poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Rozdział XLIX - Świątynia Skuldafn

     Zawrót głowy nie trwał długo. Za to pęd powietrza utrudniał oddech i wywoływał łzawienie oczu. A mimo to nie mogłem oderwać oczu od cudownych widoków pod nami. Chłonąłem je z zachwytem i zdumieniem. W ogóle, ale to w ogóle nie myślałem wtedy o tym, że smok może mnie zrzucić, albo oszukać. Po prostu, wrażenia były tak silne, że zupełnie o tym zapomniałem.

     Odahviing odchylił nieco łeb w bok i łypnął na mnie okiem. Roześmiał się.

     - Gotowy na emocje? – spytał. – Trzymaj się mocno!

     I przy tych słowach wzbił się jeszcze wyżej, tylko po to, aby spokojnym lotem okrążyć Białą Grań.

     W dole, pod nami ujrzałem majestatyczna bryłę Smoczej Przystani. Jakże mała wydała mi się z góry! Jakby ułożona przez dziecko z klocków! A wokół niej rozsypane były inne klocki – domki mieszkańców. Dostrzegłem charakterystyczny dach Jorvaskr, a potem wzrokiem poszukałem Wietrznego Domku. Z góry wydał mi się malutki, znacznie mniejszy niż sąsiadujące z nim budynki. Mur, okalający miasto, wydawał się stąd niski i cienki. Za to rzeczka, wypływająca ze źródeł w mieście iskrzyła się jak strużka rtęci.

     Rozejrzałem się po okolicy. Widziałem stąd Zachodnią Strażnicę, Fort Szarą Przystań i Obóz Cichych Księżyców. Widziałbym dalej, ale za nimi były już góry. Na wschodzie dostrzegłem wieże Valtheim i most, przekraczający rzekę. Gdy smok nabrał trochę wysokości, dostrzegłem też świątynię Czarnygłaz.

     Odahviing zamachał skrzydłami i wzbił się jeszcze wyżej, zmieniając kierunek lotu. Poleciał ku Wysokiemu Hrothgarowi. Ujrzałem więc wąwóz, w którym leżała Rzeczna Puszcza. Dostrzegłem kuźnię Alvora i tartak. Jakież to malutkie! Smok tymczasem nabierał wysokości. Gardło Świata przesuwało się w dół i dziwnie malało. Okrążył górę na wysokości klasztoru. W dole mignął mi wąwóz, którym niegdyś szedłem, a po drugiej stronie góry dostrzegłem małe domki Ivarstead.

     - Na tej wysokości najbardziej lubię latać – odezwał się smok. – Na wysokości najwyższych gór. Gdy wzbijemy się wyżej, nawet one wydadzą się płaskie.

     I po tych słowach zaczął pracowicie machać skrzydłami. Powietrze gwizdało mu między pazurami, a błoniaste skrzydła załopotały. Zerknąłem na północ. Wichrowy Tron tonął we mgle…

     Uparcie odwracałem wzrok na południe. Jeszcze wciąż widok zasłaniały mi góry Jerall, ale już po chwili zza nich wyłoniła się zamglona, daleka kraina. Odahviing zauważył to.

     - Stamtąd pochodzisz? – domyślił się. – Tam jest twój dom?

     - Tak – odrzekłem z trudem, bowiem pęd powietrza wpychał mi słowa z powrotem w gardło. – To Cyrodiil. Stamtąd przybyłem do Skyrim.

     - Chcesz je zobaczyć z góry?

     Bardzo chciałem. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić.

     - Musimy lecieć do Skuldafn – przypomniałem mu.

     - Może masz rację – odparł. – Jeszcze będzie, miejmy nadzieję, okazja.

     Rozprostował skrzydła i skierował się na wschód. Leciał spokojnie, ślizgiem, nie poruszając skrzydłami. Wydawało mi się, że stoimy w miejscu,  bo ziemia prawie nie przesuwała się pod nami. Oczywiście, to tylko złudzenie. Gdybyśmy byli niżej, widziałbym, że przesuwa się w szalonym tempie. Po prostu na tej wysokości nie można było tego zauważyć. Ba, wielu rzeczy nie można było dostrzec. Dróg w ogóle nie było widać. Ich położenia raczej domyślałem się po przecinkach między koronami drzew. Poszarzałe od słońca i wiatru gonty na dachach domów sprawiały, że w ogóle nie było ich widać – tak stapiały się z otoczeniem. O tym, żeby dostrzec człowieka lub zwierzę, w ogóle nie było mowy. I ten ogrom horyzontu!* Człowiek nie jest w stanie ogarnąć go wzrokiem!

