poniedziałek, 17 lipca 2023

Rozdział XI – Na Pograniczu

     Gdy po dwóch dniach, bez żadnych przygód dotarliśmy do Białej Grani, postanowiliśmy zrobić sobie jednodniowy postój. Wyprawa, na jaką się wybraliśmy, miała być długa i męcząca, więc ten jeden dzień wiele nie zmieniał. Zamiast trzeciego, wyruszyliśmy czwartego dnia, ale i tak nasza podróż trwała dłużej niż zamierzaliśmy.

     Pierwszego dnia doszliśmy do Rorikstead, tak jak planowaliśmy. I w tym momencie już przestaliśmy trzymać się planu. Ten bowiem zakładał, że pójdziemy północnym traktem do Markartu, by spotkać się z Calcelmo, ale w międzyczasie Lydia wpadła na inny pomysł.

     - Popatrz – podsunęła mi mapę pod nos. – Gdybyśmy, zamiast skręcać na zachód, poszli prosto, do Smoczymostu, moglibyśmy stamtąd wyruszyć przez środek Pogranicza.

Smoczymost. Most i tartak

     Zerknąłem na mapę. Pogranicze było rozległym obszarem, bodaj czy nie największym w Skyrim. I choć brakowało tam dróg, całe pocięte było górskimi ścieżkami, wąwozami i przesmykami, wiodącymi pomiędzy stromymi skałami. To byłby wymagający szlak, nie tylko dla naszej kondycji. Czyhało tam na nas znacznie więcej niebezpieczeństw niż na szlaku. Nie tylko niedźwiedzie i wilki, ale przede wszystkim Renegaci. Idąc tamtędy, trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Ale pomysł, by iść właśnie tamtędy, był dobry. Tak i tak musielibyśmy udać się w tamte strony, a przy okazji przeszukalibyśmy już spory teren.

     - Możemy zboczyć do Karthwasten – Lydia wskazała palcem. – Tam przenocować i rozpytać. A potem, zależy co nam tam powiedzą, albo iść dalej do Markartu, albo spenetrować po drodze okolice Bthardamz.

     - Nie bardzo to po drodze – odparłem, spoglądając na mapę. – Najpierw odbijamy na południe, potem na północ.

     Lydia pokręciła głową z dezaprobatą.

     - No, a czego się spodziewałeś? – popukała palcem w mapę. – Że pójdziesz prosto, jak po wodzie i ta cała Sorine sama się na ciebie napatoczy? Im większy teren przeszukamy, tym lepiej.

     - Ale to wciąż szukanie na ślepo – mruknąłem nieprzekonany. – Nie lepiej najpierw pogadać z Calcelmo?

     - A jeśli on nic nie wie? Założyliśmy, że może coś wiedzieć, ale przecież to nic pewnego. Nie wiemy, czy on w ogóle o niej słyszał.

     Z westchnieniem przyznałem jej rację. Rankiem udaliśmy się do Smoczymostu. Przechodząc przez Wąwóz Rabusiów, użyłem Szeptu Aury, ale w obozie było pusto. Po drodze spotkaliśmy tylko jednego, samotnego wędrowca, który pozdrowiwszy nas, przeszedł mimo. Wkrótce dotarliśmy do Smoczymostu i tam, obok tartaku, zboczyliśmy ze szlaku, kierując się w góry. Zaczęła się mozolna wspinaczka, na szczęście nie trwająca długo, aż znaleźliśmy się w znanym nam już, ciągnącym się przez dłuższy obszar wąwozie, który nazywaliśmy Wilczą Przełęczą, jako że miejsce to upatrzyły sobie wilki. Zaatakowały nas i tym razem. Na szczęście, spodziewaliśmy się tego ataku, więc zawczasu przeskanowałem okolicę Wykryciem Życia i wiedziałem, z której strony zaatakują. Gdy rozprawiliśmy się z trzema z nich, reszta watahy dała nam spokój.

