środa, 21 grudnia 2016

Rozdział XV – Trudne początki

     Przez prawie tydzień nie ruszaliśmy się z Białej Grani. Co robiliśmy? Nic. Cieszyliśmy się sobą jeszcze bardziej niż przedtem. Widać, najpierw trzeba było poczuć strach przed rozłąką, żeby docenić szczęście, jakim obdarzyła nas Mara.

     Ale po tygodniu oboje stwierdziliśmy, że nie ma co odwlekać nieuniknionego. Musiałem stawić czoła Miraakowi. A bez pomocy magów z Akademii, nie miałem z nim szans.

     Długo zastanawiałem się, który miecz wziąć ze sobą. Żal było mi rozstawać się z darem od Meridii. Ale Zguba Smoków była poręczniejsza i dużo lżejsza. Można było nią ciąć z jednej ręki, jak i oburącz. Z drugiej strony, nie miała szans na wywołanie eksplozji pośród nieumarłych. W końcu, niby wiadomy osiołek, nie mogąc się zdecydować, przypasałem oba.

     Mój wzrok padł też na jednosieczny, ebonowy miecz, podarunek od Tuliusa, wiszący nad łożem, jak trofeum. Z ciekawości poszedłem z nim do Farengara, aby wyjaśnił mi, jakie zaklęcie na niego nałożono. Spojrzał na ostrze i uniósł brwi ze zdziwienia.

     - Tej głowni nie zaklął człowiek – rzekł. – Skąd to masz?

     - Podarunek od generała Tuliusa – odparłem.

     Pokiwał głową.

     - Zapewne zdobył go w walce – mruknął. – Tego miecza nie wykuto w cesarskich kuźniach. Popatrz na te znaki – wskazał na dziwne, obce litery jakiegoś pradawnego pisma. – Tu napisano: Miecz Wampira. I zaklęcie też jest wampirze. Wchłania siły witalne ofiary, przyspieszając jego zgon. To bardzo groźna broń. I bardzo cenna.

     Machnąłem nią kilka razy. Przydałaby się niewielka przeróbka, żeby lepiej go wyważyć. Był trochę ciężki. No i lekko wyszczerbił się na wojnie. Przydałoby się mu ostrzenie i polerowanie. Nie umiałem zbyt dobrze obrabiać ebonu. Lepiej czułem się w lekkich metalach, jak księżycowy kamień, czy malachit. Na razie odłożyłem go na uchwyt w sypialni. Kiedyś jeszcze się za niego wezmę. 

     Do Zimowej Twierdzy szliśmy trzy dni. Pierwszy nocleg wypadł nam w Wichrowym Tronie, drugi w forcie Kastav. W południe trzeciego dnia ujrzeliśmy majestatyczną bryłę Akademii, tonącą w rzadkiej mgle.


Akademia w Zimowej Twierdzy - widok z gór

     Miałem nadzieję, że tym razem na moście znów powita nas Faralda. Widziałem jej figurkę z daleka. Jednak gdy podszedłem bliżej, stwierdziłem omyłkę. To nie była ona, lecz jakaś inna Altmerka. I z bliska ani trochę jej nie przypominała. Była od niej nieco wyższa i smuklejsza, ale tu kończyły się jej zalety. Nie miała w oczach tego ciepła i życzliwości, co jej koleżanka. Przeciwnie, spojrzenie jej wielkich, skośnych oczu było chmurne i to spod znaku bardzo ciemnych i bardzo groźnych chmur.

     Tym właśnie spojrzeniem zatrzymała nas skuteczniej niż jakakolwiek magiczna czy niemagiczna bariera.

     Przedstawiłem nas i z pewną dozą nieśmiałości zakomunikowałem, że już zostałem przyjęty do Akademii i właśnie wracam kontynuować naukę, przerwaną przez niezależne ode mnie okoliczności. Miałem nadzieję, że brzmi to wystarczająco uczenie, aby czarodziejka – miała na imię Nirya – uwierzyła, że jestem studentem. Moja przemowa wykrzesała w jej oczach ironiczne ogniki, ale nie zatrzymała nas. Odważyłem się spytać, co się tu działo od mojej ostatniej wizyty. Wzruszyła ramionami.

     - Wydaje mi się, że czas na zmianę przywództwa w Akademii – mruknęła głosem równie chmurnym jak jej spojrzenie.

     Zatem jeszcze tylko mrożące krew w żyłach przejście po resztkach mostu nad przepaścią i stanęliśmy u bramy. Moje obawy, czy się otworzy, zostały rozwiane bardzo szybko. Raz przyjęty do Akademii, stałem się jej częścią. Skrzydła gościnnie rozchyliły się przed nami. Weszliśmy na dziedziniec.

