wtorek, 13 grudnia 2016

Rozdział XIV – W służbie Mary

     Zanim opuściliśmy Pękninę, odwiedziliśmy jeszcze świątynię Mary. Chcieliśmy jej tylko podziękować. Kapłanka Dinya Balu z uśmiechem zaprowadziła nas do ołtarza. A potem spytała, czy chcielibyśmy zrobić coś dla Mary.

     No pewnie, że chcieliśmy!

     - Udajcie się do pomnika Gjukara – powiedziała z dziwnym blaskiem w oczach. – Tam włożycie amulety Mary i spotkacie się z dawno nieżyjącą ukochaną.

     - Słucham? – spytałem zdziwiony, bowiem nic nie zrozumiałem.

     - Po prostu to zróbcie – szepnęła kapłanka. – Mara troszczy się o każdą miłość, a czas dla niej nie istnieje.

     Nie wiedziałem, o czym ona mówi, ale przysiągłem to zrobić. Lydia zawtórowała mi z ochotą.

     - Pomnik Gjukara jest w pobliżu Rorikstead – powiedziała, gdy opuściliśmy świątynię. – Widać stamtąd fort Sungard. Wróćmy do domu, zróbmy przyjęcie, jak obiecaliśmy sobie kiedyś, a potem pójdziemy do Samotni. Pomnik Gjukara jest po drodze.

Ranek w Pękninie

     Do Samotni i tak musieliśmy się udać, choćby po to, aby zabrać stamtąd nasze stare zbroje. Tęskniłem już za swymi elfimi skorupami, lekkimi i mocnymi. Kto wie, gdzie rzuci nas los? Trzeba było przygotować się na wszystko. A tamta zbroja była dużo lżejsza i mocniejsza niż obecna, cesarska.

     Do Białej Grani wróciliśmy po kilku dniach. Przyjemnie było podróżować, nie obawiając się ataku Gromowładnych. Potem przez tydzień przygotowywaliśmy swoje weselne przyjęcie. Ale nie „Pod Chorągwianą Klaczą”, jak zamierzaliśmy. Jarl Balgruuf stwierdził, że gospoda jest za ciasna i użyczył nam miejsca w Wielkiej Galerii Smoczej Przystani – w tej samej, w której kiedyś zastawiliśmy pułapkę na Odahviinga. Czy muszę wspominać, że było huczne i wesołe? To przecież jasne. Otaczali nas sami życzliwi ludzie. Zaproszeni byli wszyscy, a kto nie mógł, lub nie chciał przychodzić do Smoczej Przystani, został ugoszczony w gospodzie, lub wręcz na rynku, gdzie poprosiłem o wytoczenie kilku beczek piwa. Dobrze, że Gromowładni już nam nie zagrażali – byłby to idealny moment na zaatakowanie miasta.

     Na weselu zjawili się wszyscy nasi znajomi, jak i ci, których nigdy dotąd nie spotkaliśmy, albo zaledwie znaliśmy z widzenia. W pewnym momencie przepiło do nas troje ludzi z charakterystycznymi tatuażami na twarzach: jedna dziewczyna i dwóch junaków, podobnych do siebie tak, jak tylko brat może być podobny do brata. Dziewczyna wydała mi się znajoma. 

     - Aela… - bąknąłem.

     Roześmiała się. Ona to bowiem była – pierwsza mieszkanka Białej Grani, jaką w ogóle poznałem. Dwaj inni Towarzysze to bliźniacy Vilkas i Farkas. Jeśli wierzyć legendom, niezwyciężeni i dumni wojownicy.

     - I co, zabójco smoków – mrugnęła do mnie wesoło. – Wszystko wskazuje na to, że masz zadatki na mojego brata-tarczownika! Może wstąpisz do Towarzyszy?

     - Może kiedy indziej – uśmiechnąłem się. – Ale nie mówię nie. Po prostu, na razie mam inne plany.

     - Czekamy na was – tryknęła się rogiem pełnym miodu ze mną i z Lydią. – Dla takich zuchów nasze drzwi zawsze są otwarte.

     Wreszcie, po tygodniu zabawy i odpoczynku, uznaliśmy że dość leniuchowania.

     Idziemy do Samotni!

     Wyruszyliśmy przed świtem. Szliśmy na przełaj, niespiesznie, podziwiając urodę doliny Białej Grani. Czasem napatoczył się jakiś krab błotny, czasem stadko jeleni, kiedy indziej widzieliśmy przebiegającego w oddali wilka. Ale zapasów mieliśmy dość, więc nie musieliśmy polować. Zwykle taka podróż zajmuje dwa dni szybkiego marszu. Teraz trwała prawie cztery. Pierwszą noc spędziliśmy w płytkiej jaskini myśliwego. To była ta sama grota, w której nocowałem kiedyś w drodze do Ustengrav. Musiała być używana również przez innych myśliwych, bo znać było, że ktoś stale utrzymywał ją w dobrym stanie, dbając o ramę do suszenia skór i legowisko z desek, pokryte mchem i sianem. Mogiła tamtego nieszczęśnika wciąż stała opodal, ale zdawała się być większa. Zapewne towarzysze myśliwego dołożyli po kilka głazów, aby uczcić jego pamięć.

