forteca.

     - Nie jest mała – odparłem, ale Gunmar zignorował tę wypowiedź.

     - Cóż, zobaczę więc, co tam tyle czasu wyprawiał. A na razie – wskazał na niedźwiedzia –  potrzebujesz pomocy przy skórowaniu?

     - Pewnie – roześmiałem się. – Jestem gotów za nią zrezygnować z samej skóry. Nie jest mi do niczego potrzebna. Zabiłem go tylko dlatego, że zagrażał mieszkańcom Ivarstead.

     Gunmar początkowo nie chciał się zgodzić. Wiadomo, Nord, nie przyjmuje niczego bez zapłaty. W dodatku istotnie, skóra była wyjątkowa i sporo warta. Przekonałem go dopiero stwierdzeniem, że w takim razie ją zostawiam, bo jej nie potrzebuję, a szkoda brudzić sobie ręce. Przed takim argumentem uległ – szkoda mu było tak pięknej skóry. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy i zabraliśmy się za odzieranie. Poszło nam szybko – zaledwie dwa razy musiałem ponawiać zaklęcie. Cóż, wprawa dwóch wytrawnych myśliwych. Na moją sugestię odpoczynku w gospodzie Wilhelma, potrząsnął jednak głową, twierdząc, że musi najpierw odwiedzić swoje małe obozowisko, gdzie zostawił swoje manele. Potem upewnił się, że również zmierzam do Twierdzy Świtu.

     - Będziesz przechodził przez Pękninę? – spytał.

     - Na pewno.

     - To zapytaj o mnie w gospodzie. Może jeszcze tam będę.

     Zapewniłem go, że tak zrobię. Po czym uścisnęliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się. On w stronę wąwozu, ja do Ivarstead, którego światełka migotały mi w oddali.

*          *          *

     Tak się złożyło, że do Pękniny dotarliśmy dopiero późną nocą. Po drodze pokręciliśmy się trochę po Bthalft, znanym nam już miejscu, z którego znów musieliśmy wykurzyć kilkuosobową bandę zbójów. Nie znaleźliśmy jednak niczego, co sugerowałoby, że to miejsce jest w jakikolwiek sposób powiązane z Kuźnią Eterium. Ot, kamienny placyk, jakiś okrągły postument z resztkami filarów, które kiedyś zapewne go otaczały – nic ciekawego.

     Nazajutrz udałem się do gospody, w nadziei, że spotkam tam Gunmara. Nie było go w sali, więc spytałem o niego Keeravę.

     - A owszem – potwierdziła, gdy opisałem mu mojego nowego znajomego. – Nocował tu. Oboje tu nocowali.

     - Oboje?

     - On i jakaś Bretonka – odparła Argonianka. – Przybyli osobno, ale wynikało, że się znają, bo ona zaraz się do niego przysiadła. Wyruszyli razem.

     - Kiedy?

     - Niedawno, o świcie.

     Podziękowałem, po czym popędziłem do naszego domku.

     Lydii nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko się wyekwipowała i ruszyliśmy do Twierdzy Świtu, dobrze wyciągając nogi. Śladów na kamiennym trakcie nie zostawili, te ujrzeliśmy dopiero wtedy, gdy weszliśmy do kanionu. Były całkiem świeże.

     Isran nie próżnował w czasie naszej nieobecności. Zamek otoczony został solidną palisadą, a w ogrodzeniu tkwiła mocna brama, zbita z kilku warstw dębowych desek. Jedna z członkiń Obrońców, chyba jakaś nowa, bo nie widzieliśmy jej wcześniej, trzymała straż na platformie za palisadą i wpuściła nas dopiero, gdy usłyszała nasze imiona. Musiała być poinformowana, że Isran się nas spodziewa. Krętą dróżką doszliśmy do bramy. Uchyliłem skrzydło drzwi i wsunęliśmy się do środka.

Twierdza Świtu. Nowa palisada.

     Muszę przyznać, że to, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie. Na środku stołpu stali Gunmar i Sorine, a wejście do pozostałych komnat zasłaniała masywna krata, której wcześniej nie było. Zapewne Isran nie poprzestał na palisadzie i postanowił też naprawić wewnętrzne zabezpieczenia.

     Sorine uśmiechnęła się na nasz widok, Gunmar podniósł ramie w geście pozdrowienia, po czym zadarł głowę. Podążyłem za jego wzrokiem. Na galerii ponad nami stał Isran z tajemniczą miną.

     - Dobra, Isran, są już wszyscy – odezwał się Gunmar. – Możesz nam teraz wytłumaczyć, co to za cyrk?

     - Stójcie – Isran podniósł dłoń i zaczął nam się przypatrywać.

     Jednocześnie w stołpie stało się niezwykle jasno, aż musiałem zmrużyć oczy. Dosłownie został on zalany słonecznym światłem, skierowanym do środka przez jakiś system luster, zawieszony na górze, pod miejscem, w którym normalny stołp ma strop. Ten nie miał – był jak wielki komin.

     - Co ty robisz? – spytała Sorine. – O co chodzi?

     Głos Israna zabrzmiał dziwnie – na poły poważnie, na poły ironicznie.

     - Upewniam się, że nie jesteście wampirami – odparł. – Ostrożności nigdy za wiele…

     Gunmar wzruszył ramionami, Sorine prychnęła z dezaprobatą i zrobiła ruch, jakby chciała zawrócić. Jednak zatrzymał ją chrobot kraty, która zaczęła opadać, aby w końcu w całości skryć się pod posadzką. A ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Isran zwyczajnie chciał się pochwalić nową zabawką.

     - Witajcie w Twierdzy Świtu! – uniósł dłoń w pozdrawiającym geście.

     Nikt z nas nie zareagował, czekając na dalszy ciąg tego przedstawienia. Jego to jednak wcale nie speszyło.

     - Na pewno dane wam było słyszeć co nieco na temat tego, przeciw czemu walczymy – ciągnął. – Potężne wampiry, jakich jeszcze nie widzieliśmy. Poza tym – zrobił dramatyczną pauzę – mają Prastary Zwój. Jeśli ktokolwiek ma stanąć im na drodze, to musimy to być my.

     Ostatnie słowa wypowiedział innym tonem, jakby wypowiadał je ktoś skrajnie zmęczony. Słowom tym towarzyszył gest, który tylko pogłębił to wrażenie. Isran bowiem oparł się ramionami na poręczy i westchnął przeciągle. Może to właśnie sprawiło, że Sorine, która zapewne miała już na końcu języka jakąś ciętą ripostę, pohamowała się i spytała bardziej rzeczowo.

     - Wszystko dobrze – odrzekła – ale czy mamy jakiekolwiek pojęcie, na temat tego, co robić? Co teraz?

     Isran wolno pokiwał głową.

     - Dojdziemy do tego – zapewnił. – Na razie zapoznajcie się z okolicą. Sorine, na pewno znajdziesz miejsce, gdzie będziesz mogła popracować nad swoimi planami nowej kuszy. Gunmar, jest tu dość miejsca, żeby przetrzymać kilka trolli. Uzbrój je i przygotuj do walki.

     Po czym wbił wzrok we mnie.

     - W międzyczasie dowiemy się – powiedział wolno – dlaczego zjawił się tu wampir, który cię szukał!

     - Co takiego? – wyrwało mi się. – Szukał mnie wampir?

     Przyszło mi do głowy, że Sybilla Stentor mogła dowiedzieć się czegoś ważnego i szukała ze mną kontaktu. Ale szybko odrzuciłem tę myśl. Sybilla potrzebna była w Samotni i wątpliwe, by zawędrowała aż tutaj. Jeśli miałaby do mnie jakąś sprawę, prędzej przysłałaby mi list.

     - Chodźmy zamienić dwa słowa, dobrze? – odrzekł Isran rzeczowym tonem. – Tu, na górze. Jeśli mogę prosić, w cztery oczy – zerknął na Lydię.

     Wzruszyłem ramionami, ale skierowałem się do już otwartego przejścia i skręciłem na schody, wiodące na górę. Nie wiedziałem, dlaczego Isran chciał rozmawiać w cztery oczy. Przecież musiał wiedzieć, że przed Lydią nie mam tajemnic i opowiem jej wszystko tak czy tak.

Gunnar (z lewej) i Sorine w Twierdzy Świtu

     Doszły mnie echa rozmowy Sorine i Gunmara o jakimś Florentisie. Nie wiedziałem, kim on jest, ale akustyka w tej części zamku była doskonała i wyraźnie wszystko słyszałem.

     - Myślisz, że Florentis naprawdę rozmawia z Arkayem? – spytała Bretonka.

     - Nie jestem pewien – odparł Gunmar zamyślonym tonem. – Nigdy dotąd nie słyszałem o tym, żeby bóstwa zwracały się bezpośrednio do kogoś.

     - Myślisz, że zwariował?

     - Tego nie powiedziałem – odrzekł. – Zastanawiam się, czy nie chce zwrócić na siebie uwagi, ale co jakiś czas mówi rzeczy, które świadczą, że nie.

     - Chyba wszystkim nam odbiło, skoro tu jesteśmy, co? – roześmiała się Sorine, po czym podniosła głowę w stronę galerii, na którą właśnie się wdrapałem i dodała głośniej, nieco żartobliwym tonem. – Mam nadzieję, że dogadasz się z Isranem. Trzeba trochę czasu, by do niego przywyknąć!

     Isran tylko prychnął na te słowa, ale bez złości. Chyba przywykł do docinków pod swoim adresem. Gestem pokazał mi, abym poszedł za nim, po czym powiódł mnie do małej, zagraconej komnatki z resztkami sprzętów. I tu okazało się, że to nie on chciał rozmowy bez świadków. Wskazał głową na oczekującego mnie gościa. Wszedłem i stanąłem oniemiały. Z cienia wyłoniła się bowiem Serana.

     Wyglądała tak samo jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Na mój widok uśmiechnęła się nieśmiało, ale zaraz spoważniała, zerknąwszy na Israna. Od razu wyczułem, że się go boi. Isran zresztą nie pomagał jej w odzyskaniu równowagi. Stanął z boku, założywszy ręce na piersi i wbił w nią badawczy wzrok.

     - Ten wampir zjawił się tu, gdy cię nie było – oznajmił. – Zakładam, że to ten, którego udało ci się znaleźć w krypcie Dimhollow. Twierdzi, że ma ci coś bardzo ważnego do przekazania.

     Skinąłem głową.