     Pierwszą osobą, jaką napotkaliśmy, był sam arcymag. Przechadzał się wokół monumentu, zatopiony w myślach. Nie chciałem mu przeszkadzać, ale na mój widok sam podniósł głowę, a na moje pozdrowienie odpowiedział pytaniem.

     - Jesteś kimś nowym, prawda?

     Przyjrzał mi się uważnie, a ja jemu. Był to niewysoki Dunmer, o przyjaznym spojrzeniu, zapewne bardzo długo żyjący w Skyrim, bowiem nabrał już norskich zwyczajów. Jego bródka była zwinięta w węzełek, jak to czynią Nordowie.

     Przedstawiłem mu się i w kilku słowach opowiedziałem, dlaczego dopiero teraz zgłaszam się na nauki. Przyjął moje wyjaśnienia bez mrugnięcia okiem.

     - Nie mieliśmy okazji porozmawiać – uśmiechnął się.

     - Nie, panie – odparłem, wywołując na jego twarzy jeszcze szerszy uśmiech.

     - Panie? – wesoło wykrzywił twarz. – Jakie to osobliwe!

     No tak, magowie mówią sobie po imieniu, bez względu na rangę. Wspominała o tym Mirabelle. Zaczerwieniłem się. Już na powitanie strzeliłem gafę. Tymczasem arcymag wolnym krokiem ruszył w stronę Komnaty Spokoju, gestem zapraszając mnie, abym mu towarzyszył.

     - Jestem Savos Aren – odezwał się. – Arcymag w Akademii w Zimowej Twierdzy. Cieszy mnie, że bada się tu niemal każdy przejaw magii. Nie pochwalam jednak żadnych badań ani eksperymentów, które zakładałyby celowe wyrządzenie krzywdy współczłonkom Akademii. Rozumiemy się?

     Przystanął i spojrzał na mnie spod brwi. Przytaknąłem skwapliwie.

     - Niebezpieczne badania muszą być sporym problemem – odrzekłem pytającym tonem.

     - Nie – niezdecydowanie pokręcił głową. – Na ogół nie.

     Ruszyliśmy z powrotem.

     - Rzecz jasna, trzeba podjąć pewne ryzyko – ciągnął arcymag. – Po prostu próbuję uniknąć przedwczesnych zgonów. Musimy też postarać się, by nie pogorszyć naszej opinii w Skyrim.

     Przewrócił oczami, a ja uśmiechnąłem się ze zrozumieniem. Przychylność Nordów została bezpowrotnie pogrzebana pod gruzami Zimowej Twierdzy, wraz z połową populacji miasta, w czasie potężnej magicznej eksplozji. 

     Pożegnaliśmy się pod bramą do Komnaty Żywiołów.

     Pierwsze kroki skierowaliśmy do Arcaneum. Urag siedział za swym biurkiem i pracowicie zszywał grzbiet jakiejś rozlatującej się księgi. Na nasz widok zmarszczył brwi, jakby usiłował przypomnieć sobie, kim jesteśmy. Pamięć musiała wrócić mu bardzo szybko, bowiem od razu zapytał nas o Pradawny Zwój, a potem o Septimusa Signusa, którego kiedyś bardzo dobrze znał. Opowiedziałem mu całą historię. Słuchał uważnie, ani razu nie przerywając. Z widocznym zmartwieniem przyjął informację o szaleństwie Septimusa.

     - Powinniśmy oddać mu tę kostkę – westchnąłem, wspominając dwemerski leksykon, powierzony mi przez szalonego maga. – Ale obawiam się to zrobić.

     - Słusznie – zahuczał Urag, kiwając głową. – Skoro przelano do niego treść Pradawnego Zwoju, może mu to namieszać w głowie jeszcze bardziej. Chociaż – spojrzał na mnie uważnie, - ty spoglądałeś na Zwój i wydajesz się być normalny.

     - On jest Smoczym Dziecięciem – odrzekła Lydia. – Nie jest taki jak inni. Zniesie więcej.

     Urag znów pokiwał głową w zamyśleniu.

     - Zastanawiam się – rzekł, - czy to mogłoby go uleczyć.

     Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.

     - Nie znam się na tym, ale sam rozumiesz – zająknął się. - Taki wstrząs… Może pomieszać zmysły, ale jemu już się one pomieszały. Więc może mógłby... No, gorzej chyba i tak być nie może!

     Spojrzeliśmy na siebie.

