poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Rozdział L - Sovngard

     Nie wiem, jak to się stało. Skacząc, odruchowo wstrzymałem oddech, jakbym wskakiwał do wody. Ale nie było wody. Tylko nagły błysk i… Znalazłem się na schodach. Tak, schodach! Konkretnie, na samym szczycie schodów, prowadzących w dół. A pode mną rozpościerał się tuman mgły.

     Widok miałem niesamowity. Znajdowałem się w głębokiej kotlinie, pośród gór. Nade mną – czyste, choć ciemne niebo. Pode mną – mgła, równomiernie zaściełająca ziemię. Z tej mgły, niby z powierzchni jeziora, gdzieniegdzie sterczały białe, monumentalne pomniki pradawnych bohaterów.

    I coś słyszałem. Jakiś śpiew. Jakby chór wojowników śpiewał jakąś dziwną pieśń, przy akompaniamencie bojowych bębnów. Zrazu ledwo ledwo, ale gdy zacząłem schodzić w dół, coraz głośniej i wyraźniej. W pewnym momencie dotarło do mnie słowo „Dovahkiin”. Zatrzymałem się, uważnie nasłuchując. Nie, to nie złudzenie! Naprawdę była to pieśń o Dovahkiinie! Zalała mnie fala gorąca. Czyżby to mnie tak witano? Czyżby to dawni wojownicy witali Smocze Dziecię?

     Przyznam, że z niejaką obawą zagłębiłem się w mgłę. Nic się jednak nie wydarzyło. Mgła nie miała żadnych szkodliwych właściwości – ale była bardzo gęsta. Można było się w niej zgubić. Z pewna obawą zszedłem na samo dno kotliny. Poczułem pod stopami kamienną ścieżkę. Ale we mgle nie widziałem dalej niż na wyciągniecie ręki. Dokąd tu iść?

     Nagle niebo rozdarł dobrze znany mi ryk! Alduin! Pożeracz Światów krążył gdzieś nade mną! Mgła od razu przestała mi się jawić, jako przeszkoda nie do przebycia, a jako osłona przed wzrokiem Alduina. A że nie widzę celu… Cóż, dokądś ta ścieżka prowadzi! Nie widziałem jej wprawdzie, ale przecież byłem myśliwym – nie musiałem widzieć. Wystarczyło mi w zupełności to, co czułem stopami. Stawiałem nogi na piętę, wyczuwałem grunt i dopiero potem całą stopę. Tak szło się wprawdzie nieco wolniej, ale za to dużo ciszej i pewniej. Ileż to razy odnajdywałem w ten sposób ścieżki w lesie, w całkowitych ciemnościach! A tu jeszcze miałem pod nogami bruk – tylko idiota może zgubić ścieżkę w tak komfortowych warunkach.

     Okazało się jednak, że nie tylko. Nie przeszedłem jeszcze stu kroków, gdy zderzyłem się z oszalałym ze strachu cesarskim żołnierzem. Ryk Alduina przerażał go tak, że nie potrafił samodzielnie myśleć. Szukał drogi do Dwór Shora, ale nie mógł jej znaleźć. Zaproponowałem mu, że go zaprowadzę. Kazałem mu iść za sobą. Niestety, nie udało się. Nagle za plecami usłyszałem głośny szelest smoczych skrzydeł i jednocześnie ucichł stukot kroków żołnierza. Alduin porwał go i pożarł…

     Przez długą chwilę wstrząśnięty trwałem w bezruchu i nasłuchiwałem. Ryk Alduina rozległ się gdzieś daleko. Minęło trochę czasu, zanim przemogłem się i postawiłem następny krok. Starałem się iść cicho, co nie stanowiło dla mnie problemu, bowiem wyćwiczony, łowiecki krok nie robi zbyt wiele hałasu. Jeszcze kilkakrotnie napotkałem na przerażone dusze wojowników, błąkające się we mgle. Żaden z nich nie chciał jednak do mnie dołączyć.

     Szedłem dość długo, trzymając się kamiennej ścieżki. Bałem się – pewnie, że się bałem! Najbardziej tego, że nic nie widzę i być może wciąż kręcę się w kółko. Przyszło mi na myśl, że przecież mogę rozproszyć mgłę Krzykiem. Po namyśle postanowiłem jednak zachować to na później, jako ostateczność. Wolałem nie informować Alduina przedwcześnie o mojej obecności. Choć, kto może wiedzieć, czy on tego w jakiś sposób nie wyczuwał…

     Ścieżka zaczęła się wspinać. Niezbyt stromo, ale zauważalnie. Im wyżej, tym mgła rzadsza. Aż w końcu ścieżka zamieniła się w schody. Ostrożnie wspiąłem się na nie, aż moja głowa wychyliła się z puszystej pokrywy i ujrzałem dziwną budowlę.

Widok na Dwór Shora i Fiszbinowy Most - wizja artystyczna

     Przede mną znajdowała się głęboka przepaść. Po drugiej stronie stał wielki, drewniany zamek. Domyśliłem się, że to Dwór Shora, w której ucztowali norscy bohaterowie. A nad przepaścią przerzucono najdziwniejszy most, jaki przyszło mi oglądać. Był to ogromny szkielet smoka. Ale naprawdę ogromny! Znacznie większy od tych, które było mi dane oglądać. Na drugą stronę można było przejść jedynie po jego żebrach. Wszedłem na niewielki wzgórek, uważnie oglądając ów dziwny most. Chyba dam radę po nim przejść? Zrobiłem krok w kierunku mostu, ale zaraz przystanąłem. Z cienia bowiem wychylił się muskularny osobnik, bez wątpienia wojownik i zagrodził mi drogę.

     Był ubrany tylko w skórzane spodnie i buty, tors miał nagi. I dlatego można było bez problemu ujrzeć potężne zwoje mięśni, jakie miał na barkach i ramionach. Jego ramię było grubsze niż moje udo. Musiał być niezwykle silny, a jeszcze, gdyby tego było mało, był prawdziwym olbrzymem. Jego wzrost dwukrotnie przekraczał wysokość normalnego mężczyzny. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że sięgam mu niewiele wyżej niż do pasa. Zza szerokich pleców wystawał mu trzonek wielkiego, bojowego topora.
Tsun, strzegący przejścia przez Fiszbinowy Most - wizja artystyczna

     - Co sprowadza cię, wędrowcze ponury, do tego miejsca, Sovngardu? – zapytał spokojnym i silnym głosem. – Końca dusz, daru Shora dla szlachetnie poległych…

     Miał w sobie coś boskiego. Czyżby to był sam Shor? W jego głosie nie było agresji, wydawało mi się nawet, że wyczuwam w nim sympatię. 

     - Ścigam Alduina, Pożeracza Światów – odrzekłem niepewnie.

     - Brzemienne w skutki zadanie – olbrzym skinął głową. – Wielu niecierpliwiło się, by stawić czoła Czerwiowi, odkąd po raz pierwszy zastawił on swoje sidła dusz tutaj, na progu Sovngardu. Lecz Shor zapobiegł gniewnej rzezi. Być może w swej mądrości przewidział Twoją zagładę?...

     O co mu chodzi? Niewiele dotarło do mnie z jego przemowy. Czyżby celowo pozostawiono tu Alduina?

     - Kim jesteś? – spytałem.

     - Jestem Tsun – odparł olbrzym. – Tan, tarczownik Shora. Nakazał mi strzec Fiszbinowego Mostu i wybierać dusze, których heroiczne czyny sprowadziły je tutaj, godnych by wejść do dumnych komnat Shora. Gdzie powitanie, w pełni zasłużone, czeka na tych, którzy w moim mniemaniu maja prawo dołączyć do bractwa honoru.

     Wskazał na wielką, drewnianą budowlę, za mostem.

     - Nikt nie przejdzie przez ten niebezpieczny most – dodał, - dopóki na podstawie testu wojownika nie uznam go za godnego.

     Zapadła niezręczna cisza. Tsun spoglądał na mnie spokojnie i wydawało mi się, że nie bez życzliwości, ale było w nim coś, co onieśmielało. Test wojownika, to jak mniemałem, po prostu pojedynek. Zatem był kimś w rodzaju sędziego, który sprawdzał, czy dany wojownik jest godzien dostąpić zaszczytu dołączenia do pradawnych herosów. Trzeba było przygotować się na ostrą przeprawę, bowiem z pewnością był siłaczem, jakich na ziemi trudno szukać.

     - Chcę dostać się do Komnaty Męstwa – oświadczyłem, kładąc dłoń na rękojeści akavirskiej katany.

     Tsun wolno pokręcił głową.

     - Nie jesteś jednym z cieni, które zwykle tędy przechodzą – oświadczył. – Lecz żyjącą istotą, która śmie wchodzić do świata umarłych. Jakim prawem żądasz przejścia?

     - Prawem narodzin – odparłem. – Jestem Smoczym Dziecięciem.

     Tsun uśmiechnął się lekko.

     - Ach… Minęło zbyt wiele czasu, odkąd musiałem stawić czoła szukającemu zguby bohaterowi smoczej krwi.

     Nie wiedziałem, czy oznacza to zgodę, czy zakaz.

     - Mogę wejść do Komnaty Męstwa? – spytałem.

     Tsun spoważniał.

     - Żywy czy martwy, nakazem Shora nikt nie może przejść przez niebezpieczny most – oświadczył, - dopóki nie uznam go godnym, na podstawie testu wojownika.

     Sięgnął dłonią za plecy i chwycił wielki, dwuręczny topór bojowy. Widząc to, zdjąłem łuk i kołczan. Chwyciłem elfią tarczę. Prawa ręka wysunęła z pochwy Zgubę Smoków. Przez chwilę staliśmy nieruchomo, patrząc sobie w oczy.

     I nagle Tsun zamachnął się toporem. Cios był szybki i niesamowicie silny. Gdyby trafił, rozpołowiłby mnie i nie pomogłaby mi żadna tarcza, ani żadna zbroja. Na szczęście lekkie, elfie uzbrojenie umożliwiało swobodę ruchów. Odskoczyłem na czas, by natychmiast wyprysnąć w przód i zadać cios z góry.

     Krwawa szrama pojawiła się na piersi Tsuna, aczkolwiek zbyt płytka, by mu zaszkodzić. Zajarzył się błyskawicą, gdy magiczny ładunek przeskoczył na niego, ale nie widać było, aby miało to jakikolwiek na niego wpływ. Tymczasem topór w jego rękach wykonał już pełny obrót i zaczął zbliżać się do mojej głowy.
W ostatniej chwili przyklęknąłem na lewe kolano, jednocześnie przenosząc ciężar ciała do przodu. Gdy tylko ostrze świsnęło mi nad głową, wyprysnąłem do przodu jak błyskawica. Poziome cięcie rozorało Tsunowi brzuch, a ja odskoczyłem, zanim jego topór zdążył trafić mnie w bark.

     Odrzuciłem tarczę. Przeciw temu toporowi i tak nie wystarczy. Jedyna moja szansa to unikanie ciosów, a tarcza tylko mnie spowalniała. Chwyciłem katanę w obie ręce, co pozwalało mi na zadawanie jeszcze szybszych cięć.