     - Słucham więc – odezwał się ostrym tonem.

     Serana, nieco spłoszona opuściła wzrok, ale po chwili podniosła powieki i spojrzała na mnie. Odetchnęła głęboko, jak mówca przed ważną przemową.

     - Zapewne dziwi cię mój widok – odezwała się nieśmiało.

     Nie dało się ukryć, że zdumiała mnie jej obecność w Twierdzy Świtu, w której każdy z mieszkańców najchętniej widziałby ją martwą.

     - Co tu robisz?

     - Również wolałabym się tutaj nie zjawiać – zerknęła ukradkiem na Israna. – Ale mam do ciebie sprawę. To ważne, więc proszę, wysłuchaj mnie. Zanim twój przyjaciel straci cierpliwość…

     Isran chrząknął tylko groźnie. Serana trochę się spłoszyła, ale zaraz odzyskała rezon.

     - To – zaczęła nieco niepewnie – cóż, chodzi o mnie. A także o Prastary Zwój, który został ze mną zakopany.

     I przy tych słowach obróciła się nieco bokiem, demonstrując zwój, jaki wciąż miała zawieszony na plecach. To zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Nie spodziewałem się, że zdoła go wykraść, a musiała to zrobić, bo bardzo wątpiłem, czy Harkon pozwoliłby jej przynieść swój największy skarb swym najgorszym wrogom. Zauważyłem, że ten fakt zrobił również spore wrażenie na Isranie.

     - Co z tobą? – spytałem.

     Przyznaję, że cisnęło mi się na usta pytanie o zwój, ale pamiętałem, jak przywitał ją jej własny ojciec i jak bardzo ja to oburzyło. Nie chciałem zachować się tak jak on.

     - Powód, dla którego tam byłam – odpowiedziała cicho – i dla którego posiadałam Prastary Zwój… Wszystko sprowadza się do mojego ojca. Zgaduję, że już to wiesz, ale mojego ojca trudno nazwać dobrą osobą. Nawet podług wampirzych standardów.

     Pokiwałem głową i wymieniłem spojrzenie z Isranem.

     - Ale nie zawsze taki był! – powiedziała szybko. – Pamiętam go przecież z dawnych lat. Po prostu, kiedyś doszło do… przemiany. Tak, to dobre słowo. Natknął się na to niejasne proroctwo i z jakiegoś powodu się w nim zatracił. To zupełnie go odmieniło. Jakby stał się kimś innym, kimś, kogo przedtem nie znałam. Nagle wszystko inne przestało się liczyć, włącznie moją matką i… ze mną.

     - Co to za proroctwo? – spytał Isran, ucinając wszelkie retrospekcje.

     Serana znów straciła pewność siebie. Jej głos zaczął ledwo wyczuwalnie drżeć

     - Jest bezsensowne i niejasne – odrzekła – jak wszystkie proroctwa. Ta część, której tak się uczepił… Mówi o tym, że wampiry już nie będą musiały bać się słońca.

     Urwała i spojrzała najpierw na mnie, potem na Israna.

     - To właśnie to chce osiągnąć – pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem. – Chce kontrolować słońce, by wampiry przejęły władzę nad światem. Dla kogoś, kto uważa się za wampirzą szlachtę, to dość słodka obietnica. Zupełnie go to pochłonęło. Jak obsesja. Przy tym dość niezdrowa.

     Wypuściłem wolno powietrze, bo aż mnie zatchnęło.

     - To możliwe? – zerknąłem w stronę Israna.

     Ten wzruszył tylko ramionami.

     - Tak czy inaczej – dodała Serana – moja matka i ja stwierdziłyśmy, że nie należy wypowiadać wojny całemu Tamriel. Próbowałyśmy go powstrzymać. Dlatego właśnie zamknięto mnie ze zwojem.

     - A co to ma wspólnego z Obrońcami Świtu? – spytałem. – Dlaczego mówisz to właśnie nam?

     Wykrzywiła usta w ironicznym grymasie.

     - Przepraszam – odpowiedziała drwiącym tonem – ale słyszałam, że znajdę tu łowców wampirów. Myślałam, że mogą chcieć wiedzieć, że wampiry uknuły spisek, mający na celu zniewolenie reszty świata. Nie mam racji?

     - Masz rację – odparłem ostrożnie. – Ale przyznasz, że trudno uwierzyć, że wampir, z własnej woli rezygnuje z tej, jak to określiłaś, słodkiej obietnicy. Co więcej, narazi się na niemałe niebezpieczeństwo, przychodząc tutaj. Nawet jeśli założę, że chcesz nam pomóc, to chciałbym wiedzieć, co cię do tego skłania.

     Milczała przez chwilę.

     - A jeśli – zająknęła się – chciałabym to, przynajmniej na razie, utrzymać w tajemnicy?

     Isran uśmiechnął się lekko, ale nie zdołałem odgadnąć, czy to uśmiech szczery, czy ironiczny.

     - Czy jeśli przysięgnę, że moje intencje są szczere, uwierzysz mi? –spojrzała na mnie prosząco.

     Westchnąłem cicho.

     - Chciałbym ci uwierzyć – odparłem. – Naprawdę, chciałbym. Ale chyba rozumiesz sama, jesteś wampirem, w dodatku potężnym. Nawet jeśli masz szczere zamiary, kto da nam gwarancje, że pewnego dnia nie zmienisz zdania? Nie znam cię na tyle, żeby ci zaufać. Prawie nic o tobie nie wiem.

     Prychnęła, ale widać było, że jest rozczarowana. Milczała przez chwilę, po czym podniosła na mnie swe niesamowicie błyszczące oczy.

     - Sam przyznałeś, że wiele ryzykowałam, przychodząc tutaj. Czy to nie jest najlepszy dowód moich szczerych intencji?

     Milczałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem jej uwierzyć. Ale czy mogłem?

     - Jeśli mi nie wierzysz, cóż łatwiejszego? Weź miecz i przebij mnie – głos lekko zadrżał jej, gdy to mówiła. – Wampiry owszem, są nieśmiertelne, ale tylko dlatego, że się nie starzeją i nie chorują. Zabić można mnie tak samo jak człowieka.

     I tu mnie miała. Nie wiem, czy zdawała sobie z tego sprawę, ale ja nie umiałbym jej zabić. Przynajmniej nie w tamtej chwili. Przeniosłem wzrok na Israna.

     Ten zmarszczył groźnie brwi. Wiedziałem już, że czeka mnie niełatwa przeprawa.

    

środa, 15 listopada 2023

Rozdział XIV – Skarbiec

     Dziennik Katrii nie był kompletny. Swoje zapiski prowadziła już od dawna, ale ten kajet zawierał tylko notatki, związane z penetracją Akrnghtamz, A zaczęło się dość emocjonalnie – na tyle, że Katria, nieco zażenowana, zasugerowała początkowo, aby pominąć ten fragment. Jej sugestia była jednak spóźniona, bowiem już go prawie przeczytałem.


     17. dzień Pełni Słońca

     Niech szlag trafi tego cwanego elfa! Szlag! Kradnie mi notatki, moje odkrycie i publikuje je,. Podpisując się pod nim! Dwadzieścia lat kopania w tych ruinach i co otrzymuję? Dedykację? „Przyjaciółka i współpracownica” – niech sobie to w dupę wsadzi. Wyśmiewa mnie!


     - No, trochę mnie poniosło – mruknęła Katria. – Ale nie przypuszczałam, że ktoś, poza mną, będzie to czytał. Dobra, nie krępuj się, czytaj jak leci.

    Wróciłem do lektury.


     Cóż, ja będę śmiać się ostatnia. Taron może i ukradł mi teorię, ale nie ma jeszcze żadnych potwierdzających dowodów. Jeśli znajdę Kuźnię pierwsza, pokażę światu, że to moje odkrycie. Moje, nie jego!


     Dalej było bardziej rzeczowo.


     4. dzień Ostatniego Siewu

     Mam trop. Jedna z zapleśniałych, starych ksiąg w Mzund wspomina o Kuźni. Była w rozsypce, ale udało mi się przepisać kilka fragmentów, w tym mapę dwemerskich królestw z Pierwszej Ery. Muszę nałożyć ją na współczesne granice, gdy wrócę.


     Dalej znajdował się szkic mapy Skyrim, z zaznaczonymi na czerwono pięcioma miejscami. Były ponumerowane odpowiednio O1 do O5.

     - Co oznacza to „O”? – spytała Lydia.

     - Nic – Katria wzruszyła ramionami. – To nie żadne „O”, tylko zwykłe kółko. Zaznaczyłam po prostu miejsce i dodałam numerek.

     Roześmialiśmy się, po czym wróciliśmy do studiowania mapki. Punkt z numerem 1 zlokalizowaliśmy natychmiast. Znajdował się na południowym zachodzie, blisko granicy i bez wątpienia było to właśnie Akrnghtamz, w którym właśnie się znajdowaliśmy. Zresztą, dalsze zapiski rozwiewały wszelkie wątpliwości.


     A oto i rezultat:

     1 – Akrnghtamz

     Nazwa „Akrnghtamz” znajdowała się też na inskrypcji. Najwyraźniej było to główne centrum badań nad eterium. Dobre miejsce, by zacząć.

     2 – 

     Opisane jako „Bthar-Zel” („sprzymierzone miasto”?). Nie jest to jednak Bthardamz. Wygląda na mniejszy ośrodek na północ lub północny zachód stąd. Na rzece.

     3 – 

     Główne źródło eterium. Wydobywane tam z jakiejś głębszej kopalni?

     4 – 

     Ośrodek składowania surowego eterium, tuż pod murami dużego miasta. Najwyraźniej musiało być przechowywane na zewnątrz, ponieważ było „harmonicznie niestabilne”.

     5 – 

     Brak nazwy, brak informacji, umożliwiającej identyfikację. Mnóstwo stron zniszczonych diagramów. Nie dało się wiele wywnioskować, ale wygląda jak… astrolabium, tryb, jakaś pieczęć, podzielona na cztery części? Czy to może być położenie Kuźni? W każdym razie, coś ważnego.


     Wyciągnąłem naszą mapę i porównałem obie. Numer drugi leżał na północ od Markartu, gdzieś na zachód od Karthwasten. Szkoda, że nie wiedzieliśmy, byliśmy tam kilka dni temu… Trójkaw okolicach Wichrowego Tronu. Czwórka leżała również we Wschodniej Marchii, ale dalej, na południowy wschód od miasta.

