wtorek, 27 grudnia 2016

Rozdział XVI – Saarthal

     Niewiele wiedziałem o historii Skyrim. Dlatego pewnie tylko ja zdziwiłem się, gdy ujrzałem wnętrze. Spodziewałem się dwemerskich ruin, a ujrzałem typową norską budowlę, surową w stylu, choć nie pozbawioną uroku tajemnicy. Weszliśmy na drewniany, lekko chyboczący się pomost i spojrzeliśmy z góry na szyb wykopalisk. Był słabo oświetlony, a przynajmniej taki się zdawał, gdy weszliśmy z zewnątrz, gdzie było jasno, słonecznie i w dodatku śnieżnie. Ale po pewnym czasie moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i ujrzałem kilka postaci, badających ruiny.

     Zeszliśmy na sam dół i stanęliśmy na kamiennej posadzce. Tolfdir odwrócił się w naszą stronę.

     - Jak część z was wie – odezwał się tonem nauczyciela, - Saarthal była jedną z najwcześniejszych osad Nordów w całym Skyrim. A przy tym, największą. Niewiele wiadomo na temat tego, co przydarzyło się Saarthal po tym, jak elfy złupiły je podczas niesławnej „Nocy Łez”. To dla nas ekscytująca okazja. Będziemy mogli przestudiować tak wczesną cywilizację oraz używaną przez nią magię.

     Powiódł po nas wzrokiem.

     - Cóż… Czy są jakieś pytania, zanim zaczniemy?

     Wstydziłem się trochę swej niewiedzy, ale przemogłem się.

     - Co takiego ważnego jest w tym miejscu? – spytałem, czerwieniąc się.

     Na szczęście było dość ciemno i nikt nie zauważył. Tolfdir natomiast uważał widocznie, że nie ma głupich pytań i cierpliwie wyjaśnił.

     - Szczególnie interesuje nas powszechne występowanie magicznych pieczęci, umieszczonych na tutejszych grobowcach – wyjaśnił. – Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z czymś podobnym.

     Widziałem już magiczne pieczęci w Niebiańskiej Przystani, gdzie do otwarcia potrzebna była kropla krwi, jak i w Wieży Świtu, gdzie Erandur użył magii ognia, by ją otworzyć. Nie była to więc dla mnie całkowita nowość. Ale po minach pozostałych zorientowałem się, że nigdy o czymś takim nie słyszeli. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Może i nie znałem za dobrze historii Skyrim, może i mag ze mnie cokolwiek niewydarzony, ale z pewnością ze wszystkich tu obecnych, włączając Tolfdira, byłem najbardziej doświadczonym eksploratorem norskich podziemi.

     - Nie mam więcej pytań – skinąłem głową. – Co mam robić?

     - Ach tak – stary mag bezwiednie podrapał się po nosie. – Hmm... Cóż, może sprawdzisz, czy możesz pomóc w czymś Arielowi Gane? To jeden z naszych uczonych, który pracuje nad skatalogowaniem naszych znalezisk. Sądzę, że przyda mu się pomoc w szukaniu magicznych artefaktów w ruinach.

     Chwycił mnie za ramię i pokazał korytarz na wprost, gdzie miałem znaleźć uczonego maga.

     - Nadadzą się wszystkie zaklęte przedmioty – dodał. – Przydatność zaklęć nie jest ważna. Jeśli znajdziesz cokolwiek, klasa będzie mogła to obejrzeć.

     Powiódł wzrokiem po pozostałych

     - Zobaczmy, czym możemy zająć resztę… Brelyna, moja droga, zacznij szukać zaklęć ochronnych. Wszystkiego, co zostało przygotowane, by trzymać ludzi z dala od tego miejsca.

     Wskazał jej ten sam korytarz, co mnie. Dunmerka ruszyła we wskazanym kierunku, jednakże Tolfdir delikatnie złapał ja jeszcze za rękaw.

     - Nie wchodź z nimi w interakcję – ostrzegł. – Po prostu zidentyfikuj.

     Spojrzał na naszą trójkę.

     - No dobrze – uśmiechnął się. – Bądźcie uważni, ale bawcie się dobrze!

     Ruszyłem wskazanym korytarzem. Za mną podreptała Brelyna. Lydia zamykała pochód.

     - Tylko pomyśl – szepnęła Brelyna z przejęciem, nie wiadomo do kogo się zwracając. – Moi przodkowie zniszczyli domy przodków Onmunda… Tyle cierpienia…

     To była cała Brelyna. Łagodna, spokojna, kochająca wszystkich wokół i wszystkim współczująca. Nie spotkała się z okropnościami wojen i zło nie zdążyło zatruć jej duszy. Miałem nadzieję, że los oszczędzi jej cierpienia. Życzyłem jej tego z całego serca.

     - Miejcie się na baczności – zawołał jeszcze za nami Tolfdir. – Teren nie został w pełni zabezpieczony!

     Brelyna skręciła w prawy korytarz. Lydia i ja poszliśmy kawałek dalej, do jednej z oświetlonych kagankami kamiennych komnat, wykutych w skale. Urządzono tam coś w rodzaju kantoru, bowiem cała zawalona była dokumentami, księgami, kajetami i przyborami do pisania. Łysawy mag zapisywał coś pracowicie w oprawionym w skórę kajecie.

     - Cóż, to wszystko nie pomoże mi w badaniach… – dobiegł mnie jego cichy głos, gdy odłożył pióro.

     Wszedłem do środka. Podniósł głowę i przyjrzał mi się. Był to ten sam mag, który wczoraj zwrócił mi uwagę, gdy potraktowałem J’zargo Krzykiem. Więc to był Arniel Gane.

     - Tolfdir przysyła mnie z pomocą – oznajmiłem.

     Obrzucił zdziwionym wzrokiem moje elfie blachy.

     - Co? – zmrużył oczy, ale po chwili rozpogodził twarz. – Ach, tak, ty… Pamiętam cię.

     Uśmiechnął się przyjacielsko.

     - Pomożesz mi?

     Skwapliwie pokiwałem głową.

     - Dobrze, nie narób tylko bałaganu – mrugnął żartobliwie. – Przejrzałem tylko część tej sekcji. Możesz rozejrzeć się po komnatach na północ stąd.

     Uniosłem brwi i rozejrzałem się bezradnie. Nie wiedziałem, jak w podziemiach można znaleźć kierunki świata. Mag roześmiał się i pokazał ręką właściwą stronę.

     - Zachowaj ostrożność – skinął głową. – Nie chcemy tu niczego zniszczyć.

     Chwyciłem dwa nie zapalone kaganki i odpaliłem je od większego, oświetlającego korytarz.  Zaczęliśmy z Lydią myszkować po ciemnych pomieszczeniach. Zdawały się być zupełnie puste. Nie było tam nawet szczątków porzuconych sprzętów. Jedyne, czego było pełno, to pajęczyny i gruba warstwa pyłu. Mimo to udało mi się w szparze znaleźć kamienny pierścień. Otarłem go z kurzu. Błysnął magiczną poświatą. Zaklęty! Świetnie! Poświata była czerwona. Z pewnym lękiem wsunąłem go na palec, ale nie poczułem żadnej zmiany. Barwa poświaty sugerowała, że pierścienia tego używano do leczenia lub poprawy samopoczucia, ale zaklęcie było bardzo słabe. Na tyle słabe, że zdrowy człowiek, jak ja, niczego nie poczuł. Może, gdybym był ranny, albo chory…

Wykopaliska Saarthal

     Tymczasem Lydia wsunęła mi w rękę następny pierścień. Leżał na kamiennej, naturalnej półce. Ten dla odmiany był srebrny i nieco pokrzywiony, ale zaklęcie nosił bardzo podobne. Zaczęliśmy gorliwiej szukać. Jednak można tu coś znaleźć!

     Nie wiedziałem, dlaczego z komnat zabrano wszystko, a pozostawiono tylko zaklęte pierścienie. Musiały być przecież stosunkowo cenne i użyteczne. Może to forma ofiary, złożonej bogom...

     Następna komnata była nieco większa. Coś przyczepiło mi się do podeszwy buta. Spojrzałem i… znalazłem kolejny pierścień! Z takim samym zaklęciem. Czy ktoś je tu rozsiewał? Zbierało się je jak, nie przymierzając, grzyby w lesie! Te podziemia to prawdziwa kopalnia artefaktów! Zapewne Nordowie, opuszczając to miejsce na zawsze, pozostawili je jako dary wotywne.

     Mój wzrok padł na dziwną wypukłość w ścianie. Odgarnąłem pajęczyny i dmuchnąłem mocno w to miejsce. Oboje się zakrztusiliśmy, tak wielką chmurę drobnego pyłu wzniecił mój podmuch. Ostrożnie odgarnąłem resztki pyłu. Na kamieniu, pokrytym tajemniczymi znakami, wisiał kościany naszyjnik, w kształcie płytki, pokrytej jakimiś znakami i z kilkoma zwierzęcymi kłami, zamocowanymi do rzemyka. Również pulsował słabą, magiczną poświatą. Ucieszony, sięgnąłem po naszyjnik i zdjąłem go z kamiennego wieszaka.

     I nagle rozległ się głośny trzask! Spojrzeliśmy zdziwieni w kierunku, skąd dobiegł. Kilka kroków za naszymi plecami pojawiła się krata. Stalowe pręty wysunęły się z przykrytych pyłem otworów w posadzce, odcinając nam wyjście. Chwyciłem za pręty, ale były grube i sztywne. Byliśmy uwięzieni.

     Arniel Gane, słysząc trzask, przybiegł natychmiast i zdziwiony zerknął na kratę, której, jak pamiętał, przedtem nie było. Po chwili dołączył do niego Tolfdir, z wyrazem zaniepokojenia na twarzy.