     Wędrowaliśmy cały dzień, zanim naszym oczom ukazała się dolina Karthwasten. Przez cały ten czas nie spotkaliśmy żywego ducha.

Karthwasten

     Nigdy przedtem nie miałem okazji odwiedzić tej miejscowości. Była to niewielka, ale dobrze zagospodarowana górnicza osada. Stało tu kilka obszernych domostw. Ziejąca czernią jaskinia w pobliskiej skale, stanowiła wejście do jednej z dwu działających tutaj kopalni srebra. Tuż obok umieszczono dymarkę do wytapiania sztab, od której biło ciepło.

     Z największego budynku dolatywał gwar.

     - To pewnie gospoda – mruknęła Lydia, ciągnąc za klamkę. – Obyśmy tylko mieli jakiś wolny pokój.

     - Zadowolę się nawet miejscem pod schodami – odparłem. – Nie czuję już nóg.

     Weszliśmy do środka. Gwar ucichł na chwilę, a kilka par oczu zlustrowało nas od stóp do głów. Pozdrowiliśmy obecnych, jak zwyczaj nakazywał. Odpowiedziało nam kilka głosów. Rozejrzałem się zdziwiony. Miejsce wcale nie wyglądało na gospodę, raczej na jakąś salę spotkań. W dodatku, oprócz górników, których się tu spodziewałem, przebywało tu też kilku wojowników, nawet podczas kolacji nie zdejmujących z siebie zbroi, po czym łatwo poznać najemników. Ponadto, czymś, co od razu rzucało się w oczy, była wrogość pomiędzy obiema grupami. Górnicy patrzyli na nich wilkiem, a ci jedynie udawali obojętność. W rzeczywistości, nie trzeba było bystrości, aby zauważyć, że wciąż byli przygotowani na atak. Napięcie wyczuwało się w powietrzu, jak przed burzą.

     Spytałem o wolny pokój. Kilka osób pokręciło głowami. Ale poza tym, nie zwracali na nas większej uwagi. Zbyt zajęci byli sobą nawzajem.

     Na szczęście znalazł się ktoś, kto wydostał nas z kłopotu. Łysawy, mniej więcej czterdziestoletni Breton w bogatym stroju podszedł do nas i gestem zaprosił, abyśmy poszli za nim. Wyszliśmy na zewnątrz.

     - Potrzebujecie noclegu? – spytał. – Dobrze usłyszałem?

     Potwierdziliśmy.

     - Tu wszystko zajęte – odpowiedział. – Ale mogę zaprosić was do mojego domu. Nie uchodzi, aby zdrożeni wędrowcy nie mieli gdzie się podziać na noc. Chodźcie za mną.

     Ruszył w stronę sporego domu na skraju osady, a my, zdziwieni, podreptaliśmy za nim. Nie znałem wielu Bretonów i ich obyczajów, ale nie wydawało mi się, aby tak bardzo różniły się one od norskich. W końcu, nie znał nas, nic o nas nie wiedział. W dodatku nasze elfie zbroje nigdzie nie wzbudzały zaufania, jednoznacznie kojarząc się z Thalmorczykami.

     Okazało się jednak, że miał ku temu powód. Potrzebował pomocy. Gdy już ściągnęliśmy zbroje i odświeżyliśmy się nieco, zaprosił nas do stołu na kolację. Przedstawił nam się i opowiedział kilka słów o sobie. Miał na imię Ainethach i był właścicielem kopalni srebra. Gdy usłyszał nasze imiona i kilka informacji o nas, nabrał do nas jako takiego zaufania. Westchnął przeciągle i zwierzył nam się nam ze swego kłopotu.

     - Widzieliście tych najemników? –spytał. – Chcą mojej kopalni!

     Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni.

     - Na jakiej podstawie? – spytała Lydia.

     Ainethatch westchnął przeciągle.