     - Dam ci dobrą radę – odezwał się nagle Odahviing, wyrywając mnie z nastroju. – Tego miejsca strzegą nieumarli i dovowie… Nieumarłych zabijaj bez litości, bo i od nich jej nie uświadczysz. Ale jeśli smok sam cię nie zaatakuje, ty go nie ruszaj.

     - Nie rozumiem – odparłem. – Dlaczego?

     - Nie trać siły na walkę, która nie jest konieczna, Dovahkiinie – odparł. – Jak wspomniałem, wielu z nas ma powody, by chcieć pozbyć się Alduina. Nie pomogą ci. Jeszcze nie... Ale i nie będą przeszkadzać.

     Jego słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie. Ale jeszcze większe zrobiła budowla, do której się zbliżaliśmy. Choć wydawało mi się, że my stoimy w miejscu, a to ona się do nas przybliża. Smok bowiem leciał wciąż ślizgiem, z nieruchomymi skrzydłami, prosto w kierunku niedostępnej kotliny. Nie przesadził ani trochę. Innej drogi, poza powietrzną, nie było. Kotlina była płytka i z tej odległości wydawała się niewielka, wyglądała jak zagłębienie na szczycie stromej góry. Ale góra ta miała ściany niemal pionowe, bardzo wysokie, w dodatku chyba oblodzone. Bez niego nigdy nie dostałbym się do świątyni.

     A ta rosła w oczach. Zbudowano ją w starożytnym, norskim stylu. Składała się z kilku masywnych budynków, połączonych ze sobą wysokimi murami. Ozdobne filary, czy raczej łuki, podobne do tych w Czarnygłazie, wystawały w górę, podobnie jak wysokie, czarne filary, zakończone czymś w rodzaju dziobu. Na samym szczycie znajdowały się dwie wieże. Lecieliśmy prosto na nie, dopóki smok nie przekrzywił lekko skrzydeł i nie zwolnił. Szum powietrza przycichł nieco. Zrozumiałem, że zależy mu, aby nikt go nie usłyszał i nie zauważył przedwcześnie. Właśnie mijaliśmy ostatnią ścianę gór kotliny, gdy Odahviing delikatnie skręcił i zupełnie zmienił ułożenie skrzydeł. Zaczęliśmy łagodnie opadać w miejsce oddalone od głównego budynku, zasłonięte wysokimi murami. Odgadłem, że chce mnie wysadzić w miejscu, w którym nikt mnie nie dostrzeże.

     Tak też było w istocie. Smok wylądował bardzo delikatnie, prawie nie poczułem wstrząsu, po czym położył głowę na trawie, umożliwiając mi zejście ze swojej szyi.

     - Dalej cię już nie zabiorę – rzekł półgłosem. – Krif voth ahkrin. Będę wyczekiwał twego powrotu. Albo… zająknął się i dodał jeszcze ciszej – powrotu Alduina…

     Rzucił mi ciepłe spojrzenie i nie czekając na odpowiedź, wzbił się w powietrze. Pomachałem mu ręką, dziękując za przysługę. Byłem mu naprawdę wdzięczny. Nie tylko mnie nie zabił, choć miał setki ku temu okazji. Dotrzymał słowa i, co ważniejsze, uprzednio również nie kłamał. Chyba naprawdę był moim sojusznikiem. Kto wie, może zostaniemy przyjaciółmi? Mieć smoka przyjaciela – czyż jeszcze pół roku temu, w Cyrodiil, mogłem marzyć o czymś tak absurdalnym, a jednak rzeczywistym?

Skuldafn - widok z miejsca, w którym pamiętnego dnia wylądowali Odahviing i Wulfhere

     Ale euforia minęła szybko. Czegoś tak spektakularnego jak lądowanie smoka nie da się ukryć. Już wkrótce przybyli strażnicy, chcąc sprawdzić, dlaczego Odahviing lądował właśnie tu.

