niedziela, 21 października 2018

Rozdział XX – Pod poziomem morza

     Byliśmy już nieco utrudzeni, gdy stanęliśmy w znanym już sobie miejscu, na tarasie Wielkiej Komnaty. Neloth włożył jedną z kostek do cokołu i znów usłyszeliśmy pulsujące dudnienie pomp. Wskazał dłonią na drugi słupek.

     - Musisz obniżyć poziom wody, nim pójdziemy dalej.

     Wyjąłem z torby kostkę i umieściłem ją w uchwycie cokołu. Dudnienie przybrało na sile. Zapewne włączyła się jakaś dodatkowa pompa, bo poziom wody zaczął wyraźnie opadać. Komnata była jednak tak wielka i wody w niej było tak dużo, że nawet najwydajniejsza pompa potrzebowała czasu na jej odessanie.

     - Ostatnia kostka jest gdzieś za północnymi drzwiami – Neloth wskazał głową w prawą stronę, gdzie wciąż jednak falowała woda. – Nie dostaniemy się tam, póki nie obniżymy poziomu wody.

     - Może zrobimy postój? – spytała Lydia, zerkając na dół. – Chyba mamy trochę czasu, zanim wynurzy się przejście.

     Zgodziliśmy się, że to dobry pomysł. Na odpoczynek wybraliśmy ciepłe miejsce, znajdujące się nieco wyżej, w zagraconej komnacie. Neloth na chwilę włączył palniki w przejściu, ogrzewając pomieszczenie jeszcze bardziej i wysuszając powietrze na tyle, że możliwe było częściowe chociaż wysuszenie naszych ubrań. Zdjęliśmy zbroje i wyżęliśmy dokładnie nasze ciuchy. Wciąż było mi chłodno, ale miałem w sakwie miksturę, broniącą przed mrozem. Ona też trochę rozgrzewała, podobnie jak napój Nelotha, który znów puścił manierkę w obieg. W naszych zapasach znalazła się jeszcze spora bulwa popielna, którą jednak z braku drewna musieliśmy zjeść na surowo. Też nieźle smakowała, trochę przypominając kalarepę. Podzieliliśmy ją na trzy części. Po schrupaniu kolacji każde z nas spróbowało znaleźć sobie jakieś w miarę wygodne miejsce do spania. Mur w jednym miejscu był tak pokruszony, że po wyrzuceniu kilku ostrych kawałków, udało mi się wygrzebać dołek, w którym drobne kamyczki uwierały niezbyt mocno. Spróbowaliśmy zasnąć.

     Chłód posadzki sprawił, że budziłem się co chwilę. Lydia, odporna na zimno, spała jak kamień, a Neloth chyba użył jakiejś ogrzewającej magii, bowiem nawet przez sen biła od niego jakaś poświata. Mimo wszystko, po pewnym czasie, gdy w suchym powietrzu moje ciuchy jako tako wyschły, zasnąłem i ja.

     Nie wiem, jak długo spałem, ale zbudził mnie cichy szmer rozmowy. Lydia i Neloth już nie spali, gawędząc szeptem, aby mnie nie zbudzić. Nie chciało mi się jeszcze wstawać, więc pomimo niewygody, leżałem wciąż w swoim dołku, z zamkniętymi oczami, przysłuchując się cichej rozmowie.

     - Nie dziwię się, że jest na świecie miejsce, gdzie to Dunmerowie są rasą pogardzaną – mówił Neloth półgłosem. – Zasłużyliśmy sobie na to swoją arogancją i nieufnością. Dziwi mnie tylko, że to miejsce leży w Skyrim. Akurat Nordowie nie mają powodu, by gardzić Dunmerami. W Morrowind cieszyli się swobodą, i, w porównaniu do innych ras, sporym szacunkiem, który zdobyli sobie honorowym zachowaniem. Pewnie, nie byli dla nas równorzędnymi partnerami, ale zrozum, Dunmerowie generalnie nie ufali obcym. To była powszechna i nieufność i niechęć do innych ras. Morrowind było bardzo specyficzną krainą, związaną ściśle z Czerwona Górą. Dunmerowie żyją długo i przez całe swoje życie nasiąkają pewną, jak to nazwać, wulkaniczno-popielną filozofią, której obcy nie są w stanie zrozumieć. A bez zrozumienia nie ma porozumienia. Nie sądź, że wszyscy Dunmerowie byli zawsze tak otwarci i przyjacielscy, jak mieszkańcy Kruczej Skały.

     - Nie nazwałabym ich otwartymi – mruknęła Lydia. – Trzeba było ich lepiej poznać, by nam jako tako zaufali. Fakt, teraz traktują nas z honorami, ale musieliśmy na to ciężko zapracować.

     - W Morrowind byłoby o wiele gorzej – odparł mag. – Wyobraź sobie że na powitanie jesteś potraktowana jak intruz. Jeśli ktoś już zechce z tobą rozmawiać, to raczej w nieprzyjemnym dla ciebie tonie. I każdy zwraca się do ciepie per „Obcy”, nawet nie pytając cię o imię. To da ci jako takie wyobrażenie o dawnych mieszkańcach Morrowind. Rzadko który opuszczał ojczyznę. Nie znali obcych, nie znali innych krajów, nie znali obcych zwyczajów, ani intencji przybyszów. A niestety, wielu z przybyszów miało niezbyt szlachetne zamiary. Dlatego każdego traktowali może nie z wrogością, ale na pewno z nieufnością i to nieufnością, graniczącą z pogardą. Ci tutaj, mieszkańcy Solstheim, trochę już poznali inne rasy, są bardziej otwarci i rozumieją, że obcy nie zawsze musi oznaczać zły. Na tej wyspie zawsze było wielu obcych, tu znajdował się też spory, cesarski port przy Forcie Nocnego Mrozu, więc tutejsi Dunmerowie mieli lepszy kontakt ze światem.

     - Z Cesarskimi jakoś się dogadywaliście – powiedziała Lydia tonem przekory.

     - Nie mieliśmy wyboru – odparł Neloth. – Cesarstwo było za silne, żeby mu się przeciwstawić. Niektórzy z nas traktowali ich trochę jako okupantów, inni jak egzotyczną mniejszość, z którą mimo wszystko da się handlować. Zawsze jednak z pewną rezerwą. Generalnie u Cesarskich drażniła nas ich niecierpliwość. Odbieraliśmy ją jako nachalność. Wszyscy wydali nam się natrętni, nieuprzejmi i nie szanujący swych rozmówców. To była niesłuszna opinia, bowiem oni sami szanowali nasze zwyczaje, przynajmniej większość z nich i byli w końcu naszymi sojusznikami. To wynikało z ich trybu życia, w ciągłym biegu, w szybkim tempie. Zapewne my wydawaliśmy się im straszliwie tępi i powolni, w dodatku nie szanujący cudzego czasu. Zgaduję, że powodem jest fakt, iż ludzie żyją o wiele krócej niż my.

     - A Nordowie?

     - Nordowie są inni. Bardziej skierowani do wewnątrz. A to sprawia, że zawsze wykazywali się znacznie większą cierpliwością. Nordowie potrafią czekać, Cesarscy nie. Dlatego chyba darzyliśmy ich większą sympatią. Poza tym, Nordowie, poza Skaalami na Solstheim, nie tworzyli większych enklaw. Żyli razem z nami, wtapiali się w naszą ludność. Byli inni, ale nie wydawali się obcy, żyli obok nas. Cesarscy mieszkali głównie w swoich fortach i zwykle nosili cesarskie zbroje. To też wiele tłumaczy. Byli zorganizowani na swój sposób i nie czuli potrzeby integracji z nami. Podzieliła nas też sprawa niewolnictwa. W Morrowind było ono czymś oczywistym. Cesarscy zachowywali się jednak nieszczerze. Niby to przyzwalali na nie, ale po cichu wspierali abolicjonistów i pomagali zbiegom. To nie przysparzało im sympatii. Nawet nie tyle pomoc zbiegom, co właśnie ta nieszczerość. Dunmerowie uważali, że nie można im ufać.

     - Niewolnictwo jest podłe – odparła Lydia. – Jak można porywać rozumne istoty z ich domów, rozdzielać je z bliskimi i zmuszać do pracy? To nieludzkie.