     Tsun zrobił pół kroku w bok i niespodziewanie pociągnął stylisko topora tak, że ten poderwał się w górę, o włos mijając moją twarz. Zakręciłem mieczem nad głową. Jednoczesny wypad całym ciałem i potężny cios z góry, zza głowy. Celowałem wprawdzie w głowę Tsuna, ale nie doceniłem jego wzrostu. Cięcie padło na jego pierś. Paskudne cięcie, które zabiłoby każdego.

     Ale Tsun nie był każdym. Odstąpił o krok i opuścił broń. Rany na jego ciele zasklepiły się.

     - Dobrze walczysz – uśmiechnął się z uznaniem.

     Opuściłem miecz.

     - Możesz dostąpić zaszczytu – dodał, stając do mnie bokiem i ustępując z drogi. – Minęło wiele czasu, odkąd weszła tu żywa istota. Niechaj łaska Shora zstąpi na ciebie i twoje zadanie.

     Ogromny topór powędrował na hak na plecach. Powoli schowałem katanę do pochwy i schyliłem się po tarczę i łuk. Odważnie wstąpiłem na Fiszbinowy Most, ale muszę przyznać, że już po pierwszym kroku odwaga mnie opuściła. Przepaść pode mną zdawała się nie mieć dna. A most… No cóż, był to tylko szkielet smoka. Trzeba było skakać z żebra na żebro, żeby przejść na drugą stronę. Starałem się nie patrzeć w dół, ale przecież musiałem, żeby nie trafić nogą w próżnię. Przytrzymując się kręgosłupa, niby poręczy, jakoś przelazłem na drugą stronę i odetchnąłem z ulgą. Znalazłem się na brukowanym placu, a przede mną stały ogromne drzwi, do Komnaty Męstwa.

     Pchnąłem je i wszedłem do środka. I stanąłem olśniony.

     Znalazłem się w ogromnej sali biesiadnej. Ogromnej! Stoły zastawione były najprzedniejszym jadłem. Jego obfitość odbierała mowę. Na półmiskach i talerzach dymiły aromatycznie przyprawione mięsiwa, świeże ciasta, kosze pełne dorodnych owoców, dzbany z przednimi winami i miodami… A wokół sala tętniła rozmowami największych bohaterów, jakich kiedykolwiek nosiła ziemia. Kilku siłowało się na ręce, inni spacerowali, zatopieni w rozmowie, jeszcze inni walczyli na miecze, ale widać było, że robią to dla zabawy. Wszyscy szczęśliwi, roześmiani, z radością w oczach.

     W pewnym momencie dostrzegłem kogoś, w stroju mnicha, jakie często widywałem na Wysokim Hrothgarze. Odważyłem się podejść do niego i przywitać się. Wysoki mężczyzna, o ciemnych włosach i brodzie, spojrzał na mnie ciepło. Odgadł, kim jestem.

     - Miło jest wiedzieć, że moje nauki nie poszły w las – uśmiechnął się.

     To był Jurgen Wiatrowładny! Niesamowite…

     Jak we śnie kręciłem się po olbrzymiej komnacie, próbując odgadnąć imiona starodawnych bohaterów. Spotkałem Olafa Jednookiego, tego samego, który pierwszy uwięził smoka w Smoczej Przystani. Wcale nie był jednooki… Pochwaliłem mu się, a jakże, że razem z jarlem Balgruufem dokonaliśmy tego samego. Roześmiał się w głos i poufale klepnął mnie w plecy.

     W pewnej chwili stanął przede mną postawny wojownik, w zbroi i hełmie, ozdobionym dwoma rogami. Uśmiechnął się ciepło.

     - Witaj, Smocze Dziecię – odezwał się przyjaźnie. - W nasze progi nie zawitał nikt, od kiedy Alduin zastawił tu sidła duszy.

     A ja otworzyłem bezmyślnie usta i nie dowierzałem własnym oczom. Nie sposób było pomylić go z nikim innym. Jego pomniki rozsiane były po całym Skyrim. Oto stał przede mną heros, o którym napisano całe tomy pieśni. Oto powitał mnie sam Ysgramor! Byłem tym faktem tak poruszony, że w innych okolicznościach chyba wybuchłbym płaczem ze wzruszenia. Ale tutaj, w Komnacie Męstwa, nawet wzruszenie zamieniało się w radość.

     Tymczasem Ysgramor wziął mnie pod ramię, jak najlepszego przyjaciela, i delikatnie powiódł mnie z sobą.

     - Z rozkazu Shora – mówił – schowaliśmy broń i weszliśmy w woal mgły. Troje jednak czeka na twój znak, by zesłać furię na groźnego wroga…

     I poprowadził mnie w stronę schodów, gdzie czekało na mnie troje bohaterów. Nie musiał mi ich przedstawiać, poznałem ich od razu. Jasnowłosa wojowniczka, z barwami wojennymi na twarzy, postawny mężczyzna, zakuty w stal i krzepki starzec w długim płaszczu. Języki! Pierwsi pogromcy Alduina! Ci sami, których ujrzałem przez Prastary Zwój, na Gardle Świata…

     Tymczasem Ysgramor z wesołym uśmiechem dokonał prezentacji.

     - Gromleith nieustraszona, w boju zaprawiona – wskazał dłonią na dziewczynę. – Hakon, odważny, z kułakiem ciężkim. Felldir, stary, w dal patrzący i posępny.

     Uścisnąłem każdą z podanych mi dłoni z wielkim szacunkiem. Oto ściskałem ręce prawdziwych bohaterów.

     - W końcu! – Gromleith z entuzjazmem odwzajemniła uścisk. – Możemy teraz przypieczętować zgubę Alduina. Powiedz słowo, a ze wzniosłymi sercami pospieszymy, by zabić żmija, gdziekolwiek się kryje.
Dziwnie brzmiała pradawna, kwiecista mowa w jej ustach. Trzeba było pamiętać jednak, że Gromleith narodziła się wiele stuleci przede mną.

     - Mgła Alduina to coś więcej niż pułapka – ostrzegł mnie Felldir poważnym głosem. – Jej ziemisty półmrok jest jego tarczą i kryjówką. Ale dzięki połączeniu Głosów, zjednoczeniu naszej waleczności, możemy rozgonić mgłę i zmusić go do walki.

     Hakon okazał się najbardziej powściągliwy z całej trójki. Ścisnął mi prawicę i życzliwie spojrzał w oczy, ale odniosłem wrażenie, że zmusza się do mówienia.

     - Felldir ma rację – rzekł półgłosem, jakby się namyślał. – Pożeracz Światów, tchórz, boi się ciebie, Smocze Dziecię.

     Zamilkł na chwilę, by zaraz zwrócić się do nas wszystkich.

     - Musimy przegonić mgłę, krzycząc razem… A następnie dobyć ostrzy w desperackiej walce z naszym czarnoskrzydłym przeciwnikiem.

     Gromleith, najbardziej zapalczywa z całej trójki, nie zwlekając błysnęła głownią miecza.

     - Do boju, przyjaciele! – zawołała. - Pola rozbrzmią szczękiem wojny! Nie ugniemy się!

     Mimo wszystko, jej entuzjazm udzielił się i nam. Nie wyszliśmy z Komnaty Męstwa – my z niej wybiegliśmy! Czy ja poprzednio naprawdę bałem się przejść przez Fiszbinowy Most? Bo biegnąc za Hakonem, w ogóle o tym nie myślałem. Zapomniałem się bać! Minęliśmy Tsuna, zbiegliśmy do ścieżki i uważnie się rozejrzeliśmy.

     - Nie możemy walczyć z przeciwnikiem w tej mgle! - zawołał Felldir, stojący najdalej.

     Gromleith nie miała wątpliwości.

     - Oczyśćcie niebiosa! – zawołała. – Połączmy nasze Krzyki!

     Nabrałem powietrza.

     - Lok – Vah – Koor!

     Krzyk z czterech gardeł chlasnął mgłę i rozwiał ją, jak się spodziewaliśmy. Dolina Sovngardu pokazała nagle cały swój malowniczy urok. Skąpana w słońcu, cieple i… muzyce.

     Niestety, nastrój ten trwał bardzo krótko, bowiem już po chwili rozległ się nie wiadomo skąd, głos jak grzmot.

     - Ven! Mul! Riik!

     I mgła owionęła nas na powrót. Alduin przywrócił swą mglistą zasłonę.

     - Jeszcze raz! – zawołała Gromleith.

     - Raz jeszcze, wspólnie! – poparł ją Felldir. – Pożeracz Światów się nas boi!

     - Lok – Vah – Koor! – krzyknęliśmy jednocześnie, jak wojsko, oddające honory generałowi.

     Widziałem falę uderzeniową, jak trzasnęła w obłok mgły i rozproszyła ją. Znów zrobiło się jasno. Ale i Alduin nie zamierzał tak łatwo skapitulować.

      - Ven! Mul! Riik! – dobiegło nas zza góry.

     Mgła, jak dym wielkiego pożaru, zasnuła na powrót malowniczą dolinę. Stojący obok mnie Hakon zaklął pod nosem.

     - Czy jego siłom nie ma końca? – westchnął. – Czy nasza walka ma sens?

     Gromleith nie miała wątpliwości.

     - Trzymajcie się! – zawołała. – Słabnie! Jeszcze trochę i przełamiemy jego moc.

     Felldir również nie miał wątpliwości.

     - Raz jeszcze! – zawołał. – A Pożeracz Światów będzie musiał stawić nam czoła!

     Nabrałem powietrza i włożyłem w Krzyk wszystkie swoje siły. Pozostała trójka chyba też…

     - Lok – Vah – Koor!

     Krzyk jak grzmot pioruna uderzył w mgłę, która znikła natychmiast, jak dotknięta czarodziejskim kosturem.

     - Niekończące się oczekiwanie ustępuje pola bitwie! – roześmiała się Gromleith. – Zguba Alduina! Jego śmierć lub nasza!

     I w tym momencie pojawił się Alduin.

     Nadleciał od strony gór, a wraz z nim deszcz płonących kamieni. Zionął ogniem, ale na czas odskoczyłem. Tylko jeden z meteorytów otarł mi się o ramię, nie czyniąc mi jednak krzywdy. Napiąłem łuk, ale smok był za szybki, aby dobrze wycelować. Trzeba było go najpierw uziemić.

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknąłem w stronę nadlatującego cienia.

     Smok natychmiast pokrył się błękitnym światłem, zupełnie, jakby na jego ciele zalęgła się błyskawica. Przez chwilę próbował walczyć, ale wkrótce opadł bezwładnie.

     - Tym razem nie uciekniesz, plugawy żmiju! – krzyknęła Gromleith i rzuciła się na niego z obnażonym mieczem. Przywitał ją jęzor ognia, którego jednak zręcznie uniknęła i z całej siły uderzyła smoka po szyi. Alduin próbował złapać ją zębami, ale ani Felldir, ani Hakon nie próżnowali i dopadli gada z dwu innych stron. Ja tymczasem wpakowałem mu aż trzy ebonowe strzały w łeb, aczkolwiek to nie wystarczyło. Alduin wkrótce znów wzbił się w powietrze.