     Najpierw było to kilku nieumarłych. Draugrów, po prostu. Fakt, byli to ci silniejsi – suweren i dwa upiory. Dla dobrego łuku i równie, nie chwaląc się, dobrego łucznika, nie stanowili problemu. Nie zdążyli mnie na dobre zaatakować, a już leżeli. Ale następnym strażnikiem był smok, który nadleciał od strony świątyni. Nie od razu mnie dojrzał, bowiem ukryłem się za kamiennym filarem i wypuściłem mu strzałę z ukrycia. Mocno musiała nim zatrząść, aczkolwiek jedna, nawet najlepiej wycelowana strzała, nie zabije smoka. Ten, zorientowawszy się, skąd padł strzał, posłał w tym kierunku strumień mroźnej mgły. Ale mnie tam już nie było, bowiem niepostrzeżenie przebiegłem pod drugi filar. Fakt, że był smokiem mrozu, bardzo mi pomógł, bowiem mój szklany łuk zaklęty był ogniem. Gdybym miał swój stary, elfi łuk mrozu, zaklęcie nie wywołałoby żadnych dodatkowych obrażeń. Wystarczyło na niego kilka strzał, a kolejna smocza dusza została przeze mnie wchłonięta i kolejny smoczy szkielet spoczął na ziemi.

     Niestety, smoki mają naprawdę dobry wzrok. To wydarzenie szybko sprowadziło następnego. Nie zdążyłem nawet wyrwać z truchła strzał. I tym razem był to smok ognia! Napracowałem się z nim ciężko, głównie nogami, krążąc dokoła filaru, który stanowił niewielką osłonę. Nie chciałem używać Krzyku, aby nie zwabić kolejnych, więc szyłem w jego kierunku z łuku, jednocześnie unikając strumienia ognia, jak tylko się dało. A nie zawsze się dało. Gdy smok padł wreszcie u moich stóp, musiałem uleczyć magią poparzone nogi. Zerknąłem na osmalone blachy. Chyba się nie rozhartowały? Elfie skorupy na szczęście wymagają wysokich temperatur do obróbki, więc raczej nie straciły nic ze swej twardości. Uleczywszy się ostatecznie, częściowo magią, częściowo miksturą, ostrożnie ruszyłem w kierunku pobliskich budynków.

     Słońce, do tej pory jasno rozświetlające kotlinę, zaszło chmurami. Sam nie wiedziałem, czy to dla mnie dobrze, czy źle. Dobrze, bo w cieniu trudniej było mnie wykryć. Źle, bo trudniej też było zauważyć szwendające się po wszystkich zakamarkach draugry. Musiałem bardzo na nie uważać. Zaklęcie Wykrycie Życia  na nie nie działało. Cóż, draugry nie były żywe, więc dziwić się nie było czemu. Na szczęście draugr to głupie stworzenie. Zauważywszy mnie, nie alarmował pozostałych, tylko atakował, jak jakiś automat. Wystarczyło utrzymywać je na odległość i razić strzałami. Po kilku trafieniach nawet najsilniejsze padały.

     Dotarłem do jakiegoś wysokiego budynku bez okien. Zresztą, wszystkie tutaj były ich pozbawione. Ostrożnie otworzyłem drzwi. Ujrzałem drewniane, kręcone schody, prowadzące na górną kondygnację, umieszczoną jakieś cztery wysokości człowieka nade mną. W przyległej komnacie stał draugr. Posłałem mu dwie strzały, które zrobiły z nim porządek i rozejrzałem się po otoczeniu. Pusto. Na schodach spotkałem następnego nieumarłego, na piętrze jeszcze jednego. Położyłem oba, tym razem mieczem, który w ciasnym pomieszczeniu był znacznie poręczniejszy. Żałowałem trochę, że pozostawiłem Przedświt Lydii – w walce z nieumarłymi był nieoceniony. Ale Zguba Smoków też dawała sobie z nimi radę – i to całkiem nieźle. Z obu pojedynków wyszedłem bez szwanku.

Skuldafn - Południowa Wieża

     Na piętrze znalazłem drewnianą skrzynię, a w niej kilka sztuk złota i żelazną zbroję, dość sfatygowaną. Wziąłem złoto i zatrzasnąłem skrzynię, po czym otworzyłem drzwi. Prowadziły na coś w rodzaju balkonu, czy może raczej szerokiego gzymsu na zewnątrz. Miałem stamtąd widok na świątynię. Majaczącą w oddali i na wysokie mury, który również prowadziły w tamtym kierunku. W kilku miejscach zauważyłem ruch. Wytężyłem oczy.