     - Zgadzam się, to nieludzkie – odrzekł Neloth. – Teraz mogę to przyznać bez trudu i wydaje mi się to oczywiste. Ale nie zawsze tak było. Musiałem uczyć się tego dość długo. Zważ, że za moich czasów w Morrowind prawie nie było już niewolników z łapanek. Owszem, zdarzali się, ale mało kto chciał takiego kupować, bo trudno było ich nagiąć. Kto urodził się wolny, nie tak łatwo pogodzi się z utratą wolności, a komu potrzebny buntowniczy niewolnik? Więcej z nim kłopotu niż z niego pożytku. W Morrowind pracowali niewolnicy z dziada pradziada. Urodzeni w niewoli, nie znający innego życia. W dodatku, nikt nie dbał o ich edukację, bo i po co? Tyle tylko, żeby rozumieli polecenia. Przez to wielu z nas nawet nie zdawało sobie sprawy, że to w ogóle mogą być istoty rozumne. Niektórzy ledwo umieli mówić. Hodowano ich podobnie jak w Skyrim hoduje się konie czy krowy. To byli głównie Argonianie i Khajitowie. Zewnętrznie różnią się od nas o wiele bardziej iż ludzie, więc łatwo było nam zaakceptować fakt, że to dość inteligentne wprawdzie i szybko się uczące, ale jednak zwierzęta. Przyznam ci się, że dopiero w czasie jednej z moich podróży do Cyrodiil dotarło do mnie, że Khajit jest istotą rozumną. Nigdy przedtem nie spotkałem wykształconego, wolnego Khajita. Nie mówiąc już o Argonianach. Pamiętam rozmowę z nim. W pierwszej chwili myślałem, że to jakaś kuglarska sztuczka, że to człowiek przebrany za Khajita. Ale przyznaję, niewolnictwo nie oszczędziło żadnej rasy. Zdarzali się różni niewolnicy, włącznie z Dunmerami.

     - I nie odczuwałeś żadnej litości dla niewolników? – spytała Lydia. – To chyba odruch…

     Neloth nie od razu odpowiedział.

     - Jeśli nasiąkniesz czymś jako dziecko - zaczął, - wydaje ci się to normalne. Mnie też wydaje się normalne, że są panowie i słudzy, uciskani i uciskający. Taki jest porządek świata. Tylko kryterium podziału jest rożne. Zwykle jest to stan majątku, ale może być i rasa, i pochodzenie, i umiejętności… Jak dobrze popatrzeć, nigdzie nie jest sprawiedliwie. Ja po prostu miałem szczęście, że urodziłem się w klasie panów. Gdy popatrzę na swoje życie bardziej krytycznie, muszę przyznać, że moja wrażliwość na cudze cierpienie została przez to mocno stępiona. A uwierz mi, tak żyje się dużo łatwiej, co nie znaczy lepiej. Od dziecka oczami widza obserwowałem cierpienia innych i jakoś tak poustawiało mi się w głowie, że tak musi być i że mnie to nie dotyczy. A każdy, zapewniam cię, że każdy ma tyle sił, aby znieść cudze cierpienie. Mnie zresztą wychowywano tak, abym nie okazywał współczucia, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce to wykorzystać. Wbijano mi do głowy, że jeśli raz okażę komuś słabość, ten ktoś zacznie wobec mnie stosować szantaż emocjonalny i wkrótce to ja stanę się jego niewolnikiem, nie on moim. Do dziś nie pozbyłem się tych nawyków. Ale jest w nich trochę prawdy. Nawet sporo. Gdy próbowałem traktować jednego ze swoich sług nieco bardziej przyjaźnie, zaczął zaniedbywać swoje obowiązki, a moją własność zaczął traktować jak swoją. Zapewne nie mam odpowiedniego podejścia do służby, ale nic na to nie poradzę. Za stary jestem, żeby od nowa uczyć się życia. Nie być okrutnym, to chyba wszystko, na co mnie stać. A czy tego żałuję? Czasem tak, czasem nie…

     Chwila ciszy.

     - Mimo wszystko cieszę się, że w Skyrim nie ma niewolnictwa – szepnęła Lydia. – Do tego stopnia jest mi ono obce, że nie potrafię go zrozumieć.

     - Są gorsze rzeczy, niż niewolnictwo – odparł Dunmer. – Dawnymi czasy było ono powszechne w całym Tamriel. Pierwszą prowincją, w której go zabroniono, były wyspy Summerset, ojczyzna Altmerów. I co powiesz na to? Niewolnictwo zniesiono, ale nastąpiły tam czystki etniczne na niespotykaną skalę. Nie wiadomo, co gorsze. Generalnie, najłagodniej przebiegło to w Cyrodiil, gdzie niewolnicy po prostu zostali uwolnieni i otrzymali prawa obywatelskie, choć do równości wobec prawa wciąż było daleko. Minęło prawie dwieście lat, zanim nastąpiła.

     - Pamiętasz Morrowind? – spytała Lydia szeptem. – Pytam o to dawne Morrowind, zanim jeszcze wulkan pogrzebał je w popiołach.

     - Oczywiście! – po głosie poznałem, że jest rozbawiony. – Jestem wystarczająco stary, by je doskonale pamiętać. Jestem stary nawet jak na Dunmera, choć dzięki sztuce magicznej zdołałem poważnie spowolnić proces starzenia i znacznie wydłużyć swoje życie. Ale nie pytaj mnie, jak to robię. Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć.

     Znów chwila ciszy, a potem Neloth zaczął mówić głosem, w którym wyraźnie wyczułem nutkę nostalgii.

     - Zanim przeniosłem się na Solstheim, mieszkałem w Sadrith Mora. To było spore miasto, piękne, całe zbudowane z grzybów i wspaniale wkomponowane w naturalne wzgórza. Ale nie takich, jak te w Tel Mithryn. Tamte były specjalnie kształtowane i to nie przez byle kogo, tylko przez biegłych architektów. Gdy przypomnę sobie malownicze spirale, zastępujące schody, te grzybowe wieże… Tęsknię czasem do tego miejsca. Leżało na niewielkiej wyspie, dość daleko od brzegów Vvardenfell. Ta dzielnica nazywała się Wybrzeżem Azury. Stał tam też cesarski fort i obiektywnie muszę przyznać, że współpraca z Cyrodiilami, jak ich nazywaliśmy, układała się całkiem przyzwoicie, choć nie traktowaliśmy ich jak oddanych przyjaciół. 

     - A jakie było Morrowind? Jak wyglądało?

     Neloth westchnął przeciągle.

     - Dla mnie pięknie – uśmiechnął się. – Ale tobie zapewne wydałoby się kraina ponurą i skrajnie nieprzyjazną. Mówię tu wielkiej wyspie Vvardenfell, bo na dalekim południu, na stałym lądzie, było inaczej. Tamte okolice wyglądały podobnie jak Cyrodiil – lesiste, pagórkowate. To jednak Vvardenfell stanowiła trzon Morrowind. Wyobraź sobie górzystą krainę, ale z górami zupełnie innymi niż w Skyrim. Wulkanicznymi, łysymi, niskimi, ale o stromych ścianach, poprzecinanymi wąwozami, wyżłobionymi przez lawę. A w samym środku tkwi Czerwona Góra, czynny i bardzo groźny wulkan, otoczony magiczną barierą. Tak, musiał zostać otoczony. Inaczej w ogóle nie dałoby się tam żyć. I nie chodziło tu nawet o sam wulkan, co o zło Dagoth Ura, który tam zamieszkał. Słyszałaś o tym zapewne? Do samej Czerwonej Góry można się dostać jedynie przez specjalne przejścia, na przykład Brama Duchów… Ale im dalej od Czerwonej Góry, tym więcej wokół życia. Zwłaszcza południowe wybrzeże było zielone i tętniące życiem.

     - A zwierzęta?

     - Zupełnie inne niż tu, czy w Skyrim – odparł Neloth. – Zwykle pokryte chityną. Dlatego chityna wśród Dunmerów stanowi powszechnie stosowany budulec, bo zawsze i wszędzie było jej pełno. Na przykład Kwamy. Niezgrabne, powolne czworonogi, ale bardzo pożyteczne. Hodowano je powszechnie, bo ich jaja były ważnym źródłem żywności. Ciebie pewnie bardziej zainteresowałby ogar. Szybki drapieżnik, ale nie taki, jakiego znasz. Nasze ogary z psami nie miały nic wspólnego. To były duże, czworonożne owady. Wyglądały, jak pies w chitynowej zbroi. I nie dało się ich hodować… Były też gady, zwykle dwunożne, albo skrzydlate. Niektóre, jak guary, również hodowano, choć większość biegała dziko. Albo skrzekacze… Agresywne, latające gady, w górach zawsze ich pełno. Prawdziwe utrapienie dla wędrowca. 

     Otworzyłem oczy i spojrzałem na nich. Neloth patrzył w sklepienie, rozmarzonymi oczami.

     - Tęsknisz za Morrowind, prawda? – spytała Lydia.

     - Tęsknię – skinął głową. – Tak jak ty tęsknisz do Skyrim. Tyle, że ty możesz tam wrócić, ja nie. Morrowind, jakie znałem, znikło z powierzchni ziemi, wraz z wybuchem Czerwonej Góry. Teraz moim domem jest Solstheim. Cóż, mogło być gorzej…

     - Były tam duże miasta?