      Po kilku tygodniach, spędzonych w wygodnych łóżkach Pękniny i Białej Grani, nocleg w szałasie wydał nam się strasznie niewygodny. Obudziłem się zdrętwiały i obolały. Lydia nie narzekała wprawdzie, ale widziałem, jak próbuje rozprostować zdrętwiały krzyż.

     - Starzejemy się – westchnąłem.

     - To nie starość – Lydia parsknęła śmiechem. – To przyzwyczajenie do luksusu. Przejdzie…

     Ruszyliśmy w stronę Rorikstead. Po drodze minęliśmy obozowisko gigantów, pilnując, by się zanadto nie zbliżyć. Giganci byli bardzo nieprzyjemni, gdy ktoś wkraczał na ich teren. Było to spowodowane ludzką chciwością. Wielu bowiem próbowało upolować hodowane przez nich mamuty. Trąba mamuta uchodziła w Skyrim za przysmak.

     I wtedy właśnie naszła mgła.

     Góry znikły nam z oczu, nie mówiąc o słońcu. W lesie pewnie znalazłbym kierunek, patrząc na mech, porastający pnie drzew. Ale w dolinie Białej Grani drzewa rosły z rzadka. Szliśmy więc na wyczucie i po pewnym czasie jasnym już było, że pokręciliśmy kierunki. Teren stał się bardziej skalisty, i bardziej nierówny. W pewnym momencie musieliśmy zsuwać się po skałach i przekraczać w bród jakąś rwącą rzeczkę, która w pobliżu zapewne zamieniała się w wodospad. Wprawdzie nie widzieliśmy tego, ale usłyszeliśmy wyraźnie.

     - Chyba zboczyliśmy za bardzo na północ – westchnęła Lydia. – Obyśmy znaleźli jakiś trakt.

     Znaleźliśmy go dopiero pod wieczór, gdy mgła nieco się rozrzedziła. O ile mogliśmy się zorientować, był to trakt do Rorikstead, w dodatku blisko wioski. Niestety, pomnik Gjukara niechcący ominęliśmy szerokim łukiem. Nie było już sensu wracać.

     Przenocowaliśmy w Rorikstead. Rankiem powstał dylemat, co robić. Idziemy dalej do Samotni, czy wracamy do pomnika? Ustalaliśmy, że cofać się teraz nie ma sensu. Zwłaszcza, że mgła znowu naszła, choć nie tak gęsta. Lepiej było trzymać się traktu. Poszliśmy więc na północ, w stronę Samotni. Przecież i tak będziemy wracać właśnie tędy, więc do pomnika Gjukara po prostu podejdziemy później.

     Skutki wojny zawsze są opłakane, ale pod jednym względem przysłużyła się ona krainie: było zdecydowanie mniej zbójów. Wytępiły ich obie armie i na razie na trakcie panował spokój. Nawet przy stromiźnie, prowadzącej do Wąwozu Rabusiów, gdzie zwykle czaiło się kilku oprychów, tym razem było pusto. Wąwóz Rabusiów też stał niezasiedlony. Zrobiliśmy tam sobie krótki postój na posiłek, ale szybko ruszyliśmy w drogę, żeby za dnia dojść do Smoczymostu.

     Tam niespodzianka – gospoda pełna! Jakieś delegacje z Cesarstwa zajęły wszystkie wolne pokoje. Z pomocą przyszedł nam kapitan Maro, przygarniając nas w obszernej chacie, pełniącej obowiązki garnizonu, koszar i posterunku strażniczego jednocześnie.

     Do Samotni dotarliśmy następnego dnia w południe.

     Ze wzruszeniem odwinąłem z płótna elfią zbroję. A elfia tarcza, po ciężkiej cesarskiej, wydała mi się tak lekka, jakby wykonano ją z cienkiego papieru. Zbroja legata powędrowała do skrzyni. A potem z szacunkiem odwinąłem Zgubę Smoków i wysunąłem niezwykle ostre i lekkie ostrze z pochwy. Błysnęło niebieskim światłem zaklęcia. Schowałem je na powrót i wsunąłem za pas. Pokręciłem głową. Trzeba będzie się zdecydować, którego ostrza używać. Odwykłem już od łażenia z dwoma mieczami. Zatrzasnąłem skrzynię z ulgą. Lydia miała nieco gorzej. Jej stalowe płyty były cięższe niż cesarska zbroja. Ale wydawała się być zadowolona z tego, że wreszcie je na siebie włoży. Oczywiście, nie dziś. Dopiero jutro, gdy będziemy wracali.

     A w Wietrznym Domku kurzyła się znakomita elfia zbroja w sam raz na nią. Może zdołam ją kiedyś przekonać?