     - Co to było za zamieszanie? – dopytywał się. – Czy wszystko w porządku?

     Uspokoiłem go gestem, ale wskazałem na kratę.

     - Nie mogę się stąd wydostać – oznajmiłem.

     Tolfdir złapał za kraty i spróbował nimi potrząsnąć, ale pręty ani drgnęły.

     - Jakim cudem do tego doszło? – uniósł brwi.

     Wskazałem na ścianę za sobą i zademonstrowałem kościany naszyjnik.

     - Zdjęcie amuletu ze ściany chyba to spowodowało – odparłem.

     - Naprawdę? – zaaferowany dotknął kościanej płytki. Być może ten amulet jest w jakiś sposób istotny… - potarł czoło. – Możesz go w jakiś sposób używać?

     Chwyciłem kruszący się w palcach rzemyk. Zdjąłem hełm, żeby nie zahaczyć o żaden występ i włożyłem na siebie tajemniczy  naszyjnik. Na wszelki wypadek, hełm powędrował na swoje miejsce.

     - Widzisz to? – zawołał Tolfdir, wskazując na miejsce, gdzie przedtem wisiał amulet. – Jakiegoś rodzaju rezonans! Ty i ściana!

     Obejrzałem się za siebie. Fragment ściany falował. Nie jak woda. Raczej jakby tuż pod nim rozpalono ognisko, a gorące, falujące powietrze zniekształcało widok.

     - To musi mieć jakiś związek z amuletem – odezwał się Tolfdir, podnieconym głosem. – Ciekawe, jaki efekt mogą mieć twoje zaklęcia…

     Byłem gotów spróbować. Pamiętałem, jak Erandur potraktował magiczną pieczęć w Wieży Świtu i uczyniłem to samo. Z mojej ręki trysnęła wiązka ognia, prosto w falujące miejsce. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Fragment ściany rozpadł się z cichym hukiem, odsłaniając przejście. Jednocześnie opadła krata, o mało nie rozcinając nosa staremu magowi.

     Ale ten był zbyt zaaferowany odkrytym zjawiskiem, żeby to zauważyć. Podszedł i wsadził głowę w wąskie przejście.

     - Cóż, to dość niezwykłe – bąknął. – I bardzo interesujące.

     Chciał wejść pierwszy, ale powstrzymałem go. Zapewniłem, że Lydia i ja jesteśmy doświadczonymi eksploratorami norskich podziemi, a tam może być niebezpiecznie. Zgodził się pójść za nami.

     Posuwaliśmy się ostrożnie. W takich miejscach mogło być pełno pułapek. Po chwili na pół naturalny korytarz doprowadził nas do niewielkiej groty, w której stało coś w rodzaju kamiennego stołu. Na stole skwierczał kaganiec, oświetlający wnętrze. Zapalony! Ale mnie bardziej zainteresowały trzy zamknięte sarkofagi, wmurowane pionowo w ścianę. Uniosłem dłoń w ostrzegającym geście i dobyłem miecza. Lydia uczyniła to samo. Wiedzieliśmy, czego się po nich spodziewać.

     - Dlaczego coś takiego miałoby zostać zamknięte? – zastanawiał się Tolfdir. - Co to za miejsce?

     Spojrzał na nas i skinął głową. Też spodziewał się kłopotów. Przywołał zaklęcie mrozu – tak na wszelki wypadek.

     - Nie jestem pewien, czego oczekiwać – powiedział. – Miejcie się na baczności.

     Stało się jednak coś zupełnie, ale to zupełnie nieoczekiwanego. Oto bowiem w komnacie zrobiło się tak jasno, że musiałem zmrużyć oczy. Za kamiennym stołem pojawiła się jakaś postać w kapturze. Miała na sobie szaty, przypominające mnisi habit. Była półprzezroczysta, ale nie był to duch. Bardziej kojarzyło się to z jakąś magiczną transmisją, jakby zjawą spoza czasu i miejsca.

     - Wstrzymaj się, magu! – zawołała postać. – I posłuchaj!

     Wbiłem w niego wzrok, a on we mnie. Nie zdradzał wrogich zamiarów. Mimo to, nie wypuściłem miecza, nie wiedząc, czego się spodziewać. Zauważyłem jednak zdziwione miny Tolfdira i Lydii. Patrzyli na mnie, nie na zjawę. Czyżby oni niczego nie widzieli, ani nie słyszeli?

     - Wiedz, że twoje czyny wprawiły w ruch łańcuch wydarzeń, którego nie da się powstrzymać – odezwała się znów tajemnicza postać. – Nie osądzono cię, gdyż nie w twojej mocy było wiedzieć. Twoje przyszłe czyny, a także sposób, w jaki stawisz czoła zagrożeniom, zostaną poddane osądowi. Ostrzegamy cię, ponieważ zakon Psijic pokłada w tobie nadzieję. Tylko ty, magu, masz odpowiedni potencjał, by zapobiec zagrożeniu. Uważaj na siebie i pamiętaj, że Zakon cię obserwuje!

     Trwało to chwilę, zanim zjawa zafalowała i znikła. Wszystko wróciło do normy. Oszołomiony spojrzałem na Tolfdira.

     - Przysięgam, że poczułem przed chwilą coś dziwnego – odezwał się. – Co tu się właśnie stało?

     A zatem naprawdę niczego nie widział! Zjawa ukazała się tylko mnie. Ale magiczne zdolności pozwoliły mu wyczuć zakłócenia w przepływie magii.

     Niepewnie wzruszyłem ramionami.

     - Pojawił się jakiś duch, albo zjawa – powiedziałem niepewnym głosem. – Przemówił do mnie.

     Stary mag z zaciekawieniem podszedł bliżej.

     - Obawiam się, że niczego nie widziałem. Możesz opowiedzieć o tym, co udało ci się zobaczyć?

     Potarłem ręką czoło.

     - Mówił coś o czyhającym niebezpieczeństwie i zakonie Psijic…

     - Zakon Psijic? – Tolfdir otworzył szeroko oczy. – Masz co do tego pewność?

     Skinąłem głową.

     - To bardzo dziwne – mruknął ni to do siebie, ni do nas. – I niebezpieczeństwo przed nami? To nie ma najmniejszego sensu… Psijicowie nie mają żadnego związku z tymi ruinami. Na dodatek, nikt nie widział żadnego z nich od wielu lat.

     Rozejrzał się po komnacie.

     - Może powinniśmy zajrzeć do tych trumien… - odezwał się niepewnie. – Proszę, zachowaj ostrożność. Kto wie, co tutaj znajdziemy.

     Odezwał się w nim badacz. Był wystarczająco doświadczonym magiem, by nie dziwiło go byle co. Sam fakt pojawienia się zjawy nie wywołał w nim wielkiego zdumienia. Zdziwił się jedynie na dźwięk słów „zakon Psijic”.

     - Czym jest zakon Psijic? – spytałem.

     - To grupa magów – odparł. – Z czasów poprzedzających powstanie Cesarstwa. Bardzo potężnych, bardzo tajemniczych. Nikt nie widział ich od ponad stu lat. Zniknęli razem ze swoim sanktuarium, na wyspie Artaeum. Nie mam pojęcia, w jaki sposób mogliby być związani z tym miejscem.

     - Dlaczego zakon Psijic chce się ze mną skontaktować? – spytałem znów.

     Tolfdir wzruszył ramionami.

     - Nie mam pojęcia – odparł. – Ale to fascynujące! Oczywiście, zakładając, że to prawda – przyjrzał mi się badawczo. – Wyspa Artaeum znikła ponad sto lat temu i od tamtego czasu nikt ich nie widział. Lecz teraz nagle postanowili się z tobą skontaktować? – pokiwał głową. – Doprawdy, intrygujące… Osobiście wziąłbym to za komplement – uśmiechnął się. – Mnisi Psijic zawsze zadawali się jedynie z tymi, których uważali za godnych…

     Urwał nagle i wszyscy aż podskoczyliśmy, bowiem z dwóch sarkofagów nagle odpadły kamienne wieka. Dwa draugry rozejrzały się wokół i zaatakowały. Byłem blisko pierwszego, więc zdzieliłem go przez łeb raz i drugi. Opadł z sił i zajął się ogniem, gdy przeskoczył na niego ładunek z mego miecza. Trzeci cios zgasił błękitną poświatę w jego oczach i wywołał wybuch. Lydia zdążyła tylko zasłonić Tolfdira i zadać jeden cios mieczem, gdy drugi draugr również padł od eksplozji, wywołanej przez Przedświt. Nam nic się nie stało. Eksplozja niszczyła tylko nieumarłych.

     Z zadowoleniem zerknąłem na dar od Meridii. Dobrze zrobiłem nie zostawiając go w domu. Choć trochę było to kłopotliwe, nadal paradowałem z dwoma mieczami. Przedświt nosiłem w przytroczonej do pasa pochwie, Zgubę Smoków natomiast w pochwie wsuniętej wyżej za pas. Dzięki temu było mi wygodnie dobywać którykolwiek z nich. Coraz poważniej jednak myślałem o zastąpieniu ich jednym, dobrze wyprofilowanym i porządnie zaklętym mieczem szklanym, takim jak Ponury Siekacz, będący własnością Mjoll. To była broń! Gdy tylko uda mi się zdobyć podobny, a nie wątpiłem, że kiedyś to nastąpi, moje dwa dotychczasowe skarby trafią na ścianę i będą mi przypominać o dawnych czasach. Słyszałem kiedyś o szklanym mieczu potężniejszym nawet od Ponurego Siekacza. Zwał się Rozdzieracz Chłodu. Ale zaginął kilka lat temu, wraz ze swym właścicielem. Zwłoki wojownika znaleziono wkrótce. Miecza – nigdy. Ktokolwiek go ukradł, nie obnosił się z nim.