     - O, tak! – Neloth ożywił się. – Na przykład Balmora, miasto nad rzeką, wewnątrz lądu. Albo Vivek, na południowym wybrzeżu… O, to by ci się spodobało! Wyobraź sobie ogromny, ale naprawdę ogromny budynek-wyspę. Jak wielka, kamienna twierdza, ale zbudowana na wodzie. Kształtem przypomina ściętą piramidę, z kilkoma piętrowymi tarasami, otaczającymi ją ze wszystkich stron, które zastępowały ulice. I wyobraź sobie, że tych twierdz jest aż dziewięć, zbudowanych obok siebie, stojących w szyku, niby kompleks gigantycznych budynków, połączonych mostami. Każdy z tych budynków jest osobnym miastem, ale istnieje między nimi komunikacja. Każdy ma innego właściciela i inne przeznaczenie. Jest tam Dom Telvanni i Dom Hlaalu i Dom Redoran… Był też Dom Przybyszów, pod protektoratem Cesarstwa. I Pałac, i Świątynia, i Arena…

Vivek - Morrowind. Widok na dwa kantony - stara ikonografia, wykonana z tarasu trzeciego kantonu

     Urwał, widząc, że podnoszę się ze swego leża. Przeciągnąłem się tak, że zatrzeszczały mi kości. Byłem gotowy do drogi.

     Wielka Komnata została opróżniona z wody, choć nie całkowicie. Jej poziom opadł jednak tak, że widać było nie tylko taras pod nami, ale i podjazd, prowadzący do jeszcze niższego tarasu, za którym błyszczała złocista brama. Zeszliśmy ostrożnie, bowiem ścieżka była śliska od glonów, które porosły kamienną budowlę, zanurzoną w wodzie.

Wielka Komnata w Nchardak, po odessaniu wody przez pompy. Widoczna odsłonięta Północna Brama. W prawym dolnym rogu widać czynną kostkę sterującą, zamontowaną na cokole

     Cokół przy drzwiach również porósł zielonymi glonami. Ledwo można było dostrzec jego pierwotne, czerwone zabarwienie. Ale nadal działał. Gdy Neloth umieścił w nim kostkę, szczęknęło i brama stanęła otworem. Znaleźliśmy się w wąskim korytarzu, prowadzącym w dół. Ale ten był zupełnie suchy. Dopiero na samym końcu, gdy rozszerzył się w obszerną komnatę, dostrzegliśmy wodę.

     Komnata miała dookoła kamienne tarasy, środek natomiast wypełniała woda. Basen miał kształt krzyża, którego ramiona dochodziły do samych ścian i bezpośredniego przejścia na drugą stronę nie było. Naprzeciwległe brzegi spinał zwodzony most, jednak aby dostać się na drugą stronę, trzeba było opuścić inny, podobny most, który sterczał sobie dumnie na lewym tarasie, na którym właśnie się znaleźliśmy.

     Pociągnąłem nosem. Woda nie zachęcała do kąpieli. Nie była czysta, jak w Warsztatach, gdzie zapewne istniał jakiś podziemny przepływ. Ta była zastana, zielona od glonów i nieco cuchnąca. Mieliśmy nadzieję, że tym razem obejdzie się bez pływania.

     Rozejrzeliśmy się uważnie. Za nami schody wspinały się na małą galerię, górującą nad pomieszczeniem. Prawy taras, po naszej stronie, był zupełnie zawalony gruzem. Za nim widniała następna galeria, a na niej dostrzegliśmy słupek cokołu sterującego, jednakże kostki w nim nie było.

     Neloth potrząsnął głową, zawiedziony tym widokiem.

     - Ostatnia kostka jest gdzieś tutaj – mruknął, krzywiąc się. – Mam nadzieję, że nie trzeba będzie więcej pływać w tym bagnie.

     Mój hełm wyposażony był we wkładki, wzmacniające dźwięk. Słyszałem więc wyraźnie głuchy odgłos pracujących pomp. Nie ulegało wątpliwości, że gdzieś tutaj musi znajdować się inny słupek, zawierający kostkę, ale z naszego miejsca nie mogliśmy go dostrzec. Możliwe, że pod wodą znajdowało się jakieś przejście do innego pomieszczenia, ale jak je znaleźć? Tu nawet nurkowanie nie pomoże – woda była zbyt brudna i nieprzezroczysta. Nie było widać dna. Jedyny sposób, to ją wypompować.

     - Zdaje się, że mamy tam włącznik pomp – Neloth spojrzał w stronę pustego słupka na dalekiej galerii. – Ale jak się do niego dostać?

     Zerknął najpierw w lewo, potem na wprost, a potem na prawo, gdzie na przeciwległym brzegu sterczała podniesiona kładka trzeciego mostu. Na skutek zawalenia się tarasu po prawej stronie, jedyna droga prowadziła naokoło. Ale do tego trzeba było opuścić wszystkie trzy kładki.

     - Musimy opuścić wszystkie trzy mosty, żeby dostać się do sterownika pomp – oświadczył Neloth.

     Zwodzone mosty musiały mieć jakieś mechanizmy sterujące. Zaczęliśmy ich szukać. Ja postanowiłem sprawdzić galeryjkę nad wejściem i tam tryumfalnym okrzykiem obwieściłem sukces. Sterczały tam trzy czerwone cokoły. Ani chybi, służące do sterowania kładkami.

     Wyciągnąłem kostkę i przy jej pomocy przełączyłem najpierw lewy słupek. Mostek, prowadzący z naszego tarasu na przeciwległy brzeg opadł z cichym trzaskiem, ale jednocześnie podniósł się środkowy. Pokręciłem głową. Sięgnąłem do środkowego przełącznika. Neloth parsknął tylko, gdy most od naszej strony również się podniósł. Teraz wszystkie tkwiły w górze. Czym prędzej sięgnąłem do prawego przełącznika – opadły środkowy i prawy, ale ten po naszej stronie wciąż tkwił w górze. Tym razem jednak zagadka była łatwa – skoro środkowy przełącznik podniósł go, powinien go też opuścić. Tak się też stało i już wkrótce wszystkie trzy mosty leżały poziomo, tworząc wygodne przejście.

     - Teraz, szybko! – zawołał Neloth. – Nie dotykaj niczego innego!

     I pospiesznym krokiem wszedł na most. Lydia podążyła za nim, a na końcu ja, zbiegając z galeryjki. Ale nie zdążyłem jeszcze dobiec do mostu, gdy pojawiła się na nich krasnoludzka straż, złożona z automatów: mechaniczne pająki i sfery strażnicze.

     Neloth miał pecha. Będąc już za drugim mostem, został zaatakowany przez trzy sfery jednocześnie, w dodatku w chwili, gdy znajdował się na skraju tarasu. Nie zdołały mu wprawdzie zaszkodzić, ale jedna z nich zepchnęła go prosto do wody. My w dwójkę nie bawiliśmy się w strzelanie – mieczami rozbiliśmy pająki i ruszyliśmy przeciwko sferom. Uporaliśmy się z nimi dość szybko i zamierzaliśmy pomoc Nelothowi, ale on w międzyczasie znalazł już wyjście, bowiem do galerii ze sterownikiem prowadziły na pół zalane schody. Wylazł i bezradnie próbował się otrzepać i wyżąć szatę.

     - Co za syf! – warknął ze złością. – Męczy mnie już babranie się w tym bagnie!

     Idąca przodem Lydia pierwsza dotarła do cokołu. Ona też uruchomiła pompę. Woda zaczęła opadać, tworząc malownicze wiry. Neloth zaś, z kwaśną miną podszedł do nas, bezskutecznie próbując pozbyć się brudnej wody i kożucha glonów ze swej szaty.

     - Mam pomysł! – odezwał się nagle tonem obrażonego dziecka. – Poczekam tutaj i zabiorę tę kostkę, gdy ty znajdziesz ostatnią.

     Dostrzegł oczywiście nasze skrywane uśmiechy i wcale mu one humoru nie poprawiły. Ale co ja mogę za to, że on naprawdę wyglądał zabawnie? Zły na cały świat usiadł na posadzce obok cokołu i widać było, że nie ma na świecie siły, która by go stamtąd wygoniła. Nie wiem, co wzburzyło go bardziej – to że był mokry, brudny i cuchnący, czy też fakt, że na naszych oczach pokonał go dwemerski automat. Moim zdaniem, nie było czego się wstydzić. Mnie zapewne też owe sfery zepchnęłyby z trasu, gdybym stał wtedy tam gdzie on. Zdarza się…

Komnata z basenem w kształcie krzyża, po opróżnieniu go z wody

     Dając mu czas na dojście do siebie, skierowaliśmy się na schody. Poczekaliśmy chwilę, aż woda opadnie na tyle, żeby nie trzeba było się moczyć. Brodzenia w szlamie uniknąć się nie dało, aczkolwiek nie wszędzie on zalegał i pompy częściowo go wyssały. Ostrożnie, aby nie poślizgnąć się na schodach, zielono-czarnych od mułu, zeszliśmy na samo dno. Zamulonej wody było trochę wyżej niż do kostek, a i to tylko miejscami. Rozejrzałem się wokół. Dokąd tu iść? Dopiero Lydia wskazała mi drzwi, ledwo widoczne spod warstwy glonów. Obawiałem się, czy da się je otworzyć, ale o dziwo, otworzyły się bez trudu. Dwemerska robota!