     - Czyżby Mzulft? – stuknąłem palcem w miejsce, gdzie zaznaczyliśmy krasnoludzkie ruiny, spenetrowane przy okazji poszukiwań Laski Magnusa.

     - Może być – skinęła głową Lydia. – Lokalizacja się zgadza. Ale przecież nie znaleźliśmy tam niczego, co wskazywałoby na związek z eterium. Czyżby ten pryzmaskop?…

     - Nawet jeśli to ma związek z eterium, nasz znajomy Paratus Decimus przerobił go już pewnie tak, że nie da się odtworzyć odpowiednich ustawień – mruknąłem zamyślony. – Wymieniał w nim kryształy…

     - A piątka to gdzieś w Rift – zauważyła Lydia. – Niedaleko Ivarstead. O ile dobrze sobie przypominam, poza Bthalft, żadnych innych krasnoludzkich ruin tam nie ma. A i z tych wiele nie zostało.

     - Cóż, poszukamy – wzruszyłem ramionami. – Wtedy szukaliśmy jedynie bandy zbójów. Teraz możemy to zbadać dokładnie. Może jest tam coś, co przeoczyliśmy?

     - Ta mapka nie jest zbyt dokładna – wtrąciła się Katria. – To może być miejsce, o którym mówicie, ale może też być inne, gdzieś w pobliżu. Proszę, czytaj dalej.

     Przewróciłem kartkę.

     22. dzień Ostatniego Siewu

     Akrnghtamz. Moja mapa nie jest dokładna, ale wystarczyła, by tu trafić. Faktycznie, coś może być na rzeczy.

     23. dzień Ostatniego Siewu

     Dotarłam do skarbca. Jest tu nadal aktywny zamek toniczny. Sądząc po trupach, można spokojnie stwierdzić, że pułapki tez działają bez zarzutu.

     Nie znalazłam żadnych poszlak, więc zrobię szkic i spokojnie to opracuję. Pięć rezonatorów. Pięć tonów. Muszę tylko uderzyć je w odpowiedniej kolejności. Zobaczmy.


     Dalsza strona zawierała rysunek ściany, a właściwie samych rezonatorów i ich rozmieszczenie względem centralnego posągu. Dodano kilka pokreślonych cyferek. Tylko dwie, przy skrajnych, dolnych rezonatorach były nie przekreślone, a zakreślone kółkiem.

Notatki Katrii

     - To wiem na pewno – Katria wskazała na nie palcem. – Najpierw trzeba strzelić w lewy dolny, potem w prawy dolny. Dalej nie wiem, bo przy dalszych próbach poległam. Wiem tylko, że trzecim na pewno nie jest środkowy.Przekonał mnie o tym grad strzał. Dobrze, że stałam daleko.

     Rozejrzała się po przedpolu.

     - Skoro ja się czegoś dowiedziałam, to może których z tych nieszczęśników też ma przy sobie jakieś notatki? Chociaż, w tych szkieletach zapewne nic już nie ma.

     - Tam jest ciało jakiegoś Norda, znacznie świeższe – odparłem, wstając. – Sprawdzę, może ma coś przy sobie.

     Nie powiem, żeby obszukiwanie na pół zasuszonych zwłok nie napawało mnie obrzydzeniem, ale taki już los poszukiwacza przygód. W dodatku, opłaciło się, bowiem ofiara miała przy sobie niewielką notatkę, nabazgraną na skrawku papieru. Rozwinąłem ostrożnie zetlały papier. Było to prymitywny rysunek, na którym zakreślonymi w kółko numerami zaznaczono poszczególne rezonatory, po czym je zamazano – wszystkie, oprócz jednego. Według tej kartki, trzecim w kolejności był lewy górny.

     - No, to jeśli wierzyć naszym danym, mamy połowę szans – mruknęła Lydia. – Wątpliwości będą tylko przy czwartym. Albo trafimy, albo nie.

     - Najpierw trzeba sprawdzić, czy będziecie w stanie znaleźć w tym ciągu jakiś wzór – odezwała się Katria. – Większość z tych zamków posiada jakiś wzór.

     Zerknąłem na rysunek w kajecie.

     - Na górze mamy dwa, na dole trzy – mruknąłem.

     - To ważne – potwierdziła Katria. – Gdyby było odwrotnie, byłoby trudniej. A tak, schemat nasuwa się sam, czyż nie?

     Miała rację. Gdyby trzy rezonatory znajdowały się w górnym rzędzie, miałbym poważne wątpliwości, czy czwartym ma być środkowy, czy prawy. Innymi słowy, czy trzeba zbijać je rzędami, kolejno od lewej do prawej, czy też najpierw cztery skrajne, a dopiero potem środkowy. Ponieważ było odwrotnie, drugi schemat sam się nasuwał na myśl: najpierw cztery skrajne, środkowy na końcu. Tyle, że wciąż nie było pewności.

     - Jeśli wszystko zawiedzie – odezwała się Katria, nad podziw spokojnym głosem – trzeba po prostu podjąć ryzyko i zobaczyć, co się stanie. Nie wydałoby mi się dziwne, gdyby połowa tych pułapek została już uruchomiona.

     Lydia, zamyślona, przygryzła kosmyk włosów, który wsunął jej się do ust.

     - Chcesz przez to powiedzieć, że te pułapki są już w połowie wyczerpane? – spytała. – I że niebezpieczeństwo jest przez to mniejsze?

     - To możliwe, prawda? – odpowiedziała Katria. – Wielu z tych nieszczęśników zginęło ostrzał. Automaty mogą mieć ich wiele, ale nie nieskończenie wiele. Sama widzisz, ile z nich już wystrzelały.

     - Tam stoi centurion – wskazałem głową w stronę ściany. – I wygląda na to, że jest sprawny.

Wejście do skarbca, Na górze widoczny posąg, ostrzegający przed niebezpieczeństwem

     Lydia wzruszyła ramionami.

     - Nie pierwszy nasz centurion – odparła. – Jego akurat najmniej się obawiam. Mamy dobre łuki. Staniemy na tyle daleko, że nie zdąży podejść. Bardziej niepokoją mnie pająki. Niby słabsze, ale wygląda na to, że ich tu sporo. No i są bardziej ruchliwe, trudniej trafić.

     - Nie zapominaj o baliście – dodałem. – Jeśli staniemy daleko, ona nas i tak dosięgnie, ale my w żaden sposób nie damy rady jej unieruchomić.

     Balista była niezwykle trudnym przeciwnikiem. Chyba najtrudniejszym ze wszystkich krasnoludzkich automatów. Aby ją unieruchomić, trzeba było bowiem trafić w wąską szparę, pomiędzy obłymi elementami pancerza, po których strzały zwyczajnie rykoszetowały, nie czyniąc jej żadnej szkody. Zakładając, że wycofamy się na samą górę, nie ma mowy o tak precyzyjnym trafieniu z tej odległości. A balista miała zarówno nieporównywalnie dalszy zasięg, jak i cel do trafienia znacznie większy.

     - No i na coś takiego jak trzęsienie ziemi to już nic nie poradzimy – dodałem po chwili, po czym podniosłem wzrok na serpentynę, po której tu dotarliśmy. – Ale skoro trzeba, to i tak to zrobimy. Nie ma na co czekać…

     Wolnym krokiem zacząłem wspinać się na górę, Lydia za mną. Katria, choć jej nie groziło już żadna niebezpieczeństwo, poszła za nami. Zanim jeszcze dotarłem na górę, zatrzymałem się w połowie drogi.

     - Wiecie co? – odezwałem się zamyślony. – Chyba lepiej będzie strzelać stąd. Tu mamy dobry widok na dolną część ścieżki, a tam będzie zasłonięta. Jak coś zacznie nią pełznąć…

     Wszyscy troje skinęliśmy głowami.

     - To do roboty – uśmiechnęła się Katria.

     Widać było, że nie może się już doczekać. Właśnie miało się okazać, czy jej wieloletnie badania zakończone zostaną powodzeniem. Rozumiałem ją doskonale, sam byłem ciekaw. Zdjąłem z ramienia swój szklany łuk i nałożyłem elfią strzałę.

     - Twój łuk jest świetny – uśmiechnąłem się przepraszająco. – Ale wolę użyć broni, którą dobrze znam.

     Celowałem krótko – w lewą łopatkę lewego, dolnego wiatraczka. Wypuściłem strzałę, która z sykiem pomknęła ku celowi i trafiła w obrzeże łopatki. Rozległ się brzęk uderzenia metalu o metal i wiatraczek nagłym, wirowym ruchem powędrował w górę. Jednocześnie z ust posągu na górze wydobył się obłoczek pary i coś jakby dźwięk basowej piszczały. Za lewym dolnym rezonatorem zapaliła się jakaś poświata, jakby zamek sam oznaczał elementy już trafione. Poza tym, nie wydarzyło się nic.

     - Świetnie – ucieszyła się Katria. – Teraz prawy.

     Poszło równie dobrze. Jedyna różnica to ton dźwięku, wydanego przez obłoczek pary. Był trochę wyższy. Pewnie gdyby wydobyło się wszystkie kolejno jeden po drugim, usłyszelibyśmy jakąś melodię, którą znali tylko wtajemniczeni Dwemerowie.

     Trzecia strzała i trzeci wiatrak powędrował w górę. Notatki Norda okazały się być prawdziwe.

     - No, to teraz się okaże – mruknęła Lydia, nakładając strzałę na cięciwę. – Ubezpieczam, jakby coś wylazło.

     Przyznam, że dłonie zwilgotniały mi z emocji. I nie tylko dłonie. Całego zaczął oblewać mnie pot. Teraz miało się okazać, czy odgadliśmy wzór, czy też dopadnie nas któraś z pułapek. O ile centuriona, ani pająków nie obawialiśmy się w ogóle, o tyle przed ukrytą w niewiadomym miejscu balistą zupełnie nie mieliśmy jak się bronić. Strzały, wypuszczone w naszym kierunku, mogły jeszcze zrykoszetować po naszych elfich blachach, ale przed ciężkimi włóczniami nie było obrony. Przebiłyby nas na wylot. No i jeszcze to nieszczęsne trzęsienie ziemi…

     Wziąłem kilka głębokich oddechów i napiąłem łuk. Chwilę celowałem i strzeliłem. Usłyszałem klekot strzały, uderzającej we wnękę.

     - Co jest? – spytała nerwowo Lydia, widząc brak reakcji.