     Krzyk, jak każda magia, ma swoją manę, która wyczerpuje się po każdym użyciu i musi się zregenerować. Są Krzyki, które regenerują się szybko, jak Czyste Niebiosa. Są i takie, które powtórzyć można dopiero po dłuższej chwili. Smokogrzmot należał do tych pierwszych, jednakże swojego czasu na regenerację też wymagał. Moja mana jeszcze nie zdążyła dojść do odpowiedniego poziomu. Nie mogłem go teraz użyć po raz drugi. Zamiast mnie zrobił to Hakon. Smok znów zaczął wić się w śmiertelnym tańcu, zdołał jednak umknąć za wysoką górę i dopiero tam zapadł. Spojrzeliśmy po sobie i skinęliśmy sobie głowami. Rozumieliśmy się bez słów. Czekać! Nie było sensu go tam gonić. Zanim go dopadniemy, nabierze sił i wzleci.

     Tak też się stało wkrótce smok nadleciał znów, zionąc ogniem i sypiąc rozpalonymi głazami. Gdyby nie zbroja, Hakon zapewne nie przeżyłby uderzenia kamienia, który spadł na jego bark. Skrzywił się z bólu, ale nie poniechał ataku.

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknęliśmy jednocześnie, Felldir i ja.

     Tym razem smok stracił panowanie w niesprzyjających dla siebie warunkach, nadlatując akurat na niewielki pagórek. Niezdarnie trzasnął weń i można było zauważyć, że ta rana była już poważna. Spadł tuż obok nas, wijąc się jak pocięta dżdżownica. Odrzuciłem łuk. Wszyscy czworo rzuciliśmy się na niego. Zguba Smoków w moich rękach ożyła. Cios w łeb, jaki mu zadałem, zapewne pozbawił go sporej części witalności. Akavirska katana, lekka i ostra, pozwalała na szybkie i precyzyjne cięcia. Błyskawice, jakie przeskakiwały z niej na smoka, raniły go dotkliwie. A przecież i moi towarzysze nie próżnowali! Cztery ciosy jednocześnie! I znów! I znów!

     Wygraliśmy.

     W ostatniej, rozpaczliwej próbie, Alduin próbował jeszcze wzbić się w powietrze, ale potężne cięcie katany pod skrzydło, w które włożyłem wszystkie swoje siły, wytłoczyło z niego życie. Smok w pewnym momencie wyprostował szyję w górę, w agonalnym geście, ale zaraz jego łeb bezwładnie opadł. Jego ciało momentalnie rozżarzyło się i… Eksplodowało, posyłając nas na trawiasty grunt.

     Fala uderzeniowa odrzuciła nas w tył. Rymnęliśmy na plecy. Nie wiem, jak inni, ale ja wciąż trzymałem miecz w dłoni. Byłem przygotowany na to, że Alduin zastosował jakąś swoją sztuczkę. Ale on naprawdę został pokonany! W miejscu, gdzie przed chwilą wił się jeszcze jak żmija, nic już nie było. Zniknął na zawsze.

     Hakon pierwszy podniósł się z miejsca. Podszedł do pustego miejsca, gdzie wciąż jeszcze trawa była wygnieciona od cielska smoka i z niedowierzaniem pokręcił głową. Gromleith nieśmiało dotknęła ręką ziemi, jakby nie dowierzając oczom. Razem z Felldirem zbliżyliśmy się do nich, wciąż jeszcze oszołomieni. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Zrazu nieśmiało, potem coraz radośniej. Udało się! Gromleith pierwsza się roześmiała. Chwyciła Felldira za rękę, ten złapał Hakona, Hakon mnie, a ja Gromleith. Niby małe dzieci, bawiące się w kółeczko, puściliśmy się w szalony tan radości. Potykając się na kamieniach, przewracając co chwilę, kręciliśmy się do utraty równowagi, wciąż śmiejąc się do siebie nawzajem. Po chwili skończyło się to silnym, wzruszającym uściskiem czterech par ramion. Wszyscy mieliśmy twarze roześmiane, ale oczy pełne łez.

     To była magiczna chwila. Nie wiem, jak długo trwała. Pewnie trwałaby dłużej, gdyby nagle nie złapały mnie czyjeś silne ręce i nie uniosły w górę, jak piórko. Tsun postawił mnie przed sobą i położył swa wielką dłoń na moim ramieniu.

     - To był niezwykły czyn – rzekł z uznaniem. – Zguba Alduina została przypieczętowana w końcu, a Sovngard oczyszczony z jego podłych pułapek. Już zawsze będą śpiewać o tej walce na dworze Shora.

     Po chwili spoważniał, choć jego spojrzenie wciąż było ciepłe i życzliwe.

     - Lecz twoje przeznaczenie leży gdzie indziej – dodał. – Gdy dotrwasz kresu twych dni, być może powitam cię ponownie, z przyjacielską radością i zaproszę na naszą błogosławioną biesiadę.

     - Chwała Smoczemu Dziecięciu! – krzyknęli moi towarzysze. – Chwała!

     Wzruszenie odebrało mi mowę.

     - Gdy poczujesz się w gotowości, by wrócić do żywych – odezwał się Tsun, - powiedz tylko, a odeślę cię z powrotem.

     - Jeszcze nie… - szepnąłem błagalnie, podchodząc do swych towarzyszy.

     Tsun skinął głową.

     - Ale nie ociągaj się – rzekł. – Kraina umarłych nie jest przeznaczona dla śmiertelników.

     A ja nie miałem zamiaru się ociągać. Było mi pilno wrócić do swych bliskich. Chciałem znów ujrzeć Lydię, Balgruufa, Irileth, Farengara… Uściskać Proventusa, Adrianne… Ale nie mogłem odejść bez pożegnania. Nie po czymś takim. Uścisnąłem serdecznie troje towarzyszy. Nie trzeba było słów. Wiedzieliśmy, że ta walka zadzierzgnęła między nami więzy wiecznej przyjaźni.

     - Mogę już wrócić do Tamriel – oświadczyłem, gdy było po wszystkim.

     Ale Tsun również chciał mnie pożegnać. Ścisnął mnie, niezbyt mocno, jak na swą nadludzką siłę i powiedział.

     - Wróć do Nirn z tym skarbem od Shora, mojego lorda: krzykiem, który sprowadzi bohatera z Sovngardu w chwili potrzeby.

     I posłał mi złotą mgiełkę, a we mnie rozbrzmiały słowa nowego Krzyku.

     I zrozumiałem, że odtąd moi towarzysze będą zawsze ze mną. Choć dzieliło nas tysiące lat, oni przybędą, jeśli tylko będę potrzebował ich pomocy. Posłuchają mojego wezwania. Przybędą na pomoc przyjacielowi, który ramię w ramię z nimi walczył z Pożeraczem Światów.

     A potem Tsun coś powiedział. Nie wiem, co.

     Zrobiło się ciemno i świat zawirował wokół mnie.

     Malownicza dolina znikła.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Rozdział XLIX - Świątynia Skuldafn

     Zawrót głowy nie trwał długo. Za to pęd powietrza utrudniał oddech i wywoływał łzawienie oczu. A mimo to nie mogłem oderwać oczu od cudownych widoków pod nami. Chłonąłem je z zachwytem i zdumieniem. W ogóle, ale to w ogóle nie myślałem wtedy o tym, że smok może mnie zrzucić, albo oszukać. Po prostu, wrażenia były tak silne, że zupełnie o tym zapomniałem.

     Odahviing odchylił nieco łeb w bok i łypnął na mnie okiem. Roześmiał się.

     - Gotowy na emocje? – spytał. – Trzymaj się mocno!

     I przy tych słowach wzbił się jeszcze wyżej, tylko po to, aby spokojnym lotem okrążyć Białą Grań.

     W dole, pod nami ujrzałem majestatyczna bryłę Smoczej Przystani. Jakże mała wydała mi się z góry! Jakby ułożona przez dziecko z klocków! A wokół niej rozsypane były inne klocki – domki mieszkańców. Dostrzegłem charakterystyczny dach Jorvaskr, a potem wzrokiem poszukałem Wietrznego Domku. Z góry wydał mi się malutki, znacznie mniejszy niż sąsiadujące z nim budynki. Mur, okalający miasto, wydawał się stąd niski i cienki. Za to rzeczka, wypływająca ze źródeł w mieście iskrzyła się jak strużka rtęci.

     Rozejrzałem się po okolicy. Widziałem stąd Zachodnią Strażnicę, Fort Szarą Przystań i Obóz Cichych Księżyców. Widziałbym dalej, ale za nimi były już góry. Na wschodzie dostrzegłem wieże Valtheim i most, przekraczający rzekę. Gdy smok nabrał trochę wysokości, dostrzegłem też świątynię Czarnygłaz.

     Odahviing zamachał skrzydłami i wzbił się jeszcze wyżej, zmieniając kierunek lotu. Poleciał ku Wysokiemu Hrothgarowi. Ujrzałem więc wąwóz, w którym leżała Rzeczna Puszcza. Dostrzegłem kuźnię Alvora i tartak. Jakież to malutkie! Smok tymczasem nabierał wysokości. Gardło Świata przesuwało się w dół i dziwnie malało. Okrążył górę na wysokości klasztoru. W dole mignął mi wąwóz, którym niegdyś szedłem, a po drugiej stronie góry dostrzegłem małe domki Ivarstead.

     - Na tej wysokości najbardziej lubię latać – odezwał się smok. – Na wysokości najwyższych gór. Gdy wzbijemy się wyżej, nawet one wydadzą się płaskie.

     I po tych słowach zaczął pracowicie machać skrzydłami. Powietrze gwizdało mu między pazurami, a błoniaste skrzydła załopotały. Zerknąłem na północ. Wichrowy Tron tonął we mgle…

     Uparcie odwracałem wzrok na południe. Jeszcze wciąż widok zasłaniały mi góry Jerall, ale już po chwili zza nich wyłoniła się zamglona, daleka kraina. Odahviing zauważył to.

     - Stamtąd pochodzisz? – domyślił się. – Tam jest twój dom?

     - Tak – odrzekłem z trudem, bowiem pęd powietrza wpychał mi słowa z powrotem w gardło. – To Cyrodiil. Stamtąd przybyłem do Skyrim.

     - Chcesz je zobaczyć z góry?

     Bardzo chciałem. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić.

     - Musimy lecieć do Skuldafn – przypomniałem mu.

     - Może masz rację – odparł. – Jeszcze będzie, miejmy nadzieję, okazja.

     Rozprostował skrzydła i skierował się na wschód. Leciał spokojnie, ślizgiem, nie poruszając skrzydłami. Wydawało mi się, że stoimy w miejscu,  bo ziemia prawie nie przesuwała się pod nami. Oczywiście, to tylko złudzenie. Gdybyśmy byli niżej, widziałbym, że przesuwa się w szalonym tempie. Po prostu na tej wysokości nie można było tego zauważyć. Ba, wielu rzeczy nie można było dostrzec. Dróg w ogóle nie było widać. Ich położenia raczej domyślałem się po przecinkach między koronami drzew. Poszarzałe od słońca i wiatru gonty na dachach domów sprawiały, że w ogóle nie było ich widać – tak stapiały się z otoczeniem. O tym, żeby dostrzec człowieka lub zwierzę, w ogóle nie było mowy. I ten ogrom horyzontu!* Człowiek nie jest w stanie ogarnąć go wzrokiem!