*          *          *

     - O czym myślisz? – spytała Lydia, z głową na mojej piersi.

     Leżeliśmy w miękkim łóżku, w niedużym pokoiku, w gospodzie „Pod Mrugającym Ślizgaczem”. Ja przyjąłem swoją ulubioną pozycję, z rękami zaplecionymi za głową, a Lydia ułożyła się na moim ramieniu.

     - O niczym – odparłem, przytulając ją do siebie. – Rozkoszuję się chwilą.

     Pogładziła mnie po szyi.

     - Za dobrze cię znam – zamruczała. – Błądzisz myślami gdzieś daleko.

     Błysnęła oczami w tak dobrze mi znany sposób. Zaraz zacznie się ze mnie nabijać!

     - Pewnie tęsknisz do Markartu i do Lisbet – odezwała się, bawiąc się kosmykiem moich włosów.

     A nie mówiłem? Parsknąłem śmiechem.

     - Co ty się tak przyczepiłaś tej Lisbet? – spytałem. – Co ona ci zrobiła?

     - Jeszcze nic – zamruczała. – Ale niech tylko spróbuje!

     Podniosła głowę i spojrzała mi w oczy.

     - Przyznaj się – szturchnęła mnie pod żebro. – Myślisz o niej.

     - Nie – roześmiałem się. – Naprawdę nie. Ale jeśli już o to chodzi, to przyznaję, że jest ładna i podoba mi się jako kobieta.

     - Wiedziałam – westchnęła i jej głowa opadła mi na pierś.

     - Ale podoba mi się wiele kobiet – odparłem. – Dlaczego przyczepiłaś się właśnie jej?

     - Na przykład? – znowu wbiła we mnie oczy, niby sztylety. – Kto?

     - A choćby Grelka z Pękniny…

     - Ta z tą wiecznie uciągniętą twarzą? – skrzywiła się dokładnie tak jak Grelka. - Nie lubię jej.

     - Nie mówię, że ją lubię, tylko że jest ładna. Albo Jonna z Morthalu. Ta w dodatku jest sympatyczna. Podoba mi się Mirabelle…

     - Ta mistrzyni z Zimowej Twierdzy?

     - Ta właśnie – odparłem. – Ma w oczach takie ciepło… Albo, żeby daleko nie szukać, Adrianne.

     Tu nie było zdziwienia. Adrianne na naszym weselu, gdy zrzuciła wreszcie z siebie ten ciężki fartuch, w którym widywaliśmy ją na co dzień i włożyła cienką suknię, wyglądała prześlicznie.

     - Mjoll też jest niczego sobie – ciągnąłem. – A widziałaś Aelę?

     - Mówiłeś, że nie podobają ci się tatuaże…

     Uśmiechnąłem się. To prawda, nie podobały mi się. Wolałem gładkie i regularne lico mojej żony. Żony! Jeszcze się nie przyzwyczaiłem…

     - A ty? – spytałem. – Nie wierzę, że nie podobają ci się inni mężczyźni.

     - Czasami – mruknęła.

     - A jakoś nie robię z tego problemu.

     - A mógłbyś… - zamruczała. – Przynajmniej wiedziałabym, że ci na mnie zależy. Zobaczysz, kiedyś stracę cierpliwość i uwiodę kapitana Maro. Albo Falka Ogniobrodego. Albo Hadvara. Też przystojny…

     Znowu się roześmiałem.

     - Nie śmiej się, bo mi głowa podskakuje – podrapała mnie lekko po szyi. – No i co w tym takiego śmiesznego? Na razie wymieniam tylko tych z Samotni. Poczekaj, aż pójdę dalej. Mówią, że elfy to mizeroty, ale podobno Khajitowie mają temperament.

     - Ech, ty moja kochana uwodzicielko – przytuliłem ją mocniej. – Mam ci codziennie mówić, że cię kocham? Przecież to wiesz.

     - Codziennie? – spytała, gramoląc się na mnie i chwytając moje ręce jak zapaśnik, rozkładający przeciwnika na łopatki. – Tylko tyle?

     Próbowałem się podnieść, ale przygniotła mnie swoim ciałem. Poczułem miły dreszcz.

     - Nie puszczę, dopóki nie przysięgniesz, że będzie to co najmniej trzy razy dziennie, a najlepiej trzy razy na godzinę. Albo częściej.

     Zamiast odpowiedzi, przylgnąłem do jej ust i wpiłem się w jej wargi. Puściła moje ręce i objęła mnie za szyję. Położyłem dłonie na jej nagich plecach.

     - A mogę w ten sposób? – spytałem szeptem.

     Znów wpiliśmy się w siebie, głodni siebie nawzajem.