     - Co się stało? – spytała Karia, równie nerwowym głosem, choć jaki bezcielesny duch, najmniej miała powodów do niepokoju.

     Wypuściłem powietrze ze świstem.

     - Nic – mruknąłem i otarłem z czoła pot, który zaczął zalewać mi oczy. – Chybiłem, po prostu. Zdarza się…

     Odetchnąłem kilkakrotnie, zanim wypuściłem następną strzałę. Górny, prawy wiatrak powędrował w górę i posąg wydał kolejny dźwięk, tym razem niski, basowy. Odczekałem chwilę – nic się nie działo.

     - Chyba się udało!

     Katria aż zaklaskała w ręce. Była podniecona jak mała dziewczynka.

     - Już niewiele – zachęciła mnie. – Dalej!

     Uśmiechnąłem się i nagle ogarnął mnie spokój. Skoro po czwartej strzale nic się nie stało, znaczyło to tylko tyle, że odgadliśmy zagadkę. Teraz pozostał już tylko piąty rezonator. I na niego też musiałem zużyć dwie strzały, bo pierwszy strzał zupełnie popsułem i posłałem ją prosto w mur, gdzie rozbiła się w drzazgi.

     Ostatni dźwięk, ostatni obłok pary, ostatnia lampa zapalona.

     Obie pary drzwi po bokach otworzyły się na oścież, bez najmniejszego zgrzytu.

     - Udało się! – Katria aż podskoczyła z podniecenia. – Udało!

     Zerknęła na mnie roześmiana, po czym puściła się pędem w dół. Chciałem ją powstrzymać, ale machnąłem ręką. Przecież jej i tak nic już nie groziło. Co innego my – zeszliśmy powoli, uważnie rozglądając się na boki. Otwarte drzwi przecież wcale nie musiały oznaczać końca niebezpieczeństw.

     Ale nic się nie wydarzyło. Weszliśmy do środka, do poprzecznego korytarza, który łączył obie pary drzwi. Korytarz prowadził do małej komnatki, której wygląd jednoznacznie kojarzył się ze skarbcem. Stojąca już tutaj Katria odwróciła się do nas i uśmiechnęła.

Skarbiec. Widoczny fragment eterium

     - A więc to jest to – szepnęła z przejęciem. – A więc jest prawdziwa.

     W centralnym miejscu skarbca stał kamienny postument, zawierający w swym wnętrzu sejf, ponad nim świecącą jednostajnie lampę i na samym przodzie niewielki, kwadratowy piedestał, na którym złożono jakiś półkolisty, błękitny przedmiot. Po bokach stały dwie kolumny, a na każdej z nich tkwił dwemerski schowek. Nad wszystkim górował dwemerski znak-posąg, ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Przy bocznych ścianach ustawiono metalowe regały, na których złożono sztaby krasnoludzkiego metalu i elementy automatów. Złocił się tam żyroskop i świecił czerwonym światłem rdzeń energetyczny, jakie widzieliśmy we wnętrzu centurionów, a także leżały starannie poukładane jakieś tryby i dźwignie.

     Ostrożnie podszedłem i dotknąłem błękitnego przedmiotu. Delikatnie wibrował nieznaną mi magią. Podniosłem go i obejrzałem w świetle lampy. Wyglądał zupełnie jak matowe, niebieskie szkło. Miał podobny połysk i ciężar. W dotyku był zimny. Czy to na pewno owo tajemnicze eterium?

     - Co to ma być? – mruknąłem obracając niebieski półksiężyc i oglądając go ze wszystkich stron. – Moim zdaniem, wygląda jak odłamana część szklanego amuletu. W życiu nie zwróciłbym na coś takiego uwagi.

     - Daj zobaczyć – poprosiła Katria.

     Podsunąłem jej przedmiot pod oczy. Wyciągnęła rękę, jakby chciała go złapać, ale szybko zatrzymała ją i parsknęła ze zniecierpliwieniem. Będąc duchem, niczego już nie mogła dotknąć. Ruchem palca nakazała mi go odwrócić.

     - Spójrz tutaj – wskazała na prostą krawędź. – Tu, na ten brzeg. Wcale nie jest złamany. On został przycięty. I to bardzo dokładnie. Gdybyśmy mieli drugi, podobnej wielkości, pasowałby idealnie, jak ulał. Widziałam kiedyś szkic tego czegoś – podniosła wzrok i spojrzała kolejno na mnie, na Lydię i znów na mnie. – Ten odłamek… to… fragment klucza. Stworzonego z czystego eterium.

     - Eterium? – przejechałem palcem po gładkiej, błyszczącej powierzchni rzekomego klucza. – To naprawdę jest eterium?

     - Na pewno – Katria pokiwała głową. – Nie mam wątpliwości.

     - A do czego miałby być ten klucz – spytała Lydia, biorąc ode mnie błyszczący półksiężyc i oglądając go dokładnie.

     - Do Kuźni, oczywiście – uśmiechnęła się Katria. – Klucz do Kuźni Eterium! A więc ona naprawdę istnieje!

     Przyznaję, że zalała mnie fala podniecenia. Obudził się we mnie odkrywca.

     - No i… co teraz? – spytałem.

     - Oczywiście, musimy znaleźć pozostałe części. Powinny być jeszcze… hm… trzy.

     - Trzy? – Lydia podejrzliwym wzrokiem rzuciła na trzymany przedmiot. – To wygląda jak idealna połówka. Powiedziałabym, że musimy znaleźć tylko drugą cześć.

     - Na pewno trzy – Katria z przekonaniem pokręciła głową. – Po jednej dla każdego z czterech dwemerskich miast, które pracowały nad Kuźnią.

     Lydia znów popatrzyła na trzymany w dłoni kawałek eterium.

     - Czyli to największy z nich – zamruczała ni to do nas, ni do siebie samej. – Czy to świadczy o tym, że ten ośrodek miał największe wpływy?

     Katria wysunęła dolną wargę i uniosła ramiona w geście niepewności.

     - Być może – odparła po chwili. – A może po prostu tak pasowały ornamenty klucza, że przecięto go właśnie tak, a nie inaczej. Nie wiem. Ale mam zamiar się dowiedzieć, zanim opuszczę ten świat na zawsze. W moim dzienniku jest mapa. Od tego musimy zacząć. Trzeba tam poszukać i może znajdziemy pozostałe części klucza.

     - Co potem? – spytałem.

     - Ciągle musimy znaleźć samą Kuźnię – odrzekła z przekonaniem. – Mam już pewne poszlaki. Jeszcze wiele trzeba zrobić. Zamierzam wyruszyć i się tego dowiedzieć.

     Spojrzeliśmy po sobie.

     - Tylko że my – zająknąłem się – nie możemy ci pomóc.

     Rozczarowanie odbiło się na jej świetlistej twarzy.

     - To znaczy – wtrąciła Lydia – nie możemy ci pomóc TERAZ. Mamy własne zobowiązania i musimy najpierw zrobić swoje.

     - Ale potem na pewno zajmiemy się Kuźnią – zapewniłem. – Jeśli dożyjemy…

     - Nie zostawimy cię z tym samej – dodała Lydia.

     Katria popatrzyła na nas z wdzięcznością.

     - Cóż, ja mam czas – uśmiechnęła się zadumana. – Mam dużo czasu. Poczekam. Ale nie zrezygnuję. Pierwszy raz od dłuższego czasu myślę, że ja… my… mamy szansę tego dokonać. I zawdzięczam to wam. Dziękuję…

     Milczeliśmy, bo nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Chwila milczenia nie trwała jednak długo, bowiem Katria uśmiechnęła się ciepło i skinęła nam głową.

     - Nie żegnam się – szepnęła. – Bo na pewno się jeszcze spotkamy. Bywajcie…

     I przy tych słowach rozwiała się, jakby nigdy nie istniała. A my staliśmy w milczeniu jeszcze przez dłuższą chwilę, zanim Lydia oprzytomniała i rozejrzała się po skarbcu.

     - Jakoś tak pusto tu bez niej – westchnęła. – Już za nią tęsknię. Jak myślisz, spotkamy ją jeszcze?

     - Na pewno – skinąłem głową. – Mówiła to z taką pewnością.

     - Ale na razie wracamy do poszukiwania Gunmara? – upewniła się.

     - Tak, to najpilniejsze zadanie – potwierdziłem. – Chociaż, nie… Są dwie sprawy, które musimy załatwić jeszcze tutaj.

     Popatrzyła na mnie pytająco.

     - Pierwsza sprawa, to skarbiec – wskazałem dłonią na sejf. – Jesteśmy w krasnoludzkim skarbcu już od dłuższego czasu, a schowki wciąż zamknięte. Co się z nami dzieje?

     Roześmiała się.

     - A druga sprawa?

     Spoważniałem.

     - Chyba nie zostawimy jej tak… leżącej na ziemi…

     Spoważniała również i pokiwała głową, po czym sięgnęła do najbliższego schowka.

     Skarbiec okazał się być bardziej magazynem części zamiennych, ale i tak znaleźliśmy kilka wartościowych przedmiotów. Złoty, wysadzany naszyjnik, srebrny diadem z szafirami, kilka pierścieni z drogimi kamieniami. A potem opuściliśmy dwemerskie podziemia, by wynieść ciało Katrii na zewnątrz i pochować je w głębokim dole, który zasypaliśmy kamieniami, aby nie wygrzebały go dzikie zwierzęta.

     - Arkayu, gdy będzie już po wszystkim – szepnąłem słowa wymyślonej naprędce modlitwy – przyjmij do siebie naszą przyjaciółkę i pomóż jej przejść do miejsca, w którym będzie szczęśliwa.

     Odgoniłem natrętną i wielce niestosowną myśl o tym miejscu, bowiem przed oczami pokazało mi się muzeum Calcelma w Markarcie i Katria, przechadzająca się między artefaktami i asystująca mu w badaniach. Ale jestem pewien, że bóg, opiekujący się umarłymi, nie miał mi tego za złe. A potem wróciliśmy do Dushnihk Yal, bo słońce już chowało się za górami.