     Istniały na świecie miecze potężniejsze niż szklane. Rzemieślnicy, specjalizujący się w tak zwanym ciężkim kowalstwie, czyli orkowym, dwemerskim, czy ebonowym, potrafili robić takie cuda. Czasami, choć niezmiernie rzadko, można było w ruinach, nawiedzonych przed daedry, znaleźć miecze daerdyczne, o nieregularnych i bardzo wymyślnych kształtach. Jednak każdy miecz wyższej klasy wymagał dopasowania do indywidualnych cech wojownika, a któż ulepszy go lepiej, niż kowal i wojownik w jednej osobie? Dlatego nigdy nie powierzałem tej pracy komuś innemu. Niestety, ulepszanie ebonowych ostrzy nie wychodziło mi najlepiej. Miecz Wampira, który dostałem od Tuliusa, choć wyważyłem go starannie, naostrzyłem i wypolerowałem, nadal nie ciął tak dobrze jak Zguba Smoków, czy nawet miecz elfi, jakiego używałem niegdyś. Ja sam wyspecjalizowałem się w kowalstwie lekkim – elfim i szklanym – i taką broń potrafiłem doprowadzić do perfekcji. Byłem pewien, że jeśli uda mi się zdobyć dobrze zaklęty miecz szklany, potrafię go tak wyważyć, naostrzyć i wypolerować, że stanie się najsilniejszym orężem w całym Skyrim.

     Ale póki co, takowego nie miałem. Miecza wykutego własnoręcznie nie potrafiłem zakląć wystarczająco mocno. W dodatku, nie potrafiłem nałożyć dwóch zaklęć na jeden oręż. To umieli tylko mistrzowie zaklinania, a żadnego z nich nie znałem. A oba moje miecze miały nałożone po dwa zaklęcia i nieraz przekonałem się, jak przydatna jest to cecha.

     Tymczasem, gdy ja marzyłem o broni, Lydia i Tolfdir odkryli przejście przez jeden z sarkofagów. Znów zagłębiliśmy się w wąski korytarz i znów poruszaliśmy się bardzo cicho, ze strzałami na cięciwach, a Tolfdir z przygotowanym, jarzącym się na dłoni zaklęciem ze Szkoły Zniszczenia.

     Chodnik prowadził w dół, by na samym dole skręcić w prawo. Dalej przejście zasłaniała gruba krata z kutego żelaza. Jednakże obok znajdowała się dźwignia, która bez trudu ją podniosła. Nie wiadomo więc, dlaczego pod kratą leżało pełno kości i czaszek. Czyżby ci nieszczęśnicy nie potrafili zastosować tak prostego mechanizmu?

     Przejście prowadziło do bardzo dużej komnaty, na planie koła. Na środku chlupotała woda, przykryta jednak żelazną kratą, nad która rozciągnięto w dodatku kamienny, łukowy most. Naprzeciw znajdowała się kolejna krata, zasłaniająca przejście. I to podwójna. Przednia wyglądała, jakby ktoś z posadzki wysunął cały szereg ostrych, żelaznych włóczni. Tylna była kutą, masywną, kratową bramą. Przeświecały przez nie czarne, żelazne drzwi. Nie ma co, zamknięte solidnie! Po obu stronach przejścia ze ściany wystawały stylizowane „smocze dzioby”, jak to kiedyś nazwała Lydia, z wychodzącymi z nich łańcuchami i uchwytami – zapewne otwierały one przejście. A dalej, dookoła komnaty, w ściany wmurowano sarkofagi, na który to widok ścisnęliśmy mocniej miecze. Weszliśmy ostrożnie do środka, Lydia na prawo, ja na lewo. Wiedzieliśmy, że jeśli z sarkofagów wyskoczą draugry, każde z nas będzie musiało wziąć na siebie walkę z kilkoma z nich.

     Długo nie czekaliśmy. Kamienne pokrywy zaczęły z trzaskiem odpadać, jedna za drugą. Nie było czasu do stracenia. Gdy tylko grobowiec obok mnie uchylił wieko, trzasnąłem mieczem w szparę, po czym wbiłem ostrze aż po świecący klejnot w gardzie. Draugr padł, zanim zdążył wyleźć. Tarczą odparłem atak drugiego, który zamierzył się na mnie toporem. Tą samą tarczą trzasnąłem atakującego w głowę. Przedświt rozrąbał mu czaszkę, ale nie uśmiercił. Zrobił to dopiero sztych w gardło. Tym razem Przedświt pomógł nam wszystkim, wywołując swoją magiczną eksplozję. Wszystkie draugry się od niej zachwiały i straciły część sił. Zamierzyłem się na następnego, ale ten padł pod ciosem Lodowego Kolca, posłanego mu przez Tolfdira. Jeden, co rzadko spotykane, spróbował uciekać. Tolfdir spowolnił go Mrozem i dobił Błyskawicą. Lydia walczyła, zdawałoby się, zupełnie bez wysiłku, z dwoma jednocześnie. Trzeci leżał już u jej stóp. Ani Tolfdir, ani ja nie zdążyliśmy przyjść jej z pomocą. Cios tarczą w gardło uśmiercił jednego. Szybki unik, obrót i potężne cięcie z półobrotu, które niemal rozpołowiło nieumarłego. Walka była skończona.

     Spojrzałem z uznaniem na starego maga. Sądziłem, że będziemy musieli go osłaniać, tymczasem poradził sobie znakomicie.

     - Może i jestem stary, ale wciąż mogę walczyć – uśmiechnął się, nieco zażenowany, po czym rozejrzał się dookoła. - Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego w norskich ruinach.

     Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Skinąłem głową. Lydia też. My widzieliśmy…

     - Spójrzcie tylko na te wszystkie trumny – podszedł do kamiennego sarkofagu i zaczął mu się uważnie przyglądać, badając ręką. – To wymaga bliższych oględzin.

     Spojrzałem na Lydię. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Tolfdir, choć był potężnym magiem, jednocześnie był po prostu uczonym i wszelkie zagadki starożytności fascynowały go, jak każdego innego mędrca. Nie inaczej było tym razem.

     - Chciałbym tu zostać i lepiej się temu przyjrzeć – odezwał się. – Ty jednak musisz iść dalej. Spróbuj znaleźć to, o czym mówiła wizja. Ale gdyby miało się to okazać niebezpieczne, uważaj na siebie.

     Przekonawszy się, że potrafimy dać sobie radę w norskich ruinach, nie czuł się już koniecznie zobowiązany do opieki nad nami. Uznał, że poradzimy sobie bez niego.

     - Idź przodem – skinął głową. – Wkrótce do ciebie dołączę.

     Szarpnąłem lewy łańcuch. Stało się jak myślałem – pręty pochowały się w posadzce. Lydia pociągnęła prawy – krata się uniosła. Przejście prawie stanęło otworem. Za kratą znajdowały się jeszcze żelazne drzwi, ale otworzyły się, gdy je pchnąłem, odsłaniając kryptę. Wysoki korytarz, z wykutymi w ścianie marami, rozszerzył się i skręcał w prawo. Jak zawsze w takich przypadkach, schowałem miecz i sięgnąłem po łuk. Poruszałem się ze strzałą na cięciwie, dlatego gdy tylko zza zaułka wysunął się draugr, położyłem go jedną, celną strzałą. Zatrzymałem się. Na posadzce widniała Runa Ognia.

     Runa to magiczny znak, nakreślony w równie magiczny sposób. Są to czary ze Szkoły Zniszczenia, umożliwiające zastawianie pułapek. Wejście na taki znak skutkowało gwałtowną eksplozją czaru – w tym wypadku ognia. Wskazałem Lydii znak. Skinęła głową. Ominęliśmy pułapkę, ale naprzeciw ujrzeliśmy dwóch nieumarłych. Jeden padł od mojej strzały. Drugi zdążył dobiec i nadział się na miecz Lydii. Poszliśmy dalej. Korytarz skręcał w lewo, a pod ścianą pojawił się drewniany pomost i dalej kamienne schody, wiodące w górę.

     Kątem oka ujrzałem ruch na balkonie. Draugr – pan śmierci!

     - Daniik Kendor! – zahuczał draugr.

     Nie wiedziałem, co mówi, ale nie sądziłem, żeby chciał po prostu pogadać. Zwłaszcza, że zaraz poczęstował nas Krzykiem. Widziałem, jak fala uderzeniowa Nieugiętej Siły zbliża się z szaloną prędkością. Zachwiała mną, ale Lydią rzuciła na posadzkę. Nie zwlekając wysłałem mu strzałę, potem jeszcze jedną i jeszcze jedną. Trzecia skończyła z nim na dobre. Spadł z łoskotem na dół.

     Podbiegłem do Lydii, ale wstała sama. Była cała, tylko trochę oszołomiona. Miała szczęście, że pomieszczenie było obszerne i fala uderzeniowa miała gdzie się rozejść. W dodatku stała nieco z tyłu, a draugr skierował Krzyk na mnie. Szybko doszła do siebie i dała znać, że może iść dalej.