*          *          *

     Do Rorikstead przybyliśmy późnym wieczorem. Zbyt zmęczeni, aby interesowało nas cokolwiek poza kolacją i wygodnym łóżkiem. Gdy już umyliśmy się przy studni i zjedliśmy po misce polewki z rozgotowanych w mleku ziaren jęczmienia, z ulgą wyciągnąłem się na futrzanym materacu, z rękami za głową. Lydia, swoim zwyczajem, wdrapała się na mnie i ułożyła głowę na mojej piersi.

     - Znowu rozmyślasz – mruknęła sennym głosem. – Śpij, bo jutro czeka nas… Nawet nie wiem co…

     Uśmiechnąłem się.

     - Zastanawiam się – odrzekłem. – Jutro pójdziemy pod pomnik Gjukara, a ja nawet nie wiem, kto to był ten Gjukar. Ani dlaczego postawiono mu pomnik. To jakiś bóg? Bohater? Król?

     - To był jeden z dawnych wodzów – zamruczała. – Śpij, jutro ci wytłumaczę.

     Pogładziłem jej włosy.

     - Jak dawnych? – spytałem.

     - Śpij, marudo – mruknęła. – Jutro…

     Westchnąłem.

     - Gdybyśmy wiedzieli, może domyślilibyśmy się, czego się spodziewać – mówiłem cicho. – Żałuję, że w Samotni nie skorzystałem z garnizonowej biblioteki. Może coś by tam było?...

     Położyła mi palec na ustach. Pocałowałem jej dłoń, ale odsunąłem ją. Musiałem się wygadać.

     - Nie wiemy, czego mamy szukać – ciągnąłem. – Albo kogo. Nie wiemy, co w ogóle mamy zrobić. Nie wiemy, czego się spodziewać. Walki, czy poszukiwań jakiegoś przedmiotu? 

     Uniosła głowę i sennym wzrokiem spojrzała na mnie.

     - Jak zaraz się nie przymkniesz, wracam do Samotni – oznajmiła. – Śpij i nie marudź. Jutro się okaże.

     Położyła głowę na mojej piersi i zamknęła oczy. Przez chwilę przyglądałem się jej długim, ciemnym rzęsom.

     - Jakoś nie mogę zasnąć – szepnąłem.

     - Bo gadasz – mruknęła ledwo dosłyszalnie. – Daj przynajmniej spać innym.

     Objąłem ją ramieniem i pogładziłem po plecach. Rozluźniła się, jak kot, gdy wolnym ruchem, delikatnie muskałem ją dłonią. Nie odzywałem się już. Po chwili usłyszałem jej regularny oddech. Zasnęła. A ja wciąż nie mogłem spać. Wpatrywałem się w sufit i zastanawiałem się nad zadaniem, jakie otrzymaliśmy od Dinyi Balu. A raczej nie od niej, tylko od samej bogini Mary. Byłem gotów je wykonać, ale nie miałem pojęcia, na czym ma ono polegać. Mam kogoś poszukać? Z kimś porozmawiać? Czy ten ktoś powie mi, co mam robić? A nawet jeśli tego kogoś spotkam, skąd będę wiedział, że to właściwa osoba? Pytania wciskały mi się pod czaszkę i odpędzały sen. Długo jeszcze nie mogłem zasnąć, a myśli plątały mi się w zadziwiające łańcuchy. Przypomniał mi się Alduin i jego potężny, dudniący głos, powodujący drżenie trzewi. A potem moje myśli pobiegły ku Paarthurnaxowi i wspomniałem jego głos, jakże inny, głęboki, aksamitny, czysty…

     Co porabia teraz? Czy medytuje na swoim ulubionym miejscu, na szczycie Gardła Świata? A może krąży gdzieś nad Tamriel, wysoko, aby nikt go nie zobaczył i kontempluje piękno świata, który pomógł ocalić? Wyobraziłem go sobie, jak z rozłożonymi skrzydłami, nie poruszając nimi, szybuje ponad górami, na południe, do Cyrodiil… I dalej, nad Morze Topal. I jeszcze dalej, w nieznane, o którym żadne mapy nie wspominają. Może tam dalej jest jeszcze jakiś ląd? Jak wielki? Kto go zamieszkuje? Ludzie? Elfy? A może jeszcze ktoś inny?

     Przed oczami stanął mi rodzinny dom. Drobna postać matki, siedząca na swoim ulubionym miejscu, na zydlu przy palenisku. Siwiejące włosy spięła w kok, aby nie zsuwały jej się na czoło. Na kolanach drewniana miska, w której co chwilę lądują świeżo obrane korzonki na jutrzejszy obiad. A przy stole ojciec, jedną ręką jedzący spóźnioną kolację, drugą zapisując utarg, uwagi do wykonanej roboty i planując pracę na jutro.

     Co też porabia teraz Eanor? Zapewne siedzi właśnie na zwalonym pniu przed swoją chatką i gra na lutni jakąś słodką melodię. Albo z łukiem na ramieniu przechadza się po leśnej polanie, chłonąc oczami, uszami i nosem całe piękno pogodnej nocy. A najprawdopodobniej leży rozwalony w swoim hamaku i gapi się w sufit, rozmyślając, podobnie jak ja teraz.