     Orsimerowie znów przyjęli nas życzliwie i przenocowali. Wyruszyliśmy dopiero następnego ranka. Niebo zasnuło się chmurami i gdzieniegdzie po górach błąkała się rzadka mgiełka, która z czasem zaczęła gęstnieć. Nie znaliśmy tej części Pogranicza, toteż nic dziwnego, że pobłądziliśmy. W pewnym momencie, we mgle usłyszałem jednak coś, co normalnie uznałbym za niebezpieczeństwo, ale tym razem wyjątkowo powitałem ten dźwięk radosnym uśmiechem. Był to ryk trolla. Skoro są tu trolle, to może natrafimy i na Gunmara? Nadzieja wstąpiła nam do serc. Zdjęliśmy łuki z ramion i ostrożnie zaczęliśmy skradać się po kamiennym podłożu w kierunku głosu. Wkrótce dołączył do niego drugi troll. Oba znajdowały się przed nami.

     Nie wiedziałem, czy przypadkiem nie psuję w tym momencie interesu Gunmarowi, ale dla własnego bezpieczeństwa musiałem oba trolle ustrzelić. Temu stworzeniu nie wolno pozwolić się zbliżyć. W walce wręcz człowiek nie ma z nim szans. Troll dysponuje nie tylko ogromną siłą i zasięgiem ramion, wyposażonych w ostre i długie pazury, ale przede wszystkim niesamowitą żywotnością. Dlatego ubić go trzeba z daleka, bo jak dopadnie człowieka, ten nie ma jak się przed nim obronić.

     - Laas! – krzyknąłem przed siebie.

     Szept Aury pokazał mi dwie purpurowe poświaty. Wziąłem na cel bliższą i wystrzeliłem. Poświata zgasła, zatem troll ubity. Ale po chwili zgasła też druga, gdy moc Krzyku przestała działać. Musiałem poczekać, aż zregeneruje mi się mana.

     - Laas! – krzyknąłem po raz drugi.

     Tym razem nic mi nie przeszkodziło. Drugi troll padł od mojej strzały. Więcej żywych stworzeń w okolicy nie było.

     Poszliśmy w kierunku strzałów. Znaleźliśmy płytką grotę, w której trolle urządziły sobie schronienie. Jeden z nich leżał w grocie, drugi kilkanaście kroków przed nią. Oba ze strzałami tkwiącymi w czołach. W myślach sam sobie pogratulowałem celności.

     Walało się tu sporo zwierzęcych kości i jedna ledwo naruszona tusza jelenia, jednak nie znaleźliśmy niczego, co świadczyłoby o obecności człowieka.

     - Może to i lepiej – skwitowałem. – Gdybym utłukł trolle, które Gunmar chciał oswoić, pewnie nawet nie chciałby nawet ze mną rozmawiać.

     Mgła nie ustępowała. Zupełnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę się udać. Wreszcie poszliśmy wzdłuż skalnej ściany, jak nam się wydawało, na południowy wschód. Początkowo poruszaliśmy się bezdrożami, dopiero po pewnym czasie wyczułem pod stopami wydeptaną ścieżkę. Ta, niestety urwała się, gdy doszliśmy do stromego zbocza. Chcąc nie chcąc, zaczęliśmy ostrożnie schodzić i ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy się niespodziewanie na cesarskim szlaku i żadne z nas nie wiedziało, ani w którą stronę iść, ani co to właściwie za szlak. Podszedłem do najbliższego drzewa i zbadałem, z której strony porośnięte jest mchem. Przynajmniej mogłem określić strony świata.

     - Idziemy na wschód – wskazałem ręką. – A zatem w tę stronę. Ciekawe, dokąd ten szlak prowadzi. Może do Falkret?

     Sprawa wyjaśniła się szybciej niż przypuszczaliśmy, przed nami bowiem zamajaczył drogowskaz. Spojrzeliśmy na niego i oboje wybuchliśmy śmiechem. Znajdowaliśmy się pod Karthwasten, na szlaku prowadzącym z Markartu do Doliny Białej Grani. Czyli w którymś momencie musieliśmy skręcić za bardzo na północ i przez dłuższy czas iść w tym kierunku. Nie do wiary, jak łatwo zgubić się w górach, gdy nie widać słońca!

     - Tyle dobrego, że idziemy do Białej Grani – odezwała się Lydia, gdy już trochę się uspokoiliśmy. – Nie wiem, ile do zachodu słońca, ale sił wciąż mam dużo i mam zamiar dojść dziś do domu i wyspać się we własnym łóżku. A co z tobą?

     Myśl o domu podziałała na mnie jak smagnięcie biczem. Ruszyliśmy energicznie na wschód. Niedługo mgła zaczęła się rozwiewać i wyszło słońce. Niestety, wisiało już nisko i zaczynało już nabierać czerwonej barwy, a wkrótce znikło za szczytami gór i jedynie purpurowa poświata rozświetlała nam drogę.

     - Dojdziemy akurat na rano – westchnąłem. – Tu nigdzie po drodze nie ma cywilizowanego miejsca na nocleg. Dasz radę?

     Lydia spojrzała na mnie jak na wariata, po czym ruszyła przede mną. Pobiegłem za nią i zrównałem się z nią.

     - Chmury ustępują – odezwała się, spoglądając w niebo. – Noc powinna być jasna. Dojdziemy.

Noce w Skyrim bywają bardzo malownicze. Okolice Rorikstead, w dzielnicy Biała Grań

     Uśmiechnąłem się i złapałem ją za rękę. Szliśmy tak przez jakiś czas. Noc istotnie była jasna, choć tylko jeden, i to mniejszy z księżyców wychylił się zza gór. Okazało się, że nie tylko my zdecydowaliśmy się na podróżowanie nocą. Po drodze minęliśmy jakiegoś wieśniaka, pędzącego przed sobą krowę, potem natknęliśmy się na cesarski patrol. Gdy w oddali zamajaczyły nam mury Fortu Szara Przystań, spotkaliśmy dwóch Strażników Stendarra, a pod samą Białą Granią jeszcze jeden cesarski patrol. Jak na warunki Skyrim, tej nocy na szlaku panował wręcz tłok.

     Niebo na wschodzie jeszcze nie zajaśniało, gdy przekraczaliśmy bramę Białej Grani, wsuwając w dłoń strażnika kilka złotych monet.


poniedziałek, 30 października 2023

Rozdział XIII – Gdy przewodnikiem jest duch

     Świetlista postać skinęła głową. Przedstawiliśmy się jej.

     - Co tu robisz? – spytała Lydia. – Dlaczego błąkasz się po podziemiach, zamiast udać się do Sovngardu?

     Dziewczyna westchnęła boleśnie.

     - Jestem – zająknęła się – byłam… poszukiwaczką przygód.

     Rozejrzała się wokół, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zrobiła to w taki sposób, jak czyni to gospodarz w swej rezydencji, gdy demonstruje ją gościom. Tyle tylko, że w jej spojrzeniu nie było dumy. Jedynie smutek i tęsknota.

     - Przez niemal dwadzieścia lat plądrowałam ruiny takie jak te – ciągnęła swą opowieść. – Byłam na tropie czegoś dużego. Zaprowadziło mnie to tutaj i… nie podołałam zadaniu.

     Przyglądałem się jej uważnie, a po głowie biegały mi chaotyczne myśli. Dwadzieścia lat penetrowania dwemerskich ruin – to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Musiała być naprawdę znawczynią takich miejsc. Ja sam rozpocząłem swoją przygodę z Dwemerami zaledwie kilka lat temu, a już uważałem się za doświadczonego eksploratora. Ale przy niej poczułem się mały. Co ona musiała o nich wiedzieć? Jednocześnie informacja ta wywołała we mnie zdziwienie. Ile ona musiała mieć lat? Przecież wyglądała, jakby sama nie miała więcej niż dwadzieścia. Inna sprawa, że zaświaty rządzą się własnymi prawami i kto wie, może po śmierci niektórzy stają się na powrót młodzi?

     I przyszło mi do głowy coś jeszcze. To imię… Czy to nie jej dedykowana była książka o eterium, którą ostatnio wypożyczył mi Urag?

     - Twoje imię brzmi znajomo… – bąknąłem nieśmiało.

     Przez świetlistą twarz Katrii przebiegł grymas.

     - Och, dane ci było czytać tę książkę, prawda? – prychnęła z niezadowoleniem. – „Wojny o eterium”?

     Skinąłem niepewnie głową.

     - Wiesz, to była moja teoria – odrzekła stanowczo. – Moje badania. Praca mojego życia.

     Westchnęła boleśnie, ale potem jej głos stał się ostry.

     - Wszystko stracone! Skradzione przez mojego własnego, cholernego ucznia!

     Znów pauza i znów smutek pojawił się na jej twarzy.

     - I w ten sposób wylądowałam tutaj – obiegła okolice wzrokiem. – Nie mogę teraz spocząć. Nie mogę, dopóki nie znajdę kuźni i nie udowodnię, że to było moje odkrycie. Moje, nie jego! Ale to beznadziejne. Zginęłam tutaj, jak inni.

     Lydia postąpiła ku niej, ale zawahała się i cofnęła. Zapewne w ludzkim odruchu chciała ją przytulić i pocieszyć, ale w czas zdała sobie sprawę, że to bezcelowe. Kto zdoła objąć ducha?

     Tymczasem Katria, po chwili słabości, odetchnęła i odzyskała nieco spokój.

     - Zawracajcie – zwróciła się do nas. – Zawracajcie, bo staniecie się kolejnymi ofiarami.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Moja żona nieznacznie potrząsnęła głową.

     - Nie poddamy się tak łatwo – odparłem, zwracając się do ducha. – My też jesteśmy doświadczonymi łazikami i znamy się na tym.

     - Jeśli odnalezienie kuźni uwolni cię, spróbujemy ją znaleźć – zapewniła Lydia. – Musisz przyjąć naszą pomoc, bo inaczej nigdy nie uwolnisz się od tego miejsca.

     - Jeśli oczywiście, owa kuźnia istnieje – dodałem przepraszającym tonem.

     Spojrzała na nas ze smutną miną, ale coś w rodzaju wzruszenia odbiło się w jej oczach.

     - Nie uda mi się wybić wam tego z głów, prawda? – szepnęła, spoglądając to na mnie, to na Lydię.

     Oboje pokręciliśmy głowami.

     - Wiem, wiem – wzruszyła ramionami. – Dobrze wiem, jak to jest – westchnęła zrezygnowana. – Cóż, jeśli chcecie dostać się na sam szczyt, potrzebna wam będzie pomoc. Chcecie, żebym jej udzieliła?

     - Jasne! – roześmiałem się.

     Odpowiedziała zadumanym uśmiechem.