     Za drzwiami dojrzeliśmy korytarz, wznoszący się dość stromo, ale na szczęście pozbawiony szlamu, choć wilgotny. Widać, drzwi szczelnie oddzielały go od zamulonego basenu. Na samej górze chodnik skręcił w lewo i rozszerzył się w niewielką komnatę. Naprzeciw wejścia znajdowała się złocista krata, zagradzająca przejście, a obok niej tkwił czerwony słupek sterujący, którym zapewne dało się ją otworzyć. Już chciałem tam podejść, ale podłużne szpary w posadzce, przebiegające w poprzek komnaty trochę mnie zaniepokoiły. Zatrzymałem się, przeczuwając jakąś pułapkę. Tylko co ją uruchamia?

     - Szlag!...

     Nawet najbardziej doświadczonemu włóczykijowi zdarzy się popełnić błąd. Lustrując wnętrze komnaty, nie zauważyłem płyty naciskowej tuż pod swoimi stopami i wlazłem na sam jej środek. Mam lekki krok, ale takiego pewnego wdepnięcia w sam środek płyty dwemerski mechanizm, nawet podniszczony, na pewno nie zignoruje. Rozległ się cichy szczęk i ze szpar w posadzce wyskoczyły dwie złociste lance, od których odskoczyły płaskie ostrza, na kształt wiatracznych skrzydeł. I, jak owe śmigi, zaczęły wirować, tnąc ze świstem powietrze i klekocząc podziemnym mechanizmem. W dodatku osie tych ostrzy poruszały się tam i z powrotem, na tyle, na ile pozwalały im szpary w podłodze. Jednym słowem, przegradzały przejście i to bardzo skutecznie. Ostrza wyglądały na nie stępione przez upływ czasu. Trzeba było sporej zręczności, by wskoczyć miedzy nie i zachować obie nogi.

Uruchomiona pułapka

     - Ja to zrobię – rzuciłem przez ramię, bo Lydia już szykowała się do skoku.

     Po czym zacząłem uważnie obserwować wirującą pułapkę.

     Dwemerskie mechanizmy są bardzo wyrafinowane, ale jednak to tylko mechanizmy. I każdy z nich ma jakąś regularność w poruszaniu się. Trzeba po prostu wyczuć rytm, w jaki ostrze się porusza i w ten właśnie takt zatańczyć między wirującymi ostrzami. Nawet nie musiałem skakać. Gdy ostrza kilkakrotnie przedefilowały mi przed oczami, wyczułem moment, w którym będzie można przejść na drugą stronę. Zrobiłem to zdecydowanie, jednak bez pośpiechu, nie ryzykując ani przez moment. A ryzyko byłoby spore. Takie ostrze mogłoby bowiem rozciąć nawet elfią zbroję i resztę życia musiałbym spędzić, skacząc na jednej nodze. Zakładając, że udałoby mi się przeżyć.

     Stanąłem przy słupku sterującym i wyciągnąłem kostkę, którą ukryłem w jednej z kieszonek kołczana. Gdy tylko umieściłem ją w cokole, szczęknęło po raz drugi i ostrza natychmiast pochowały się w ziemi. Jednocześnie krata otworzyła się, jakby od wewnątrz pchnęła ją jakaś sprężyna. 

     Zajrzałem do środka. Nie było tam żadnego przejścia, ani komnaty, tylko niewielka nisza. Na samym środku stal niebieski cokół, z wibrującą kostką na szczycie, a za nim dwie rzeźby, w kształcie głów. Ich metalowe oczy wpatrywały się we mnie, jakby pytając, czy na pewno chcę to zrobić. Zadziwiające, jaką dawni mieszkańcy tych podziemi przywiązywali wagę do estetyki. Wszystko co zrobili, było nie tylko funkcjonalne, ale i piękne. Tak jak te dwie rzeźby, które z pewnością postawiono tu w określonym celu. W jakim? Tego nie dowiemy się już nigdy. Ale gdybym miał zgadywać, postawiłbym na ostrzeżenie. To zapewne był jakiś symbol, którego znaczenie znali tylko Dwemerowie. Jakiś umówiony znak. Tym bardziej, że takie rzeźby nie były niczym nadzwyczajnym w krasnoludzkich podziemiach i widziałem je już nie raz. Po raz pierwszy wtedy przyszło mi na myśl, aby sprawdzić w przyszłości, czy taki znak rzeczywiście ostrzega przed niebezpieczeństwem.

Opisywane miejsce. Przed słupkiem widoczna płyta naciskowa

     Tutaj na pewno tak było. Gdy tylko kostka znalazła się w mojej dłoni, rozległ się głośny szum płynącej wody. Ale wydobywał się z miejsca, skąd przyszliśmy. Wróciliśmy więc do pochylonego korytarza i zerknęliśmy w dół. Pod naszymi stopami gotowała się prawdziwa kipiel. Opróżniony uprzednio basen napełniał się teraz z zadziwiającą szybkością. Wydawało się, że woda wali ze wszystkich stron. Nie było mowy, aby zejść tam teraz. Prąd wody rozbiłby nas o kamienne brzegi. Musieliśmy poczekać, aż basen do końca wypełni się wodą.

     Była też niewielka korzyść z tego czekania. Brudna, stęchła zawiesina, którą pompy poprzednio wyssały, dostała się zapewne do morza, a teraz otwarte zawory zalewały pomieszczenie świeżą, czystą, morską wodą. Wprawdzie osiadły na dnie szlam zanieczyścił ją na powrót, ale już nie w takim stopniu jak poprzednio. Przynajmniej już nie cuchnęła.

     Staliśmy tak przez jakiś czas, aż woda zaczęła przelewać się przez korytarz. Cofnęliśmy się nieco, w głąb komnaty, ale napływająca woda dosięgła nas i tam. Gdy zalała nam kostki, tylko się uśmiechnęliśmy. Gdy zaczęła sięgać do kolan, trochę się zaniepokoiłem i  pociągnąłem Lydię w stronę czerwonego słupka, abyśmy mieli się czego złapać. Niestety, zimna woda nadal napływała, aż w pewnym momencie zdjęło mnie przerażenie, że wypełni komnatę po samo sklepienie i zakończymy w tym miejscu naszą przygodę na ziemi. Gorączkowo zacząłem szukać w sakiewce zaklętego pierścienia, umożliwiającego oddychanie pod wodą, a w głowie pomysłu, jak przekonać Lydię, żeby założyła go na palec, zamiast mnie. Jeśli chodziło o moje bezpieczeństwo, jej upór był nie do opisania. Tyle tylko, że ja też nie miałem zamiaru zostawiać jej tutaj. I gdy wszystko zaczęło już wskazywać na to, że zginiemy tu oboje, w dodatku w ostatniej chwili naszego życia kłócąc się zapamiętale, kto z nas ma wziąć zaklęty pierścień, prąd wody uspokoił się. Jeszcze fale trzaskały o ściany, wzniecając wściekłe bryzgi, ale jej poziom przestał się podnosić, a po chwili i jej powierzchnia jako tako się uspokoiła. Byliśmy zanurzeni po piersi.

     Odetchnąłem głęboko kilka razy, głównie po to, by się uspokoić, po czym ścisnąłem rękawicę Lydii. Odwzajemniła uścisk i mrugnęła do mnie zawadiacko.

     Ruszyłem ciężkim krokiem w kierunku zalanego korytarza, pomagając sobie ramionami. Lydia po prostu popłynęła za mną. Lekka elfia zbroja, w dodatku z wyściółką, magazynującą pod skorupami nieco powietrza, w wodzie prawie wcale nie obciążała i umożliwiała pływanie i nurkowanie. A to ostatnie okazało się konieczne, jako że korytarz został zalany całkowicie, aż po sufit.

     Wstrzymałem oddech, zanurzyłem się i kilkoma mocnymi ruchami ramion i nóg przebiłem się przez zmętniałą nieco wodę, przepływając przez przejście. Na szczęście drzwi nie zamknęły się. Gdy wynurzyłem się po drugiej stronie, usłyszałem zaniepokojony głos Nelotha, dopytującego się, czy wszystko w porządku. 
     
     Podpłynąłem w jego kierunku, a za mną Lydia. Widząc nas całych, uspokoił się nieco.

     - Masz kostkę? – spytał.

     Zademonstrowałem mu błyszczący sześcian.

     - Dobrze! – zatarł dłonie. – Świetnie!

     Widząc, że kieruję się w jego stronę, powstrzymał mnie ruchem ręki i wskazał na wyjście. Fakt, nie było sensu drapać się na schody. Nic więcej nie mieliśmy tu już do roboty. Problem w tym, że wyjście było trochę za wysoko. Trzeba było znów podnieść poziom wody, by się do niego dostać. Ale przecież ten i tak się podniesie, gdy wyciągniemy kostkę ze słupka. Nie powinno być kłopotu z wydostaniem się.