     Na murach, niby strażnicy, swoim kaczym, kołyszącym się krokiem przechadzały się draugry. Nie było ich wielu, zaledwie sześciu, może ośmiu. Ale każdy z nich był przedstawicielem najsilniejszej grupy – Draugr Pan Śmierci. Każdy z nich pracowicie, nie znając zmęczenia, patrolował wyznaczony mu obszar. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Bez końca.

     Wziąłem na cel najbliższego. Chybiłem. Ale draugr przystanął i rozejrzał się wokół. Nie dostrzegł mnie, nawet nie patrzył w moją stronę. Ta chwila bezruchu pozwoliła mi posłać mu drugą strzałę, tym razem celną, co poznałem po ciemnopurpurowym płomieniu, jakim na chwilę się zajął, gdy elfia strzała przeniosła na niego część magicznego ładunku ognia. Kolejna rozłożyła go na kamieniach.

     Rozejrzałem się uważnie. Pozostałe draugry były zbyt daleko, by cokolwiek zauważyć. Nadal pracowicie patrolowały mury, nie przerywając, ani nie zmieniając kierunku ani na chwilę.

     Wróciłem do wieży i zszedłem na dół. Zacząłem ostrożnie iść w stronę murów. Było to niezbyt skomplikowany labirynt, ale chcąc zabezpieczyć sobie tyły, musiałem spenetrować go dokładnie. Zanim wszedłem na wysokie schody, posłałem do Sovngardu jeszcze trzy dusze pradawnych, norskich wojowników.

     A potem zaczęła się ostrożna wędrówka po murach. Mogłem niepostrzeżenie wejść do świątyni, ale wolałem najpierw zabić wszystkie, które mogły mi się znaleźć za plecami. Kto wie, czy nie rozlegnie się tu jakiś zew, który zgromadzi je w jednym miejscu? Im ich mniej, tym dla mnie bezpieczniej. Zacząłem ostrożnie iść po murach w kierunku, w którym zauważyłem nieumarłego. Cicha likwidacja z daleka. Potem następny i następny.

     W międzyczasie spenetrowałem drugi budynek, identyczny jak ten pierwszy. I też było tam trzech nieumarłych. Było…

     Zwróciłem uwagę na ich broń. Kilku z nich miało dziwne miecze, wykute z ebonu. Ja sam nie umiałem wykuwać broni z tego metalu. Byłyby więc to cenne łupy, ale… Zbyt ciężkie, by się nimi niepotrzebnie obciążać. Pozostawiłem je przy strażnikach. Zresztą, czyż wypada, aby norski wojownik w ostatnią drogę szedł bez miecza w dłoni? Kto wie, kim był za życia, zanim umarł i zanim plugawa siła ciemności tchnęła w niego pozory życia i zło.
Skuldafn - widok z murów na świątynię

     Zanim wszedłem do świątyni, zjadłem coś i trochę odpocząłem. Łyknąłem też trochę miodu. Niewiele – tylko tyle, żeby poczuć się trochę silniejszym. Pchnąłem ciężkie, żelazne drzwi.

     Świątynia była rozległa. Niewiele różniła się od spenetrowanych dotąd przeze mnie starożytnych, norskich podziemi. Przeszedłem wiele sal, komnat, schodów i korytarzy. Trzykrotnie musiałem ustawić ruchome filary starożytnych szyfrowych zamków, aby otworzyć sobie przejście. Wielu nieumarłych odesłałem do Sovngardu, najczęściej zanim mnie spostrzegli. Znalazłem też trochę drobnych, złotych monet, nieco kosztowności, ale przede wszystkim broni. Tej ostatniej nie brałem jednak, nie chcąc się zbytnio obciążać. Na razie mnie nie dostrzeżono. Skradałem się naprawdę cicho, nieumarłych likwidując z daleka. Żaden z nich nie zdołał mi zagrozić.