     - Może masz rację – szepnęła Lydia. – Nie wiem, jaki będzie skutek. Może warto zaryzykować…

     - A jeśli mu się pogorszy? – spytałem.

     Oboje wzruszyli ramionami.

     - Nie wiem – mruknęła Lydia. – Wiem tylko, że ja nie chciałabym tak żyć. Wolałabym, żeby ktoś albo mnie dobił, albo uleczył.

     Przez chwilę milczeliśmy.

     - Zastanowię się – mruknąłem. – Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale na pewno go odwiedzę.

     - Zdecydujmy na miejscu – podpowiedziała Lydia. – Zobaczmy, jak się czuje i wtedy…
Miała rację.

     - Gdzie mogę znaleźć Mirabelle? – spytałem, żeby zmienić przykry temat.

     Urag potrząsnął głową.

     - Może być wszędzie – odparł. – Nie wiem, musisz jej poszukać.

     Lydia postanowiła zostać w bibliotece. Nie miała żadnych magicznych zdolności, jak większość Nordów. Wiedziała, że i tak nie nauczy się tutaj żadnego czaru, a tylko by mnie rozpraszała. Za to biblioteka wydała się jej prawdziwym skarbcem. Urag nie miał nic przeciwko temu, aby usiadła sobie przy stoliku i otoczyła się książkami.

     - Po to są! – wzruszył ramionami.

     Ja zaś poszedłem na dół, poszukać Mirabelle. Najpierw zajrzałem do Komnaty Żywiołów. Nie było jej tam, ale spotkałem kilka innych osób. Najpierw napatoczyłem się na tajemniczego Thalmorczyka, którego spotkałem już ostatnio. Nie pamiętałem jego imienia. Stał w Komnacie Żywiołów, obok magicznej studni i przysłuchiwał się instrukcjom, jakich stary, ale wciąż dziarski Nord udzielał trojgu nowicjuszom. Gdy wszedłem, obrzucił mnie zimnym wzrokiem, po czym wolno wyszedł z komnaty. Spojrzałem na pozostałych. Gdy nie znalazłem Mirabelle wśród nich, chciałem wyjść, ale stary mag pomachał mi, żebym do nich podszedł.

Akademia w Zimowej Twierdzy - Komnata Żywiołów

     - Witaj, witaj! – zawołał. – Właśnie zaczynamy. Proszę, zostań i posłuchaj.

     To zapewne był Tolfdir, a pozostali to nowicjusze, tak jak ja. Właściwie, co mi szkodzi? Przecież po to tu przybyłem. Mirabelle zapewne skierowałaby mnie właśnie tutaj. Postanowiłem zostać. Dołączyłem do trójki pozostałych i przyjrzałem się nauczycielowi.

     Tolfdir był starym człowiekiem, ale wciąż jeszcze sprawnym. Wiek obsypał jego włosy i brodę popiołem, a twarz pobruździł zmarszczkami, ale nie zgasił mu dobrotliwego blasku w oczach. Gdy spojrzał na mnie, swymi łagodnymi oczami, poczułem do niego ogromną sympatię. Widać było, że to dobroduszny i uczciwy człowiek, pomimo, a może właśnie z powodu potęgi magii, jaką władał.

     Tymczasem staruszek w zamyśleniu potarł dłonie.

     - Więc jak już mówiłem – kontynuował przerwany wątek – w pierwszej kolejności należy zdać sobie sprawę, że magia jest z samej natury nieprzewidywalna i niebezpieczna. Zniszczy cię, jeśli nad nią nie zapanujesz.

     Stojąca obok mnie młoda Dunmerka uśmiechnęła się.

     - Chyba wszyscy to rozumiemy, proszę pana – odezwała się miłym głosem. – Gdybyśmy nie potrafili kontrolować magii, nie byłoby tu nas.

     Tolfdir nie wydawał się być zaskoczony. Chyba lubił nauczać i entuzjazm młodzieży nie był dla niego nowością.

     - Oczywiście, kochanie, oczywiście – uśmiechnął się. – Niewątpliwie, posiadasz jakieś wrodzone zdolności. To nie ulega wątpliwości. Mówię o prawdziwej kontroli, o mistrzostwie magicznym. Opanowanie tej sztuki zajmuje całe lata, jeśli nie dziesięciolecia.

     Przyjrzałem się pozostałym. Za Dunmerką stał młody, ale już rosły Nord o przyjemnej twarzy i rzadkim, młodzieńczym zaroście. Trochę zdziwiła mnie jego obecność, bowiem Nordowie rzadko wykazują zdolności magiczne. Za nim zaś, mrużąc kocie ślepia, przystanął jakiś Khajit. On to właśnie skrzywił koci pysk w grymasie zniecierpliwienia i mruknął, na tyle głośno, żeby go dosłyszano.