     - Zabiorę więc tę i możemy iść dalej – oświadczył, wyciągając rękę w kierunku słupka. – Uważajcie! Po wyłączeniu obu pomp poziom wody podnosi się jeszcze bardziej!

     Istotnie, tak jak się spodziewaliśmy, poziom wody zaczął się podnosić, ale nie tak gwałtownie jak poprzednio. Powstały wprawdzie wiry i prądy, ale niezbyt silne. Woda przybierała wystarczająco szybko, by już po chwili dać nam możliwość wygramolenia się z basenu. Stanęliśmy przed bramą, którą tu weszliśmy. Neloth miał trochę więcej kłopotu, bowiem płynąc w naszym kierunku, musiał dostać się w jakiś prąd, czy wir, który najpierw skierował go na bok, a potem cofnął po same schody. Zrezygnowany, z kwaśną miną, stanął na jednym ze stopni i czekał, aż basen napełni się całkowicie. Gdy wreszcie do nas dołączył, prychnął niezadowolony i z wysiłkiem, wynikającym ze zmęczenia podszedł do bramy. Jego bogata szata namokła tak, że zapewne ważyła ze dwa razy więcej. W dodatku musiała go strasznie ziębić. Naprawdę mu współczułem. Nasze zbroje przynajmniej zapobiegały ruchowi powietrza przy wyściółce i ogrzana naszymi ciałami woda nie parowała i nie zabierała ze sobą dodatkowego ciepła. Poza tym, Dunmerowie pochodzący z wulkanicznego Morrowind, w ogóle nie są zbyt odporni na zimno. Ja natomiast, choć moja ojczyzną było ciepłe Cyrodiil, mieszkałem w okolicach Brumy, w północnej, nieco chłodniejszej części prowincji, Stąd zdołałem w sobie wyrobić w sobie jako taką odporność na chłód. O Lydii, nie obawiającej się ostrych mrozów mieszkance Skyrim, nawet nie ma co wspominać. Pod tym względem obaj nie mogliśmy się z nią równać.

     Przeszliśmy przez bramę, ociekając wodą. Gdy znaleźliśmy się w Wielkiej Komnacie, podałem magowi miksturę odporności na chłód. Podziękował skinieniem głowy i wychylił ją do dna, po czym opłukał fiolkę w wodzie i schował ją do kieszeni. Taki odruch alchemika. Mógł być nie wiem jak silnym magiem, ale upływu czasu nie mógł do końca oszukać. Wiek domagał się swoich praw i mimo całej magii, jaką zaprzągł w utrzymanie w miarę zdrowego i młodego ciała, jego kondycja nie dorównywała tej sprzed lat. Za wszystko, co robiliśmy, on płacił znacznie większym wysiłkiem. Pomijam tu już fakt, że generalnie ludzie są fizycznie silniejsi od elfów. Wśród ludzi zdarzało się nierzadko spotkać osiłka, umięśnionego jak heros. Wśród elfów, oczywiście z wyjątkiem Orsimerów, było to jednak rzadkością. Większość z nich była szczupłej, smukłej i raczej delikatnej budowy.

     - Poszło łatwiej niż się spodziewałem – odezwał się w końcu Neloth. – Cieszę się, że miałem was do wykonania całej ciężkiej pracy.

     Ostatniemu zdaniu towarzyszyło lekkie rozłożenie rąk. Dawał nam wyraźnie do zrozumienia, że bez nas nie dałby rady. Tym jednym całkowicie nad nim górowaliśmy – siłą fizyczną i wytrzymałością, zrodzoną z długich wędrówek, ale i po trosze z wojskowego przeszkolenia, jakie oboje przeszliśmy.

     - Razem z kostką, zabraną z pompującego piedestału – zademonstrował błyszczący sześcian – powinniśmy mieć pięć kostek. Dokładnie tyle, ile potrzebujemy. Teraz możemy w końcu włączyć te kotły.

     Ruszył w górę, po podjeździe, prosto na niższy taras. Pod każdym z filarów tkwił niebieski słupek. Było ich cztery.

Niższy taras Wielkiej Komnaty, widziany z dołu

     - Cztery – mruknąłem. – To po co nam aż pięć kostek?

     Neloth uśmiechnął się.

     - Żeby ta kostka zadziałała, słupek musi być odsłonięty – wyjaśnił. – Pod wodą nie zaskoczy. Ma to pewien związek z magią błyskawic, którą zaprzęgnięto do sterowania dwemerskimi mechanizmami. Ujarzmiono ją w jakiś sposób. Jednakże słona woda zakłóca jej przepływ. Dlatego musimy zostawić choć jedną z tych na samej górze – wskazał na górny taras.

     Skinąłem głową. To miało sens. I byłem wdzięczny Nelothowi za wyjaśnienie. Ta wiedza mogła mi się w przyszłości przydać. W ogóle byłem mu wdzięczny, że tak chętnie dzielił się z nami swoja wiedzą. Przecież wcale nie musiał. Przez cały czas naszej wspólnej wyprawy okazywał jednak jak najlepsze intencje.

     Elf tymczasem stanął przed pierwszym słupkiem.

     - Teraz, za pomocą kostki, kotły powinno dać się włączyć – mruknął sam do siebie i z niejakim wahaniem umieścił pierwszy sześcian w uchwycie cokołu.

     Zrobił to z niepokojem, nie będąc pewnym, czy po wiekach mechanizmy będą działały. Mechanizm, na szczęście zaskoczył. Sześcian rozbłysnął i na jego powierzchni zaświecił się misterny wzorek, jakim był pokryty. Mag uśmiechnął się. Gestem zachęcił nas, byśmy włożyli pozostałe dwie, a sam ruszył na górę. Nasze słupki również zadziałały bezbłędnie. Do głuchego odgłosu pomp dołączył inny dźwięk, trudny do zdefiniowania, jakby szum, przepływającej gdzieś wody. Neloth tymczasem dotarł na górę i po ostrzeżeniu nas, wyjął kostkę z jednego z cokołów. Do komnaty zaczęła wpływać woda, jednakże wiedzieliśmy, że niższego tarasu nie sięgnie.

     Nelothowi nie chciało się już schodzić na dół. Czwartą kostkę rzucił nam z góry. Lydia chwyciła ją zręcznie i wsunęła w czwarty słupek. Rozległ się szum i jakieś buczenie. Wszystko chyba zadziałało jak należy. Ruszyliśmy na górę.

     Neloth rozejrzał się jeszcze po Wielkiej Komnacie.

     - Choć bardzo podoba mi się to miejsce – odezwał się, - chętnie spróbowałbym już otworzyć gablotę z księgą.

     Spojrzał mi w oczy.

     - Pamiętasz, po co tu przyszliśmy?

     Uśmiechnąłem się. On również i zerknął jeszcze na dolny taras, gdzie z naszego miejsca dało się dostrzec dwa z czterech słupków.

     - Wygląda na to, że się udało – pojaśniały mu oczy. - Trwało to nieco dłużej niż myślałem, ale ważne, że zrobione…

     Urwał nagle i wyraz jego twarzy zmienił się w jednej chwili.

     - Uważaj! – zawołał, wskazując za moje plecy. – Kolejny sprawny centurion!

     Miecz znalazł się w mojej ręce błyskawicznie. Rzeczywiście, zza rogu powoli wynurzyła się ciężka postać krasnoludzkiej machiny wojennej. Nie usłyszeliśmy jej, bo odgłos pomp i kotłów zagłuszył jej kroki. Było za blisko na łuk. Miecz jednak nie miał szans na przebicie grubego pancerza. Neloth wprawdzie poraził machinę błyskawicą, ale niewiele to dało. Rzuciłem się w kierunku centuriona.

     Potężny i opancerzony, ale jednak dość powolny obrońca dwemerskich podziemi nie potrafił odpowiednio szybko zareagować na zwinne ruchy wojownika. Nie zdążył się obrócić, gdy grzmotnąłem raz, drugi i trzeci w jego bok, gdzie blacha była najcieńsza i gdzie udało mi się ją zgruchotać. Jednocześnie w kolano wbiła mu się strzała Lydii. Neloth znów rzucił błyskawicę – prosto w przebite kolano. Moc magii rozgrzała to miejsce tak, że buchnął z niego czarny dym. Noga centuriona wykrzywiła się. Próbując złapać równowagę, uniósł lewe ramię, odsłaniając pachę. A ja wbiłem miecz przez szparę, którą wcześniej wyrąbałem w jego boku.

     Tak, zwykły miecz nie miał szans przeciwko takiemu potężnemu wojownikowi. Ale mój miecz nie był zwyczajny.

     - Chwała niech będzie twórcy Rozdzieracza Chłodu!