     - Dobrze, będę tuż za wami – skinęła głową. – Nie mogę wam pomóc w sensie fizycznym, ale wciąż mogę doradzić, wytłumaczyć, ostrzec. Zatem – zatoczyła ręką wokół – prowadź!

     Rozejrzeliśmy się niepewnie.

     - Ale dokąd? – spytała Lydia.

     Duch Katrii wskazał na przeciwległy brzeg. Ponad nami w niewyraźnym świetle majaczyły skalne półki i naturalne mosty, prowadzące w górę. Czy mi się wydawało, czy zobaczyłem tam obozowisko Falmerów?

     - Musimy dostać się na górę – odrzekła. – Ale najpierw na drugą stronę. Tam można wspiąć się po rurach. Musimy iść tędy.

     Wskazała na długi, kamienny filar, który przewrócony, oparł się końcem o niewielki ostaniec, sterczący nieco poniżej, pośrodku huczącej rzeki. O ten fragment gruntu oparły się w sumie aż trzy filary i to z różnych stron i to zapewne dlatego trwał on jeszcze na miejscu, zamiast zostać zmiecionym przez nurt i podziemne wstrząsy. Ruszyliśmy wolno w tamtym kierunku.

     - Co stało się z tym miejscem? – zapytała Lydia.

     Katria uśmiechnęła się lekko.

     - Nie zawsze takie było – odrzekła. – To było najlepiej zachowane krasnoludzkie miasto, jakie widziałam. A potem… Było trzęsienie ziemi. Teraz trudno natrafić na choćby jedno pomieszczenie, które nie uległo zniszczeniu.

     - A powiesz mi – Lydia zawahała się przez chwilę – jaka spotkała cię śmierć?

     - Poległam – odparła Katria, wzruszając ramionami. – Gdy nastąpiło trzęsienie ziemi, ziemia dosłownie… rozstąpiła się. Mimo to, prawie mi się udało. Krok lub dwa w bok i woda by mnie nie porwała. Ale – westchnęła – nic nie mogłam poradzić. Zresztą, zaraz sama zobaczysz…

     Delikatnie postawiłem stopy na kamiennym filarze. Był mokry, a przez to nieco śliski, ale żłobkowane podeszwy elfich butów zapewniały jako taką przyczepność. Ostrożnie zszedłem na dół i… stanąłem jak wryty. Na ziemi leżały zwłoki szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny, w podróżnym stroju.

     Z powodu panującego tu chłodu, ciało nie uległo rozkładowi. Leżało na wznak, tak jak upadło, zapewne ze sporej wysokości. Na twarzy dziewczyny nie było widać bólu, przeciwnie, była ona zadziwiająco spokojna. Zamknięte oczy sprawiały wrażenie snu.

Wspomniane filary. Na ostańcu widoczne ciało Katrii

     Przyklęknąłem przy ciele. Przyjrzałem się jej z bliska. Za życia musiała być bardzo urodziwa, choć z bliska widać było, że nie jest już młódką, ale dojrzałą, piękną kobietą.

     Stanąłem na nogi i wolno odwróciłem się do kroczącego za mną ducha. Ten ze smutkiem pokiwał głową

     - Tu skończyła się moja historia – szepnęła Katria ze smutkiem. – To był… bolesny upadek.

     Zrobiła ruch, jakby chciała dotknąć mojego ramienia, ale zaraz zrezygnowana cofnęła rękę i wskazała leżący obok plecak.

     - Weź mój dziennik, dobrze? Będziemy go potrzebować.

     Otworzyłem płócienny plecak. Było tam kilka drobiazgów, które mogłyby się nam przydać, ale jakoś nie potrafiłem ich zabrać, gdy ich właścicielka obserwowała całą tę scenę. Wyciągnąłem tylko kajet, w skórzanym, wodoodpornym etui. Na razie schowałem go, obiecując sobie lekturę w bardziej przyjaznym miejscu. Przyszło mi też do głowy, żeby pochować ciało naszej towarzyszki, ale zupełnie nie było gdzie. Mógłbym jedynie zrzucić je do rwącej rzeki, ale nie chciałem tego robić, przynajmniej nie w jej obecności. Pochówek czasem pomagał w uwolnieniu błąkającego się ducha, ale nie miałem wątpliwości, że w tym przypadku nie wystarczyłoby to, aby ją odesłać do Sovngardu. Ją bowiem wiązało z tym miejscem coś więcej – pasja, której poświęciła całe życie.

     Drugi filar umożliwiał wspięcie się na coś w rodzaju roboczego korytarza. Poniżej wystawały pourywane końce rur, i znajdowała się tam wolna przestrzeń, ale wejście zawalone było głazami. Wspiąłem się więc nieco powyżej, na platformę, zbudowaną z solidnej kraty. Wchodząc na nią, przekroczyłem leżące na skraju zwłoki Falmera. Zatem, nie myliłem się, w pobliżu naprawdę musiało znajdować się ich obozowisko.

     - Uważaj – doszedł mnie jeszcze głos Katrii. – Od czasu trzęsienia ziemi grunt stał się dość niestabilny.

     Na szczęście metalowa krata, po której stąpaliśmy, amortyzowała nieco wstrząsy, jakie po chwili poczuliśmy. Te nie były zbyt silne. Zerknąłem w dół. Pod nami biegły jakieś dwemerskie rurociągi, zapewne w dawnych czasach transportujące wodę, albo gorącą parę, napędzającą krasoludzkie urządzenia. Szedłem na czele, z łukiem w ręce, ostrożnie stawiając stopy i rozglądając się uważnie. Za mną kroczyła świetlista, bezcielesna postać Kartii. Lydia zamykała pochód, dzierżąc w rękach miecz i tarczę.


Opisana krata i rurociągi pod nią

     Nasza ostrożność była jak najbardziej uzasadniona, bowiem po krasnoludzkich ruinach często błąkały się czynne i sprawne automaty obronne. Tym razem również natknęliśmy się na dwa pająki, które wyskoczyły ze swoich kryjówek, gdy tylko się do nich zbliżyliśmy. Każdy z nich dostał strzałą i to wystarczyło, by rozbić ich delikatne konstrukcje.

     Doszliśmy do zalanej komnaty. Ze ścian ściekała woda, wypełniając zagłębioną w gruncie, przekrzywioną posadzkę. Ale nawet gdyby tej wody nie było, nic by nam to nie dało, bowiem i tak nie można było wejść do zawalonego korytarza.

     - Po rurach – Katria wskazała system grubych rurociągów, sięgających powały. – Metal w tych warunkach jest pewniejszy niż skała. Próbowałam już nieraz.

     Posłuchałem jej rady i wspiąłem się na najbliższą rurę, idąc po niej jak po równoważni. Miała ona średnicę niemal ludzkiego wzrostu, zatem przejście po niej było całkiem wygodne, i to pomimo faktu, że trzeba było wspinać się pod górę. Pod sklepieniem przeskoczyłem na sąsiednią rurę, tuż obok i po niej dostałem się do górnej części korytarza. Lydia zeskoczyła obok mnie. Duszek już tam stał.

     Pomimo szumu wody usłyszałem ruch. Daleko przede mną stała brama, zamknięta krasnoludzką kratą. I ta krata na przemian otwierała się i zamykała, a każdej takiej zmianie towarzyszył wydobywający się skądś obłok pary. Podeszliśmy bliżej. Przez kratę widać było jakieś urządzenie, w postaci czterołopatkowego wiatraczka. Co jakiś czas w jedno z jego ramion uderzał kłąb pary, wydobywający się z uszkodzonej rury obok. Wiatraczek zaczynał się wtedy szybko obracać, jednocześnie wędrując w górę po gwintowanej osi. Wtedy brama otwierała się. Wiatraczek przez chwilę pozostawał w górnym położeniu, po czym opadał, kręcąc się w przeciwną stronę. Wtedy skrzydła bramy na powrót się zamykały i trwały tak aż do kolejnego uderzenia pary.

     Widząc nasze miny, Katria roześmiała się.

     - Widzicie to? – wskazała ręką na urządzenie. – Krasnoludy nazywały to „rezonatorami kinematycznymi”. Rzadko się je widuje. Przynajmniej wśród klanów Skyrim.

     Przyznaję, że nigdy przedtem takiego czegoś nie widziałem, aczkolwiek słyszałem o tym nieraz, od mistrza Nelotha. Według niego, na Solstheim istniała budowla, w której takie rezonatory można było znaleźć, jednak nie mieliśmy okazji jej spenetrować.

     Ten rezonator służył do otwierania drzwi. Można było zrobić to, uderzając w niego mocno dłonią. Według Katrii, budowano jepo to, by dwemerski automat sam mógł łatwo otworzyć drzwi, nie manipulując przy skomplikowanym zamku. Pomysłowe, aczkolwiek szybko znalazłem słaby punkt takiego zabezpieczenia. Mogłem bowiem otworzyć te drzwi z zewnątrz, strzelając przez kratę w łopatkę rezonatora.

     - Istotnie, to możliwe – odparła Katria. – Ale niewykluczone, że w przeszłości rezonator był od strony kraty czymś zasłonięty.

     Przyznałem, że to nie tylko możliwe, ale nawet bardzo prawdopodobne. Poczekaliśmy aż usłużny kłąb pary z uszkodzonej rury otworzy nam przejście, po czym gęsiego przeszliśmy na drugą stronę. W komnacie była jeszcze jedna krata i jeszcze jeden rezonator. Przejście prowadziło w tę samą stronę, z której przyszliśmy, ale wyżej, na schody. Spojrzałem na rezonator. Katria zachęciła mnie łagodnym głosem.

     - Po prostu je uderz, a zrobią wszystko, co do nich należy.

     Pacnąłem dłonią w okrągłą łopatkę. Zakręciła się lekko, ale niewystarczająco, by otworzyć drzwi. Spróbowałem mocniej. Wiatraczek rezonatora powędrował w górę, otwierając kratę. Przebiegliśmy na drugą stronę, zanim przejście zamknęło się za nami. Zerknąłem za siebie. Rezonator był doskonale widoczny i w razie potrzeby mogłem go uruchomić strzałą z łuku.

Rezonator

     Wstąpiłem na kamienne schody, ale Katria mnie powstrzymała, próbując położyć mi dłoń na ramieniu. Oczywiście, nie udało jej się to, bowiem była bezcielesnym duchem, ale zrozumiałem gest i przystanąłem.