Charakterystyczny dla pradawnych, norskich budowli są zamki szyfrowe, składające się z kolumn o trójkątnej podstawie. Zwykle szyfr składa się ze znaków wieloryba, węża, i orła

     Wędrówka w pewnym momencie doprowadziła mnie do długiej, prostej sali, na której końcu znajdowały się pradawne, norskie drzwi, otwierane szponem. Ubiłem z daleka silnego draugra, który stał na końcu i zbliżyłem się do przejścia, zamkniętego koncentrycznie usytuowanymi kręgami, ze znakami zwierząt. Wielokrotnie już takie otwierałem i wiedziałem doskonale, że potrzebny jest do nich klucz w kształcie szponu. A tego nie miałem. Już ogarnęło mnie zwątpienie, gdy mój wzrok padł na draugra. Przezwyciężając wstręt, przeszukałem go. I u niego właśnie, w sakwie, przytroczonej do zbroi, znalazłem szpon. Diamentowy! To znaczy… wysadzany diamentami. Odwróciłem go wnętrzem do góry. Widniały na nim znaki wilka, motyla i smoka. Przestawiłem kręgi w drzwiach, aby odsłonić takie same znaki i włożyłem pazury szponu do trzech dziurek. Przekręciłem w prawo, przekręciłem w lewo, szczęknął starożytny mechanizm i… Drzwi zapadły się w kamienną posadzkę. Przejście było wolne.
Tzw. Smocze Wrota to także charakterystyczny element norskich budowli. Te znajdują się w świątyni Skuldafn

     Znalazłem się w obszernej komnacie. Pustej, jeśli nie liczyć czegoś, co najpierw usłyszałem w swojej głowie, a dopiero później zauważyłem. Smocza Ściana! Pulsujące na niej słowo wołało mnie, przyzywało niecierpliwie, wywołując mi pod czaszką chór wojowników. Podszedłem do niej i przeczytałem Słowo.

     - Strun – szepnąłem. – Burza…

     Od kiedy z mojej ręki padło już kilkanaście smoków i kilka wchłoniętych smoczych dusz wciąż pozostawało niewykorzystanych, rytuał poznania Słowa i jego zrozumienia zlewał się w jedno. Jednak przeżywałem to coraz łagodniej. Już nie traciłem równowagi – kończyło się na krótkim pociemnieniu w oczach i śpiewnym akordzie, wydobywającym się z niewiadomych ust. W lepszym nastroju pchnąłem kolejne drzwi i znalazłem się na dachu świątyni.

     Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był draugr. W zasadzie, to obaj się zauważyliśmy jednocześnie, ale tylko ja pozostałem na nogach. On legł u mych stóp. A zaraz dołączył do niego towarzysz, który nadbiegł, zwabiony hałasem walki. Rozejrzałem się. Byłem u podnóża jednej z dwu wież, które ujrzałem z daleka, jeszcze z grzbietu Odahviinga. Zerknąłem w górę i zamarłem. Na jej szczycie siedział smok. I to smok z gatunku pradawnych, nieporównanie silniejszych od tych, które pokonałem do tej pory. Drzemał chyba, bo oczy miał zamknięte. Ostrożnie zdjąłem łuk. Niestety, siedział dokładnie nade mną, więc w zbroi nie mogłem napiąć łuku. Zresztą, pionowy strzał był bardzo niepewny. Ostrożnie udałem się na bok, gdzie spodziewałem się wejścia na najwyższą część świątyni, dostrzeżoną z góry. Tam prawdopodobnie znajdował się portal, do którego zmierzałem.

     Posuwałem się wolno, co chwilę zerkając na smoka. Nagle… Czy mi się zdawało? Wydawało mi się, że łypnął na mnie okiem. Zerknął i natychmiast je zamknął, udając że mnie nie widzi. Ledwo śmiałem oddychać. Po chwili jednak zrobiłem następny krok i jeszcze jeden. Nie ma wątpliwości, udawał! Co chwilę uchylał powieki, zerkał na mnie i natychmiast ją zatrzaskiwał. Ale dlaczego nie zaatakował?

     Wspomniałem słowa Odahviinga. Czyżby ten smok nie miał zamiaru atakować? Czyżby zamierzał pozwolić mi przejść do portalu? Czyżby to był jeden z tych, które chciały pozbyć się Alduina? Nigdy się tego nie dowiedziałem, ale faktem było, że mnie nie zaatakował, tylko cały czas tkwił na szczycie wieży, udając drzemkę, zerkając jedynie od czasu do czasu, czy przypadkiem nie biorę go na cel.

     Poszedłem wzdłuż ściany. Gdy się skończyła, zauważyłem za jej krawędzią niewielki placyk a stamtąd prowadziły schody w górę. Po placyku przechadzały się draugry, które udało mi się unieszkodliwić z daleka, doskonałymi, dwemerskimi strzałami. Na bliskie odległości wolałem te, bowiem miały największą moc obalającą.