     Magia miecza działała bowiem nawet na mechanizmy. Mróz, jaki rozszedł się po korpusie centuriona, wystarczająco schłodził parę, by spowolnić go jeszcze bardziej. W miejscu, w które uderzyłem, musiał znajdować się jakiś przewód olejowy. Zastygły pod wpływem mrozu olej unieruchomił kilka stawów.

     Walka z nieruchomym centurionem była już łatwa, nawet pomimo jego pancerza. Wkrótce upadł i zsunął się z podjazdu prosto w falującą pod nami wodę.

     Neloth otarł czoło, przy okazji rozmazując sobie na nim grudkę jakiegoś szlamu.

     - Nie wiem, czy przypadkiem nie odbudowują się, gdy na nie patrzymy – mruknął, zerkając na centuriona, którego wyciągnięte ramię sterczało nad powierzchnię wody, po czym wskazał głową schody. – Wrócę na górę i zobaczę, czy w czytelni jest para. Jeśli tak, wyciągnięcie księgi powinno być proste.

     Wolnym, nieco zmęczonym krokiem wszedł na schody i po chwili jego ciemna sylwetka znikła nam w mroku. Minęła dłuższa chwila, zanim podążyliśmy za nim.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Rozdział XIX – W podziemiach Nchardak

     Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nic, poza buczeniem obu skrzyń sterowniczych i pojedynczych szczęknięć, które dobywały się z wewnątrz. To bez wątpienia były urządzenia sterownicze, działające zapewne na zasadzie krzywek. Coś jak bardzo zaawansowany zamek do drzwi.  Gdzieniegdzie znajdowały się obrotowe bębny, pokryte jakimiś znakami. Niektóre co jakiś czas przeskakiwały o jedną pozycję, zapewne informując o zmianie stanu urządzenia, którym dana skrzynia sterowała. Może w ten sposób informowały o ciśnieniu pary, albo otwarciu, czy zamknięciu jakiegoś zaworu. Niestety, nie miałem pojęcia, jak te znaki odczytać. Tego wszystkiego, co przytoczyłem powyżej, raczej się domyśliłem, jako rzemieślnik jako tako znający się na mechanizmach.

     Neloth chyba wiedział zapewne znaczniej więcej ode mnie. Skoro tak dobrze znał historię tego miejsca, byłem pewien, że uważnie przestudiował też zasady działania dwemerskich urządzeń. Może nawet umiał odczytać pojawiające się na bębnach znaki. Dość długo stał oparty obiema rękami o jedną ze skrzyń, uważnie ją obserwując, po czym odchodził od niej i rozglądał się wokół, jakby czegoś szukał. Na koniec wracał znów do mechanizmu sterowniczego i obserwował go uważnie. I tak kilka razy. Potem tak samo uważnie zajął się drugą skrzynią. Obserwował ją ze ściągniętymi brwiami, kilkakrotnie odrywając się od niej i śledząc przebieg jakiejś rury, czy pręta w jej pobliżu. Raz w swych poszukiwaniach zawędrował na samą górę, innym razem przyklęknął przy ścianie, wodząc dłonią po ledwo widocznej złocistej rurce, niknącej w grubym murze.

Nchardak - jeden z dwóch tajemniczych mechanizmów sterujących w Wielkiej Komnacie

     Nie umieliśmy mu pomóc w jego poszukiwaniach, więc staliśmy bezradnie w pobliżu, obserwując mistrza magii przy pracy. Nie odzywaliśmy się nawet, aby go nie rozpraszać. W pewnym momencie zauważyłem jednak, że elf skupił się na jednym miejscu budowli i sprawdzał je kilkakrotnie, co rusz wracając do skrzynki i upewniając się o czymś.

     - Tak… mruknął w pewnym momencie. – Jesteśmy…

     Urwał skubiąc w zamyśleniu bródkę, sprawdził jeszcze raz, po czym skinął głową.

     - To urządzenie pokazuje, gdzie mieszczą się kolejne cztery kostki w tej części miasta – odezwał się, nie patrząc w naszą stronę. – Wygląda na to, że większość kostek przeniesiono na niższe poziomy – skubnął bródkę. – Zapewne po to, by opanować powódź, nim opuszczono miasto…

     Byłem pełen podziwu nie tylko dla jego wiedzy, ale przede wszystkim dla jego umiejętności wyciągania wniosków. Musiał naprawdę dobrze znać dwemerskie mechanizmy, skoro odkrył, gdzie znajdują się te, które mogą mieć w sobie kostki sterujące. Musiał zgadnąć, które z tych działających można było włączać i wyłączać, a z przebiegu rur i innych przewodów wywnioskował ich położenie. Oczywiście, sam nie miał pewności, ale przynajmniej wiedział, gdzie zacząć szukać. Musiał być naprawdę zapalonym badaczem. Ponadto, znając historię tego miejsca, potrafił połączyć fakty z rożnych dziedzin i wydobyć na światło dzienne dodatkowe informacje, czemu dał wyraz za chwilę.

     - To ciekawe – odezwał się znów, uśmiechając się z zadowoleniem, jak odkrywca, który właśnie znalazł coś ciekawego. – Wygląda na to, że miasto zatonęło podczas pierwszego kataklizmu, spowodowanego przez Czerwoną Górę. Możliwe też, że słudzy Dwemerów próbowali nadal utrzymywać ich miasto po zniknięciu panów.

     Gestem zaprosił nas, byśmy poszli za nim. Wspiął się na schody i skręcił w stronę wysokich, metalowych drzwi. Były zabezpieczone kratą z krasnoludzkiego metalu, jak powszechnie nazywano ten niezwykle twardy i wytrzymały metal, którego do dziś nie udało się odtworzyć. Mimo wysiłków wielu rzemieślników, aby wykonać coś podobnego, wciąż trzeba było przetapiać dwemerski złom, którego na szczęście w ruinach nie brakowało.

     Zerknąłem na drzwi. Krata tak ściśle przylegała do drzwi, że nie sposób było jej wyłamać, bo nie można było niczego wsunąć w szparę – szpary po prostu nie było. Zresztą, trzeba by chyba dysponować siłą centuriona, żeby w ogóle zgiąć te grube sztaby. 

     - Tam są trzy kostki – mruknął Neloth, zerkając na drzwi. – To chyba dobre miejsce na początek. Potrzebna mi będzie kostka, aby otworzyć te drzwi – zwrócił się do Lydii. – Mam nadzieję, że masz tę, którą włożyłem do cokołu.

     Lydia podała mu błyszczący przedmiot, który wciąż trzymała w dłoni. Neloth włożył go do cokołu. Szczęknął zamek. Kraty, z lekkim zgrzytem rozsunęły się. Neloth pchnął skrzydło drzwi – otworzyło się – i wyjął kostkę z cokołu. Ruszyliśmy za nim. Weszliśmy do sporej, choć nieco zagraconej komnaty. Widać było, że kataklizm jej nie oszczędził, bowiem leżały tu sterty gruzów i złomu, ale dało się przejść. Było tu bardzo ciepło, a z korytarza po lewej dochodził jednostajny szum, jakby niewielkiego wodospadu. Wyczułem jakiś dziwny zapach, jakby płonącej oliwy. I domyśliłem się, skąd dochodzą te odgłosy. To nie woda, a wręcz przeciwnie. Wyraźnie wyczułem, gorący powiew. Gdzieś tu płonęły palniki.

Nchardak - zniszczona komnata

     Naprzeciw znajdowały się drzwi, ale nie dało się ich otworzyć. Zaryglowano je z drugiej strony. Skręciliśmy więc w lewo, ku charakterystycznej metalowej kracie, którą Dwemerowie stosowali zamiast przepierzenia. Stał tam niebieski cokół, a w nim tkwiła błyszcząca kostka.

     Elf aż zmrużył oczy z zadowolenia i odwrócił się w naszą stronę.

     - Mam nadzieję, że pozostałe kostki też będzie tak łatwo znaleźć – uśmiechnął się, jednak zaraz jego brwi powędrowały w górę. – Choć jak znam Dwemerów, to pobożne życzenia…

     Nie wyciągając kostki, wychylił się do korytarza, by najpierw rzucić na niego okiem. Jego ostrożność była całkowicie uzasadniona, bowiem nikt z nas nie wiedział, jakim elementem sterował ten cokół. Gdyby była to pompa, zabezpieczająca pomieszczenie przed zalaniem, moglibyśmy się potopić.

     Ruszyliśmy za nim. I okazało się, że miałem rację – gdy skręciliśmy w prawo, a korytarz zamienił się w schody, drogę przegradzała nam pułapka płomieni. Z palników, umieszczonych w ścianach tryskały jęzory ognia, uniemożliwiając zejście po schodach.

     - Jak długo to się może palić? – spytała zdumiona Lydia. – Rozumiem, że długo, ale aż tak długo?

     - Nie – roześmiał się Neloth. – Żadnego paliwa nie starczyłoby na kilka tysięcy lat. To musiało uruchomić się, gdy otworzyliśmy drzwi. Ale nic się nie martw, damy radę. I jeszcze na tym zyskamy!