     - Dam ci dobrą radę – odezwał się nagle Odahviing, wyrywając mnie z nastroju. – Tego miejsca strzegą nieumarli i dovowie… Nieumarłych zabijaj bez litości, bo i od nich jej nie uświadczysz. Ale jeśli smok sam cię nie zaatakuje, ty go nie ruszaj.

     - Nie rozumiem – odparłem. – Dlaczego?

     - Nie trać siły na walkę, która nie jest konieczna, Dovahkiinie – odparł. – Jak wspomniałem, wielu z nas ma powody, by chcieć pozbyć się Alduina. Nie pomogą ci. Jeszcze nie... Ale i nie będą przeszkadzać.

     Jego słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie. Ale jeszcze większe zrobiła budowla, do której się zbliżaliśmy. Choć wydawało mi się, że my stoimy w miejscu, a to ona się do nas przybliża. Smok bowiem leciał wciąż ślizgiem, z nieruchomymi skrzydłami, prosto w kierunku niedostępnej kotliny. Nie przesadził ani trochę. Innej drogi, poza powietrzną, nie było. Kotlina była płytka i z tej odległości wydawała się niewielka, wyglądała jak zagłębienie na szczycie stromej góry. Ale góra ta miała ściany niemal pionowe, bardzo wysokie, w dodatku chyba oblodzone. Bez niego nigdy nie dostałbym się do świątyni.

     A ta rosła w oczach. Zbudowano ją w starożytnym, norskim stylu. Składała się z kilku masywnych budynków, połączonych ze sobą wysokimi murami. Ozdobne filary, czy raczej łuki, podobne do tych w Czarnygłazie, wystawały w górę, podobnie jak wysokie, czarne filary, zakończone czymś w rodzaju dziobu. Na samym szczycie znajdowały się dwie wieże. Lecieliśmy prosto na nie, dopóki smok nie przekrzywił lekko skrzydeł i nie zwolnił. Szum powietrza przycichł nieco. Zrozumiałem, że zależy mu, aby nikt go nie usłyszał i nie zauważył przedwcześnie. Właśnie mijaliśmy ostatnią ścianę gór kotliny, gdy Odahviing delikatnie skręcił i zupełnie zmienił ułożenie skrzydeł. Zaczęliśmy łagodnie opadać w miejsce oddalone od głównego budynku, zasłonięte wysokimi murami. Odgadłem, że chce mnie wysadzić w miejscu, w którym nikt mnie nie dostrzeże.

     Tak też było w istocie. Smok wylądował bardzo delikatnie, prawie nie poczułem wstrząsu, po czym położył głowę na trawie, umożliwiając mi zejście ze swojej szyi.

     - Dalej cię już nie zabiorę – rzekł półgłosem. – Krif voth ahkrin. Będę wyczekiwał twego powrotu. Albo… zająknął się i dodał jeszcze ciszej – powrotu Alduina…

     Rzucił mi ciepłe spojrzenie i nie czekając na odpowiedź, wzbił się w powietrze. Pomachałem mu ręką, dziękując za przysługę. Byłem mu naprawdę wdzięczny. Nie tylko mnie nie zabił, choć miał setki ku temu okazji. Dotrzymał słowa i, co ważniejsze, uprzednio również nie kłamał. Chyba naprawdę był moim sojusznikiem. Kto wie, może zostaniemy przyjaciółmi? Mieć smoka przyjaciela – czyż jeszcze pół roku temu, w Cyrodiil, mogłem marzyć o czymś tak absurdalnym, a jednak rzeczywistym?

Skuldafn - widok z miejsca, w którym pamiętnego dnia wylądowali Odahviing i Wulfhere

     Ale euforia minęła szybko. Czegoś tak spektakularnego jak lądowanie smoka nie da się ukryć. Już wkrótce przybyli strażnicy, chcąc sprawdzić, dlaczego Odahviing lądował właśnie tu.

     Najpierw było to kilku nieumarłych. Draugrów, po prostu. Fakt, byli to ci silniejsi – suweren i dwa upiory. Dla dobrego łuku i równie, nie chwaląc się, dobrego łucznika, nie stanowili problemu. Nie zdążyli mnie na dobre zaatakować, a już leżeli. Ale następnym strażnikiem był smok, który nadleciał od strony świątyni. Nie od razu mnie dojrzał, bowiem ukryłem się za kamiennym filarem i wypuściłem mu strzałę z ukrycia. Mocno musiała nim zatrząść, aczkolwiek jedna, nawet najlepiej wycelowana strzała, nie zabije smoka. Ten, zorientowawszy się, skąd padł strzał, posłał w tym kierunku strumień mroźnej mgły. Ale mnie tam już nie było, bowiem niepostrzeżenie przebiegłem pod drugi filar. Fakt, że był smokiem mrozu, bardzo mi pomógł, bowiem mój szklany łuk zaklęty był ogniem. Gdybym miał swój stary, elfi łuk mrozu, zaklęcie nie wywołałoby żadnych dodatkowych obrażeń. Wystarczyło na niego kilka strzał, a kolejna smocza dusza została przeze mnie wchłonięta i kolejny smoczy szkielet spoczął na ziemi.

     Niestety, smoki mają naprawdę dobry wzrok. To wydarzenie szybko sprowadziło następnego. Nie zdążyłem nawet wyrwać z truchła strzał. I tym razem był to smok ognia! Napracowałem się z nim ciężko, głównie nogami, krążąc dokoła filaru, który stanowił niewielką osłonę. Nie chciałem używać Krzyku, aby nie zwabić kolejnych, więc szyłem w jego kierunku z łuku, jednocześnie unikając strumienia ognia, jak tylko się dało. A nie zawsze się dało. Gdy smok padł wreszcie u moich stóp, musiałem uleczyć magią poparzone nogi. Zerknąłem na osmalone blachy. Chyba się nie rozhartowały? Elfie skorupy na szczęście wymagają wysokich temperatur do obróbki, więc raczej nie straciły nic ze swej twardości. Uleczywszy się ostatecznie, częściowo magią, częściowo miksturą, ostrożnie ruszyłem w kierunku pobliskich budynków.

     Słońce, do tej pory jasno rozświetlające kotlinę, zaszło chmurami. Sam nie wiedziałem, czy to dla mnie dobrze, czy źle. Dobrze, bo w cieniu trudniej było mnie wykryć. Źle, bo trudniej też było zauważyć szwendające się po wszystkich zakamarkach draugry. Musiałem bardzo na nie uważać. Zaklęcie Wykrycie Życia  na nie nie działało. Cóż, draugry nie były żywe, więc dziwić się nie było czemu. Na szczęście draugr to głupie stworzenie. Zauważywszy mnie, nie alarmował pozostałych, tylko atakował, jak jakiś automat. Wystarczyło utrzymywać je na odległość i razić strzałami. Po kilku trafieniach nawet najsilniejsze padały.

     Dotarłem do jakiegoś wysokiego budynku bez okien. Zresztą, wszystkie tutaj były ich pozbawione. Ostrożnie otworzyłem drzwi. Ujrzałem drewniane, kręcone schody, prowadzące na górną kondygnację, umieszczoną jakieś cztery wysokości człowieka nade mną. W przyległej komnacie stał draugr. Posłałem mu dwie strzały, które zrobiły z nim porządek i rozejrzałem się po otoczeniu. Pusto. Na schodach spotkałem następnego nieumarłego, na piętrze jeszcze jednego. Położyłem oba, tym razem mieczem, który w ciasnym pomieszczeniu był znacznie poręczniejszy. Żałowałem trochę, że pozostawiłem Przedświt Lydii – w walce z nieumarłymi był nieoceniony. Ale Zguba Smoków też dawała sobie z nimi radę – i to całkiem nieźle. Z obu pojedynków wyszedłem bez szwanku.

Skuldafn - Południowa Wieża

     Na piętrze znalazłem drewnianą skrzynię, a w niej kilka sztuk złota i żelazną zbroję, dość sfatygowaną. Wziąłem złoto i zatrzasnąłem skrzynię, po czym otworzyłem drzwi. Prowadziły na coś w rodzaju balkonu, czy może raczej szerokiego gzymsu na zewnątrz. Miałem stamtąd widok na świątynię. Majaczącą w oddali i na wysokie mury, który również prowadziły w tamtym kierunku. W kilku miejscach zauważyłem ruch. Wytężyłem oczy.

     Na murach, niby strażnicy, swoim kaczym, kołyszącym się krokiem przechadzały się draugry. Nie było ich wielu, zaledwie sześciu, może ośmiu. Ale każdy z nich był przedstawicielem najsilniejszej grupy – Draugr Pan Śmierci. Każdy z nich pracowicie, nie znając zmęczenia, patrolował wyznaczony mu obszar. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Bez końca.

     Wziąłem na cel najbliższego. Chybiłem. Ale draugr przystanął i rozejrzał się wokół. Nie dostrzegł mnie, nawet nie patrzył w moją stronę. Ta chwila bezruchu pozwoliła mi posłać mu drugą strzałę, tym razem celną, co poznałem po ciemnopurpurowym płomieniu, jakim na chwilę się zajął, gdy elfia strzała przeniosła na niego część magicznego ładunku ognia. Kolejna rozłożyła go na kamieniach.

     Rozejrzałem się uważnie. Pozostałe draugry były zbyt daleko, by cokolwiek zauważyć. Nadal pracowicie patrolowały mury, nie przerywając, ani nie zmieniając kierunku ani na chwilę.

     Wróciłem do wieży i zszedłem na dół. Zacząłem ostrożnie iść w stronę murów. Było to niezbyt skomplikowany labirynt, ale chcąc zabezpieczyć sobie tyły, musiałem spenetrować go dokładnie. Zanim wszedłem na wysokie schody, posłałem do Sovngardu jeszcze trzy dusze pradawnych, norskich wojowników.

     A potem zaczęła się ostrożna wędrówka po murach. Mogłem niepostrzeżenie wejść do świątyni, ale wolałem najpierw zabić wszystkie, które mogły mi się znaleźć za plecami. Kto wie, czy nie rozlegnie się tu jakiś zew, który zgromadzi je w jednym miejscu? Im ich mniej, tym dla mnie bezpieczniej. Zacząłem ostrożnie iść po murach w kierunku, w którym zauważyłem nieumarłego. Cicha likwidacja z daleka. Potem następny i następny.