     Lydia poruszyła się lekko i zamruczała coś przez sen. Otuliłem ją derką. Jak miło czuć jej obecność. Właśnie tak – obecność! Kochałem jej spojrzenie, głos, kochałem każdy jej ruch, a każdy dotyk wywoływał we mnie rozkosz. Ale najbardziej zależało mi na jej obecności. Niechby sobie nawet siedziała obok na krześle i czytała jakąś księgę, w ogóle się nie odzywając, ani na mnie nie patrząc. Ale cieszyła mnie sama świadomość, że ona tu jest, tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się do niej odezwać, aby podniosła swoje ciemne oczy na mnie. Maro, czym ja sobie zasłużyłem na takie szczęście?

     - Ocaliłeś świat… - usłyszałem w swojej głowie jakiś słodki głos.

     Ale to zapewne była już tylko gra mojej wyobraźni. Zasnąłem.

*          *          *

     Chyba w każdym miejscu na świecie istnieje zwyczaj śpiewania dzieciom do snu. Lydia wynalazła właśnie nowy - śpiewania na obudzenie. Gdy spałem w najlepsze, jej ciepła dłoń zaczęła gładzić mi szyję i usłyszałem jak nuci popularną kołysankę, w naprędce przerobioną na przeciwną sytuację.

     Otwórz oczka, zbudź się już,
     Bo już słonko świeci.
     Ranek wstaje pośród wzgórz,
     Wstają wszystkie dzieci.

     Byłem ciekaw, jak sobie poradzi z trzecią linijką. W oryginale było bowiem „i zmęczone oczka zmruż” i trudno było przerobić to w drugą stronę. Ale wylazła z niej poetka. A ja spróbowałem naciągnąć derkę na głowę. Nie pozwoliła mi.

     - Mara na nas czeka – szepnęła mi do ucha. – Śniadanie też…

     - Mmmmm… – zamruczałem sennie, co miało oznaczać „no to niech jeszcze trochę poczeka; czekała tyle lat, kilka minut jej nie zbawi; a śniadanie nie ucieknie”.

     Ale Lydia była bezlitosna. Przemocą ściągnęła ze mnie ciepłą derkę. Skuliłem się na łóżku, bo ranek był chłodny.

     - Jeszcze troszeczkę… - poprosiłem, szukając derki po omacku. – Tak bardzo chce mi się spać…

     - Trzeba było wieczorem spać, a nie smęcić – odparła. – Dalej, chodź na śniadanie, zanim ostygnie.

     Usłyszałem jej kroki, jak wychodzi z pokoju. Otworzyłem oczy. Derka leżała na skrzyni, za daleko, żeby sięgnąć ręką. Chcąc, nie chcąc, musiałem zwlec się z łóżka. A skoro już wstałem, nie było sensu kłaść się na powrót.

     Przy stole z trudem powstrzymywałem ziewanie. Lydia zapowiedziała, że mnie wytarza w śniegu, żebym wreszcie się obudził. Na szczęście, byliśmy w Rorikstead, gdzie śnieg był rzadkością.

     Po śniadaniu włożyliśmy na szyje amulety Mary i ruszyliśmy na południe, w kierunku pomnika, stojącego niedaleko traktu. Po drodze Lydia opowiedziała mi wszystko, co wiedziała o Gjukarze, ale niewiele tego było. Generalnie, pomnik upamiętniał krwawą bitwę, jaką stoczył norski wódz Gjukar  kilkaset lat temu. Nie pamiętała, z kim walczył. Chyba z Dunmerami. Wiedziała tylko, że poniósł sromotną klęskę, a jego wojska zostały zmasakrowane. Pomnik wskazywał miejsce bitwy i był w zasadzie nagrobkiem ogromnej mogiły, jaką stanowiła malownicza dolinka. Jeszcze dziś można było gdzieniegdzie znaleźć bielejące w trawie kości.

     W mojej głowie jeszcze bardziej się pomieszało. Co to ma wspólnego z Marą? Co masakra wojsk może mieć wspólnego z miłością? Miałem nadzieję, że dowiem się na miejscu.

     Nie nadeszło jeszcze południe, gdy stanęliśmy pod monumentem. Było stąd widać fort Sungard na zachodzie, a na wschodzie widniało niewysokie wzgórze, dzielące tę część doliny na dwie części. Spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozglądać się dookoła. Nic się nie działo. Rzuciłem kilkakrotnie wokół zaklęcie „Wykrycie Życia”. Pokazało mi kilka lisów, zająca, jakiegoś jelenia w oddali, poza tym nic. Bezradnie spojrzałem na Lydię. Wzruszyła ramionami.

     Czekaliśmy. Nie wiedzieliśmy na co. Ale cokolwiek to było, nie nadeszło. Słońce przesunęło się nad fort Sungard i zaczęło kryć się za murami zamku. Postanowiliśmy udać się do fortu na nocleg, a rano spróbować raz jeszcze.
Pomnik Gjukara. W oddali widoczny mur fortu Sungard.