     - Prawem silniejszego, oczywiście – odparł. – Mieliśmy tu niedawno problem z Renegatami. Jarl akurat nie miał kogo przysłać. Więc klan Srebrno-Krwistych wynajął kilku najemnych wojowników. Ci przyszli i przepędzili ich. Ale zamiast potem pójść, gdzie oczy poniosą, zostali i żądają mojej kopalni, w zamian za ochronę, o którą nie prosiłem.

     - Żądają haraczu, po prostu – mruknęła Lydia. – Jak zbóje. Ale chcą całej kopalni? Jeszcze nigdy nie słyszałam o tak wielkim haraczu.

     - Niby chcą ją kupić – odrzekł Breton. – Ale po pierwsze, ja wcale nie chcę jej sprzedawać, a po drugie, cena jaką proponują jest śmieszna.

     - Na co najemnikom kopalnia? – mruknąłem pod nosem. – Co oni, bazę chcą sobie w niej urządzić? To przecież wojownicy.

     - Nie dla nich – odrzekł Ainetatch. – To oczywiste. Kopalni chcą ci, co ich wynajęli.

     - Przysłali ich Srebrno-Krwiści, żeby pod pretekstem ochrony przejąć kopalnię – odrzekła Lydia. – Są już właścicielami sporej kopalni w Markarcie. Przejęcie Karthwasten pozwoliłoby im na zmonopolizowanie wydobycia srebra. A przez to również podbicie ceny kruszcu.

     - O, to, to! – Ainethach z szacunkiem spojrzał na moją żonę. – Tego właśnie chcą. Nie mogą przeboleć, że moje srebro sprzedaję po niższej cenie. Już nieraz próbowali mnie mamić wyższymi zyskami i próbowali namówić na ustaloną cenę. Ale ja nie jestem chciwy. Sam kiedyś byłem górnikiem i mam sentyment do tej kopalni. Przynosi zysk i bez całej tej zmowy. To jest – zająknął się – przynosiła, jeszcze do niedawna. Bo ci tam – machnął ręką w stronę drzwi – zajęli ją siłą i nijak nie można ich stamtąd przepędzić. Nikogo nie wpuszczają. Kopalnia stoi, górnicy źli, że nie mogą pracować, coraz częściej przebąkują o tym, żeby wziąć kilofy w ręce i odbić kopalnię. No, ale zlitujcie się ludzie, to przecież tylko górnicy! Boję się, żeby nie polała się krew, bo przecież z najemnikami nie dadzą sobie rady. Niby jest ich tylko garstka, ale to jednak wojownicy. Na machaniu mieczem zęby zjedli. Jak zabarykadują się w kopalni, nie wykurzymy ich stamtąd żadnym sposobem. Okupują ją od kilku dni.

     - Nie możesz skierować górników do drugiej kopalni? – spytałem. – Widzę, że są tu dwie. Niech sobie ci najemnicy siedzą w kopalni, póki korzeni nie zapuszczą. W końcu będą musieli wyjść.

     - Tak zrobiłem – Ainethach skinął głową. – Część z nich poszła do drugiej. Ale wszystkich nie mogę przenieść, bo kopalnia tylu pracowników nie pomieści. Poza tym, ta sytuacja nikomu z nich się nie podoba. Górnicy też mają swoją godność, a ci tutaj są coraz bardziej wściekli. Jak zdecydują się na atak, nie zapanuję nad nimi.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie.

     - Ilu ich jest? – spytałem.

     - Siedmiu – odparł Ainethach. – Dowodzi nimi niejaki Atar, nieprzyjemny typ.

     Pokiwałem głową.

     - Porozmawiam z nim jutro – zapewniłem. – Zobaczymy, co da się zrobić.

     - Równie dobrze możesz mówić do ściany – mruknął Ainethach.