     W międzyczasie spenetrowałem drugi budynek, identyczny jak ten pierwszy. I też było tam trzech nieumarłych. Było…

     Zwróciłem uwagę na ich broń. Kilku z nich miało dziwne miecze, wykute z ebonu. Ja sam nie umiałem wykuwać broni z tego metalu. Byłyby więc to cenne łupy, ale… Zbyt ciężkie, by się nimi niepotrzebnie obciążać. Pozostawiłem je przy strażnikach. Zresztą, czyż wypada, aby norski wojownik w ostatnią drogę szedł bez miecza w dłoni? Kto wie, kim był za życia, zanim umarł i zanim plugawa siła ciemności tchnęła w niego pozory życia i zło.
Skuldafn - widok z murów na świątynię

     Zanim wszedłem do świątyni, zjadłem coś i trochę odpocząłem. Łyknąłem też trochę miodu. Niewiele – tylko tyle, żeby poczuć się trochę silniejszym. Pchnąłem ciężkie, żelazne drzwi.

     Świątynia była rozległa. Niewiele różniła się od spenetrowanych dotąd przeze mnie starożytnych, norskich podziemi. Przeszedłem wiele sal, komnat, schodów i korytarzy. Trzykrotnie musiałem ustawić ruchome filary starożytnych szyfrowych zamków, aby otworzyć sobie przejście. Wielu nieumarłych odesłałem do Sovngardu, najczęściej zanim mnie spostrzegli. Znalazłem też trochę drobnych, złotych monet, nieco kosztowności, ale przede wszystkim broni. Tej ostatniej nie brałem jednak, nie chcąc się zbytnio obciążać. Na razie mnie nie dostrzeżono. Skradałem się naprawdę cicho, nieumarłych likwidując z daleka. Żaden z nich nie zdołał mi zagrozić.

Charakterystyczny dla pradawnych, norskich budowli są zamki szyfrowe, składające się z kolumn o trójkątnej podstawie. Zwykle szyfr składa się ze znaków wieloryba, węża, i orła

     Wędrówka w pewnym momencie doprowadziła mnie do długiej, prostej sali, na której końcu znajdowały się pradawne, norskie drzwi, otwierane szponem. Ubiłem z daleka silnego draugra, który stał na końcu i zbliżyłem się do przejścia, zamkniętego koncentrycznie usytuowanymi kręgami, ze znakami zwierząt. Wielokrotnie już takie otwierałem i wiedziałem doskonale, że potrzebny jest do nich klucz w kształcie szponu. A tego nie miałem. Już ogarnęło mnie zwątpienie, gdy mój wzrok padł na draugra. Przezwyciężając wstręt, przeszukałem go. I u niego właśnie, w sakwie, przytroczonej do zbroi, znalazłem szpon. Diamentowy! To znaczy… wysadzany diamentami. Odwróciłem go wnętrzem do góry. Widniały na nim znaki wilka, motyla i smoka. Przestawiłem kręgi w drzwiach, aby odsłonić takie same znaki i włożyłem pazury szponu do trzech dziurek. Przekręciłem w prawo, przekręciłem w lewo, szczęknął starożytny mechanizm i… Drzwi zapadły się w kamienną posadzkę. Przejście było wolne.
Tzw. Smocze Wrota to także charakterystyczny element norskich budowli. Te znajdują się w świątyni Skuldafn

     Znalazłem się w obszernej komnacie. Pustej, jeśli nie liczyć czegoś, co najpierw usłyszałem w swojej głowie, a dopiero później zauważyłem. Smocza Ściana! Pulsujące na niej słowo wołało mnie, przyzywało niecierpliwie, wywołując mi pod czaszką chór wojowników. Podszedłem do niej i przeczytałem Słowo.

     - Strun – szepnąłem. – Burza…

     Od kiedy z mojej ręki padło już kilkanaście smoków i kilka wchłoniętych smoczych dusz wciąż pozostawało niewykorzystanych, rytuał poznania Słowa i jego zrozumienia zlewał się w jedno. Jednak przeżywałem to coraz łagodniej. Już nie traciłem równowagi – kończyło się na krótkim pociemnieniu w oczach i śpiewnym akordzie, wydobywającym się z niewiadomych ust. W lepszym nastroju pchnąłem kolejne drzwi i znalazłem się na dachu świątyni.

     Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był draugr. W zasadzie, to obaj się zauważyliśmy jednocześnie, ale tylko ja pozostałem na nogach. On legł u mych stóp. A zaraz dołączył do niego towarzysz, który nadbiegł, zwabiony hałasem walki. Rozejrzałem się. Byłem u podnóża jednej z dwu wież, które ujrzałem z daleka, jeszcze z grzbietu Odahviinga. Zerknąłem w górę i zamarłem. Na jej szczycie siedział smok. I to smok z gatunku pradawnych, nieporównanie silniejszych od tych, które pokonałem do tej pory. Drzemał chyba, bo oczy miał zamknięte. Ostrożnie zdjąłem łuk. Niestety, siedział dokładnie nade mną, więc w zbroi nie mogłem napiąć łuku. Zresztą, pionowy strzał był bardzo niepewny. Ostrożnie udałem się na bok, gdzie spodziewałem się wejścia na najwyższą część świątyni, dostrzeżoną z góry. Tam prawdopodobnie znajdował się portal, do którego zmierzałem.

     Posuwałem się wolno, co chwilę zerkając na smoka. Nagle… Czy mi się zdawało? Wydawało mi się, że łypnął na mnie okiem. Zerknął i natychmiast je zamknął, udając że mnie nie widzi. Ledwo śmiałem oddychać. Po chwili jednak zrobiłem następny krok i jeszcze jeden. Nie ma wątpliwości, udawał! Co chwilę uchylał powieki, zerkał na mnie i natychmiast ją zatrzaskiwał. Ale dlaczego nie zaatakował?

     Wspomniałem słowa Odahviinga. Czyżby ten smok nie miał zamiaru atakować? Czyżby zamierzał pozwolić mi przejść do portalu? Czyżby to był jeden z tych, które chciały pozbyć się Alduina? Nigdy się tego nie dowiedziałem, ale faktem było, że mnie nie zaatakował, tylko cały czas tkwił na szczycie wieży, udając drzemkę, zerkając jedynie od czasu do czasu, czy przypadkiem nie biorę go na cel.

     Poszedłem wzdłuż ściany. Gdy się skończyła, zauważyłem za jej krawędzią niewielki placyk a stamtąd prowadziły schody w górę. Po placyku przechadzały się draugry, które udało mi się unieszkodliwić z daleka, doskonałymi, dwemerskimi strzałami. Na bliskie odległości wolałem te, bowiem miały największą moc obalającą.

     Jeszcze zanim wspiąłem się na schody, zerknąłem na wieżę po drugiej stronie. I na niej tkwił smok! I, podobnie jak ten po lewej stronie, nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Łypał tylko okiem od czasu do czasu. Otucha wstąpiła mi do serca. Czyli nie powinno być tak źle, jak się spodziewałem.

     Powoli wszedłem na schody. Jeszcze nie dotarłem na górę, gdy ostrożnie wychyliłem głowę. Był tam mały plac, z czymś, co magowie nazywają pieczęcią, a w niej z kolei tkwił jakiś kostur. Draugrów nie było, ale był ktoś inny. Jakaś świecąca postać, dryfująca nad ziemią, zupełnie jak cień w świątyni Meridii. Miała na sobie dziwny ubiór, składający się z maski i czegoś w rodzaju smoczej skóry, narzuconej na ramiona, tyle tylko, że znacznie mniejszej, wielkości człowieka. Domyśliłem się, z kim mam do czynienia. Swego czasu wspominał o nich Esbern, mówił mi też o nich Farengar, raz nawet wspomniał o nich Urag.

     Smoczy kapłan!

     To szczególny rodzaj nieumarłego, obdarzony potężną mocą. Można go „zabić” tak jak draugra, choć jest to trudniejsze, bo zwykle dysponuje bardzo silną magią i potrafi się bronić. Ten tutaj odprawiał właśnie jakiś magiczny rytuał, zupełnie dla mnie niezrozumiały, a zapewne mający związek ze tajemniczym, magicznym kosturem, wetkniętym w środek pieczęci i czymś, co wyglądało jak hucząca góra światła i znajdowało się za nim na posadzce. Domyśliłem się, że to portal, którego szukam. Wyjąłem z kołczana strzałę ze szklanym grotem. Matowy połysk upewnił mnie, że jest zatruta. Dziwne mi się to wydawało, ale tak właśnie było – nieumarli byli nieraz tak samo wrażliwi na truciznę, jak żywi. Naciągnąłem łuk i skierowałem grot ku kapłanowi…

     Litość? Prędzej zlitowałbym się nad smokiem! Słyszałem o smoczych kapłanach dość, by zupełnie zapomnieć o litości. Byli nie tylko bezgranicznie oddani swoim smoczym panom, ale wręcz prześcigali się w okrucieństwach, by im się przypodobać. Tacy byli za życia, tacy pozostali po śmierci. Z satysfakcją usłyszałem plaśnięcie grota o ciało kapłana.

     Drgnął. Prawie się przewrócił! Ale zanim skierował głowę w moją stronę, ja schowałem się już na stopniach i wyciągałem następną strzałę. Z napiętym łukiem wychyliłem się ze schodów.

     Kapłan tymczasem podpłynął do pieczęci i wyrwał z niej kostur. Teraz zapewne porazi mnie błyskawicą, albo wyssie ze mnie siły! Nie zwlekając, posłałem mu drugą strzałę, prosto w szyję. Zachwiał się, ale z nieumarłymi nie jest tak jak z żywą istotą. Miejsce trafienia ma niewielki wpływ na jego zdrowie. Nieumarły tak samo reaguje na strzałę w kolanie, sercu, czy czole. Przecież on i tak już nie żyje, nie ma sprawnych wnętrzności, czasem w ogóle ich nie ma. Strzał, który żywemu człowiekowi rozharatałby gardło i natychmiast położył trupem, dla nieumarłego kapłana był jedynie częściowym osłabieniem magii, trzymającej go przy życiu.
Skuldafn - miejsce, w którym rozegrał się pojedynek Wulfhere'a i smoczego kapłana. Podest ponad schodami to pieczęć. Za nimi widoczne spiralne linie portalu do Sovngardu - teraz zamkniętego

     Po strzale więc natychmiast zanurkowałem kilka stopni niżej i cichcem przebiegłem na lewą stronę. Stamtąd posłałem mu trzecią strzałę, prosto w klatkę piersiową. Ta strzała zatruta była trucizną magii. I ta właśnie przeważyła o wyniku tego pojedynku. Kapłan jeszcze nie zginął, ale już zbladł i zakręcił się wokół własnej osi, jak atronach ognia, przed wypuszczeniem ognistego pocisku. Czwarta strzała dokończyła dzieła. Kapłan uniósł się na stopę nad ziemią, jak trafiony w płuca ptak, po czym… rozsypał się w proch.

     Kostur z klekotem spadł na kamienną posadzkę, maska spadła prosto w kupkę popiołu, jaka po kapłanie pozostała, wzbijając niewielki obłok kurzu. A ja z obawą spojrzałem w górę.

     Z niepotrzebną obawą, dodajmy. Oba smoki pracowicie udawały, że śpią. Odahviing miał rację.

     Podniosłem maskę kapłana i starłem z niej popiół. Nie wiedziałem, z czego ją wykonano. Początkowo myślałem, że to drewno, ale gdy wziąłem ją do ręki, stwierdziłem omyłkę. Była za ciężka na drewno. Ale nie był to również kamień ani metal. Uznałem jednak, że nie czas teraz nad tym rozmyślać. Schyliłem się po kostur.