     - Więc na co czekasz? Zaczynajmy!

     Teraz ja się skrzywiłem. Tolfdir był starym człowiekiem i niewątpliwie silnym magiem. Z pewnością dobrze wiedział, co mówi i miał na poparcie swych słów całe lata doświadczenia w magicznym i edukacyjnym fachu. Należał mu się bezwzględny szacunek, dlatego nie spodobała mi się ta obcesowa odzywka, jakby była skierowana do jakiegoś chłystka. Ale mag widział i słyszał już w życiu zbyt wiele, aby przejmować się takimi drobnostkami. Uśmiechnął się pobłażliwie.

     - Proszę, proszę! – rzekł łagodnym tonem. – Właśnie o tym mówiłem. Zapał należy studzić ostrożnie. W przeciwnym wypadku katastrofa jest nieunikniona.

     - Przecież dopiero co tu przybyliśmy – odezwał się Nord. – Nie masz pojęcia, na co nas stać. Może dasz nam szansę pokazania, do czego jesteśmy zdolni?

     Przez cały ten czas Tolfdir kroczył powoli wzdłuż naszego szeregu, tam i z powrotem, jakby chciał dać nam znać, że zwraca się do nas wszystkich jednocześnie. W chwili, gdy padły te słowa, znajdował się właśnie przede mną. Zatrzymał się i spojrzał na mnie swymi łagodnymi oczami, otoczonymi siecią zmarszczek.

     - Jak dotąd milczysz – odezwał się do mnie. – Jak myślisz, co powinniśmy uczynić?

     Nie miałem wątpliwości. Nauczyłem się już polegać na bardziej doświadczonych ode mnie. Sam zaś, mimo młodego wieku, byłem wystarczająco doświadczonym wojownikiem, aby brawurę i kawaleryjską fantazję uznać za niepotrzebne ryzyko. Ryzykować trzeba wtedy, gdy to konieczne, gdy nie ma innego wyjścia. Wtedy jest to bohaterstwem. Kiedy indziej to zwykła głupota, mogąca skończyć się dla kogoś bardzo źle. A na wojnie widziałem wiele złych zakończeń. Zbyt wiele. I jak nikt z nich wiedziałem, jak kruche jest ludzkie życie.

     - Bezpieczeństwo powinno być najważniejsze – odezwałem się pewnym tonem.

     Coś na kształt uznania dostrzegłem w oczach maga. Zapewne domyślił się, że mimo niewielu lat na karku, nie jestem już nieopierzonym i lekkomyślnym młodzieńcem. Starzy ludzie to po prostu widzą. W oczach, w spojrzeniu, w ruchach…

     Tolfdir wolno pokiwał głową, po czym jej ruchem wskazał pozostałych.

     - Inni uczniowie wydają się z tobą nie zgadzać… - rzekł z przekąsem.

     Wzruszyłem wymownie ramionami. To ich problem, nie mój.

     - Och, nie słuchajcie go! – zawołał Khajit. – Możemy to zrobić, tylko daj nam szansę!

     Spojrzeliśmy sobie z Tolfdirem w oczy. Uśmiechnęliśmy się jednocześnie. Starzec mrugnął do mnie, po czym zwrócił się do pozostałych, jak do gromadki niesfornych dzieci.

     - Dobrze, uspokójcie się.

     Oddalił się o kilka kroków i stanął na środku.

     - Możemy teraz spróbować praktyki… - rzekł zamyślony. – Kontynuując nasz wątek bezpieczeństwa, zaczniemy od czarów ochronnych.

     Na powrót rozpoczął swój spacer wzdłuż szeregu, tym razem jednak w większej odległości.

     - Czary ochronne służą do blokowania magii – uczynił wymowny gest, lekko uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Nauczę was wszystkich zaklęcia ochronnego i zobaczymy, czy uda się wam zablokować inny czar, dobrze?

     Zerknął na nas pytająco, nie czekając jednak na odpowiedź. Znów zwrócił się do mnie.

     - Możesz pomóc mi przy demonstracji?

     Niepewnie wyszedłem przed szereg, czekając na dalsze wyjaśnienia.

     - Znasz jakieś zaklęcie ochronne? – spytał.

     Pokiwałem głową.

     - Mam zaklęcie ochronne – odparłem niepewnie. – Ale nigdy nie zdarzyło mi się go rzucić.

     Uśmiechnął się wyrozumiale.