     Wspięliśmy się na schody. Skręciły w lewo i zakończyły się żelaznymi drzwiami. Obok  stała drewniana skrzynia. Oczywiście, zajrzałem do niej, ale oprócz kilku sztuk złota, nie zawierała niczego ciekawego. Jakieś stare zbroje…

     Przez cały czas, od samego początku, natykaliśmy się na urny, zawierające drobne kosztowności. Można było je czasem znaleźć także w truchłach padłych draugrów. Zatem już teraz byliśmy o wiele bogatsi niż na początku wyprawy. Znaleźliśmy kilka pierścieni, trochę złota, jakiś diadem…

     Pchnąłem drzwi. Odsłoniły schody, wiodące w dół, a na samym dole skręciły w lewo. Tam stała kolejna skrzynia, tym razem zawierająca kilkanaście złotych monet i czarny klejnot duszy. Na samym dnie leżał kołczan z orsimerskimi strzałami. Też się przydadzą!

     Dalej była krypta. Na kamiennych leżach po obu bokach leżały zaschnięte szkielety, tłumoki, owinięte w resztki całunu i… draugry. Ustrzeliliśmy dwa, zanim zdążyły wstać. Korytarz skręcił w prawo.

     Krypta przybrała kształt czterech, połączonych ze sobą pomieszczeń, rozciągniętych wzdłuż. Jakby podzielono ją na cztery, rozszerzone sekcje, oddzielone wąskimi przejściami. W pierwszym bo bokach znajdowały się kamienne, piętrowe leża na zwłoki, ale gdy przeszedłem do drugiego, po obu stronach ujrzałem kamienne filary szyfrowego zamka. Tak samo było w trzecim i czwartym, gdzie dodatkowo znajdowała się dźwignia, zapewne podnosząca żelazną kratę. Oczywiście, podnosząca, pod warunkiem ustawienia odpowiedniej kombinacji na kolumienkach. W przeciwnym wypadku, co zauważyłem od razu, częstująca porcją zatrutych strzałek. Otwory w ścianie nie pozostawiały wątpliwości – widziałem takie mechanizmy nieraz. 

     Zaczęliśmy rozglądać się po ścianach. Zagadka była łatwa, jako że za każdą kolumienką znajdowała się pokryta kurzem i pajęczynami kamienna tablica, pokazująca właściwy znak. Ustawiliśmy kolumny kolejno. Po lewej stronie orzeł, wąż i śledź…

     - Wieloryb – westchnęła Lydia. – To wieloryb!

     - Jak zwał, tak zwał – mruknąłem. – Ważne, żeby się zgadzało.

     Po prawej stronie odsłoniliśmy znaki śledzia…

     - Wieloryb! – powiedziała z naciskiem Lydia.

     Machnąłem ręką, ustawiając na następnych dwa orły. Przerzuciłem dźwignię. Krata uniosła się z chrzęstem. Dalej korytarz skręcał w prawo, opuszczał się w dół i kończył żelaznymi drzwiami. Gdy w nie wszedłem, moim oczom ukazała się wysoka komnata. Pod przeciwległą ścianą zbudowano wysokie wzniesienie, jakby taras. Prowadziły tam schody po obu stronach. A na górze ujrzałem ruch. Draugr. I to nie byle jaki! Dwie strzały pomknęły ku niemu jednocześnie. Nieumarły zachwiał się. Nabrał powietrza w dziurawe płuca, ale dwie następne strzały uniemożliwiły mu oddanie Krzyku. Dwie następne skończyły z nim na zawsze.

     Wspięliśmy się na schody i spenetrowaliśmy drewniany kufer. Zabraliśmy stamtąd trochę kosztowności. Przeszliśmy pod ścianą do małej krypty, uważnie stawiając kroki wokół Runy Mrozu. Korytarz skręcił w lewo i naszym oczom ukazał się świątynny korytarz, jaki nieraz już widziałem w norskich budowlach. Tyle tylko, że na końcu nie było Smoczych Drzwi, jak można by się spodziewać, tylko żelazna krata. A przed nią dźwignia i cztery kolumienki ze znakami zwierząt. W dodatku, za każdą z nich tkwiła tablica, pokazująca właściwy znak. Łatwa sprawa!

Saarthal. Nietypowy zamek szyfrowy, o którym wspomina Wulfhere

     Chwyciłem pierwszą kolumienkę z lewej, chcąc ustawić na niej znak węża. Ku mojemu zdziwieniu, obróciła się nie tylko ta kolumienka, ale również obie po prawej. Spróbowałem jeszcze raz – taki sam skutek. Lydia chwyciła prawą kolumnę i spróbowała ją przekręcić. Dało się bez trudu, a wszystkie kolumny pozostały na swoich miejscach. To był bardzo nietypowy zamek. Spróbowaliśmy wszystkich kombinacji i okazało się, że każda kolumna była inna. Lewa tylna obracała również dwiema prawymi. Prawa tylna nie obracała żadną. Sama natomiast była obracana przez prawą przednią, a lewa przednia obracała wszystkimi jednocześnie.

     Roześmiałem się.

     - Tu trzeba sposobu – mrugnąłem do Lydii. – Patrz i podziwiaj geniusz swego męża.

     - Zaczniesz od lewej przedniej – pokiwała głową.

     - Skąd wiesz? – uniosłem brwi.

     - Bo tylko ta nie jest poruszana przez żadną inną – ziewnęła. – I jaki znak ustawisz, taki zostanie. Potem druga lewa, prawa przednia i ta – uderzyła ręką w prawą tylną kolumnę – na końcu.

     - Nie tylko mąż jest genialny w tym małżeństwie – pokręciłem głową, wzbudzając w niej wybuch śmiechu.

     Zrobiłem dokładnie tak jak mówiła.

     - Najpierw śledź…

     - Wieloryb!

     Pokręciłem głową.

     - To jest śledź – odparłem z uporem. – Wieloryba masz koło siebie.

     - Przecież znaki są takie same – jęknęła.

     - Nie, ten jest jaśniejszy – odparłem. – Potem idzie wąż – przekręciłem następną kolumnę. – Dalej orzeł… Możesz przekręcić swojego śledzia.

     - Sam jesteś śledź – mruknęła, ale przekręciła najbliższą kolumienkę.

     Przerzuciłem dźwignię. Krata uniosła się w górę. Korytarz skręcił w prawo i powiódł w dół, po czym rozwidlił się. Zatrzymaliśmy się, ale tylko dlatego, że za plecami usłyszeliśmy szybki tupot. Ktoś biegł. Niezbyt szybko, ale biegł. Jeszcze chwila i naszym oczom ukazał się zdyszany Tolfdir.

     - Za… czekaj mój chłopcze – wydyszał z trudem. – Zaczekaj…

     Zrobił kilka głębszych oddechów.

     - Pomyślałem, że najwyższa pora, bym cię dogonił…

     Poczekaliśmy, aż trochę odpocznie. Starł pot z czoła, po czym upił jakiegoś zielonego płynu z fiolki. Z pewnością była to mikstura kondycji, bowiem zaraz doszedł do siebie. Ruszyliśmy dalej. Prawy korytarz był ślepy i stało w nim wygaszone laboratorium alchemiczne. Lewy natomiast prowadził dalej. Wkrótce skręcił w prawo i zakończył się wielkimi, żelaznymi wrotami, które zgrzytnęły ciężko, gdy pchnąłem je ramieniem. Gdy się otworzyły, ujrzeliśmy niecodzienny widok.

     Znaleźliśmy się na tarasie, a pod nami rozciągała się rozległa, na pół naturalna komnata. Pod tarasem stał sporej wielkości stół do balsamowania zwłok, a za nim tron, na którym siedział bardzo silny draugr. Za nim coś w rodzaju niskiego podwyższenia, nad którym unosiła się wielka, błękitna kula, pokryta tajemniczymi znakami. Co dziwne, nie była nigdzie zawieszona, ani podparta. Po prostu lewitowała, zalewając komnatę błękitnym blaskiem, wydobywającym się z jej wnętrza.

Saarthal. Miejsce znaleziska - wizja artystyczna. Dzieło nieznanego malarza, który na fotografii domalował draugra i tajemniczą kulę

     - No, no… - szepnął Tolfdir. – Spójrzcie na to… Nie spodziewałem się, że znajdziemy coś takiego.

     Podszedł do skraju tarasu i przyjrzał się tajemniczej kuli.

     - Dlaczego zakopano to tak daleko, w Saarthal? – mruknął sam do siebie.

     Z tarasu biegły schody w dół. Ale gdy tylko na nie wstąpiłem, draugr ożył i chwycił wielki, dwuręczny miecz. Zbiegłem mu naprzeciw, Lydia za mną, a Tolfdir za Lydią. Rozpoczęła się walka. Ale już po pierwszym starciu było widać, że to nie będzie walka jakich wiele. Nasze ciosy nie robiły żadnego wrażenia na nieumarłym, jakby jakaś siła go chroniła. Istotnie, otaczała go jasna poświata, niespotykana u innych draugrów. Trzasnąłem raz – nic, nawet się nie zachwiał. Lydia poprawiła z drugiej strony – również nic. On tymczasem wywijał mieczem i tylko naszym tarczom zawdzięczaliśmy całość naszych kości. Przeciwko magii mrozu byliśmy jednak bezsilni. Gdy otrzymałem porcję mroźnego podmuchu, aż mnie sparaliżowało.

     Tolfdir pierwszy zorientował się, że coś jest nie tak.

     - Nic nie działa! – zawołał przerażony i rozejrzał się na boki.

     Musiał coś zauważyć, bo zaraz jego oczy zaświeciły nadzieją.

     - Odciągnij jego uwagę! – zawołał, rzucając się w bok. – Spróbuję pozbawić go części mocy!

     Kątem oka zauważyłem, że skierował się ku tajemniczej kuli. Nie wiem, jakim czarem tam zadziałał, ale istotnie, okrywająca dotąd draugra jasna poświata nagle znikła.

     - Już – zawołał mag. – Do ataku!