     Był naładowany nieznaną mi magią. W pierwszej chwili chciałem wypróbować, jaką, ale poniechałem tego zamiaru, zerknąwszy na smoki. A nuż wystrzeli jakąś lodową burzą i smoki wezmą to za atak? Dwom pradawnym smokom nie dam rady, nie ma mowy! Ukryć się nie było gdzie. Zresztą, po co miałbym je zabijać, skoro nawet nie próbowały mi przeszkodzić?

     Tymczasem portal zniknął. W zasadzie nie tyle zniknął, co skamieniał. Można było swobodnie po nim przejść. Domyśliłem się, co trzeba zrobić, aby na powrót go otworzyć. Kostur! Gdy portal był uprzednio otwarty, laska kapłana tkwiła w pieczęci. Zapewne zamknął się, gdy ją wyrwał, aczkolwiek byłem wtedy schowany i nie zauważyłem tego faktu. Cóż, nic łatwiejszego, niż sprawdzić. Podszedłem do kamiennej pieczęci. Miała na środku otwór idealnie pasujący do kostura. Gdy tylko go wsunąłem, kamienie portalu jakby ożyły, zawirowały i zniknęły, odsłaniając tęczowy, huczący wir. Pod nim był Sovngard.

Otwarty portal do Sovngardu - wizja artystyczna, sporządzona według opisu Wulfhere'a, Nie istnieje żadna fotografia tego miejsca

     Bałem się. Bałem się jak nie wiem co. Nie miałem pojęcia, co się stanie, gdy wkroczę do krainy umarłych. Czy będę mógł z niej wyjść? Czy na zawsze pozostanę między cieniami? Czy jeśli przekroczę tę granicę, umrę?

     Z drugiej strony, jakiż miałem wybór? Pozostając tutaj, dawałem sam sobie i całemu światu tylko niedługi czas, zanim wszystko zniknie, pożarte przez Alduina. Jeśli już umierać, to niech przynajmniej inni przeżyją. Pmyslałem o rodzicach, bracie, siostrze… Pomyślałem o Eanorze. A potem o wszystkich ludziach i elfach w Skyrim, z którymi już zdążyłem się zaprzyjaźnić. Na koniec przed oczami stanęła mi poważna twarzyczka ukochanej Lydii.

     Zamknąłem oczy i podniosłem jedną nogę.

     - Za Białą Grań – szepnąłem cicho, aby nie zwrócić na siebie uwagi smoków. – Za Lydię! Za moich rodziców! Za całe Tamriel!

     Skoczyłem.

_____________
*Far horizons - to mój ulubiony utwór ze ścieżki dźwiękowej do Skyrim. Proponuję po lekturze jeszcze raz kliknąć w załączony link i wysłuchać go spokojnie, z zamkniętymi oczami 

środa, 17 sierpnia 2016

Rozdział XLVIII - Skrzydlaty Śnieżny Łowca

     Nazajutrz prosiłem Lydię, żeby została w domu, ale gdzie ona by mnie posłuchała. Uparła się, żeby iść razem ze mną do Smoczej Przystani.

     - Za nic tego nie przegapię! – odparła. – Muszę to zobaczyć.

     - I po co się narażać? – jęknąłem.

     Spojrzała mi prosto w oczy.

     - Wulf, wyjaśnijmy sobie coś – przyciągnęła mnie do siebie. – Nie będę żyła pod kloszem. Nie chcę żyć za tobą, tylko z tobą! Razem, na wieki. Tak jak dotychczas. Źle ci ze mną?

     - Jak możesz tak mówić?

     - Więc załatwione! – wsunęła elfi miecz do pochwy. – Idziemy?

     Pokręciłem głową, ale otworzyłem przed nią drzwi. Ruszyliśmy w stronę zamku. Po drodze zaszliśmy do wielobranżowego sklepu kupca Belethora.

     - Wszystko jest na sprzedaż! – powitał nas swym starym, kupieckim powiedzonkiem. – Wszystko, co tu widzisz!

     - A co masz na sprzedaż? – zapytałem przekornie.

     - Ach – uśmiechnął się. – Trochę tego, trochę tamtego…

     Kupiłem od niego pęk dwemerskich strzał. Mój kołczan był pełen różnych strzał, ponieważ uznałem, że tak będzie najlepiej. Dwemerskie uderzały mocno i gwałtownie. Wbijały się stosunkowo płytko, ale potrafiły nie tylko wytrącić przeciwnika z równowagi, lecz nieraz go obalały na ziemię. Cienkie, elfie, miały większą siłę przebicia, a także dalej i celniej niosły. Zaś szklane powodowały największe obrażenia, bezlitośnie tnąc szerokimi, płaskimi grotami. Miałem jeszcze kilkanaście ebonowych, ale tych prawie nie używałem, zachowując je dla Alduina.

     Belethor był Bretonem o pogodnym usposobieniu. Trochę niechluj, ale ceny miał uczciwe, a sporego majątku dorobił się ciężką pracą. Lubiłem robić z nim interesy. Sprzedałem mu część świecidełek, jakie udało mi się zdobyć w czasie wędrówki.

     - Wróć kiedyś – powiedział mi na pożegnanie.

     Wychodząc od Belethora, skierowaliśmy się do Dzielnicy Chmur. Przechodząc obok uschniętego drzewa – zwało się Zielonnik – rzuciłem okiem na budowlę, z dachem wykonanym z odwróconego do góry dnem okrętu. Jorvaskr, siedziba Towarzyszy. Pierwsza budowla w Białej Grani, o której słyszałem, a której nigdy nie odwiedziłem… Jeśli wyjdę z tego cało, zajdę tam. Odwiedzę Aelę, poznam Towarzyszy. Kto wie, może do nich dołączę?
Biała Grań - Jorvaskr, siedziba Towarzyszy

     Zacząłem wspinać się po schodach do zamku. Mijający mnie strażnik pozdrowił nas i poinformował o odradzającym się ruchu Obrońców Świtu.

     - Łowcy wampirów, czy jakoś tak – rzekł. – Rozważam przyłączenie się do nich.

     - Musisz udać się do starej twierdzy pod Pękniną – uśmiechnąłem się. – Pytaj o Israna.

     Weszliśmy do siedziby jarla. Balgruuf stał przy stole, razem z Farengarem i Proventusem, zawzięcie o czymś dyskutując. Zauważyłem, że w pałacu jest więcej strażników, niż zwykle, a wszyscy lekko poddenerwowani. Wyraźnie dało się wyczuć w powietrzu napięcie, jak przed bitwą.

     Balgruuf, dostrzegłszy mnie, przywołał mnie ruchem ręki.

     - Jesteśmy gotowi, Smocze Dziecię – oświadczył. – Powiedz tylko słowo.

     Przyznam, że mnie tym trochę zdziwił. Trudno było mi uwierzyć, że sprawdził też stan i działanie pułapki, nie używanej od setek lat.

     - Jesteście gotowi zastawić na smoka pułapkę? – powiodłem wzrokiem po strażnikach.

     Balgruuf, widząc moje niedowierzanie, roześmiał się, nie bez dumy.

     - Moi ludzie czekają w pogotowiu – odrzekł. - Wielkie łańcuchy naoliwione. Czekamy na twój znak.

     Zaimponował mi. Widać, że nie był jarlem z przypadku. Myślał o wszystkim jednocześnie. Choć przecież poznałem już tę cechę jego charakteru, nieustannie mnie ona zadziwiała.

     - Dobrze… - niepewnie poprawiłem miecz i kołczan. – Złapmy smoka w pułapkę.

     Gestem zaprosił mnie na schody, wiodące na tyły zamku.

     - Moi ludzie wiedzą co robić – rzekł spokojnym głosem, ale ja wyczułem w nim nutkę niepokoju. – A ty zrób swoje…

     Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Gdy znaleźliśmy się w ogromnej sali na tyłach, połączonej z wielkim balkonem, spojrzał mi w oczy i westchnął.

     - Los mego miasta spoczywa w twoich rękach.
Biała Grań, Smocza Przystań - Wielka Galeria. U sklepienia częściowo widoczna pułapka na smoki i mechanizm zwalniający na dole.

     Zerknąłem na strażników. Wszyscy byli na stanowiskach. Irileth czekała na balkonie, z łukiem w ręce. Lydia, pomimo mojego niezadowolenia, stanęła obok niej. Wszystko wokół było mokre, aby zapobiec szybkiemu zapaleniu się od smoczego oddechu. Deski podłogi, balustrady, nawet krokwie pod dachem – wszystko oblano wodą, ściekającą po słupach, podtrzymujących sklepienie. Sam mechanizm pułapki, podobny do wielkiego chomąta, zawieszonego pod sufitem, również miał na sobie mokre plamy. 

     Rozejrzałem się jeszcze wokół. Przyznam, że poczułem strach. Gdyby to była zwykła walka, nie obawiałbym się aż tak bardzo. Wiedziałem już, że smoka można zabić. Ale tym razem nie tylko nie chodziło o jego zabicie, ale nawet o to, żeby nie zrobić mu zbytniej krzywdy. Tymczasem on nie musiał przebierać w środkach i mógł nas po prostu spalić na popiół. Trzeba było zwabić go głęboko do pałacu, w miejsce, w którym znajdowała się pułapka.

     Wyszedłem na balkon. Gestem nakazałem Lydii i Irileth, aby się cofnęły, podobnie inni strażnicy. Wziąłem głęboki oddech.

     - Od-Ah-Viing!

     Krzyk jak grzmot rozciął powietrze. Odwrotu już nie było.

     Przez chwilę obawa walczyła z nadzieją. Wiedziałem, że aby wszystko się udało, Odahviing musi się zjawić. Ale gdzieś tam tliła się iskierka nadziei, że jednak nie przyleci. W tym momencie bardziej bałem tego, co musi nastąpić, niż tego, co nastąpiłoby, gdyby plan nie wypalił.

     Zjawił się niespodziewanie. Smyrgnął mi przed oczami, jak chmura, barwy przydymionej miedzi. I zaraz znikł, nawet nie wiem, gdzie – tak był szybki.

     Po chwili przeleciał nad balkonem, jak wicher, w locie porywając jednego ze strażników. Usłyszeliśmy jego krzyk, gdy z wysoka spadał na skały.

     - Chować się, dopóki nie wyląduje! – krzyknął Balgruuf.

     Strażnicy cofnęli się w głąb sali, jedynie Irileth jeszcze chwilę poczekała i posłała mu strzałę, gdy tylko się pojawił. Nie mogła mu darować śmierci strażnika.

     - Niechaj prowadzi mnie Nerevar! – krzyknęła, zwalniając cięciwę.

     Nie wiem, czy trafiła, ale smok pojawił się nagle nad balkonem, zawisając jak wielka ważka.

     - Dovahkiin! – zaryczał. – Oto jestem!

     I posłał jęzor ognia prosto w plecy Irileth, która nie zdążyła się wycofać.