     - Właśnie po to jest ta lekcja – odpowiedział łagodnym tonem. – Idealny moment, by to wypróbować.

     Oddalił się nieco i wskazał krąg na posadzce, oddalony o kilka kroków.

     - A teraz po prostu stań tam, a ja rzucę na ciebie zaklęcie, które zablokujesz przy użyciu czaru ochronnego. Zaczynajmy!

     Stanąłem w wyznaczonym miejscu i wyciągnąłem lewą dłoń przed siebie.

     - Tam, proszę – rzekł Tolfdir. – Naprzeciwko mnie. Nie chcę, by ktokolwiek stanął mi na drodze. Teraz rzuć czar ochronny i utrzymaj go. Musisz utrzymać zaklęcie ochronne, w przeciwnym wypadku się nie uda. Nie chcę cię skrzywdzić.

     Uspokoiłem oddech i przywołałem w myślach zaklęcie Dębowe Ciało – jedyne jakie znałem. Poczułem ciepło w okolicach serca. Przepchnąłem je oddechem do dłoni, która zajarzyła się błękitnym blaskiem, po czym wokół mnie rozbłysła błękitna poświata. Magiczna energia otoczyła mnie na kształt sfery, tworząc ochronną barierę.

     - Nie ruszaj się! – zawołał Tolfdir i wyciągnął dłoń w moim kierunku.

     Jego ręka zajarzyła się purpurowym płomieniem. Jeszcze chwila i… W moim kierunku pomknął ognisty pocisk, w kształcie płonącej kuli. Bezwiednie napiąłem mięśnie. Ogień uderzył w barierę i rozbił się o nią. Poczułem to uderzenie w lewej dłoni, zupełnie jakbym trzymał w niej tarczę, która właśnie odbiła cios miecza. Czar nie uczynił mi krzywdy, jednak jego część przeniknęła barierę i poczułem jego ciepło. Tylko ciepło.

     Tolfdir opuścił dłoń. Ja również. Błękitna poświata znikła, jak zdmuchnięta.

     - Świetna robota – uśmiechnął się i skinął głową, dając mi znak, że mogę wrócić do szeregu.

     Spojrzał na nas ciepło.

     - Cóż, sądzę, że to obiecujący początek – uśmiechnął się. – Proszę, chciałbym, żebyście wszyscy kontynuowali praktykowanie czarów ochronnych.

     Polecił nam dobrać się w pary. Zerknąłem na swoją sąsiadkę w szeregu, a ona na mnie. Uśmiechnęła się.

     - Brelyna – przedstawiła się.

     - Wulfhere - odpowiedziałem, lekko się kłaniając. – Uprzedzam, że jestem zupełnym żółtodziobem i moja mana nie jest najsilniejsza. Ty masz zapewne zdolności, właściwe elfom.

     Uśmiechnęła się skromnie.

     - To prawda – odrzekła. – Moi rodzice chyba zarezerwowali mi miejsce w Akdademii, jeszcze zanim się urodziłam. Ale i ty wyglądasz na kogoś, kto zna się na rzeczy.

     - Jestem wojownikiem – pokręciłem głową. – Miecz i łuk to cała moja magia. Ale mam nadzieję czegoś się tutaj nauczyć. Zaczynamy?

     Rozpoczęliśmy ćwiczenia w parach. Nie znałem żadnego porcjowanego zaklęcia ze Szkoły Zniszczenia. Tylko Płomienie i Błyskawice, ale oba te zaklęcia mają działanie ciągłe. Innymi słowy, nie potrafiłem rzucić porcji magicznej energii, jak uczynił to przed chwilą Tolfdir. Ale przecież chodziło tu o rzucanie czaru ochronnego, więc nie miało to znaczenia.

     Brelyna doskonale poradziła sobie z moim płomieniem. Również błyskawica nie sprawiła jej trudności. Potem była zmiana – to ja broniłem się przed nią. Musieliśmy robić jednak częste przerwy, bowiem moja mana wyczerpywała się dość szybko. Pod koniec ćwiczeń czułem jednak, że starcza mi na dłużej niż na początku. 

     Przyszedł czas na zmianę partnera. Teraz stanął przede mną Nord, który przedstawił się jako Onmund. Uścisnęliśmy sobie ręce i rozpoczęliśmy trening. Był równie sympatyczny jak Brelyna i dogadywaliśmy się doskonale. Nigdy nie chodziłem do żadnej szkoły. Ojciec uczył mnie w domu. Dopiero teraz, już w dorosłym wieku, zacząłem poznawać uroki szkolnych przyjaźni. „Kolega ze szkoły” – jak miło to brzmiało!