     Jeszcze zanim wspiąłem się na schody, zerknąłem na wieżę po drugiej stronie. I na niej tkwił smok! I, podobnie jak ten po lewej stronie, nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Łypał tylko okiem od czasu do czasu. Otucha wstąpiła mi do serca. Czyli nie powinno być tak źle, jak się spodziewałem.

     Powoli wszedłem na schody. Jeszcze nie dotarłem na górę, gdy ostrożnie wychyliłem głowę. Był tam mały plac, z czymś, co magowie nazywają pieczęcią, a w niej z kolei tkwił jakiś kostur. Draugrów nie było, ale był ktoś inny. Jakaś świecąca postać, dryfująca nad ziemią, zupełnie jak cień w świątyni Meridii. Miała na sobie dziwny ubiór, składający się z maski i czegoś w rodzaju smoczej skóry, narzuconej na ramiona, tyle tylko, że znacznie mniejszej, wielkości człowieka. Domyśliłem się, z kim mam do czynienia. Swego czasu wspominał o nich Esbern, mówił mi też o nich Farengar, raz nawet wspomniał o nich Urag.

     Smoczy kapłan!

     To szczególny rodzaj nieumarłego, obdarzony potężną mocą. Można go „zabić” tak jak draugra, choć jest to trudniejsze, bo zwykle dysponuje bardzo silną magią i potrafi się bronić. Ten tutaj odprawiał właśnie jakiś magiczny rytuał, zupełnie dla mnie niezrozumiały, a zapewne mający związek ze tajemniczym, magicznym kosturem, wetkniętym w środek pieczęci i czymś, co wyglądało jak hucząca góra światła i znajdowało się za nim na posadzce. Domyśliłem się, że to portal, którego szukam. Wyjąłem z kołczana strzałę ze szklanym grotem. Matowy połysk upewnił mnie, że jest zatruta. Dziwne mi się to wydawało, ale tak właśnie było – nieumarli byli nieraz tak samo wrażliwi na truciznę, jak żywi. Naciągnąłem łuk i skierowałem grot ku kapłanowi…

     Litość? Prędzej zlitowałbym się nad smokiem! Słyszałem o smoczych kapłanach dość, by zupełnie zapomnieć o litości. Byli nie tylko bezgranicznie oddani swoim smoczym panom, ale wręcz prześcigali się w okrucieństwach, by im się przypodobać. Tacy byli za życia, tacy pozostali po śmierci. Z satysfakcją usłyszałem plaśnięcie grota o ciało kapłana.

     Drgnął. Prawie się przewrócił! Ale zanim skierował głowę w moją stronę, ja schowałem się już na stopniach i wyciągałem następną strzałę. Z napiętym łukiem wychyliłem się ze schodów.

     Kapłan tymczasem podpłynął do pieczęci i wyrwał z niej kostur. Teraz zapewne porazi mnie błyskawicą, albo wyssie ze mnie siły! Nie zwlekając, posłałem mu drugą strzałę, prosto w szyję. Zachwiał się, ale z nieumarłymi nie jest tak jak z żywą istotą. Miejsce trafienia ma niewielki wpływ na jego zdrowie. Nieumarły tak samo reaguje na strzałę w kolanie, sercu, czy czole. Przecież on i tak już nie żyje, nie ma sprawnych wnętrzności, czasem w ogóle ich nie ma. Strzał, który żywemu człowiekowi rozharatałby gardło i natychmiast położył trupem, dla nieumarłego kapłana był jedynie częściowym osłabieniem magii, trzymającej go przy życiu.
Skuldafn - miejsce, w którym rozegrał się pojedynek Wulfhere'a i smoczego kapłana. Podest ponad schodami to pieczęć. Za nimi widoczne spiralne linie portalu do Sovngardu - teraz zamkniętego

     Po strzale więc natychmiast zanurkowałem kilka stopni niżej i cichcem przebiegłem na lewą stronę. Stamtąd posłałem mu trzecią strzałę, prosto w klatkę piersiową. Ta strzała zatruta była trucizną magii. I ta właśnie przeważyła o wyniku tego pojedynku. Kapłan jeszcze nie zginął, ale już zbladł i zakręcił się wokół własnej osi, jak atronach ognia, przed wypuszczeniem ognistego pocisku. Czwarta strzała dokończyła dzieła. Kapłan uniósł się na stopę nad ziemią, jak trafiony w płuca ptak, po czym… rozsypał się w proch.