     Nie było czasu, by jej pomóc. Zresztą, jak każdy Dunmer, Irileth była niesamowicie odporna na ogień. Płomień, który innego spaliłby na popiół, w jej przypadku kończył się poparzeniami skóry. Smok tymczasem wylądował na krawędzi balkonu. Wyciągnąłem miecz i błysnąłem mu w oczy zaklętym ostrzem Zguby Smoków. Wychylił łeb, próbując mnie złapać zębami, ale ja trzasnąłem go płazem miecza. Nie zrobiło mu to krzywdy, ale z pewnością zabolało.

     Smok z wściekłością zaatakował znów. Cofnąłem się. Gdy trysnął jęzorem ognia, uciekłem w bok i przekoziołkowałem w drugą stronę, starannie unikając płomieni. Widząc, że rozkłada skrzydła, wziąłem głęboki oddech i posłałem mu Krzyk.

     - Joor! Zah! Frul!

     Smokogrzmot sparaliżował go na chwilę. Wykorzystałem ją, by podejść do niego z podniesionym mieczem. Ale on wcale nie skapitulował. Zaatakował mnie znów, próbując pochwycić. Zrobiłem szybki krok w tył. On znów rzucił łbem w moją stronę, ja znów dwa kroki w tył, machając mieczem, ale tak, by nie trafić. W końcu, gdy był już na wysokości pułapki, cofając się, rymnąłem na podłogę, udając potknięcie. Oczy zamigotały mu tryumfalnie. Wykonał jeden potężny rzut w moją stronę, gdy nagły klekot mechanizmu pułapki zdezorientował go. Rozejrzał się niepewnie, ale było już za późno. Grube chomąto, wykonane z wielu zbitych z sobą belek, opadło mu na kark. Sprężyny poniżej zatrzasnęły zdradziecką uprząż na jego szyi. Ciężar belki przygniótł go do ziemi. Był w pułapce.

     W pułapce…

     Złapaliśmy smoka w pułapkę! Nie do wiary…

     Tryumfalny okrzyk strażników rozległ się echem po całym pałacu. Balgruuf, nie dowierzając własnemu szczęściu, aż złapał się za głowę. Powtórzył wyczyn Olafa Jednookiego! Wszyscy z radości się wyściskali. To było nasze wspólne zwycięstwo. Każdy odegrał tu ważną rolę. Balgruuf znów mi zaimponował, jako wspaniały organizator – tak to wszystko poustawiał, że zadziałało jak najlepszy, dwemerski mechanizm. Nawet Farengar przybiegł ze swojego laboratorium i z zachwytem w oczach wpatrywał się w smoka.

     Wszyscy wlepiliśmy w niego oczy.

     Trzeba przyznać, że urody Akatosh mu nie poskąpił. Odahviing pokryty był łuską o pięknym, karmazynowym połysku, natomiast podbrzusze miał śnieżnobiałe. Był silnej, zwartej budowy, o długich skrzydłach i gładkiej szyi. Kostne wyrostki miał tylko na grzbiecie, a na czole cztery rogi, w kształcie ramion liry. Inteligentnie patrzące oczy, w tej chwili nieco zaskoczone i przerażone, były podłużne, ukryte między kostnymi płytami. Wszystkie wyrostki i płyty na głowie miał skierowane do tyłu, co sprawiało złudzenie, jakby jego głowa otoczona była płomieniami, zwłaszcza gdy leciał.

     Tylko Lydia nie patrzyła w jego stronę, karmiąc poparzoną Irileth naszymi magicznymi miksturami uzdrowienia.

     - Niid – rozległ się nagle pomruk smoka. – Horvutah med kodar… Złapany jak niedźwiedź w sidła…

     Jego głos, niski i donośny, był lekko zachrypnięty. Nie miał w sobie tej dudniącej mocy, co u Alduina, ani aksamitnej barwy, jak u Paarthurnaxa, niemniej miał swój specyficzny urok. Był to zniewalający głos silnego i groźnego drapieżnika, coś jak leniwy pomruk szablozębnego tygrysa, tylko o wiele, wiele potężniejszy.

     Podszedłem do niego i spojrzałem mu w oczy. Podniósł głowę na tyle, na ile pozwalała mu pułapka i odwzajemnił spojrzenie.

     Smoki mają sztywne, gadzie szczęki, zatem nie mogą się krzywić, ani uśmiechać na ludzki sposób. Ale, co dziwne, potrafią doskonale przekazywać emocje wzrokiem i głosem. Nie miałem wątpliwości, że w tej chwili smok uśmiechnął się. Był to uśmiech pełen autoironii i smutku, ale jednak uśmiech.

     - Zok frini grind ko grahdrun viiki, Dovahkiin – zamruczał w moim kierunku, po czym rozchylił nieco powieki, jak człowiek, który nagle coś sobie uświadomił. – Ach, zapominam, że nie władasz mową dovów…

     I skinął mi przepraszająco głową. Nieznacznie. Bardziej nie mógł, bo jego szyję oplatała pułapka.

     Dotychczas myślałem, że uprzejmość i przestrzeganie form to osobista cecha szlachetnego Paarthurnaxa. Dziś miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem. Tak zachowywały się bowiem wszystkie smoki, jakie później zdarzyło mi się spotkać na innym gruncie niż walka. Odahviing nie różnił się tu od swych braci. Szacunek dla przeciwnika był u niego czymś wrodzonym, a zamiłowanie do konwersacji nie zanikało nawet w sytuacji, zdawałoby się beznadziejnej.

     - Moja gorliwość w dążeniu do starcia z tobą okazała się mą zgubą – westchnął. – Winszuję… hmm… Zdradzieckiego sprytu i przemyślanego grahmindol… Planu.

     Ta scena, tak dramatyczna i pełna emocji, że uległem jej urokowi, została jednakowoż zakłócona przez Farengara, który z podnieceniem zaczął prosić o pozwolenie wykonania na smoku kilku eksperymentów. Jego ciekawość i głód wiedzy na chwilę nas wszystkich rozbawiły, oczywiście, oprócz smoka.

     - Zu’un bonar – zamruczał z goryczą. – Wiele wysiłku kosztowało cię zadanie mi takiego upokorzenia…

Wielka Galeria w Smoczej Przystani - widok od strony tarasu

     Ale potem gadanie Farengara zaczęło mnie irytować. Dałem mu znak, żeby zamilkł. Smok, widząc to, uniósł łeb i w jego oczach błysnęła nadzieja. Do tej pory był przekonany, że albo wybiła jego ostatnia godzina, albo spędzi tu wieki, w niewygodnej pozycji, uwięziony i zhańbiony, aż oszaleje, albo umrze. Zerknął na mnie uważnie, po czym w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Odgadł, po co go uwięziliśmy.

     - Hiind siiv Alduin, hmm? Zapewne chcesz wiedzieć, gdzie kryje się Alduin?

     Uśmiechnąłem się z podziwem. Zdaje się, że ten inteligentny łowca odgadł nasz plan!

     - Zgadza się – odpowiedziałem powoli. – Gdzie on się ukrywa?

     Smok odetchnął z wyraźną ulgą. Powróciła mu nadzieja na ocalenie skóry. I coś jeszcze… Nie umiałem jeszcze wtedy tego nazwać, ale spojrzał na mnie zupełnie inaczej. Nie jak na przeciwnika, ale jak na kogoś, z kim łączy go wspólna tajemnica. Przyszła mi wtedy do głowy szaleńcza myśl: czyżby on też chciał pozbyć się Alduina? Czy to możliwe, że miałem przed sobą nie przeciwnika, lecz sojusznika? Zwłaszcza, że wyraźnie poweselał i stał się jeszcze bardziej rozmowny.

     - Rinik vazah. Dobrze powiedziane. Alduin bovul. Przybyłem na wezwanie, ponieważ chcę osobiście sprawdzić twe Thu’um. – Zniżył głos. – Wielu z nas zaczęło kwestionować przywództwo Alduina i to, czy jego Thu’um jest rzeczywiście najsilniejsze.

     Przekrzywił głowę i wyznał z wyraźnym zażenowaniem.

     - Za jego plecami, oczywiście… Mu ni megge… Nikt nie jest jeszcze gotów otwarcie mu się sprzeciwić.

     W pierwszym odruchu zalała mnie fala radosnego podniecenia. Jego słowa zabrzmiały tak prawdziwie, że niemal mnie przekonał. Ale zaraz przypomniałem sobie słowa Paarthurnaxa. Nie można ufać smokom…

     - Powiesz mi, gdzie szukać Alduina? – spytałem ostrożnie.

     Odahviing uśmiechnął się oczami. I wcale nie było to uśmiech chytry, czy ironiczny – raczej zawstydzony.

     - Unslad krosis – wymruczał. – Przyjmij moje głębokie przeprosiny. Odchodzę od tematu. Udał się do Sovngardu, by odzyskać siły, pożerając sillesejoor… Dusze śmiertelników. Zazdrośnie strzeże tego przywileju.

     Na tyle, na ile pozwalała mu pułapka, zbliżył głowę do mnie i niemal szeptem dodał.

     - Jego wrota do Sovngardu znajdują się w Skuldafn, jednej ze starożytnych świątyń we wschodnich górach. Mindoraan pah ok middovahhe lahvraan til. Nie muszę cię zapewne ostrzegać, że cała jego potęga zbiera się właśnie tam.

     Nie wiedziałem, gdzie jest ta świątynia, ale skoro powiedział mi, gdzie jej szukać, jej odnalezienie stało się kwestią czasu. Z pewnością jakiś uczony będzie wiedział. Pomyślałem o Esbernie…

     - Zu’u los tofan hiin lan… - odezwał się nieśmiało smok. – Skoro odpowiedziałem na twoje pytanie, czy mogę odlecieć wolno?

     Pokręciłem głową. Nie, wcale nie miałem zamiaru uśmiercać Odahviinga. Możecie to nazwać sentymentem, wdzięcznością, jak tam chcecie. Prawda jest taka, że uległem jego urokowi. Ze wszystkich smoków, jakie dotąd widziałem, Odahviing był najpiękniejszy. Nie chciałem zabijać piękna – chyba, że mnie do tego zmusi. Wiedziałem, że kiedyś będę musiał go wypuścić. Ale nie teraz, kiedy dowiedziałem się, gdzie szukać Alduina! Po pierwsze, co bardzo prawdopodobne, smok mógł nie mówić prawdy i w Skuldafn mogło nie być niczego. Nie mogłem go wypuścić, nie upewniwszy się najpierw, że istotnie, w górach na wschodzie znajduje się portal do Sovngardu i jest tam Alduin. Po drugie, nawet jeśli mówił prawdę, fakt że o tym wiem musiał pozostać tajemnicą. Nie mogłem dopuścić, aby dowiedziały się o tym inne smoki, a zwłaszcza ten pierworodny. Ale nie chciałem więzić go w nieskończoność.

     - Nie – odparłem. – Dopóki Alduin nie zostanie pokonany.

     Odahviing przymknął powieki i opuścił skrzydła, aż rozłożyły się na drewnianych belkach podłogi, jak wielkie dywany. Z całej sylwetki aż biły żałość i rozczarowanie.