     - Przed nami Falmer – szepnęła. – Te cholerstwa są jak muchy – dodała ze źle skrywaną złością. – Niezależnie od tego, ile z nich zabijesz…

     Nie dokończyła, ale nie musiała, bo doskonale zrozumiałem, o co jej chodzi. Zresztą, po chwili zza ściany bezszelestnie wyłonił się wspomniany falmerski wojownik, uważnie nadstawiając uszu.

     Falmer, czyli przedstawiciel zdegenerowanego plemienia elfów, był przeciwnikiem silnym i żywotnym, przypominając nieco cyrodiilijskie gobliny. Miał jednak jeden słaby punkt – zamieszkując wyłącznie ciemne podziemia, stracił zdolność widzenia. Jego oczy pokryte były nieprzezroczystymi błonami. Gdy się pojawił, wystarczyło znieruchomieć i nie wydawać żadnego dźwięku, a nie potrafił człowieka zlokalizować. No, chyba że ten mocno się spocił, albo uperfumował, bowiem Falmerowie dysponowali również świetnym węchem. Poczekałem chwilę, aż cyklicznie włączające się urządzenie za naszymi plecami zagłuszy moje ruchy, po czym poczęstowałem go strzałą w czoło. Padł na miejscu. Ruszyliśmy dalej. Schody skręcały w lewo i prowadziły na niewielką, wybrukowaną platformę. Tam dostrzegłem dwóch innych Falmerów, których ustrzeliłem z daleka. Weszliśmy na górę.

     Znaleźliśmy się w tej samej jaskini, co poprzednio, tylko po drugiej stronie i nieco wyżej. Komnata bowiem pękła kiedyś na dwie nierówne części i ta mniejsza, na której właśnie staliśmy, przesunęła się wyżej. Falmerowie urządzili tu sobie niewielkie obozowisko. Stało tutaj kilka namiotów w ich stylu, w jednym nawet znajdował się chitynowy kufer z pancerza chaurusa, w którym znalazłem kilka sztuk złota. Obok obozowiska prowadziła skalną półką droga pod górę. Wiła się jak serpentyna. Widać było z niej całą popękaną komnatę.

     - Wspaniale miejsce, nieprawdaż? – odezwała się Katria. – Było jeszcze bardziej imponujące, zanim wszystko się posypało…

     Urwała, bowiem nastąpił nagły wstrząs, a po nim rozległ się głośny huk, zwielokrotniony wszędobylskim echem. Zdołałem jeszcze dostrzec, jak potężny blok obrobionego kamienia osuwa się w dół, prosto do podziemnej rzeki, a potem na dłuższą chwilę wszystko przykryła chmura pyłu.

     - Wszystko w porządku? – spytała Katria, gdy pył już opadł.

     Skinęliśmy głowami. Ruszyłem dalej. Droga prowadziła przez naturalny most na drugą stronę rzeki i na skalną półkę przyklejoną do przeciwległej ściany groty. Nie mam pojęcia, w jaki sposób taka formacja powstała, ale była bardzo użyteczna.

Po drugiej stronie podziemnej rzeki

     Kilkadziesiąt kroków dalej zamajaczyło przed nami kolejne obozowisko Falmerów.

     - Laas! – krzyknąłem w dal.

     Zamajaczyły mi trzy poświaty.

     - Falmerowie – szepnąłem w kierunku Lydii, bowiem Katria w walce nijak pomóc nam nie mogła. – Jeden na szczycie drogi, dwa pochowane w kokonach.

     Kokonami nazywaliśmy ich leża, przytwierdzone do ścian. Przypominały one dziuple, w których stworzenia te wypoczywały, zwinięte w kłębek. Kokony takie umieszczone były w ciasnych korytarzach, nieco powyżej poziomu, co pozwalało maksymalnie wykorzystać ciasne pomieszczenia.

     Lydia skinęła głową. Ja strąciłem jeszcze strzałą Falmera ze szczytu drogi i nałożyłem nową. Problem z Falmerami w kokonach polegał na tym, że były nie tylko niewidoczne, ale też nie można było nic im zrobić, dopóki z nich nie wyszły. A wychodziły z nich jedynie wtedy, gdy coś je zaniepokoiło – jakiś hałas, albo niecodzienny zapach. I potrafiły wyskoczyć z nich nagle, niespodziewanie. Musieliśmy więc być gotowi na wszystko.

     Tymczasem byliśmy już o kilka kroków od najbliższego kokonu, a one wciąż tkwiły wewnątrz. Porozumiałem się z Lydią spojrzeniem. Powiesiła łuk na ramieniu i sięgnęła do miecza. Było za blisko na strzał.

     Łuk jest wspaniałą i skuteczną bronią, ale na większe odległości. Z bliska, gdy przeciwnik jest w ruchu, nie nadaje się do niczego. W takich przypadkach nie ma nad ostry miecz i dobrą tarczę. Ja swój łuk także odłożyłem. W mojej dłoni zalśnił Przedświt.

     Tak jak przypuszczałem, dwaj Falmerowie niespodziewanie wyskoczyli ze swych kokonów prosto na naszą ścieżkę. Jeden z nich, który znalazł się obok Lydii, po chwili już leżał na ziemi, gdy przebił go sztych Miecza Wampira. Drugi sprawił mi trochę kłopotu. Wprawdzie nie widział moich ciosów, ale słyszał świst miecza i bezbłędnie je blokował chitynową tarczą, jednocześnie próbując dosięgnąć mnie swoją klingą. Zamarkowałem więc cios mieczem, aby potem uderzyć go mocno tarczą i dopiero wtedy odsłonił się na tyle, że mogłem go przebić. Padając, zajął się bladym płomieniem od magii mojego miecza, daru samej Meridii.

     Odetchnąłem głęboko i nagle poczułem się zmęczony.

     - Może zrobimy krótki postój? – spytałem. – Przekąsiłbym coś.

     - Może nie tutaj – łagodnie zaprzeczyła Katria. – Już niedaleko. Na miejscu będzie dogodne miejsce na odpoczynek.

     Skinąłem głową, chowając broń do pochwy. Znów chwyciłem za łuk i ruszyłem przodem. Lydia także schowała miecz i zdjęła swój łuk z ramienia. Jaskinia była całkiem spora i na takie odległości strzałą można było zareagować szybciej niż ostrzem.

     W pewnym miejscu na skalnej półce pojawił się bruk. Jasny znak, że zbliżamy się do budowli Dwemerów. I rzeczywiście, zaraz zza ściany wyłoniło się wejście do krasnoludzkiego korytarza, niestety, zamknięte kratą. Szarpnąłem za nią, ale nie ustąpiła. Zamka nie było, za to po drugiej stronie w posadzce tkwiła dźwignia.

Korytarz, zagrodzony kratą

     - Spójrz, tam jest skrzynia – Katria wskazała ręką. – Ale drzwi są zamknięte za głucho.

     Istotnie, w rogu, na zakręcie korytarza majaczył kształt dwemerskiego schowka. Często zawierały one wartościowe rzeczy i dobrze byłoby się do niego dostać, ale nie było którędy. Ruszyliśmy więc dalej, znów na drugą stronę jaskini, ale tym nie po naturalnym moście, tylko po przewróconym filarze.

     - Zobaczcie – odezwała się nagle Lydia, wskazując na stronę, z której przyszliśmy. – Tam da się zejść niżej i widać jakiś korytarz. Może to wejście za kratę?

     Zgodziłem się, że to możliwe. Zawróciliśmy. Istotnie, gdy zeskoczyliśmy niżej, znaleźliśmy przejście do wnętrza góry. Zrazu naturalny chodnik dochodził do dwemerskiego korytarza. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i naszym oczom ukazał się rzeczony kufer.

     Było w nim trochę kosztowności, między innymi złoty naszyjnik ze sporym diamentem, naprawdę sporo wart. A potem przestawiłem dźwignię i krata otworzyła się na oścież. Wkroczyliśmy ponownie na prowizoryczny most. Dalej półka skalna skręcała w prawo i prowadziła w głąb wnętrza góry. Natrafiliśmy na ciąg jaskiń, w których Falmerowie urządzili sobie większe obozowisko, włącznie z hodowlą chaurusów. Te wielkie, drapieżne owady były zdaje się ich podstawowym zwierzęciem hodowlanym, z którego pozyskiwali chitynę, będącą ich podstawowym budulcem i być może również mięso i jaja.

     - Zadziwiająca społeczność – mruknąłem z obrzydzeniem. – Wszystko, co związane z Falmerami, jest ohydne.

     - Nie zawsze tak było – odparła Katria. – Falmerowie to zdegenerowane plemię Elfów Śnieżnych, przed wiekami pięknego i dumnego ludu. Prawdopodobnie to Dwemerowie podbili ich i zniewolili. Więzieni, poniżani, pozbawieni dostępu do podstawowych dóbr i zdobyczy kultury, prawdopodobnie również poddani licznym sztucznym mutacjom, stali się tym, czym są teraz – ślepymi, prymitywnymi stworzeniami, które nie potrafią nawet opuścić swojego dawnego więzienia. A jednak na tyle inteligentnymi, że po zniknięciu Dwemerów, umieli stworzyć własną cywilizację. Prymitywną, dla nas obrzydliwą, ale jednak sprawnie działającą. Niektórzy potrafią nawet posługiwać się magią. Zresztą, penetrując dwemerskie ruiny często ich napotykam. Poszczególne plemiona bardzo się różnią stopniem zaawansowania ich cywilizacji. A to znaczy, że oni wciąż ewoluują!

     - Prawda – skinąłem głową. – Ale to nie zmniejsza mojego obrzydzenia.

     - Też za nimi nie przepadam – uśmiechnęła się Katria.

     Ciąg jaskiń prowadził w górę. Czuć było wyraźny powiew świeżego powietrza. W pewnym momencie dostrzegliśmy światło dnia. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźliśmy się w wielkim, skalnym kominie, czy może raczej kraterze. Rosła tu trawa, a nawet kilka świerków. Zamiast sklepienia, ujrzeliśmy pogodne niebo.

     - Tu właśnie zginęłam – westchnęła Katria. – Mam wrażenie, jakby to było wieki temu.

Krater

     Ostrożnie podszedłem do ziejącej pod nogami przepaści i wychyliłem się, by spojrzeć w dół. Dokładnie pod nami znajdował się ostaniec, na której spoczywało jej ciało. Cofnąłem się i pokiwałem głowa ze smutkiem. To musiało być dziwne uczucie, patrzeć na swoje własne, martwe ciało, którego nie można nawet dotknąć.