     Potem jego miejsce zajął Khajit. Miał na imię J’zargo. Ten chyba chciał koniecznie pokazać mi, że jest ode mnie lepszy. Fakt, był dobry i co-nieco już potrafił. Moją barierę zaatakował silnym wyładowaniem, omal jej nie rozbijając. Z trudem wytrzymałem, czując, jak błyskawice przenikają moją ochronę i drętwieje mi ręka. Ze spotniałym czołem musiałem poczekać, aż zregeneruje mi się mana. Gdy przyszła kolej na zmianę ról, zarechotał nieprzyjemnie.

     - Wal śmiało – rzekł z przekąsem. – Pokaż, na co cię stać. Wytrzymam każdy atak.

     - Każdy? – uniosłem brwi.

     - Twój tak – uśmiechnął się ironicznie, przywołując barierę.

     Ale ja, zamiast wyciągnąć przed siebie dłoń, nabrałem w płuca powietrza.

     - Yol! – krzyknąłem.

     Efekt był. Nie dość, że wszyscy przerwali ćwiczenia i spojrzeli na mnie, to jeszcze mój Krzyk przebił się przez barierę ochronną J’zargo i dotknął jego skórzanej kurtki. Khajit wrzasnął ze strachu, gdy płomienie przypaliły jego futro. Skończyło się jednak na swędzie kilkudziesięciu spalonych włosów. Spojrzał na mnie ze strachem.

     - Co to było? – wyjąkał.

     - Ognisty Oddech – odparłem. – Sam chciałeś…

     - Ty jesteś… - Onmund wpatrywał się we mnie z szeroko otwartymi oczami. – Ty jesteś… Smoczym Dziecięciem!

     Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.

     W jego oczach ujrzałem coś więcej niż szacunek. To było uwielbienie! Był przecież Nordem, a Nordowie kochają herosów, zwłaszcza tych na pół legendarnych.

     - Więc to ty… - rzekł cicho Tolfdir. – Wiedziałem, że Smocze Dziecię jest wśród nas, ale nie wiedziałem, że to ty…

     Już od jakiegoś czasu w komnacie obecny był niewysoki, łysawy mag, przyglądający się naszym ćwiczeniom. Przywołał mnie ruchem ręki.

     - Czy zamierzałeś go skrzywdzić? – spytał na boku.

     - Nie – zapewniłem. – Chciałem go trochę połaskotać, żeby stracił tę zgubną pewność siebie.

     Położył mi dłoń na ramieniu.

     - To było słuszne zagranie, ale na przyszłość nie rób tego bez porozumienia z Tolfdirem. To nie są zawody, tylko ćwiczenia. Sam przecież wiesz, że…

     - Bezpieczeństwo przede wszystkim – dokończyłem zaczerwieniony.

     Uśmiechnął się i polecił wracać do Tolfdira.

     - Sądzę, że jesteście gotowi na poznanie różnych zastosowań magii, jakie pojawiły się na przestrzeni wieków – rzekł Tolfdir głośno, zwracając się do wszystkich. – Akademia rozpoczęła fascynujące wykopaliska w ruinach pobliskiego Saarthal. To doskonała okazja do nauki. Sugeruję, byśmy spotkali się tam za kilka godzin i zobaczyli, co czeka nas w środku. To wszystko na razie. Dziękuję!

     Ale nie można było spotkać się za kilka godzin, bowiem w międzyczasie zapadł zmrok. Tolfdir uznał, że łażenie w nocy po górach, to niepotrzebne ryzyko. Umówiliśmy się więc na wymarsz jutro z samego rana.

     W Komnacie Osiągnięć czekała na mnie kolacja. Lydii jednak nie było. Zjawiła się trochę później, w kompletnej zbroi i z pełnym uzbrojeniem. Spojrzałem na nią zdumiony.

     - Coś się stało? – spytałem.

     - Wampiry – westchnęła, ściągając rękawice i rzucając je na łóżko. – Ale nie martw się, daliśmy im radę.

     - Wy?

     - Strażnicy, Mirabelle i ja – odparła. – Spotkałam ją na murach. Sama zaproponowała mi przechadzkę po mieście. Wciągnęłam wiec żelastwo na siebie i poszłyśmy. Były trzy. Nikomu nie zdążyły zrobić krzywdy. Pomożesz mi?

     Jej zbroja była wykonana tak, że mogła ją ściągnąć sama, ale było to bardzo nieporęczne, więc zawsze w takich wypadkach pomagaliśmy sobie nawzajem. Ściągnąłem z niej ciężką płytę. Z ulgą zrzuciła pancerne buty i wsunęła stopy w miękkie, futrzane pantofle.