     To mówiąc, wskazał na pulpit sterowniczy za nami. Stałem najbliżej, więc cofnąłem się o kilka kroków i wyjąłem ją. Płomienie momentalnie urwały się i zrobiło się cicho. No, niezupełnie cicho. Dał się słyszeć jakiś pulsujący dźwięk.

     - Słyszycie? – Neloth podniósł palec. – Pompy! Wciąż działają. Miejmy nadzieję, że uda nam się uruchomić te właściwe.

Zniszczona komnata w Nchardak - słupek sterujący palnikami

     Mag ruszył dalej, ale ostrożnie zaczął rozglądać się na boki. Zdjęliśmy więc łuki z ramion. I, jak się okazało, słusznie, bowiem na dole napotkaliśmy na dwa mechaniczne pająki. Pierwszego Neloth poraził błyskawicą. Spięcie uszkodziło delikatny mechanizm strażnika. Drugiego ja rozbiłem jedną dwemerską strzałą, prosto w kopułkę, zwierającą klejnot duszy.

     - Nie pierwszy raz zwiedzacie dwemerskie podziemia – rzekł elf, tonem pytania, na które zna się odpowiedź.

     - Zgadza się – odrzekła Lydia. – W Skyrim jest ich sporo.

     - Niech zgadnę – uśmiechnął się. – Mzulft?

     - Też – odparła Lydia. – A także Nchuand-Zel, Alftand… No i Czarna Przystań.

     W miarę wymieniania kolejnych nazw brwi Nelotha wędrowały coraz wyżej. Gdy usłyszał ostatnią, aż przystanął.

     – To ona naprawdę istnieje? – z niedowierzaniem pokręcił głową. - Czytałem wiele dokumentów na jej temat, ale wydawały mi się przesadzone. Widzieliście ją?

     - Byliśmy tam – odparłem. 

     - Niesamowite – aż pokręcił głową. – Musicie mi kiedyś opowiedzieć o tym miejscu.

     - Mam lepszy pomysł – odrzekłem. – Jeśli wyjdziemy z tego żywi, to po prostu nas odwiedź w Skyrim. Chętnie cię tam zaprowadzimy.

     Pokiwał głową.

     - Godne przemyślenia – stwierdził. – Dziękuję za zaproszenie.

     Ruszył dalej. Podążyliśmy jego śladem. Korytarz skręcił do sporej, prostokątnej komnaty, zalanej wodą. Jedynie przedłużenie chodnika wystawało ponad jej powierzchnię, tworząc most, prowadzący na drugą stronę. Ruszyliśmy tamtędy, bo też innej drogi nie było.

     - To muszą być wielkie warsztaty Nchardak – oznajmił Neloth, wkraczając na most. – Robią wrażenie nawet jako ruiny. W czasach chwały tego miasta uważano, że w jeden dzień potrafi się tu stworzyć kompletny automat. Większość dwemerskiej armii z bitwy o Czerwoną Górę musiała pochodzić właśnie stąd.

Warsztaty Nchardak - i most, o którym wspomina Wulfhere. Widok na wejście.

     Krocząc mostem rozglądałem się na boki. Po obu stronach komnaty znajdowały się kamienne tarasy, a na środku obu ścian ujrzałem metalowe bramy. Pewnie potrafiłbym do nich podpłynąć. Elfia zbroja była wystarczająco lekka, by dało się w niej pływać, choć przyznaje, że wolałem nie moczyć wyściółki.

     Po drugiej stronie mostu tkwiły dwa cokoły sterujące, a korytarz rozdzielał się, zamieniając się w tarasy, prowadzące do obu bram. Jednak z lewej strony taras nie dochodził do bramy, urywając się znacznie wcześniej. Sama brama znajdowała się dość wysoko i trudno byłoby podskoczyć do niej z wody. Za to z prawej strony taras kończył się schodami, prowadzącymi wprost w wodę, a do bramy prowadziły inne, prostopadłe do tamtych. Nie będzie problemu, by się tam dostać.

     Było jednak coś jeszcze. W narożnikach komnaty stały stacje ładowania dwemerskich centurionów. Metalowe kolosy tkwiły nieruchomo, podłączone do nich systemem rurek. Na razie były nieczynne i niegroźne, ale przynajmniej część z nich zdawała się sprawna. Miałem nadzieję, że nie uruchomimy tutaj żadnego systemu obronnego. Z taka masą centurionów nie dalibyśmy sobie rady.

     Jednakże Nelothowi chodziło o coś innego. Na długo przede mną dostrzegł następną kostkę. Wbił wzrok w lewą bramę, do której nie było dostępu, po czym zerknął w wodę, która była zadziwiająco czysta. Gdyby nie jej błyszcząca powierzchnia odbijająca światło lamp, widzielibyśmy wyraźnie, co znajduje się pod nią. Następnie znów podniósł wzrok i wskazał dłonią dwemerską kratę, po lewej stronie bramy. Majaczył za nią słupek sterujący. Coś jasnego znajdowało się na jego szczycie – ani chybi kolejna kostka.

     - Wygląda na to, że musimy obniżyć poziom wody, jeśli chcemy przejść dalej – mruknął, taksując wzrokiem pomieszczenie i podchodząc do dwóch niebieskich słupków na moście. – Sądzę, że te kolumny aktywują pompy tego pomieszczenia. O ile jeszcze działają…

Stacje ładowania centurionów na górnym tarasie Warsztatów Nchardak

     Zachęcony jego gestem, umieściłem kostkę w jednym z cokołów. Efekt był natychmiastowy. Pulsujący dźwięk przybrał na sile. Dołączył do niego głośny szum płynącej wody. Jakkolwiek ta pompa pracowała, była bardzo wydajna, bowiem poziom wody zaczął się wyraźnie obniżać.

     - O, świetnie! – ucieszył się Neloth i zaczął obserwować wyłaniające się z wody obiekty. – Teraz możemy spróbować znaleźć drogę do tej następnej kostki…

     Urwał nagle, bowiem woda odsłoniła taras na niższym poziomie, obtaczający prawie całą komnatę. A na nim, nie wiadomo skąd, zaraz pojawiły się aż trzy pająki strażnicze i dwie szybkie i zwinne sfery. Zapewne wyskoczyły z otworów w ścianach. Neloth zajął się pająkami, my wzięliśmy na siebie sfery. Delikatne mechanizmy szybko uległy nagłym łukom, a i mag poradził sobie bez większego wysiłku.

     Zerknąłem w dół. Naprzeciwko bramy, do której chcieliśmy się dostać, znajdował się czerwony cokół sterowniczy. Nie wiedzieliśmy, co włączał i nie bardzo było jak do niego dojść, bowiem część komnaty wciąż znajdowała się pod wodą. Umieściłem drugą kostkę w cokole na moście. Poziom wody zaczął opadać, odsłaniając kamienne stoły, zapełnione dwemerskim złomem oraz schody, prowadzące na sam dół.
Neltoh, patrząc na to, potrząsnął głową. Nadal nie można było dostać się do bramy. Trzeba było uruchomić czerwony słupek, mając nadzieję, że pojawi się jakieś przejście. Ale do tego potrzebna była trzecia kostka, a na razie mieliśmy tylko dwie. Trzeba będzie wyciągnąć jedną z kostek, podwyższając tym samym poziom wody i, niestety, dalsze poszukiwania prowadzić w mokrych rzeczach. Ale najpierw postanowiliśmy obejrzeć sobie dno owego basenu z bliska.

     Aby zejść na sam dół, trzeba było najpierw zstąpić na niższy taras, po schodach przy przeciwległej bramie, po czym obejść go dookoła i zejść po drugiej stronie. Neloth ruszył pierwszy. Ale gdy przechodził obok jednego z centurionów, ten drgnął i syknął obłoczkiem pary. Elf dostrzegł to i odskoczył jak oparzony, choć przegrzana para wcale weń nie trafiła. Był niebezpiecznie blisko maszyny, z którą najlepiej przecież walczyć na dystans. W naszych dłoniach momentalnie znalazły się łuki. Pierwsza strzała Lydii zrykoszetowała na metalowym pancerzu centuriona, nie czyniąc mu żadnej szkody. On sam natomiast odczepił się powoli od przewodów, którymi był połączony ze stacją ładowania i uczynił niezdarny krok naprzód.

     Neloth był odważny, ale wystarczająco dobrze znał się na dwemerskich mechanizmach, aby nie strugać bohatera. Szybko odbiegł ku schodom i zbiegł na sam dół, gdzie brodząc w wodzie po kostki zbliżył się do czerwonego cokołu. Dopiero stamtąd poraził centuriona błyskawicą.