     - Ach, cóż… - zamruczał smutnym głosem. – Hmmm… Krosis… Jest pewien… szczegół, dotyczący Skuldafn, o którym nie wspomniałem…

     - Więc powiedz mi, co wiesz – odparłem lekko, dumny z siebie, że nie daję się nabierać na jego sztuczki.

     Smok westchnął, aż zatrzęsły się ściany pałacu.

     - Tylko to – zaczął, - że choć posiadasz Thu’um godne dovów, to bez naszych skrzydeł twa stopa nigdy nie postanie w Skuldafn.

     Zrobiło mi się gorąco. O tym nie pomyślałem! To tłumaczyłoby, dlaczego nikt dotąd nie odkrył tego portalu. Musiał znajdować się w miejscu absolutnie niedostępnym, na które wspiąć się było niepodobieństwem, do którego dostać się można było tylko na skrzydłach. Zerknąłem na smoka z obawą, której nie potrafiłem ukryć.

     - Oczywiście… - zaczął znów. – Mógłbym tam z tobą polecieć. Ale nie, jeśli jestem w ten sposób więziony.

     Zakląłem szpetnie pod nosem. To wywracało mój plan do góry nogami. Znów ogarnęło mnie zwątpienie. Bo co mogłem zrobić? Zaufać smokowi?

     - W takim razie mamy impas – mruknąłem niezadowolony, odwracając się od niego, aby nie wyczytał z mojej twarzy zbyt wiele.

     - Faktycznie – odparł. – Orin brit ro… Nie mogę opuścić tego miejsca, dopóki nie pokonasz Alduina. Co zdołasz uczynić tylko, jeśli ci pomogę…

     Spojrzałem na przyjaciół. Balgruuf zmarszczył brwi i zdecydowanie potrząsnął głową. Nie ufał smokowi. Irileth podobnie. Lydia bezradnie wzruszyła ramionami. Strażnicy zaczęli kręcić głowami. Jedynie Farengar wydawał się być rozochocony i uradowany. Wciąż był pewien, że po załatwieniu naszych spraw on dostanie tego smoka dla siebie i będzie mógł zbadać go dogłębnie.

     Nie wiedziałem co robić. Ważyłem swoje szanse. Jeśli mówił prawdę, to oczywiście nie musiałem się przejmować. Ale jeśli mnie oszukał?... W dodatku musiałem zaufać mu na tyle, żeby pozwolić mu się zanieść w góry. Co za problem zrzucić mnie na skały i pozbyć się Smoczego Dziecięcia na zawsze? Wszystkie smoki, włącznie z Alduinem, byłyby mu wdzięczne. Może z wyjątkiem Paarthurnaxa… Zacząłem zamyślony krążyć po pomieszczeniu, prosto przed nosem smoka, który nie spuszczał ze mnie oka. Gdy na chwilę się zatrzymałem, zapytał.

     - Czy moja propozycja wydaje ci się nieco korzystniejsza? Hmm… Onikaan kron… Czy uwolnisz mnie, rolaan, jeśli w zamian obiecam przestać pomagać Alduinowi i zabiorę cię do Skuldafn?

     Zerknąłem na niego niechętnie.

     - Wciąż się zastanawiam, czy mogę ci ufać – mruknąłem.

     Wróciłem do wędrówki, która pozwalała uspokoić myśli. A raczej pozwoliłaby, gdyby nie natrętny Farengar, który wprost zaczął dopytywać się smoka, czy może mu teraz oderwać kilka łusek. Jak na razie jednak wszyscy go ignorowali.

     - Zu’u ni tharodiis – odezwał się w zadumie smok. – To przez ciebie zostałem zwabiony i uwięziony. Vobalaan grahmindol… Nie uczyniłem nic, by wzbudzić twą nieufność.

     Pokręciłem wolno głową i rozłożyłem ręce.

     - Twoje oszustwo miałoby sprawić, że cię wypuszczę… - odparłem.

     Skinął głową, na tyle, na ile pozwalała mu ciężka zapadnia. Doskonale rozumiał moje rozterki. I odniosłem wrażenie, że go one smucą.

     - Hiin aar orin mu – westchnął. – A mimo to wciąż jestem twym więźniem…

     W tym momencie natarczywość Farengara po raz pierwszy wyprowadziła go z równowagi. Gdy mag zaczął obmacywać jego zad, w poszukiwaniu luźnych łusek, smok zniecierpliwił się i warknął zagniewany.

     - Odejdź, magu! Nie poddawaj próbie mej przysięgi, danej Dovahkiinowi!

     - Zostaw go głupcze! – dołączył do niego Balgruuf, również zniecierpliwiony zachowaniem Farengara.

     W tym momencie podjąłem decyzję. Nie wiem, co mną spowodowało. Gdy myślałem o tym później, nieodmiennie dochodziłem do zabawnego wniosku, że sprawił to właśnie Farengar. To przez jego irytujące zachowanie, wszyscy, włącznie ze smokiem, zwróciliśmy się przeciwko niemu. Jednogłośnie, zupełnie, jakby Odahviing był jednym z nas. I ta krótka chwila zdecydowała.

     - Tak – oświadczyłem. – Uwolnię cię, jeśli obiecasz zabrać mnie do Skuldafn.

     Odahving uśmiechnął się oczami.

     - Oni kaan korav gein miraad – rzekł przyjaznym głosem. – Mądrze jest dostrzec, że nie ma się innego wyboru. Możesz mi ufać. Zu’u ni tharodiis. Alduin dowiódł, że nie zasługuje na władzę.

     Jego głos nagle stał się ciepły i rozmarzony, jakby wreszcie dostrzegł to, czego naprawdę pragnął.

     - Będę teraz kroczył własną ścieżką – rzekł ciepło. – Uwolnij mnie, a zabiorę cię do Skuldafn.

     Spojrzałem na Balgruufa. Z niedowierzaniem kręcił głową, ale co miał robić? Nie było innego wyjścia.

     - Podnieś zapadnię – krzyknąłem do strażnika na galerii.

     Ten rozejrzał się niepewnie. Spojrzał zdumiony najpierw na mnie, potem na jarla.

     - Uwolnić? – spytał niepewnie. – Oszalałeś? Tyle roboty na nic?

     - Podnieś zapadnię – odezwał się Balgruuf. – To część planu Smoczego Dziecięcia.

     Strażnik z wyraźną niechęcią uwolnił małą zapadkę, po czym zaczął kręcić kołowrotem, podnosząc łańcuch. Zgrzytnął mechanizm, zadzwoniły łańcuchy. Na galerii po przeciwnej stronie, drugi strażnik uczynił to samo. Ciężka rama zapadni zaczęła się podnosić.

     Jeszcze nie podniosła się do końca, gdy Odahviing z ulgą wysunął głowę z pułapki. Pokręcił trochę zdrętwiałą szyją, po czym ostrożnie, tyłem zaczął wycofywać się w stronę balkonu. Celowo za nim nie poszedłem. Jeśli miał mnie oszukać, to lepiej, żeby uciekł teraz, niż później ze mną na grzbiecie.

     Odahviing nie miał jednak zamiaru uciekać. Gdy znalazł się na balkonie, odwrócił się, rozłożył skrzydła i lekko nimi uderzył, wzniecając podmuch wiatru.

     - Faas nu, zini dein ruthi ahst vaal – zawołał. – Saraan uth!

     Po czym odwrócił głowę w moją stronę.

     - Zgodnie z obietnicą, czekam na twój rozkaz – oświadczył. – Czy chcesz już zobaczyć świat z perspektywy dovów?

     Byłem gotów, ale nie mogłem odejść bez pożegnania.

     - Zaczekaj, muszę się przygotować – odparłem.

     - Kreh zinii. Wolność przestworzy woła – odparł tęsknym głosem. – Mimo to muszę zostać tutaj, nau gol, zgodnie z obietnicą…

     Nie przejąłem się jego narzekaniem, wiedząc, że nie potrwa to długo. Uściskałem zawiedzionego Farengara, wymieniłem uścisk z Irileth. Balgruuf położył mi dłoń na ramieniu w pożegnalnym geście.

     Pożegnanie z Lydią trwało trochę dłużej.

     - Musisz wrócić – szepnęła. – Musisz wrócić do mnie.

     - Wrócę – odrzekłem przez ściśnięte gardło, wiedząc, że rzucam obietnicę na wiatr.

     - Musisz, bo… Twoje życie nie należy już do ciebie, tylko do mnie…

     Odpiąłem Przedświt i wręczyłem jej. Zguba Smoków za pasem to i tak aż nadto.

     - Zaopiekuj się tym mieczem – szepnąłem. – Jest twój.

     - Jest twój – uśmiechnęła się. – Meridia powierzyła go tobie. Ale przechowam go do twojego powrotu.

     Objąłem ją i przycisnąłem do siebie. Poczułem, że wilgotnieją mi oczy. Wiedziałem już, że chętniej oddałbym życie, niż zrezygnował z niej. Lydia też miała oczy pełne łez.

     - Zaopiekuj się nią – poprosiłem Balgruufa. – Pilnuj, żeby się nie przemęczała. Jeszcze nie wydobrzała do końca.

     Zamiast odpowiedzi, Balgruuf objął ją ramieniem. Wiedziałem, że trudno o lepszego opiekuna.

     - Wszystkie kosztowności i złoto schowałem do kufra na piętrze – szepnąłem jeszcze. – Gdybym nie wrócił…

     Prychnęła tylko z dezaprobatą.

     - To mają mi ciebie zastąpić? – wzruszyła ramionami, po czym zarzuciła mi je na szyję.

     Ostatni, gorący pocałunek.

     - Wracaj szybko – szepnęła. – Zabij tego gada i wracaj szybko. Będę czekać. Z kolacją! I winem!

Jedno z nielicznych zachowanych do dziś zdjęć Lydii z Wietrznego Domku. Fotografię wykonano w Wielkiej Galerii, mniej więcej rok po opisanych wydarzeniach

     Jakoś, nadludzkim wysiłkiem, gdy cała moja jaźń żądała czegoś wręcz przeciwnego, zdołałem się od niej oderwać. W kierunku smoka odprowadziła mnie Irileth. I to ona wymieniła ze mną ostatni uścisk ręki. Rzuciła spojrzenie na wyczekującego smoka i pokręciła głową.

     - Jesteś albo najodważniejszą osobą, jaką spotkałam, albo najgłupszą…

     Smok roześmiał się.

     - Zok brit uth – odparł ciepłym głosem. – Ostrzegam, że gdy zasmakujesz lotu pośród chmur Keizaal, jeszcze bardziej pozazdrościsz dovom.

     Wdrapałem się na jego kark i niepewnie usiadłem na nim okrakiem, pomiędzy dwoma rzędami kostnych wyrostków. Chwyciłem się ich i stwierdziłem, że chyba dam radę nie spaść.

     - Amativ? – Odahviing w podnieceniu zapomniał, że nie rozumiem jego języka. – Mu bo kotin stinselok!

     Uderzył skrzydłami raz i drugi. Wskoczył na balustradę, okalającą balkon, po czym pochylił się w dół, rozłożył skrzydła i…

     Polecieliśmy!