     Kostur z klekotem spadł na kamienną posadzkę, maska spadła prosto w kupkę popiołu, jaka po kapłanie pozostała, wzbijając niewielki obłok kurzu. A ja z obawą spojrzałem w górę.

     Z niepotrzebną obawą, dodajmy. Oba smoki pracowicie udawały, że śpią. Odahviing miał rację.

     Podniosłem maskę kapłana i starłem z niej popiół. Nie wiedziałem, z czego ją wykonano. Początkowo myślałem, że to drewno, ale gdy wziąłem ją do ręki, stwierdziłem omyłkę. Była za ciężka na drewno. Ale nie był to również kamień ani metal. Uznałem jednak, że nie czas teraz nad tym rozmyślać. Schyliłem się po kostur.

     Był naładowany nieznaną mi magią. W pierwszej chwili chciałem wypróbować, jaką, ale poniechałem tego zamiaru, zerknąwszy na smoki. A nuż wystrzeli jakąś lodową burzą i smoki wezmą to za atak? Dwom pradawnym smokom nie dam rady, nie ma mowy! Ukryć się nie było gdzie. Zresztą, po co miałbym je zabijać, skoro nawet nie próbowały mi przeszkodzić?

     Tymczasem portal zniknął. W zasadzie nie tyle zniknął, co skamieniał. Można było swobodnie po nim przejść. Domyśliłem się, co trzeba zrobić, aby na powrót go otworzyć. Kostur! Gdy portal był uprzednio otwarty, laska kapłana tkwiła w pieczęci. Zapewne zamknął się, gdy ją wyrwał, aczkolwiek byłem wtedy schowany i nie zauważyłem tego faktu. Cóż, nic łatwiejszego, niż sprawdzić. Podszedłem do kamiennej pieczęci. Miała na środku otwór idealnie pasujący do kostura. Gdy tylko go wsunąłem, kamienie portalu jakby ożyły, zawirowały i zniknęły, odsłaniając tęczowy, huczący wir. Pod nim był Sovngard.

Otwarty portal do Sovngardu - wizja artystyczna, sporządzona według opisu Wulfhere'a, Nie istnieje żadna fotografia tego miejsca

     Bałem się. Bałem się jak nie wiem co. Nie miałem pojęcia, co się stanie, gdy wkroczę do krainy umarłych. Czy będę mógł z niej wyjść? Czy na zawsze pozostanę między cieniami? Czy jeśli przekroczę tę granicę, umrę?

     Z drugiej strony, jakiż miałem wybór? Pozostając tutaj, dawałem sam sobie i całemu światu tylko niedługi czas, zanim wszystko zniknie, pożarte przez Alduina. Jeśli już umierać, to niech przynajmniej inni przeżyją. Pmyslałem o rodzicach, bracie, siostrze… Pomyślałem o Eanorze. A potem o wszystkich ludziach i elfach w Skyrim, z którymi już zdążyłem się zaprzyjaźnić. Na koniec przed oczami stanęła mi poważna twarzyczka ukochanej Lydii.

     Zamknąłem oczy i podniosłem jedną nogę.

     - Za Białą Grań – szepnąłem cicho, aby nie zwrócić na siebie uwagi smoków. – Za Lydię! Za moich rodziców! Za całe Tamriel!

     Skoczyłem.

_____________
*Far horizons - to mój ulubiony utwór ze ścieżki dźwiękowej do Skyrim. Proponuję po lekturze jeszcze raz kliknąć w załączony link i wysłuchać go spokojnie, z zamkniętymi oczami 

2 komentarze:

  1. Dzięki, że podrzuciłeś link do muzyki. Słuchanie jej do czytania to dodatkowe wrażenia. Jestem zachwycona!
    A dzisiejszy odcinek - cóż, wiedziałam, że przerwiesz w tym miejscu. ;)
    Podoba mi się wizja smoków udających drzemkę i łypiących na przechodzącego Wulfhere. :D
    Ale najbardziej podoba mi się lot na smoczym grzbiecie! Nie wiesz, czy można jakoś namówić smoka, żeby mnie zabrał na przejażdżkę? ;) No i gdzie jest najbliższy chętny? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przypadkiem wiem - najpierw trzeba się dowiedzieć, który z Twoich przyjaciół jest zapalonym lotnikiem i członkiem aeroklubu. A potem trzeba go pięknie poprosić, zmysłowo trzepiąc rzęsami. Zawsze działa. Przynajmniej na mnie by podziałało.

      Usuń