     Ja jednak byłem dobrej myśli. Atar nie miał dobrej pozycji przetargowej. Sytuacja była patowa. Jeśli użyłby przemocy w stosunku do cywilów, sam postawiłby się poza prawem, a wtedy można byłoby ich zwyczajnie wytłuc, jak zwykłych zbójów. Sami nie dalibyśmy rady, ale z pomocą górników można było tego dokonać. A jeszcze lepiej posłać po posiłki do Smoczymostu. Kapitan Maro na pewno nie odmówiłby nam pomocy, a z regularnym wojskiem siedmiu najemników nie miało szans. Siedzieć w kopalni w nieskończoność też nie mógł. Wprawdzie górnicy tracili na przestoju, ale on tracił znacznie więcej. Górnicy mogli zatrudnić się gdzieś indziej, kopalni w Skyrim nie brakowało. Ale najemnicy mogli tylko siedzieć na miejscu, jak szczury w norze, albo odpuścić i wyjść. I to właśnie zamierzałem owemu Atarowi uświadomić.

    I było coś jeszcze, co powinno go przekonać. A tym czymś było nazwisko tego, kto zlecił mu tę paskudną robotę.

     Rankiem udałem się do kopalni. Sam. Dużo wysiłku kosztowało mnie przekonanie Lydii, że tak będzie lepiej. Sam, bez broni nie powinienem go niczym sprowokować, a poza tym dobrze było pokazać mu, że wcale nie jestem jego wrogiem.

     - Nie będę zupełnie bezbronny – uśmiechnąłem się do niej. – Władam magią i Głosem. Poza tym, idę z nimi tylko porozmawiać. To przecież nie zbóje, to najemnicy. Na pewno brutalni, ale nie są przestępcami.

     - Ale weź chociaż miecz – Lydia wcisnęła mi w dłonie pas z pochwą i tkwiącym w niej Przedświtem. – Gdy zobaczą, że mają do czynienia z wojownikiem, rozmowa będzie inna.

     Mogła mieć rację. Najemnicy to dumni ludzie, z szacunkiem odnoszą się tylko do wojowników. Posłusznie przypasałem więc miecz.

     - Bądź spokojna – pocieszyłem ją na odchodnym. –  Nic mi nie zrobią.

Karthwasten. Kopalnia srebra

     Pod tym względem miałem słuszność. Nikt mnie nie zaatakował. Jednak gdy tylko zagłębiłem się w mroczny chodnik, doszedł mnie głos, zwielokrotniony przez echo.

      - Kopalnia zamknięta! Wstępu nie ma!

     Uniosłem dłoń w pojednawczym geście.

     - Spokojnie, nie przychodzę tu kuć w ścianie.

     Mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Z rzadka rozmieszczone pochodnie rozświetlały nieco mrok, z którego wyłoniła się postać wojownika, zakutego w ciężką płytową zbroję.

     - Czego chcesz? – spytał chropawym głosem.

     Domyśliłem się, że to Atar.

      - Tylko pogadać – odrzekłem swobodnym tonem. – Jestem sam. Przy okazji, masz niezłą zbroję – pokiwałem głową. – Przypomina mi zbroje imperialnych strażników z Cyrodiil. Jesteś może jednym  z nich?

      Grymas przebiegł po jego twarzy.

      - Przyszedłeś tu gadać o zbrojach? – prychnął. – Szkoda, że nie włożyłeś tej swojej, pozłacanej od długouchów, bo moglibyśmy pogadać inaczej – dodał z ironią.

      Ze zbroi miałem na sobie tylko buty. Poza tym, płócienne spodnie, koszulę i cienką bluzę, którą wkładałem pod swoje elfie skorupy. Jednak u mojego boku lśnił swym klejnotem Przedświt, którego widok, jak zauważyłem, nie przeszedł bez wrażenia. Skąd Atar wiedział o tym, że noszę elfią zbroję, nietrudno było się domyślić. W końcu, kilku z jego ludzi widziało mnie w niej wczoraj.

      - Przyszedłem pogadać o pewnym problemie – odparłem. – Ainethach opowiedział mi to i owo, ale to jednak górnik. Nie wiem, czy mówił prawdę, a nawet jeśli, nie wiem, czy czegoś nie zataił. Ty, podobnie jak ja, jesteś człowiekiem miecza. Cenisz honor i mam z tobą więcej wspólnego niż z nim. Chcę usłyszeć twoją wersję, zanim podejmę jakiekolwiek działania i zanim legion zwali nam się na głowy.