     Tym razem nasz podwójny atak był skuteczny. Pod naszymi ciosami draugr padł i więcej się nie podniósł. Zdjąłem hełm i otarłem pot z czoła.

     - Cała? – spytałem.

     Lydia skinęła głową i schowała miecz. Wszyscy troje zbliżyliśmy się do tajemniczej kuli. Z bliska wyglądała, jakby ktoś ułożył ją z mniejszych kawałków, jakby wypukłych płyt. Wyraźnie przeświecało przez nie światło, nie wydawała jednak żadnego dźwięku, żadnej wibracji – nic.

     - Nie tylko ja to widzę prawda? – uśmiechnął się Tolfdir. – Doprawdy, to zupełnie niezwykłe…

     - Co to jest? – spytałem, mrużąc oczy przed jasnym blaskiem.

     - Nie mam pojęcia – odrzekł mag. – To niesamowite. Absolutnie niesamowite!

     Spojrzał na mnie.

     - Arcymag musi się natychmiast o tym dowiedzieć – rzekł nagle. – Musi zobaczyć to na własne oczy.

     Skinąłem głową. Byłem gotów zanieść wiadomość.

     - Co mam powiedzieć arcymagowi?

     Tolfdir wzruszył ramionami.

     - Powiedz mu, że odkryliśmy… coś – mruknął. – Cóż, nie jestem pewien… Powiedzmy, że coś niezwykłego. Ewidentnie jest w tym coś magicznego, ale nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Powinno go to zainteresować.

     - Dasz sobie radę w pojedynkę? – spytałem, wkładając hełm.

     - O, myślę, że nic mi nie będzie – zapewnił. – Wygląda na to, że udało się nam wyeliminować największe zagrożenie – wskazał na truchło draugra. – Wygląda na to, że ten, który umieścił to tutaj chciał, by było to dobrze chronione. Ciekawe dlaczego…

Saarthal - tajemnicza kula. Zdjęcie operacyjne Akademii w Zimowej Twierdzy.

     O Tolfdira mogliśmy być spokojni. Był nie tylko rozważny i doświadczony, ale i potrafił się w razie czego obronić.

     Rozejrzałem się jeszcze po komnacie. Przy zabitym draugrze znalazłem kilka złotych monet. Natomiast za tajemniczą kulą ujrzałem drugie wejście do komnaty. Pchnąłem żelazne drzwi i moim oczom ukazał się korytarz. Lydia z ciekawością zajrzała do środka, ale ja nie musiałem patrzeć. Wiedziałem już, co tam jest. Do moich uszu dobiegł bowiem znajomy zew. Smocza ściana!

     Jak zahipnotyzowany, przekroczyłem wąski korytarz i wszedłem do niedużej jaskini. Smocza ściana pulsowała błękitnym światłem Słowa. Szedłem jak we śnie i zatrzymałem się dopiero przed pokrytą klinowym pismem gładzią ściany. Słowo oderwało się od niej i wniknęło we mnie. Ciemność przed oczami i akord z tysięcy gardeł!

     I wszystko ucichło…

     - Slen – szepnąłem. – Ciało…

     Jedna z wchłoniętych uprzednio smoczych dusz użyczyła mi zrozumienia słowa. To było drugie słowo krzyku Lodowa Postać. Słowa, które zamrażało przeciwnika na kamień.

     Lydia podtrzymała mnie, gdy zachwiałem się na nogach. Zapewniłem, że nic mi nie jest. Ale wskazałem wyjście, widniejące w oddali. Krótki korytarz zaprowadził nas wprost do wykopalisk, od których wszystko się zaczęło. Wolnym krokiem wyszliśmy na powierzchnię.

środa, 21 grudnia 2016

Rozdział XV – Trudne początki

     Przez prawie tydzień nie ruszaliśmy się z Białej Grani. Co robiliśmy? Nic. Cieszyliśmy się sobą jeszcze bardziej niż przedtem. Widać, najpierw trzeba było poczuć strach przed rozłąką, żeby docenić szczęście, jakim obdarzyła nas Mara.

     Ale po tygodniu oboje stwierdziliśmy, że nie ma co odwlekać nieuniknionego. Musiałem stawić czoła Miraakowi. A bez pomocy magów z Akademii, nie miałem z nim szans.

     Długo zastanawiałem się, który miecz wziąć ze sobą. Żal było mi rozstawać się z darem od Meridii. Ale Zguba Smoków była poręczniejsza i dużo lżejsza. Można było nią ciąć z jednej ręki, jak i oburącz. Z drugiej strony, nie miała szans na wywołanie eksplozji pośród nieumarłych. W końcu, niby wiadomy osiołek, nie mogąc się zdecydować, przypasałem oba.

     Mój wzrok padł też na jednosieczny, ebonowy miecz, podarunek od Tuliusa, wiszący nad łożem, jak trofeum. Z ciekawości poszedłem z nim do Farengara, aby wyjaśnił mi, jakie zaklęcie na niego nałożono. Spojrzał na ostrze i uniósł brwi ze zdziwienia.

     - Tej głowni nie zaklął człowiek – rzekł. – Skąd to masz?

     - Podarunek od generała Tuliusa – odparłem.

     Pokiwał głową.

     - Zapewne zdobył go w walce – mruknął. – Tego miecza nie wykuto w cesarskich kuźniach. Popatrz na te znaki – wskazał na dziwne, obce litery jakiegoś pradawnego pisma. – Tu napisano: Miecz Wampira. I zaklęcie też jest wampirze. Wchłania siły witalne ofiary, przyspieszając jego zgon. To bardzo groźna broń. I bardzo cenna.

     Machnąłem nią kilka razy. Przydałaby się niewielka przeróbka, żeby lepiej go wyważyć. Był trochę ciężki. No i lekko wyszczerbił się na wojnie. Przydałoby się mu ostrzenie i polerowanie. Nie umiałem zbyt dobrze obrabiać ebonu. Lepiej czułem się w lekkich metalach, jak księżycowy kamień, czy malachit. Na razie odłożyłem go na uchwyt w sypialni. Kiedyś jeszcze się za niego wezmę. 

     Do Zimowej Twierdzy szliśmy trzy dni. Pierwszy nocleg wypadł nam w Wichrowym Tronie, drugi w forcie Kastav. W południe trzeciego dnia ujrzeliśmy majestatyczną bryłę Akademii, tonącą w rzadkiej mgle.


Akademia w Zimowej Twierdzy - widok z gór

     Miałem nadzieję, że tym razem na moście znów powita nas Faralda. Widziałem jej figurkę z daleka. Jednak gdy podszedłem bliżej, stwierdziłem omyłkę. To nie była ona, lecz jakaś inna Altmerka. I z bliska ani trochę jej nie przypominała. Była od niej nieco wyższa i smuklejsza, ale tu kończyły się jej zalety. Nie miała w oczach tego ciepła i życzliwości, co jej koleżanka. Przeciwnie, spojrzenie jej wielkich, skośnych oczu było chmurne i to spod znaku bardzo ciemnych i bardzo groźnych chmur.

     Tym właśnie spojrzeniem zatrzymała nas skuteczniej niż jakakolwiek magiczna czy niemagiczna bariera.

     Przedstawiłem nas i z pewną dozą nieśmiałości zakomunikowałem, że już zostałem przyjęty do Akademii i właśnie wracam kontynuować naukę, przerwaną przez niezależne ode mnie okoliczności. Miałem nadzieję, że brzmi to wystarczająco uczenie, aby czarodziejka – miała na imię Nirya – uwierzyła, że jestem studentem. Moja przemowa wykrzesała w jej oczach ironiczne ogniki, ale nie zatrzymała nas. Odważyłem się spytać, co się tu działo od mojej ostatniej wizyty. Wzruszyła ramionami.

     - Wydaje mi się, że czas na zmianę przywództwa w Akademii – mruknęła głosem równie chmurnym jak jej spojrzenie.

     Zatem jeszcze tylko mrożące krew w żyłach przejście po resztkach mostu nad przepaścią i stanęliśmy u bramy. Moje obawy, czy się otworzy, zostały rozwiane bardzo szybko. Raz przyjęty do Akademii, stałem się jej częścią. Skrzydła gościnnie rozchyliły się przed nami. Weszliśmy na dziedziniec.

     Pierwszą osobą, jaką napotkaliśmy, był sam arcymag. Przechadzał się wokół monumentu, zatopiony w myślach. Nie chciałem mu przeszkadzać, ale na mój widok sam podniósł głowę, a na moje pozdrowienie odpowiedział pytaniem.

     - Jesteś kimś nowym, prawda?

     Przyjrzał mi się uważnie, a ja jemu. Był to niewysoki Dunmer, o przyjaznym spojrzeniu, zapewne bardzo długo żyjący w Skyrim, bowiem nabrał już norskich zwyczajów. Jego bródka była zwinięta w węzełek, jak to czynią Nordowie.

     Przedstawiłem mu się i w kilku słowach opowiedziałem, dlaczego dopiero teraz zgłaszam się na nauki. Przyjął moje wyjaśnienia bez mrugnięcia okiem.

     - Nie mieliśmy okazji porozmawiać – uśmiechnął się.

     - Nie, panie – odparłem, wywołując na jego twarzy jeszcze szerszy uśmiech.

     - Panie? – wesoło wykrzywił twarz. – Jakie to osobliwe!

     No tak, magowie mówią sobie po imieniu, bez względu na rangę. Wspominała o tym Mirabelle. Zaczerwieniłem się. Już na powitanie strzeliłem gafę. Tymczasem arcymag wolnym krokiem ruszył w stronę Komnaty Spokoju, gestem zapraszając mnie, abym mu towarzyszył.