     - Hej, to mój łuk! – zawołała nagle Katria, wskazując na powalony pień, sterczący nad przepaścią. – Tam, na pniaku. Zastanawiało mnie, co się z nim stało.

     Podążyłem wzrokiem za jej gestem. Istotnie, na końcu wystającego pniaka, zaczepiony o kawałek kory, wisiał łuk, lekko kołysząc się na skutek słabych podmuchów wiatru. Wyglądał na dwemerski, ale z daleka trudno było to stwierdzić. Podszedłem więc bliżej.

     Przyznaję, że miałem fioła na punkcie łuków. Mam go zresztą do dziś. Chyba każdy łucznik tak ma, a Katria również za życia była łuczniczką. Ta broń mogła wiele dla niej znaczyć. I na pewno byłoby jej przykro, gdyby po prostu przepadła. Z wahaniem wszedłem na uschnięty pniak. Wydawało mi się, że trzyma się mocno, ale mogło to być złudzenie.

     Lydia szybko zorientowała się, co zamierzam. Natychmiast stanęła obok mnie, aby docisnąć drugi koniec pnia do ziemi. Mimo, iż wystawał on nieznacznie poza przepaść, sam w sobie nie był zbyt masywny i mój ciężar mógł przeważyć. Wystarczyło przecież, żeby się lekko zachwiał, a pewnie dołączyłbym do Katri w zaświatach. Wyciągnąłem ramię przed siebie i udało mi się chwycić koniec łuku. Powoli, delikatnie podciągnąłem go w górę i odczepiłem od chropowatej kory. Z łukiem w dłoni wycofałem się na twardy grunt.

     Łuk istotnie stylistyką przypominał dwemerski, ale był zadziwiająco lekki. Krasnoludzkiego metalu zawierał niewiele, głównym budulcem było drewno. Wykonano go z trzech osobnych części, a wszystkie zrobiono ze specjalnego kompozytu, w którym sklejono naprzemiennie cienkie paski krasnoludzkiego metalu i cisowego drewna. Przy czym, w majdanie warstwy drewna ułożono wzdłuż linii strzału, co nadawało mu sztywność, natomiast w ramionach – w poprzek, dzięki czemu były bardzo elastyczne. Dodatkowo, warstwą wierzchnią było drewno, co też było nietypowe dla dwemerskiej broni, która zwykle lśniła krasnoludzkim metalem. Dałbym głowę, że nie było to dzieło Dwemerów, tylko współczesnego łuczarza, w dodatku bardzo zdolnego. Naciągnąłem cięciwę na próbę. Choć miałem go w rękach po raz pierwszy, ułożył się idealnie. Był doskonale wykonany i niesamowicie składny. Nic dziwnego, że Katria tak go ceniła, że nawet po śmierci nie mogła o nim zapomnieć. Błyszczał poświatą zaklęcia, którego nie mogłem rozpoznać.

     Zwróciłem się ku niej i odruchowo chciałem oddać jej łuk, ale zastygłem w tej pozie, gdy dotarło do mnie, że to niemożliwe.

     Katria uśmiechnęła się w zadumie.

     - Opiekuj się nim dobrze – odezwała się, trochę wzruszona moim gestem. – Ma na imię Zefir. To naprawdę dobry łuk. Wiele razy ocalił mi życie. Jest zaklęty. To właśnie to zaklęcie sprawia, że tak wygodnie się z niego strzela.

     Nadawanie imienia ulubionej broni nie było niczym niezwykłym, a ten łuk naprawdę na nie zasługiwał. Był niezwykle poręczny i przez pewien czas naprawdę próbowałem go używać. Jedyną jego wadą była niewielka twardość, a co za tym idzie, nieco mniejsza prędkość początkowa strzały. Nic dziwnego, przeznaczony był dla delikatnych ramion kobiety. Dlatego później z niejakim żalem, odłożyłem go na stojak w jednej z naszych rezydencji, ale za to na honorowe miejsce. Zastąpiłem go innym orężem, prawdziwie mistrzowskim, wykonanym własnoręcznie, przy wykorzystaniu wiedzy Glovera Mallory’ego z Kruczej Skały, którą się nią kiedyś ze mną po przyjacielsku podzielił. I na Zefirze właśnie ją wzorowałem. A użyłem do niego cisowego drewna, księżycowego kamienia i smoczej kości.

     Na razie z wdzięcznością przyjąłem ten dar. A Katria uśmiechnęła się tylko i wskazała przejście, którym powinniśmy udać się dalej. Prowadziło pod górę, w okolice szczytu, ale po niedługim czasie chodnik rozszerzył się w ogromną jaskinię i zaczął łagodnie opadać.

     Jaskinia wyglądała jak dziedziniec dwemerskiego zamku, bowiem dalszą drogę zagradzała potężna, wykuta w skale ściana, wyglądająca jak zamkowy mur, tyle tylko, że sięgająca do samej powały jaskini. W górnym, centralnym punkcie muru, złocąc się blaskiem krasnoludzkiego metalu, tkwiła monumentalna rzeźba, wyobrażająca brodatą. ludzką twarz, w charakterystycznym hełmie. Ten motyw często można było znaleźć w dwemerskich budowlach. Od mistrza Nelotha wiedziałem, że ten znak jest ostrzeżeniem. Groziło nam tu jakieś niebezpieczeństwo.

Wielka komnata w Akrnghtamz

     O tym, że było ono poważne, przekonałem się szybko, gdy tylko zeszliśmy w dół. Przed murem leżały porozrzucane ludzkie szczątki. Walały się tu kości z wielu szkieletów, a w oddali ujrzałem nawet zasuszone zwłoki jakiegoś Norda. Przechodząc obok kamiennego filaru ujrzałem stojący ludzki szkielet, oparty o niego plecami. Zdumiało mnie to. Szkielet bowiem był przygwożdżony do filaru ciężką, metalową włócznią, która wbiła się w kamień. Tak, w kamień! Z jakąż ogromną siłą ciśnięto tę włócznię, że zdołała wbić się w kamienną budowlę! Tego dokonać mogła tylko jedna machina – krasnoludzka balista.

     U podstawy budowli znajdowały się trzy zakratowane bramy. Jedna centralna i dwie, nieco mniejsze po bokach. Ostrożnie zbliżyłem się do środkowej. Za nią, przypięty do stacji dokującej, stał dwemerski centurion. Wyglądał na sprawnego i gotowego do walki. Przed budowlą widać było też kilka charakterystycznych kapsuł, które z pewnością zawierały mechaniczne pająki. A całe przedpole usiane było wbitymi w ziemię strzałami, które posłano z góry.

     Zadarłem głowę. Budowla miała w górze pięć wnęk, a w każdej z nich tkwił wiatraczek kinematycznego rezonatora. Czyżby to właśnie miało otworzyć bramę?

     - Zaczekaj!

     Głos Katrii wytrącił mnie z zamyślenia. Przywołała mnie gestem.

     - Musimy porozmawiać – oznajmiła.

     Skinąłem głową.

     - Wiesz co to jest? – wskazała na budowlę i nie czekając na moją odpowiedź zaczęła objaśniać. – To zamek. Zamek toniczny. Prosty i niezwykle śmiercionośny, jak widać – zatoczyła dłonią dookoła, wskazując na bielejące szkielety. – Widzicie tamte rezonatory? Uderzcie je we właściwej kolejności, a drzwi staną przed wami otworem. Jeśli coś pomylicie – rozłożyła ręce – cóż… Dane wam było zobaczyć, co się stało po mojej próbie.

     Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem.

     - Masz na myśli – odezwała się Lydia z ostrożnością w głosie – trzęsienie ziemi?

     Katria w zadumie pokiwała głową.

     - Taaak… - wetchnęła. – Wydawało mi się, że mam odpowiedź na wszystko. Ale jak niby można przygotować się na cholerne trzęsienie ziemi? Stałam tam – wskazała na szczyt drogi, którą przyszliśmy. – Myślałam, że gdy zacznę strzelać z daleka, zdołam umknąć, jeśli tylko pojawi się jakieś niebezpieczeństwo. A przynajmniej będę miała czas, by władować w nie kilka strzał. Ale trzęsienie ziemi? Rzuciło mną w tył, strop zawalił się, chlusnęła woda… A to była tylko jedna pułapka. Rozejrzyjcie się. Kto wie, do czego jeszcze zdolne jest to coś.

     Powoli zaczęło rozjaśniać mi się w głowie. Wstrząsy, które zniszczyły budowlę, nie były naturalnego pochodzenia! One zostały wywołane sztucznie, przez pułapkę, zastawioną przez Dwemerów dawno temu! A widok usłanego kośćmi przedpola świadczył o tym, że miejsce było naprawdę mocno strzeżone.

     - Jakieś rady? – spytałem.

     - Hm… Cóż… Możecie kontynuować moje dzieło. Moje notatki powinny być wciąż w dzienniku, jeśli tylko uda ci się go odczytać. Poza tym – rozejrzała się po przedpolu. – Hmmm… Może któryś z naszych poprzedników wpadł na jakiś trop?

     Rada brzmiała rozsądnie. Postanowiliśmy na razie nie tykać bramy i zrobić krótki odpoczynek, akurat na tyle długi, aby przeczytać dziennik Katrii i przekąsić co nieco.

     Przy dzieleniu naszych zapasów, Katria roześmiała się serdecznie.

     - Dziel na dwie części, nie na trzy! – odezwała się do Lydii, która spojrzała na nią nieco zaskoczona. – Ja przecież jestem duchem… Ale doceniam gest. Naprawdę doceniam.

     Lydia uśmiechnęła się przepraszająco i schowała trzecią porcję do podróżnej sakwy. Ja natomiast wyciągnąłem dziennik Katrii i usiadłszy na porośniętej darnią kępie, otworzyłem go.

     - Pozwól, że też zerknę – Katria usadowiła się za mną  spojrzała mi przez ramię. – Objaśnię, jeśli coś będzie niejasne.

     Lydia usiadła z drugiej strony i wcisnęła mi w dłoń kawał wędzonego mięsa, spoglądając jednocześnie na karty dziennika. Wbrew obawom Katrii, skórzane etui uchroniło go przed przemoknięciem. Kilka liter rozpłynęło się wprawdzie, tworząc blade kleksy, ale całość była czytelna.

     Wszyscy troje zagłębiliśmy się w lekturze.