      - Legion? – Atar uniósł brwi. – Jaki legion?

      - Cesarski, oczywiście – odparłem swobodnym tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Z Samotni, albo Smoczymostu. Ale spokojnie, jeszcze nawet nie ruszyli. Mamy czas, żeby pogadać i sami rozwiązać ten problem. To prawda, że wynajęli was Srebrno-Krwiści?

      Niecierpliwie potrzasnął głową.

      - Co ty mi tu bredzisz o jakimś legionie? – warknął. – Niby dlaczego legion miałby przybyć do Karthwasten? Chcesz mnie przestraszyć? To źle trafiłeś! A poza tym, nie twoja sprawa, kto mnie wynajął.

      Skinąłem głową.

      - Pewnie że nie moja – odparłem. – Ale nie mogę patrzeć, jak dzielni wojownicy stają się banitami i to tylko dlatego, że możnym tego świata wciąż wydaje się, że stoją ponad prawem. Po to tu jestem, żeby tak się nie stało.

      - Nie jesteśmy banitami, tylko najemnikami – prychnął. – Czysta robota. Oni płacą, my załatwiamy sprawy.

      - Kwestia czasu – odparłem. – Tak to jest, gdy postawi się na złą kartę.

      Przez chwilę przypatrywał mi się uważnie.

      - Słuchaj no – warknął. – Kręcisz jak przekupa na straganie. Albo mi tu zaraz opowiesz, o co ci chodzi, albo się stąd wynoś! Bo inaczej pogadamy!

      Uniosłem dłonie w pojednawczym geście.

      - Przyszedłem tu tak naprawdę, by wam pomóc – odrzekłem. – Nie pytaj, dlaczego. Ot, taka solidarność wojowników. Nie sierdź się, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Ale zanim cokolwiek powiem, muszę najpierw wiedzieć, czy rzeczywiście wynajął was ród Srebrno-Krwistych. To ważne, wbrew pozorom.

      - A jeśli tak, to co? – spytał zaczepnym tonem.

      - To macie pecha – westchnąłem. – W Skyrim wciąż panuje stan wojenny. Generał Tulius wciąż ma prawo atakowania każdego, kogo uzna za rebelianta, działającego na szkodę Cesarstwa, a sprzyjającemu Gromowładnym. Szczęście, że jest rozsądnym człowiekiem i tego prawa nie nadużywa. Ale nie muszę ci chyba przypominać, po czyjej stronie w czasie wojny stał ród Srebrno-Krwistych, co? To znaczący ród, mają wielu ludzi. Jak myślisz, dlaczego nie przyszli tu sami, tylko przysłali was? Odpowiem ci: bo nie chcą sami babrać się w nieczystej i nielegalnej sprawie. W razie czego wszystkiego się wyprą, a wy zostaniecie uznani za zwykłych zbójów. Po śmierci Ulfrica ród Srebrno-Krwistych stracił na znaczeniu i wypadł z łask. Wiele innych rodów zwietrzyło krew i zechce zająć ich miejsce. A jest na co ostrzyć zęby, bo to najbogatszy klan na całym Pograniczu. I jak każdy znaczny klan, ma wielu wrogów. Kapitan Maro ze Smoczymostu na pewno już o wszystkim został poinformowany. Znam go i wiem, że jego wywiad działa bez zarzutu. A gdy dostanie rozkaz, nie będzie się wahał. Jest okazja do oskarżenia tego rodu o próbę zagarnięcia czyjejś własności. Wielu możnych tylko czeka na taką sposobność.

      Spojrzał na mnie spode łba. Długo mi się przypatrywał. Może i był brutalny i nieokrzesany, ale na pewno nie głupi.

      - Przecież my tylko wykonujemy swoją robotę – odparł. – Za co mieliby nas wyjąć spod prawa? Nawet jeśli, to przecież więcej zawinili ci, co nas wynajęli? Nie topór ścina głowy, tylko kat.