     Zmierzchało, gdy stanęliśmy u bram zamku. Choć nie mieliśmy na sobie cesarskich zbroi, legioniści rozpoznali nas i zaprosili do stołu. Z wdzięcznością przyjęliśmy zaproszenie. Przy kolacji spytałem, czy mają tu jakieś księgi, opowiadające historię Gjukara. Żołnierze pokręcili głowami, ale zaraz rozpoczęły się opowieści. Podobno czasami, w okolicy pomnika, pojawiały się duchy.

     - Duchy? – Lydia uniosła brwi i spojrzała na mnie. – Duchy… Może to o nie chodzi? Dawno nie żyjąca kochanka…

     - Po północy strach tam chodzić – zapewnił mnie jeden z legionistów. – Zwykle nic się tam nie dzieje, ale czasem pojawiają się tam jakieś mgliste postaci.

     - Tylko w nocy? – spytała Lydia.

     Żołnierz potwierdził. Spojrzeliśmy po sobie.

     - Może trzeba udać się tam w nocy? – podsunęła.

     To była myśl. Szybko dokończyliśmy kolację i czym prędzej podziękowaliśmy za gościnę. Za oknami było już ciemno. Nie chcieliśmy tracić czasu. Opuściliśmy fort i po zaledwie półgodzinnym marszu znów stanęliśmy pod pomnikiem. I tedy właśnie zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy sami.

     Przyznaję, że włosy stanęły mi dęba, gdy ujrzałem tę półprzezroczystą postać, jakby wykonaną z błękitnego, bladego światła. Chwyciliśmy się z Lydią za ręce, przyglądając jej się z lękiem. To była postać kobiety. Snuła się po okolicy wolnym krokiem. Co chwilę pochylała się, jakby coś podnosiła z ziemi. Coś ciężkiego, o ile mogłem zorientować się z jej ruchów.

     Lydia ścisnęła moją dłoń. Musimy się przemóc. To chyba o to właśnie chodziło Dinyi Balu. Z drżącymi sercami podeszliśmy do mglistej postaci. Podniosła głowę i spojrzała na nas. Była to niemłoda już kobieta, o smutnej twarzy, a w jej oczach czaiły się żal i jakiś dziwny rodzaj determinacji. Widać było, że choć w rozpaczy, jest zdecydowana znaleźć to, czego szukała. Miała na sobie skromną suknię, łataną w kilku miejscach. Na głowie czepek, jaki kiedyś nosiły w tym kraju kobiety i jaki niektóre nosiły do dziś. Ot, powiedziałbym, zwykła, przeciętna gospodyni, w średnim wieku. A jednocześnie tak bardzo niezwykła.

     Przełknąłem ślinę. Z trudem.

     - Co robisz? – odważyłem się spytać.

     Pytałem szeptem, bo odnosiłem wrażenie, że głos byłby tu bardzo nie na miejscu.

     - Szukam mojego Fenriga – załkała. – Maszerował wraz z ludźmi Gjukara, którzy ponoć zostali tu rozbici.

     Spojrzeliśmy na siebie zdumieni.

     - Lecz chociaż odwróciłam wszystkie ciała, nie mogę go odnaleźć – załkał znów duch.

     Strach ustąpił. Ten duch był tak zrozpaczony i nieszczęśliwy, że jego żal udzielił się nam. Żal tak potworny i przygniatający, że nie było w nas już miejsca na inne uczucia. Choć Lydia ze wszystkich sił próbowała zachować spokój, nie udało jej się ukryć nienaturalnie błyszczących oczu.

     Zjawa podeszła bliżej i spojrzała mi w oczy.

     - Proszę, pomóż mi w poszukiwaniach – szepnęła. – Ma płomiennorudą brodę i włosy…

     - Ostatnia bitwa odbyła się tu wiele wieków temu – odrzekła Lydia cichym, drżącym głosem.

     Zdumienie odbiło się na twarzy zjawy.

     - Rozum ci odebrało? – jęknęła. – Spójrz na te wszystkie ciała! Nawet jeśli nie widzisz na oczy, musisz czuć zapach krwi.

     Spojrzeliśmy wokół, ale nie dostrzegliśmy niczego. Zaś do moich nozdrzy doszedł tylko zapach trawy, wilgotnej od zbierającej się rosy.

     - Chodź, pomóż mi szukać Fenriga – załkał duch. – On musi gdzieś tu być.

     Zjawa odeszła, kontynuując poszukiwania. A my jeszcze mocniej chwyciliśmy się za ręce. Oto Mara pokazała nam inne oblicze miłości. Tragiczne, naznaczone bólem i rozdzierającą serce rozpaczą. I oboje poczuliśmy strach. Strach, że i nas może to spotkać.

     - Jak możemy jej pomóc – spytała Lydia, wycierając oczy. – Przecież nie widzę tu żadnych ciał.