     - Wyruszamy z rana do Saarthal – odezwałem się. – Do wykopalisk. Przyłączysz się?

     - Wykopaliska? Pewnie! – trzepnęła mnie w ucho - Za nic nie puszczę cię tam samego.

     - Nie będę sam – mruknąłem. – Idziemy wszyscy, razem z Tolfdirem.

     - Ale ja też chcę je zobaczyć – wzruszyła wdzięcznie ramionami. – Idę z wami. A na razie czeka na mnie łaźnia. I tobie też by się przydała.

     Roześmiałem się i obiecałem, że pójdę, jak tylko zjem.

     - Zostaw mi trochę tej sałatki – odparła. – Ta potrawka z papryką też wygląda smakowicie.

     Chwyciła gruby, miękki ręcznik i butelkę z jakimś wonnym balsamem, mrugnęła do mnie i znikła za kotarą. 

     Ech, jakże puste byłoby moje życie bez niej…

*          *          *

     - Myślicie, że coś nam grozi? – spytała z przestrachem Brelyna, ujrzawszy nas w zbrojach.

     - Niejedno – zamiast mnie odpowiedział Onmund. – Śnieżne trolle, niedźwiedzie…

     - Lodowe upiory – dodałem.

     - Smoki, wampiry, śnieżne pająki – wyliczyła Lydia.

     - Lodowe wilki – dodał Onmund.

     Brelyna zdawała się być przerażona. J’zargo natomiast prychnął tylko.

     - Jesteśmy magami – mruknął. – Damy sobie radę.

     I ruszył przodem, pod górę, ścieżką prowadzącą do płytkiej przełęczy. Znałem tę drogę. Tędy szliśmy do Alftand, tylko potem zboczyliśmy ku szczytom, podczas gdy droga do Saarthal prowadziła w przeciwną stronę, ku morzu.

     - Jest zbyt pewny siebie – mruknął Onmund. – Twoja lekcja niczego go nie nauczyła.

     Wzruszyłem ramionami. Nic nie mogłem na to poradzić. Weszliśmy w czwórkę na ścieżkę, podążając za J’zargo.

     - Poszła tam już spora wyprawa – odezwałem się, spoglądając na ślady. – Tuż przed świtem wyruszyło tam kilka osób.

     - Lepiej się pospieszmy – odrzekła Brelyna.

     Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, dopóki droga prowadziła pod górę. Gdy teren nieco się wyrównał, wdaliśmy się w pogawędkę. Nasza czwórka przypadła sobie do gustu. Mam oczywiście na myśli Brelynę, Onmunda, siebie i Lydię, choć ta ostatnia nie była magiem. J’zargo wciąż się na mnie boczył i trzymał się z daleka. Nie tęskniłem za nim.

     Zauważyłem, że gdy Dunmerka nie patrzy w jego stronę, Onmund wzdycha i przygląda się jej rozmarzony. I ona również od czasu do czasu rzucała mu ukradkowe spojrzenia. Czyżby ci dwoje coś do siebie poczuli? Cóż, Brelyna, choć Dunmerka i szaroskórej dunmerskiej urody, była przy tym tak miła i pogodna, że nie sposób było jej nie lubić. Nie wiedziałem, jak elfy oceniają ludzką urodę. Uszy i oczy Onmunda musiały zapewne wydać się im groteskowo małe… Ale cóż, ponoć Mara nie zna ograniczeń. Jeśli tak było, to Onmund stanowił niezbite i bardzo dosadne zaprzeczenie tezy, jakoby każdy Nord był rasistą.

     Ludzie i elfy byli ze sobą spokrewnieni w dość zróżnicowany sposób, zależnie od rasy. Cesarscy i Bretoni byli elfom znacznie bliżsi, niż zupełnie z nimi nie spokrewnieni Nordowie. Ze wszystkich ludzkich ras, Nordowie byli rasą najczystszą, najbardziej ludzką, przynajmniej pod względem dziedzicznych cech. Podobnie było z elfami. Dunmerom i Altmerom było do ludzi znacznie dalej niż Bosmerom. Kiedyś czytałem jakąś rozprawę na ten temat, nie pamiętałem jednak tytułu. Podobno stopień pokrewieństwa ras można było określić na podstawie potomstwa. Otóż, pary mieszane czasem mogły mieć dzieci, ale prawie nigdy nie mogły mieć wnuków. Dzieci te najczęściej były bowiem bezpłodne. Wyjątki zdarzały się jedynie wśród par bosmersko-cesarskich i bosmersko-bretońskich, ale i w takich rodzinach problem bezpłodności był znacznie częstszy niż w czysto elfich, czy czysto ludzkich. I dlatego właśnie, choć rasizm nie był w Tamriel czymś powszechnym, przynajmniej w kosmopolitycznym Cyrodiil, spotkać półelfa-półczłowieka było niezmiernie trudno.