      Zbliżyłem się nieco i zniżyłem głos.

      - Zrozum, obaj jesteśmy niestety tylko pionkami w grze wielkich rodów – odrzekłem poufnym tonem. – Srebrno-Krwiści mają wciąż dość wpływów i złota, aby nie ryzykować swej pozycji. Wyprą się wszystkiego. A wy zostaniecie na lodzie. W kiepskiej sytuacji, dodajmy. Przecież sam zdajesz sobie sprawę, że to co robisz, to nic innego jak wymuszenie. A to przestępstwo…

      Sapnął gniewnie.

      - Nie pytam o intencje – burknął. – Nie obchodzą mnie wielkie rody, ani ich sprawy. Biorę taką robotę, jaka jest. I wykonam ją, choćby dlatego, że inaczej nie dostanę zapłaty.

      Spojrzałem mu w oczy.

      - I wyrżniesz tych wszystkich niewinnych ludzi? – spytałem. – Bo inaczej nie wykonasz roboty. Ainethach nie sprzeda kopalni, to stary uparciuch. Zresztą, nie masz prawa go do tego zmuszać. Przykro mi, przyjacielu, ale Srebrno-Krwiści wystrychnęli was na dudków. Najprawdopodobniej nie zapłacą ci nawet wtedy, gdy zdobędziesz tę kopalnię. Nie będą chcieli się brudzić w tym szambie. Muszą teraz bardzo uważać, aby nie posądzono ich o zdradę. Wyprą się was tak czy owak.

      Przez chwilę trwała głucha cisza. Cisza przedłużała się.

      - Co radzisz? – spytał w końcu Atar. – Bo widzę, że niegłupi z ciebie człowiek.

      - Poszukaj innej roboty – potrząsnąłem głową. – Ten interes ci nie wypalił. Cóż, bywa… Takie zuchy jak wy na pewno szybko znajdą zajęcie. Szkoda tylko, że straciliście tyle dni na próżno. Moja rada, nie traćcie ich więcej.

      Pokiwał głową w zamyśleniu. Po chwili znów spojrzał mi w oczy.

      - A gdyby doszło do walki – spytał ostrożnie – po czyjej stanąłbyś stronie.

      Uśmiechnąłem się w zadumie.

      - Solidarność kazałaby mi stanąć po waszej – odparłem. – Ale wybacz, nie chcę uczestniczyć w przestępstwie i nie chce stać się banitą. Poza tym, jeśli przybędzie tu legion, nie chcę stawać przeciwko niemu. Nie dlatego, że się go boję, ale dlatego, że sam niegdyś w nim służyłem i wciąż mam w nim wielu przyjaciół. Nie stanąłbym po żadnej stronie.

      Uśmiechnął się w zadumie.

      - Dzięki za szczerość – mruknął. – Doceniam to, naprawdę.

      W zamyśleniu zaczął skubać wąsa. Po chwili znów zerknął w moją stronę.

      - Poczekasz chwilę? – spytał przyjaźniejszym tonem. – Łączy nas wspólny interes, sam nie mogę o tym zdecydować. Muszę naradzić się z moimi ludźmi.

      Przystałem na to z ochotą. Atar zniknął w mroku i już po chwili rozpoczęła się gorączkowa dyskusja. Zresztą nie trwała długo. Choć dźwięk rozchodził się w kopalni, nic z niej nie zrozumiałem, bo rozmowy toczyły się przyciszonymi głosami, a wszechobecne tutaj echo na tyle zniekształcało słowa, że nic nie dało się z nich wyłowić. W końcu zaległa cisza, a po niej kilka pojedynczych głosów. Po chwili Atar pojawił się przede mną.

      - Dziękuję ci za otwarcie moich oczu – westchnął. – Masz rację, wynosimy się stąd. Daj nam trochę czasu na przygotowanie się do drogi. Musimy coś zjeść i oporządzić się nieco. Ale nim minie południe, opuścimy Karthwasten. Masz moje słowo.