     - Ani ja – szepnąłem. – Nie mam pojęcia, co mamy zrobić.

     - Może ciało Fenriga też nam się ukaże? – podsunęła. – Albo jego duch?

     - Spróbujmy…

     Obeszliśmy całą okolicę, uważnie wypatrując cieni. Nie znaleźliśmy nic.

     - Poszukajmy w tamtym kierunku – Lydia wyciągnęła rękę na wschód. – Jeśli jakaś armia maszeruje, to zwykle doliną. Pewnie stamtąd nadciągnęli…

     - A jeśli nie?

     - To poszukamy z drugiej strony – odparła. – Nie wiem, jak ty, ale ja tego tak nie zostawię.

     - Ja też – objąłem ją i przycisnąłem do siebie. – Będziemy przychodzić tu co noc i szukać tak długo, aż znajdziemy.

     Ruszyliśmy na wschód. Wciąż trzymaliśmy się za ręce, bojąc się odejść od siebie, choćby na chwilę. Widziałem już kiedyś Lydię, leżącą w kałuży krwi, jak uchodziło z niej życie. Widziałem już, jak gasła, po walce ze smokiem. Widziałem ją nieprzytomną, gdy troll rzucił ją o skały. Ale nigdy tak strasznie nie bałem się, że ją stracę, jak tej właśnie nocy.

     W swoich poszukiwaniach dotarliśmy pod samą górę. Niczego nie znaleźliśmy. Skręciliśmy na północ, z zamiarem zbadania podnóża gór i powrotu pod pomnik. Znaleźliśmy malownicze jeziorko, strumyk, kilka krabów błotnych… Ale żadnego ciała.

     Nagle Lydia ścisnęła mnie z całej siły.

     - Co się stało?

     Ale ona uważnie wpatrywała się na wschód, w miejsce po drugiej stronie skalistego wzgórza. Podążyłem za jej wzrokiem.

     - Patrz tam – uniosła rękę, wskazując jakiś punkt. – Widzisz?

     - Nic nie widzę – odparłem. – Gdzie?

     - Daleko, po drugiej stronie góry, przy rozlewisku.

     Mój wzrok podążył we wskazany punkt. Pamiętałem, że po drugiej stronie strumyk rozlewał się na kilka strug, tworząc płytką sieć wysepek. I tam dojrzałem niewyraźne, błękitne światełko. Było jednak tak daleko, że trudno było mi ocenić, czy to wzrok nie płata nam figla. Równie dobrze mogła to być gwiazda, odbijająca się w strudze wody.

     Ale co innego mogliśmy zrobić? Poszliśmy w tamtym kierunku. Minęliśmy jeziorko, przebrnęliśmy przez strumyk i po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się w miejscu, gdzie dostrzegliśmy przedtem światło. Ale tym razem nie było tu niczego.

     - To chyba tylko złudzenie – szepnąłem. – Tu nic nie ma.

     I jakby na zaprzeczenie tych słów, światło pojawiło się znów, zaledwie o kilkanaście kroków od nas. Mglista postać zamajaczyła błękitnym blaskiem. Widzieliśmy ją wyraźnie i natychmiast chwyciliśmy się za ręce, jakby ten gest miał odpędzić jakiś zły urok. Powoli zbliżyliśmy się do ducha.

     Postać odwróciła się i spojrzała na nas. Było to mężczyzna w zbroi i hełmie. Miał jasną brodę i włosy, ale trudno było ocenić, czy istotnie są płomiennorude, bowiem cały zdawał się być ulepiony z jasnobłękitnej poświaty. Bez wątpienia nas widział i przyglądał nam się podejrzliwym wzrokiem. Podeszliśmy bliżej.

     - Fenrig? – spytałem szeptem.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Niepewnie skinął głową, a ja poczułem, jakby wielki głaz spadł mi z serca. Znaleźliśmy go! Żywego!

     To znaczy… Nieżywego… Ducha. Na dziewięć bóstw, jak się tu w tym wszystkim połapać?

     - Twoja żona cię szuka – szepnąłem, przypatrując mu się uważnie.

     Wciągnął gwałtownie powietrze.

     - Ruki?

     Podszedł do mnie na wyciągnięcie ręki. Jak zahipnotyzowany przyglądałem się jego oczom – dwom ciemnym plamom na tle jasnej poświaty.

     - Gdzie ona jest? – spytał niecierpliwie.

     Podniosłem ramię i wskazałem w kierunku pomnika.

     - Na zachodzie – szepnąłem. – Na równinie, w pobliżu… góry.

     O mało nie powiedziałem „pomnika”. Ale przecież za czasów Gjukara pomnika jeszcze nie było.

     Zdziwienie odbiło się na jego świetlistej twarzy.

     - Mamy tam jutro stoczyć walkę – szepnął. – Gjukar wybrał to miejsce, by rozbić na noc obóz.

     Spojrzał na mnie uważnie i opuścił wzrok.