     Dunmer i Nord to były dwa przeciwstawne bieguny. Najdalsze, jakie tylko mogą istnieć wśród humanoidów, jak określano ludzi i elfy. Ale skoro Mara nie widziała problemu, kimże byłem ja, żeby kwestionować jej wybór? O jej potędze przekonałem się przecież na własnej skórze.

     Po drodze nie spotkała nas żadna przygoda. Grupa magów, która szła przed nami, oczyściła nam ścieżkę. Z pewnością bez trudu poradziła sobie z trollem, którego zwłoki minęliśmy. Ścieżka zrobiła się trochę śliska, więc Lydia i ja wzięliśmy się za ręce. Widząc to, Onmund nieśmiało wyciągnął dłoń ku Brelynie, która przyjęła ją z wdzięcznością, wywołując na jego twarzy źle skrywaną euforię.

     - Jakie ty masz ciepłe ręce! – zdziwiła się. – Czy ty w ogóle nie marzniesz?

     - Jestem Nordem – odrzekł nieśmiało. – Rzadko czuję zimno. Łatwiej mnie oparzyć niż zamrozić.

     Była to szczera prawda. Lydia też zawsze miała ciepłe ręce. Nawet w czasie mrozu.

     - Ja przeciwnie – uśmiechnęła się Brelyna.

     Lydia mrugnęła do mnie. Ona również zauważyła, że tych dwoje ma się ku sobie. Uśmiechnęliśmy się, bowiem istotnie była z nich dziwna para. On Nord, odporny na zimno, ona Dunmerka, z wrodzoną odpornością na ogień. Tak niedobrani i jednocześnie tak doskonale pasujący do siebie nawzajem.

     Ścieżka skręciła za lodową górę. Naszym oczom ukazała się ogromna dziura w ziemi, otoczona drewnianymi podestami. Na samym dnie widniały ciemne, żelazne drzwi, zachowane w bardzo dobrym stanie. Podobno twardy lód, gdy dokładnie i szczelnie pokryje metal, wcale nie powoduje korozji żelaza, a wręcz je konserwuje. Nie znałem się na tym aż tak dobrze, by to ocenić.

Wykopaliska Saarthal - wejście.

     Po krótkim marszu dookoła wykopalisk znaleźliśmy się wszyscy na samym dnie. Tolfdir czekał na nas przy drzwiach. Powiódł wzrokiem po naszych twarzach i uśmiechnął się.

     - Jesteśmy wszyscy – oznajmił. – Wejdziemy do środka?

     - Już, chodźmy… - jęknąłem prosząco, przytupując energicznie, bowiem trochę zmarzłem w tym elfim ubranku.

     - Dobrze – uśmiechnął się stary mag. – Proszę trzymać się blisko mnie, gdy będziemy w środku. Powinno być bezpiecznie, ale lepiej zachować środki ostrożności.

     Otworzył ciężkie, żelazne drzwi. Powoli, jedno za drugim, zanurzyliśmy się w ciemny tunel, z rzadka jedynie oświetlony rozmieszczonymi gdzieniegdzie kagańcami. Wyglądało to jak wejście do kopalni. Ostrożnie posuwaliśmy się za Tolfdirem. Rozmowy ustały i zrobiło się cicho.

7 komentarzy:

  1. Fajnie się zaczyna,ciekawe co tam odnajdą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rasizm jest niepoprawny, ale okazuje się, że ma naukowe przyczyny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko w przypadku elfów. Przyznam Ci się ze wstydem, że nie znam ani jednego.

      Usuń
  3. Mmmm, rewelacja. To mi się jeszcze bardziej podoba niż poprzednie odcinki "walczące". No i ten wampirzy miecz - będzie się działo. A ta para byłaby idealna - niepokonani w mrozie i w ogniu. :)
    Wesołych Świąt, Nit a znajdź czas między karpiem i grzybową, żeby pisać dalej. :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam problem z czasem. Żeby pisać, muszę grać. Muszę zapisywać dialogi, robić zdjęcia. To sprawia, że pisanie trwa bardzo długo. I przyznam Ci się, że nie wiem, czy starczy mi chęci aż do wyprawy na Solstheim...

      Usuń
    2. Jest pewne wyjście... Rób krótsze odcinki.

      Usuń