      - Cieszę się, że nie doszło do rozlewu krwi – odparłem. – I że dobrzy wojownicy nie będą ścigani przez resztę życia, tylko mogą żyć w należnej im chwale. Przekażę górnikom, że w południe mogą tu przywlec swoje kilofy i taczki.

      Prosty uścisk dłoni opieczętował umowę. Skinąłem mu głową i wyszedłem na zewnątrz.

      Słońce oślepiło mnie tak, że musiałem zmrużyć oczy. I dlatego właśnie zderzyłem się z czymś i jedynie nos, wonią znajomych perfum podpowiedział mi, że wpadłem prosto w ramiona Lydii, która czekała na mnie przy wyjściu.

      - No i co? – spytała gorączkowo.

      Objąłem ją ramieniem i pociągnąłem w kierunku domu Ainethacha.

      - Mam dwie wiadomości – odparłem. – Dobrą i złą. Ale pozwól, że powiem ją w domu, żeby się nie powtarzać.

      Lydia przewróciła oczami.

      - Ojej, no powiedz tylko, czy się udało!

      - I tak, i nie – odparłem, wstępując na schody. – Zaraz się dowiesz – dodałem otwierając drzwi i napotykając na pytające spojrzenie naszego gospodarza.

      - Masz coś do picia? – spytałem. – W gardle mi zaschło od tego gadania. Bogowie, takiego przemówienia to nawet cesarz nie wygłosił podczas swojej koronacji!

      Ainethach, wierny obyczajowi, najpierw podał mi szklany puchar i napełnił go piwem, po czym wskazał mi miejsce przy stole. Sam też usiadł, wciąż wpatrując się we mnie pytającym wzrokiem. Dopiero jednak, gdy wychyliłem puchar do końca i otarłem usta, spytał.

Ainethach

      - No i jak ci poszło?

      Uśmiechnąłem się.

      - Mam dwie nowiny – powtórzyłem to samo, co przed chwilą. – Dobrą i złą.

      - Niech zgadnę – skrzywił się. – Dobra to ta, że cię nie usiekli od razu, a zła, że nic nie wskórałeś. Zgadłem?

      Pokręciłem głową.

      - Dobra jest taka, że odpuścili i się stąd wynoszą – odparłem. – Zła, że dopiero w południe. A my nie możemy zostać tu tak długo, żeby się upewnić, czy nie kręcą.

      - Dlaczego? – spytał z błyskiem w oczach. – Jeśli rzeczywiście ci się udało, to mój dom jest twoim domem!

      - Bo i my nie wybraliśmy się na wycieczkę – odparłem. – Szukamy kogoś, a że nie znaleźliśmy go tutaj, musimy ruszyć dalej.

      Zaskoczyli mnie – i Lydia, i Ainethach. Oboje bowiem wybuchli serdecznym śmiechem.

      Bretoni to lud bardzo powściągliwy, chyba jeszcze bardziej niż Nordowie. Niechętnie okazują uczucia, ale w przeciwieństwie do Nordów, zwykle zachowują się uprzejmie i taktownie. Tym razem jednak trudno było naszemu gospodarzowi zachować powściągliwość. Uścisnął mi dłoń z taką wdzięcznością i radością, że w izbie od razu zrobiło się jaśniej.

     - Dziękuję ci z całego serca – powiedział uroczystym tonem, napełniając jednocześnie nasze puchary piwem. Sobie wlał resztkę, ledwo sięgającą połowy. – Twoje zdrowie!

      Spełniliśmy toast. Ja trochę za szybko, bo poczułem, że zaczyna mi się kręcić w głowie. Piwo było zacne, ciemne, niezbyt mocno chmielone, o przyjemnym, łagodnym, słodkawym smaku.

      - Nie musimy dzisiaj iść do Bthardamz – oświadczyła Lydia. – A przynajmniej nie do samego Bthardamz. I nie musimy go penetrować. Wystarczy, jeśli pójdziemy w tamtą stronę tym szlakiem.