     - Jestem Savos Aren – odezwał się. – Arcymag w Akademii w Zimowej Twierdzy. Cieszy mnie, że bada się tu niemal każdy przejaw magii. Nie pochwalam jednak żadnych badań ani eksperymentów, które zakładałyby celowe wyrządzenie krzywdy współczłonkom Akademii. Rozumiemy się?

     Przystanął i spojrzał na mnie spod brwi. Przytaknąłem skwapliwie.

     - Niebezpieczne badania muszą być sporym problemem – odrzekłem pytającym tonem.

     - Nie – niezdecydowanie pokręcił głową. – Na ogół nie.

     Ruszyliśmy z powrotem.

     - Rzecz jasna, trzeba podjąć pewne ryzyko – ciągnął arcymag. – Po prostu próbuję uniknąć przedwczesnych zgonów. Musimy też postarać się, by nie pogorszyć naszej opinii w Skyrim.

     Przewrócił oczami, a ja uśmiechnąłem się ze zrozumieniem. Przychylność Nordów została bezpowrotnie pogrzebana pod gruzami Zimowej Twierdzy, wraz z połową populacji miasta, w czasie potężnej magicznej eksplozji. 

     Pożegnaliśmy się pod bramą do Komnaty Żywiołów.

     Pierwsze kroki skierowaliśmy do Arcaneum. Urag siedział za swym biurkiem i pracowicie zszywał grzbiet jakiejś rozlatującej się księgi. Na nasz widok zmarszczył brwi, jakby usiłował przypomnieć sobie, kim jesteśmy. Pamięć musiała wrócić mu bardzo szybko, bowiem od razu zapytał nas o Pradawny Zwój, a potem o Septimusa Signusa, którego kiedyś bardzo dobrze znał. Opowiedziałem mu całą historię. Słuchał uważnie, ani razu nie przerywając. Z widocznym zmartwieniem przyjął informację o szaleństwie Septimusa.

     - Powinniśmy oddać mu tę kostkę – westchnąłem, wspominając dwemerski leksykon, powierzony mi przez szalonego maga. – Ale obawiam się to zrobić.

     - Słusznie – zahuczał Urag, kiwając głową. – Skoro przelano do niego treść Pradawnego Zwoju, może mu to namieszać w głowie jeszcze bardziej. Chociaż – spojrzał na mnie uważnie, - ty spoglądałeś na Zwój i wydajesz się być normalny.

     - On jest Smoczym Dziecięciem – odrzekła Lydia. – Nie jest taki jak inni. Zniesie więcej.

     Urag znów pokiwał głową w zamyśleniu.

     - Zastanawiam się – rzekł, - czy to mogłoby go uleczyć.

     Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.

     - Nie znam się na tym, ale sam rozumiesz – zająknął się. - Taki wstrząs… Może pomieszać zmysły, ale jemu już się one pomieszały. Więc może mógłby... No, gorzej chyba i tak być nie może!

     Spojrzeliśmy na siebie.

     - Może masz rację – szepnęła Lydia. – Nie wiem, jaki będzie skutek. Może warto zaryzykować…

     - A jeśli mu się pogorszy? – spytałem.

     Oboje wzruszyli ramionami.

     - Nie wiem – mruknęła Lydia. – Wiem tylko, że ja nie chciałabym tak żyć. Wolałabym, żeby ktoś albo mnie dobił, albo uleczył.

     Przez chwilę milczeliśmy.

     - Zastanowię się – mruknąłem. – Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale na pewno go odwiedzę.

     - Zdecydujmy na miejscu – podpowiedziała Lydia. – Zobaczmy, jak się czuje i wtedy…
Miała rację.

     - Gdzie mogę znaleźć Mirabelle? – spytałem, żeby zmienić przykry temat.

     Urag potrząsnął głową.

     - Może być wszędzie – odparł. – Nie wiem, musisz jej poszukać.

     Lydia postanowiła zostać w bibliotece. Nie miała żadnych magicznych zdolności, jak większość Nordów. Wiedziała, że i tak nie nauczy się tutaj żadnego czaru, a tylko by mnie rozpraszała. Za to biblioteka wydała się jej prawdziwym skarbcem. Urag nie miał nic przeciwko temu, aby usiadła sobie przy stoliku i otoczyła się książkami.

     - Po to są! – wzruszył ramionami.

     Ja zaś poszedłem na dół, poszukać Mirabelle. Najpierw zajrzałem do Komnaty Żywiołów. Nie było jej tam, ale spotkałem kilka innych osób. Najpierw napatoczyłem się na tajemniczego Thalmorczyka, którego spotkałem już ostatnio. Nie pamiętałem jego imienia. Stał w Komnacie Żywiołów, obok magicznej studni i przysłuchiwał się instrukcjom, jakich stary, ale wciąż dziarski Nord udzielał trojgu nowicjuszom. Gdy wszedłem, obrzucił mnie zimnym wzrokiem, po czym wolno wyszedł z komnaty. Spojrzałem na pozostałych. Gdy nie znalazłem Mirabelle wśród nich, chciałem wyjść, ale stary mag pomachał mi, żebym do nich podszedł.

Akademia w Zimowej Twierdzy - Komnata Żywiołów

     - Witaj, witaj! – zawołał. – Właśnie zaczynamy. Proszę, zostań i posłuchaj.

     To zapewne był Tolfdir, a pozostali to nowicjusze, tak jak ja. Właściwie, co mi szkodzi? Przecież po to tu przybyłem. Mirabelle zapewne skierowałaby mnie właśnie tutaj. Postanowiłem zostać. Dołączyłem do trójki pozostałych i przyjrzałem się nauczycielowi.

     Tolfdir był starym człowiekiem, ale wciąż jeszcze sprawnym. Wiek obsypał jego włosy i brodę popiołem, a twarz pobruździł zmarszczkami, ale nie zgasił mu dobrotliwego blasku w oczach. Gdy spojrzał na mnie, swymi łagodnymi oczami, poczułem do niego ogromną sympatię. Widać było, że to dobroduszny i uczciwy człowiek, pomimo, a może właśnie z powodu potęgi magii, jaką władał.

     Tymczasem staruszek w zamyśleniu potarł dłonie.

     - Więc jak już mówiłem – kontynuował przerwany wątek – w pierwszej kolejności należy zdać sobie sprawę, że magia jest z samej natury nieprzewidywalna i niebezpieczna. Zniszczy cię, jeśli nad nią nie zapanujesz.

     Stojąca obok mnie młoda Dunmerka uśmiechnęła się.

     - Chyba wszyscy to rozumiemy, proszę pana – odezwała się miłym głosem. – Gdybyśmy nie potrafili kontrolować magii, nie byłoby tu nas.

     Tolfdir nie wydawał się być zaskoczony. Chyba lubił nauczać i entuzjazm młodzieży nie był dla niego nowością.

     - Oczywiście, kochanie, oczywiście – uśmiechnął się. – Niewątpliwie, posiadasz jakieś wrodzone zdolności. To nie ulega wątpliwości. Mówię o prawdziwej kontroli, o mistrzostwie magicznym. Opanowanie tej sztuki zajmuje całe lata, jeśli nie dziesięciolecia.

     Przyjrzałem się pozostałym. Za Dunmerką stał młody, ale już rosły Nord o przyjemnej twarzy i rzadkim, młodzieńczym zaroście. Trochę zdziwiła mnie jego obecność, bowiem Nordowie rzadko wykazują zdolności magiczne. Za nim zaś, mrużąc kocie ślepia, przystanął jakiś Khajit. On to właśnie skrzywił koci pysk w grymasie zniecierpliwienia i mruknął, na tyle głośno, żeby go dosłyszano.

     - Więc na co czekasz? Zaczynajmy!

     Teraz ja się skrzywiłem. Tolfdir był starym człowiekiem i niewątpliwie silnym magiem. Z pewnością dobrze wiedział, co mówi i miał na poparcie swych słów całe lata doświadczenia w magicznym i edukacyjnym fachu. Należał mu się bezwzględny szacunek, dlatego nie spodobała mi się ta obcesowa odzywka, jakby była skierowana do jakiegoś chłystka. Ale mag widział i słyszał już w życiu zbyt wiele, aby przejmować się takimi drobnostkami. Uśmiechnął się pobłażliwie.

     - Proszę, proszę! – rzekł łagodnym tonem. – Właśnie o tym mówiłem. Zapał należy studzić ostrożnie. W przeciwnym wypadku katastrofa jest nieunikniona.

     - Przecież dopiero co tu przybyliśmy – odezwał się Nord. – Nie masz pojęcia, na co nas stać. Może dasz nam szansę pokazania, do czego jesteśmy zdolni?

     Przez cały ten czas Tolfdir kroczył powoli wzdłuż naszego szeregu, tam i z powrotem, jakby chciał dać nam znać, że zwraca się do nas wszystkich jednocześnie. W chwili, gdy padły te słowa, znajdował się właśnie przede mną. Zatrzymał się i spojrzał na mnie swymi łagodnymi oczami, otoczonymi siecią zmarszczek.

     - Jak dotąd milczysz – odezwał się do mnie. – Jak myślisz, co powinniśmy uczynić?

     Nie miałem wątpliwości. Nauczyłem się już polegać na bardziej doświadczonych ode mnie. Sam zaś, mimo młodego wieku, byłem wystarczająco doświadczonym wojownikiem, aby brawurę i kawaleryjską fantazję uznać za niepotrzebne ryzyko. Ryzykować trzeba wtedy, gdy to konieczne, gdy nie ma innego wyjścia. Wtedy jest to bohaterstwem. Kiedy indziej to zwykła głupota, mogąca skończyć się dla kogoś bardzo źle. A na wojnie widziałem wiele złych zakończeń. Zbyt wiele. I jak nikt z nich wiedziałem, jak kruche jest ludzkie życie.