     - Jakoś nie podoba mi się to – mruknął.

     Nie wiedziałem, czy mówi o obozie, czy o Ruki, jak nazwał swoją żonę. Może dlatego moja wypowiedź zabrzmiała sztucznie i nieco teatralnie.

     - Dlaczego nie podoba ci się pomysł rozbicia tu obozu?

     Wzruszył ramionami.

     - Nasze ogniska widać z odległości wielu mil – odparł. – W niewielkiej kotlince. Łatwy cel…

     Pokiwałem głową. Dziwiło mnie, że w ogóle nie zakazano palenia ognisk. Choć mizerne miałem o taktyce pojęcie, nawet ja nie popełniłbym w polu takiego błędu.

     - Pozwól, że zabiorę cię do Ruki – odezwałem się.

     Podniósł głowę.

     - Skoro dotarła tak daleko, musi to być coś ważnego – rzekł pewnym głosem. – Prowadź! Muszę jedynie wrócić do obozowiska przed wschodem słońca.

     Jak we śnie ruszyliśmy na zachód. Ale duch nie podążył za nami. Zniknął… Spojrzeliśmy po sobie.

     - Co teraz? – spytała Lydia głosem drżącym z emocji.

     - Nie wiem – szepnąłem. – Po prostu pójdźmy do Ruki. Zobaczymy, co się stanie.

     Szliśmy z pośpiechem. Sam nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że niebo za naszymi plecami zaczęło już jaśnieć? Baliśmy się, że będzie za późno, zanim dojdziemy na miejsce.

     Ale Ruki wciąż przeszukiwała niewidoczne pole bitwy…

     Gdy się zbliżyliśmy, za naszymi plecami zajaśniała postać Fenriga.

     Ruki opuściła ręce, w geście zaskoczenia. Była tak zdumiona, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Nagła radość odmalowała jej się na bladoniebieskiej twarzy. Radość, połączona z  niedowierzaniem. I strachem. Strachem, że to wszystko okaże się przywidzeniem.

     - Fenrigu, ty żyjesz… - zdołała tylko wyszeptać.

     Fenrig dopadł jej w kilku susach i objął czule ramionami.

     - Oczywiście, że tak – zapewnił. – Co cię tu sprowadza?

     Ruki z całych sił przytuliła się do ukochanego.

     - Słyszałam, że rozbito ludzi Gjukara – załkała. – Przyszłam tu, by cię odnaleźć.

     Fenrig spojrzał na nią zdumiony.

     - Ale walka ma się odbyć dopiero jutro – szepnął.

     I nagle stało się coś dziwnego. Przytulona do siebie para duchów uniosła się, jakby wdmuchnięto pod nich powietrze.

     - Ruki, co się dzieje? – szepnął Fenrig, rozglądając się na boki.

     Ruki przytuliła się do niego jeszcze mocniej.

     - Czuje się taka… zdezorientowana – szepnęła z przejęciem. – Co się dzieje?

     A my widzieliśmy wyraźnie. Obie postaci wznosiły się coraz wyżej. Powoli, jak dym, uciekający kominem.

     - To nie ma znaczenia – dobiegł nas jeszcze z góry głos Fenriga. – Jestem tu. Jesteśmy razem. I będziemy na zawsze…

     Błękitni kochankowie wznosili się coraz wyżej i wyżej. Aż w końcu straciliśmy ich z oczu.

     Objęliśmy się z Lydią ramionami i przytuliliśmy z całych sił. Oboje mieliśmy łzy w oczach.

     - Wybacz mi, Maro – szepnąłem wzruszony. – Wybacz, że w ciebie zwątpiłem…

7 komentarzy:

  1. Podobają mi się zabudowania Pękniny. Czy nie sądzisz, że budownictwo w tamtych czasach miało o wiele bardziej ludzki wymiar?
    To bardzo liryczny fragment gry.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze wszystkich miast Skyrim mniej niż Pęknina podoba mi się tylko Wichrowy Tron. Ale cóż, przyznaję, ma swój urok, zwłaszcza słonecznego poranka.

      Usuń
  2. Tydzień wesela! Jak u naszych górali. ;)
    Piękne zadanie wypełnili.
    I coś mi się zdaje, że Wulfhere nie spał i nie dumał sobie o smokach, mamie itd., tylko Mara mu to wszystko pokazała jako wizję. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tydzień to oni je odsypiali :)
      Dumał, dumał... Też tak często mam.

      Usuń
  3. Ówczesne duchy nieporadne jakieś, a co dopiero współczesne duchy? Jak poradzą sobie pozbawione smartfona i tabletu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zagubione w czasie, to i nieporadne. A magiczne przedmioty często są skuteczniejsze od smartfonów. Chyba...

      Usuń
  4. Peknina... Mi przypomina miasto nad jeziorem z hobbita �� dziękuję za tą książkę... Czy autor starał się o wydawnictwo że tak powiem?

    OdpowiedzUsuń