      Rozwinęła mapę i przesunęła po niej palcem, pokazując drogę, jaką już kilkakrotnie wędrowaliśmy w przeszłości.

      - Twoja żona spytała mnie o Sorine Jurard – oświadczył Ainethach z tajemniczym uśmiechem.

      - Spokojnie, zrobiłam to dyskretnie – Lydia zaśmiała się sama do siebie. – Spytałam, czy nie tęskni za ojczyzną, a potem, czy wielu Bretonów odwiedza to miejsce.

      - I w ten sprytny sposób dowiedziała się, że niedawno odwiedziła mnie moja rodaczka – zaśmiał się Ainethach. – Niejaka Sorine Jurard.

      - Co takiego? – aż podskoczyłem na krześle, które zatrzeszczało pode mną złowieszczo.

      - Była tu dwa dni temu – odrzekł, wstając i udając się do kąta, gdzie stały gliniane dzbany. – Zawędrowała tu w poszukiwaniu dwemerskich artefaktów – schylił się po jeden z dzbanów i z niemałym wysiłkiem wniósł go na stół. – Miała ze sobą cały plecak różnych mechanizmów. Chciałem nawet sprzedać jej kilka kółek, które kiedyś kupiłem od jakiegoś zbieracza – sięgnął po nasze puchary i bez pytania napełnił je piwem. – Ale ona szukała konkretnych mechanizmów. Jakby potrzebowała części do czegoś. Mówiła, że to będzie projekt jej życia, ale nic bliższego nie chciała powiedzieć.

      - I co?

      Zanim odpowiedział, nalał piwa również sobie. Tryknęliśmy się pucharami i upiliśmy po długim łyku.

      - Powiedziała, że pokręci się przez kilka dni w tym miejscu – wskazał na mapie niewielkie rozlewisko jednego z dopływów rzeki Karth. – Tu są jakieś krasnoludzkie ruiny. Jakiś niewielki obiekt, ale podobno bardzo ważny. Gdy skończy, miała wrócić tutaj, gdzie zaproponowałem jej gościnę. A potem gdzieś na południe, nie pamiętam już gdzie.

      - Czyli wystarczy iść tym szlakiem, a powinniśmy ją spotkać – pokiwałem głową.

      - Albo przyjąć gościnę u mnie i zwyczajnie na nią poczekać – wpadł mi w słowo Ainethach.

      Westchnąłem przeciągle i leniwie, bo piwo już zaczęło działać.

      - Możemy posiedzieć do południa – odparłem. – Ale nie będziemy czekać tu na nią. Może się zdarzyć, że zmieni plany, pójdzie gdzieś indziej i wtedy w ogóle jej nie spotkamy.

      - Chyba masz rację – mruknął. – Wyglądała na kogoś, kto nie usiedzi dłużej w jednym miejscu. Tacy ludzie często zmieniają plany.

      - Pamiętam to miejsce – oznajmiła Lydia. – Tam rzeczywiście są resztki jakiegoś małego obiektu, ale o ile sobie przypominam, to tylko kupka gruzów. Był tam nawet dwemerski kufer, ale pusty. Mówiła, że tam będzie się kręcić?

      - Tak mówiła – potwierdził Ainethach. – Chciała tam czegoś poszukać i mówiła, że spędzi tam kilka dni. To nie tak daleko, zaraz za ta górą – wskazał głową za siebie. – Obejdziecie ją od zachodu i wyjdziecie na szlak.

      - A więc postanowione – odparłem. – Poczekamy do południa, a potem ruszymy w tamto miejsce. Tropić umiem, a w podmokłym terenie to nie jest trudne. Chyba ją znajdziemy.

      Przytrzymałem jego rękę, gdy chciał dolać mi piwa.

      - Jest pyszne – zapewniłem. – Ale proszę, nie lej mi już więcej. Coś czuję, że mam już dość.