     - Bezpieczeństwo powinno być najważniejsze – odezwałem się pewnym tonem.

     Coś na kształt uznania dostrzegłem w oczach maga. Zapewne domyślił się, że mimo niewielu lat na karku, nie jestem już nieopierzonym i lekkomyślnym młodzieńcem. Starzy ludzie to po prostu widzą. W oczach, w spojrzeniu, w ruchach…

     Tolfdir wolno pokiwał głową, po czym jej ruchem wskazał pozostałych.

     - Inni uczniowie wydają się z tobą nie zgadzać… - rzekł z przekąsem.

     Wzruszyłem wymownie ramionami. To ich problem, nie mój.

     - Och, nie słuchajcie go! – zawołał Khajit. – Możemy to zrobić, tylko daj nam szansę!

     Spojrzeliśmy sobie z Tolfdirem w oczy. Uśmiechnęliśmy się jednocześnie. Starzec mrugnął do mnie, po czym zwrócił się do pozostałych, jak do gromadki niesfornych dzieci.

     - Dobrze, uspokójcie się.

     Oddalił się o kilka kroków i stanął na środku.

     - Możemy teraz spróbować praktyki… - rzekł zamyślony. – Kontynuując nasz wątek bezpieczeństwa, zaczniemy od czarów ochronnych.

     Na powrót rozpoczął swój spacer wzdłuż szeregu, tym razem jednak w większej odległości.

     - Czary ochronne służą do blokowania magii – uczynił wymowny gest, lekko uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Nauczę was wszystkich zaklęcia ochronnego i zobaczymy, czy uda się wam zablokować inny czar, dobrze?

     Zerknął na nas pytająco, nie czekając jednak na odpowiedź. Znów zwrócił się do mnie.

     - Możesz pomóc mi przy demonstracji?

     Niepewnie wyszedłem przed szereg, czekając na dalsze wyjaśnienia.

     - Znasz jakieś zaklęcie ochronne? – spytał.

     Pokiwałem głową.

     - Mam zaklęcie ochronne – odparłem niepewnie. – Ale nigdy nie zdarzyło mi się go rzucić.

     Uśmiechnął się wyrozumiale.

     - Właśnie po to jest ta lekcja – odpowiedział łagodnym tonem. – Idealny moment, by to wypróbować.

     Oddalił się nieco i wskazał krąg na posadzce, oddalony o kilka kroków.

     - A teraz po prostu stań tam, a ja rzucę na ciebie zaklęcie, które zablokujesz przy użyciu czaru ochronnego. Zaczynajmy!

     Stanąłem w wyznaczonym miejscu i wyciągnąłem lewą dłoń przed siebie.

     - Tam, proszę – rzekł Tolfdir. – Naprzeciwko mnie. Nie chcę, by ktokolwiek stanął mi na drodze. Teraz rzuć czar ochronny i utrzymaj go. Musisz utrzymać zaklęcie ochronne, w przeciwnym wypadku się nie uda. Nie chcę cię skrzywdzić.

     Uspokoiłem oddech i przywołałem w myślach zaklęcie Dębowe Ciało – jedyne jakie znałem. Poczułem ciepło w okolicach serca. Przepchnąłem je oddechem do dłoni, która zajarzyła się błękitnym blaskiem, po czym wokół mnie rozbłysła błękitna poświata. Magiczna energia otoczyła mnie na kształt sfery, tworząc ochronną barierę.

     - Nie ruszaj się! – zawołał Tolfdir i wyciągnął dłoń w moim kierunku.

     Jego ręka zajarzyła się purpurowym płomieniem. Jeszcze chwila i… W moim kierunku pomknął ognisty pocisk, w kształcie płonącej kuli. Bezwiednie napiąłem mięśnie. Ogień uderzył w barierę i rozbił się o nią. Poczułem to uderzenie w lewej dłoni, zupełnie jakbym trzymał w niej tarczę, która właśnie odbiła cios miecza. Czar nie uczynił mi krzywdy, jednak jego część przeniknęła barierę i poczułem jego ciepło. Tylko ciepło.

     Tolfdir opuścił dłoń. Ja również. Błękitna poświata znikła, jak zdmuchnięta.

     - Świetna robota – uśmiechnął się i skinął głową, dając mi znak, że mogę wrócić do szeregu.

     Spojrzał na nas ciepło.

     - Cóż, sądzę, że to obiecujący początek – uśmiechnął się. – Proszę, chciałbym, żebyście wszyscy kontynuowali praktykowanie czarów ochronnych.

     Polecił nam dobrać się w pary. Zerknąłem na swoją sąsiadkę w szeregu, a ona na mnie. Uśmiechnęła się.

     - Brelyna – przedstawiła się.

     - Wulfhere - odpowiedziałem, lekko się kłaniając. – Uprzedzam, że jestem zupełnym żółtodziobem i moja mana nie jest najsilniejsza. Ty masz zapewne zdolności, właściwe elfom.

     Uśmiechnęła się skromnie.

     - To prawda – odrzekła. – Moi rodzice chyba zarezerwowali mi miejsce w Akdademii, jeszcze zanim się urodziłam. Ale i ty wyglądasz na kogoś, kto zna się na rzeczy.

     - Jestem wojownikiem – pokręciłem głową. – Miecz i łuk to cała moja magia. Ale mam nadzieję czegoś się tutaj nauczyć. Zaczynamy?

     Rozpoczęliśmy ćwiczenia w parach. Nie znałem żadnego porcjowanego zaklęcia ze Szkoły Zniszczenia. Tylko Płomienie i Błyskawice, ale oba te zaklęcia mają działanie ciągłe. Innymi słowy, nie potrafiłem rzucić porcji magicznej energii, jak uczynił to przed chwilą Tolfdir. Ale przecież chodziło tu o rzucanie czaru ochronnego, więc nie miało to znaczenia.

     Brelyna doskonale poradziła sobie z moim płomieniem. Również błyskawica nie sprawiła jej trudności. Potem była zmiana – to ja broniłem się przed nią. Musieliśmy robić jednak częste przerwy, bowiem moja mana wyczerpywała się dość szybko. Pod koniec ćwiczeń czułem jednak, że starcza mi na dłużej niż na początku. 

     Przyszedł czas na zmianę partnera. Teraz stanął przede mną Nord, który przedstawił się jako Onmund. Uścisnęliśmy sobie ręce i rozpoczęliśmy trening. Był równie sympatyczny jak Brelyna i dogadywaliśmy się doskonale. Nigdy nie chodziłem do żadnej szkoły. Ojciec uczył mnie w domu. Dopiero teraz, już w dorosłym wieku, zacząłem poznawać uroki szkolnych przyjaźni. „Kolega ze szkoły” – jak miło to brzmiało!

     Potem jego miejsce zajął Khajit. Miał na imię J’zargo. Ten chyba chciał koniecznie pokazać mi, że jest ode mnie lepszy. Fakt, był dobry i co-nieco już potrafił. Moją barierę zaatakował silnym wyładowaniem, omal jej nie rozbijając. Z trudem wytrzymałem, czując, jak błyskawice przenikają moją ochronę i drętwieje mi ręka. Ze spotniałym czołem musiałem poczekać, aż zregeneruje mi się mana. Gdy przyszła kolej na zmianę ról, zarechotał nieprzyjemnie.

     - Wal śmiało – rzekł z przekąsem. – Pokaż, na co cię stać. Wytrzymam każdy atak.

     - Każdy? – uniosłem brwi.

     - Twój tak – uśmiechnął się ironicznie, przywołując barierę.

     Ale ja, zamiast wyciągnąć przed siebie dłoń, nabrałem w płuca powietrza.

     - Yol! – krzyknąłem.

     Efekt był. Nie dość, że wszyscy przerwali ćwiczenia i spojrzeli na mnie, to jeszcze mój Krzyk przebił się przez barierę ochronną J’zargo i dotknął jego skórzanej kurtki. Khajit wrzasnął ze strachu, gdy płomienie przypaliły jego futro. Skończyło się jednak na swędzie kilkudziesięciu spalonych włosów. Spojrzał na mnie ze strachem.

     - Co to było? – wyjąkał.

     - Ognisty Oddech – odparłem. – Sam chciałeś…

     - Ty jesteś… - Onmund wpatrywał się we mnie z szeroko otwartymi oczami. – Ty jesteś… Smoczym Dziecięciem!

     Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.

     W jego oczach ujrzałem coś więcej niż szacunek. To było uwielbienie! Był przecież Nordem, a Nordowie kochają herosów, zwłaszcza tych na pół legendarnych.

     - Więc to ty… - rzekł cicho Tolfdir. – Wiedziałem, że Smocze Dziecię jest wśród nas, ale nie wiedziałem, że to ty…

     Już od jakiegoś czasu w komnacie obecny był niewysoki, łysawy mag, przyglądający się naszym ćwiczeniom. Przywołał mnie ruchem ręki.

     - Czy zamierzałeś go skrzywdzić? – spytał na boku.

     - Nie – zapewniłem. – Chciałem go trochę połaskotać, żeby stracił tę zgubną pewność siebie.

     Położył mi dłoń na ramieniu.

     - To było słuszne zagranie, ale na przyszłość nie rób tego bez porozumienia z Tolfdirem. To nie są zawody, tylko ćwiczenia. Sam przecież wiesz, że…

     - Bezpieczeństwo przede wszystkim – dokończyłem zaczerwieniony.

     Uśmiechnął się i polecił wracać do Tolfdira.

     - Sądzę, że jesteście gotowi na poznanie różnych zastosowań magii, jakie pojawiły się na przestrzeni wieków – rzekł Tolfdir głośno, zwracając się do wszystkich. – Akademia rozpoczęła fascynujące wykopaliska w ruinach pobliskiego Saarthal. To doskonała okazja do nauki. Sugeruję, byśmy spotkali się tam za kilka godzin i zobaczyli, co czeka nas w środku. To wszystko na razie. Dziękuję!

     Ale nie można było spotkać się za kilka godzin, bowiem w międzyczasie zapadł zmrok. Tolfdir uznał, że łażenie w nocy po górach, to niepotrzebne ryzyko. Umówiliśmy się więc na wymarsz jutro z samego rana.

     W Komnacie Osiągnięć czekała na mnie kolacja. Lydii jednak nie było. Zjawiła się trochę później, w kompletnej zbroi i z pełnym uzbrojeniem. Spojrzałem na nią zdumiony.

     - Coś się stało? – spytałem.

     - Wampiry – westchnęła, ściągając rękawice i rzucając je na łóżko. – Ale nie martw się, daliśmy im radę.

     - Wy?

     - Strażnicy, Mirabelle i ja – odparła. – Spotkałam ją na murach. Sama zaproponowała mi przechadzkę po mieście. Wciągnęłam wiec żelastwo na siebie i poszłyśmy. Były trzy. Nikomu nie zdążyły zrobić krzywdy. Pomożesz mi?

     Jej zbroja była wykonana tak, że mogła ją ściągnąć sama, ale było to bardzo nieporęczne, więc zawsze w takich wypadkach pomagaliśmy sobie nawzajem. Ściągnąłem z niej ciężką płytę. Z ulgą zrzuciła pancerne buty i wsunęła stopy w miękkie, futrzane pantofle.

     - Wyruszamy z rana do Saarthal – odezwałem się. – Do wykopalisk. Przyłączysz się?

     - Wykopaliska? Pewnie! – trzepnęła mnie w ucho - Za nic nie puszczę cię tam samego.

     - Nie będę sam – mruknąłem. – Idziemy wszyscy, razem z Tolfdirem.

     - Ale ja też chcę je zobaczyć – wzruszyła wdzięcznie ramionami. – Idę z wami. A na razie czeka na mnie łaźnia. I tobie też by się przydała.

     Roześmiałem się i obiecałem, że pójdę, jak tylko zjem.

     - Zostaw mi trochę tej sałatki – odparła. – Ta potrawka z papryką też wygląda smakowicie.

     Chwyciła gruby, miękki ręcznik i butelkę z jakimś wonnym balsamem, mrugnęła do mnie i znikła za kotarą. 

     Ech, jakże puste byłoby moje życie bez niej…

*          *          *

     - Myślicie, że coś nam grozi? – spytała z przestrachem Brelyna, ujrzawszy nas w zbrojach.

     - Niejedno – zamiast mnie odpowiedział Onmund. – Śnieżne trolle, niedźwiedzie…

     - Lodowe upiory – dodałem.

     - Smoki, wampiry, śnieżne pająki – wyliczyła Lydia.

     - Lodowe wilki – dodał Onmund.

     Brelyna zdawała się być przerażona. J’zargo natomiast prychnął tylko.

     - Jesteśmy magami – mruknął. – Damy sobie radę.

     I ruszył przodem, pod górę, ścieżką prowadzącą do płytkiej przełęczy. Znałem tę drogę. Tędy szliśmy do Alftand, tylko potem zboczyliśmy ku szczytom, podczas gdy droga do Saarthal prowadziła w przeciwną stronę, ku morzu.

     - Jest zbyt pewny siebie – mruknął Onmund. – Twoja lekcja niczego go nie nauczyła.

     Wzruszyłem ramionami. Nic nie mogłem na to poradzić. Weszliśmy w czwórkę na ścieżkę, podążając za J’zargo.

     - Poszła tam już spora wyprawa – odezwałem się, spoglądając na ślady. – Tuż przed świtem wyruszyło tam kilka osób.

     - Lepiej się pospieszmy – odrzekła Brelyna.

     Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, dopóki droga prowadziła pod górę. Gdy teren nieco się wyrównał, wdaliśmy się w pogawędkę. Nasza czwórka przypadła sobie do gustu. Mam oczywiście na myśli Brelynę, Onmunda, siebie i Lydię, choć ta ostatnia nie była magiem. J’zargo wciąż się na mnie boczył i trzymał się z daleka. Nie tęskniłem za nim.

     Zauważyłem, że gdy Dunmerka nie patrzy w jego stronę, Onmund wzdycha i przygląda się jej rozmarzony. I ona również od czasu do czasu rzucała mu ukradkowe spojrzenia. Czyżby ci dwoje coś do siebie poczuli? Cóż, Brelyna, choć Dunmerka i szaroskórej dunmerskiej urody, była przy tym tak miła i pogodna, że nie sposób było jej nie lubić. Nie wiedziałem, jak elfy oceniają ludzką urodę. Uszy i oczy Onmunda musiały zapewne wydać się im groteskowo małe… Ale cóż, ponoć Mara nie zna ograniczeń. Jeśli tak było, to Onmund stanowił niezbite i bardzo dosadne zaprzeczenie tezy, jakoby każdy Nord był rasistą.

     Ludzie i elfy byli ze sobą spokrewnieni w dość zróżnicowany sposób, zależnie od rasy. Cesarscy i Bretoni byli elfom znacznie bliżsi, niż zupełnie z nimi nie spokrewnieni Nordowie. Ze wszystkich ludzkich ras, Nordowie byli rasą najczystszą, najbardziej ludzką, przynajmniej pod względem dziedzicznych cech. Podobnie było z elfami. Dunmerom i Altmerom było do ludzi znacznie dalej niż Bosmerom. Kiedyś czytałem jakąś rozprawę na ten temat, nie pamiętałem jednak tytułu. Podobno stopień pokrewieństwa ras można było określić na podstawie potomstwa. Otóż, pary mieszane czasem mogły mieć dzieci, ale prawie nigdy nie mogły mieć wnuków. Dzieci te najczęściej były bowiem bezpłodne. Wyjątki zdarzały się jedynie wśród par bosmersko-cesarskich i bosmersko-bretońskich, ale i w takich rodzinach problem bezpłodności był znacznie częstszy niż w czysto elfich, czy czysto ludzkich. I dlatego właśnie, choć rasizm nie był w Tamriel czymś powszechnym, przynajmniej w kosmopolitycznym Cyrodiil, spotkać półelfa-półczłowieka było niezmiernie trudno.

     Dunmer i Nord to były dwa przeciwstawne bieguny. Najdalsze, jakie tylko mogą istnieć wśród humanoidów, jak określano ludzi i elfy. Ale skoro Mara nie widziała problemu, kimże byłem ja, żeby kwestionować jej wybór? O jej potędze przekonałem się przecież na własnej skórze.

     Po drodze nie spotkała nas żadna przygoda. Grupa magów, która szła przed nami, oczyściła nam ścieżkę. Z pewnością bez trudu poradziła sobie z trollem, którego zwłoki minęliśmy. Ścieżka zrobiła się trochę śliska, więc Lydia i ja wzięliśmy się za ręce. Widząc to, Onmund nieśmiało wyciągnął dłoń ku Brelynie, która przyjęła ją z wdzięcznością, wywołując na jego twarzy źle skrywaną euforię.

     - Jakie ty masz ciepłe ręce! – zdziwiła się. – Czy ty w ogóle nie marzniesz?

     - Jestem Nordem – odrzekł nieśmiało. – Rzadko czuję zimno. Łatwiej mnie oparzyć niż zamrozić.

     Była to szczera prawda. Lydia też zawsze miała ciepłe ręce. Nawet w czasie mrozu.

     - Ja przeciwnie – uśmiechnęła się Brelyna.

     Lydia mrugnęła do mnie. Ona również zauważyła, że tych dwoje ma się ku sobie. Uśmiechnęliśmy się, bowiem istotnie była z nich dziwna para. On Nord, odporny na zimno, ona Dunmerka, z wrodzoną odpornością na ogień. Tak niedobrani i jednocześnie tak doskonale pasujący do siebie nawzajem.

     Ścieżka skręciła za lodową górę. Naszym oczom ukazała się ogromna dziura w ziemi, otoczona drewnianymi podestami. Na samym dnie widniały ciemne, żelazne drzwi, zachowane w bardzo dobrym stanie. Podobno twardy lód, gdy dokładnie i szczelnie pokryje metal, wcale nie powoduje korozji żelaza, a wręcz je konserwuje. Nie znałem się na tym aż tak dobrze, by to ocenić.

Wykopaliska Saarthal - wejście.

     Po krótkim marszu dookoła wykopalisk znaleźliśmy się wszyscy na samym dnie. Tolfdir czekał na nas przy drzwiach. Powiódł wzrokiem po naszych twarzach i uśmiechnął się.

     - Jesteśmy wszyscy – oznajmił. – Wejdziemy do środka?

     - Już, chodźmy… - jęknąłem prosząco, przytupując energicznie, bowiem trochę zmarzłem w tym elfim ubranku.

     - Dobrze – uśmiechnął się stary mag. – Proszę trzymać się blisko mnie, gdy będziemy w środku. Powinno być bezpiecznie, ale lepiej zachować środki ostrożności.

     Otworzył ciężkie, żelazne drzwi. Powoli, jedno za drugim, zanurzyliśmy się w ciemny tunel, z rzadka jedynie oświetlony rozmieszczonymi gdzieniegdzie kagańcami. Wyglądało to jak wejście do kopalni. Ostrożnie posuwaliśmy się za Tolfdirem. Rozmowy ustały i zrobiło się cicho.