     Ale to był centurion. Błyskawica rozeszła się po jego blachach, nie robiąc mu szkody. Wycelowałem w jego kolano i wystrzeliłem. Strzała uderzyła w metalowy staw, ale go nie uszkodziła. Centurion przyspieszył, kierując się w stronę maga. Za chwilę będzie dość blisko, by buchnąć mu w twarz obłokiem przegrzanej pary, której nie wytrzyma żadne żywe stworzenie, nawet odporny na gorąco Dunmer. Co gorsza, elf nie miał dokąd uciec, bowiem maszyna kroczyła ku niemu jedyną możliwą drogą ucieczki. Jedyna szansa – zatrzymać go. 

     Znów zaświeciła się błyskawica. Potężna błyskawica, wypuszczona z obu rąk. W każdym innym automacie spowodowałaby spięcie, niszcząc wszystkie urządzenia sterujące. Ale centurion napędzany był parą. Pioruny rozchodziły się po jego pancerzu, nie uszkadzając skrzynki sterowniczej, schowanej głęboko pod blachami. Gdyby porazić go od tyłu, byłaby szansa, ale gruby, przedni pancerz dobrze chronił wszystkie delikatne mechanizmy. To w końcu była maszyna bojowa! Dwemerowie przewidzieli zapewne, że będą ich atakować również magowie i stworzyli wojownika odpornego na większość zadawanych mu ciosów. W dodatku, znając ludzką naturę, zapewne celowo nadali centurionowi ludzkie kształty, wiedząc, że ludzie odruchowo będą uderzać w miejsca, które u człowieka czy elfa są wrażliwe. U człowieka, ale nie u maszyny. Stworzyli wojownika niemal idealnego.

     Niemal.

     Nawet centurion nie mógł być zbyt ciężko opancerzony ze wszystkich stron. Inaczej nie zdołałby się poruszać. Gdyby ze wszystkich stron opancerzono go tak samo, byłby tak ciężki, że energii nie wystarczyłoby mu na długo. Przedni kirys był nie do przebicia. Tył wprawdzie również miał dość masywny, ale po bokach opancerzały go tylko cienkie blachy, które szklany łuk przebijał bez trudu. Wiedziałem o tym, bo obejrzałem sobie niejednego nieczynnego centuriona. Problem w tym, że za tym cienkim pancerzem nie było żadnego wrażliwego elementu. Masywne tryby nic nie robiły sobie ze strzały, zgniatając ją jak piórko. Cała nadzieja, że grot utknie dokładnie między trybami.

     Wypuściłem strzałę w tym momencie, gdy centurion uniósł prawe ramię. Trafiła go pod pachę. Zachrobotało. Musiałem trafić dobrze, bo mechanizm zatrząsnął się, a ramię przerwało ruch w połowie. Centurion zwolnił ruchy, ale tylko na chwilę. Masywne tryby przemieliły zapewne strzałę i choć z chrobotem i niekontrolowanym drganiem, maszyna ruszyła naprzód.

     Lydia skoncentrowała się na nogach centuriona. Jej strzała musiała trafić lepiej, bowiem nagle maszyna zaczęła mieć kłopoty z utrzymaniem kierunku. Zapewne grot wygiął jakieś cięgno. Centurion wprawdzie potrafił na bieżąco korygować kierunek marszu, ale poważnie go to spowolniło. Dało nam to czas na władowanie w niego dwu kolejnych strzał. Po moim strzale jego prawe ramię opadło, a spod pachy ze świstem zaczął wydobywać się strumień pary. Trafiłem pewnie w przewód parowy i układ zaczął tracić ciśnienie. Jest dobrze! Strzała Lydii utknęła w kolanie. I to utknęła samym grotem, unieruchamiając staw. Centurion zatrzymał się. Pochylił głowę, zapewne przygotowując się do ataku przegrzaną parą, ale jednocześnie dostał błyskawicę od Nelotha i dwie strzały od nas. Błyskawica tym razem nie rozeszła się po blachach, tylko precyzyjnie uderzyła w miejsce pod pachą, uszkodzone przez mnie już poprzednio, powodując niewielką eksplozję. Spod pachy poszła strużka czarnego dymu. Moja kolejna strzała przebiła przewody parowe w prawej goleni. Strzała Lydii trafiła tuż obok, jeszcze powiększając dziurę i przyspieszając upust pary. Prawa goleń zaczęła szybko tracić siłę i uginać się pod ciężarem maszyny. Jeszcze chwila i centurion niezdarnie przechylił się na prawą stronę i upadł z głośnym trzaskiem, po czym zsunął się z tarasu i głową w dół poleciał na samo dno basenu, klinując się między ścianą, a kamiennym stołem. Jeszcze ruszał się przez chwilę, jakby dostał przedśmiertnych drgawek, ale nie był już groźny. Po chwili znieruchomiał.

     Neloth sapnął nerwowo i uważnie obejrzał pozostałe stacje, których było tu zadziwiająco wiele. Niektóre były puste, w innych tkwiły postacie centurionów, ale najczęściej nie podłączone, z pozrywanymi przewodami. Wydawały się niegroźne.

     Schodząc w dół rozglądałem się uważnie, ale żadna maszyna się nie poruszyła. Były nieczynne.

     - To musiał być warsztat specjalnie dla centurionów – odezwałem się, podchodząc do elfa. – Wszędzie ich pełno.

     - Niewątpliwie – potwierdził, wskazując na stół pod ścianą, na którym rozciągnięty jak podczas chirurgicznej operacji leżał na wpół złożony centurion. Pancerz był zdemontowany, wyraźnie więc widać było, co jest w środku.

     Z ciekawością podeszliśmy do niego i zajrzeliśmy do jego wnętrza.

     - Widzisz to okrągłe? – Neloth wskazał na niewielką sferę w piersi maszyny. – To żyroskop. Dzięki niemu maszyna utrzymuje równowagę i ma wyczucie kierunku. A to – wskazał na inny przedmiot, również okrągły - to rdzeń energetyczny. Niestety, nie wiemy, na jakiej zasadzie działa. Te grube rury to siłowniki. Para przesuwa znajdujące się w nich tłoki i umożliwia mu ruch…

     Podobno każdy uczony, gdy tylko znajdzie coś ciekawego, natychmiast zapomina o całym świecie. Nie inaczej było z Nelothem. Była to jednak dla nas szczęśliwa okoliczność. Opowiadając o maszynie, odreagowywał jednocześnie nerwową sytuację, w jakiej się znalazł. Mnie również interesowały mechanizmy, więc na dłuższą chwilę zagłębiliśmy się w studiowanie wnętrzności maszyny. Dopiero ostentacyjne ziewanie Lydii uzmysłowiło nam, że tracimy czas. Przed nami jeszcze sporo do zrobienia, a ludzkie siły nie starczą na długo.

     Elf zerknął na górę, gdzie w cokołach tkwiły obie kostki. Nie musiał nic mówić. Ruszyłem w górę, a Lydia i Neloth ostrożnie przenieśli się na dolny taras. Ostrożność była jak najbardziej na miejscu. Gdy tylko wyjąłem jedną z kostek, od razu basem zaczął się napełniać. Woda waliła wieloma rurami naraz jak wściekła, pieniąc się i sycząc, tworząc wiry i zmiatając wszystko z przejścia. Byłaby w stanie rzucić człowiekiem o mur z siłą, która mogłaby go nawet zabić. Poziom wody podnosił się bardzo szybko. Dość, że gdy dotarłem do swych towarzyszy, basen już był napełniony.
Westchnąłem cicho i wszedłem do zimnej, morskiej wody. Nie chciałem, żeby Lydia musiała się moczyć. Nelotha też nie wypadało o to prosić. Należał mu się szacunek już choćby z racji wieku. Niechętnie więc zstąpiłem po schodach w stronę cokołu. Zadrżałem, gdy zimna woda zaczęła wlewać mi się pod skorupy, ale po chwili zrobiło mi się całkiem ciepło. Miękka wyściółka zbroi zadziałała jak izolator, zatrzymując ogrzaną wodę w pobliżu ciała. Dobrze, że nie było głębiej niż do piersi.

     Uruchomiłem cokół. Błysnął i coś w nim przeskoczyło. Metalowa kładka, która znajdowała się pod bramą, podniosła się, jak zwodzony most. Jednocześnie ze ściany zaczęły wysuwać się kamienne schody. Wolno i majestatycznie. Aż doszły do miejsca, w którym stałem. Zabawne, zamiast ja do schodów, one podeszły do mnie.

     Ścisnąłem w ręku kostkę, by o niej nie zapomnieć i wszedłem na nie. Ociekając wodą, jak niedokładnie wyżęta ścierka, podszedłem do bramy, która uchyliła się, gdy tylko pchnąłem skrzydło drzwi. Lydia i Neloth weszli za mną. Znaleźliśmy się w krótkim korytarzu, prostopadłym do wejścia. Dla ostrożności wyciągnąłem miecz, poręczniejszy w wąskich pomieszczeniach od łuku i skierowałem się na prawo. Korytarzyk skręcił w jeszcze raz w prawo, w stronę basenu i skończył się drzwiami, które ustąpiły pod naciskiem ramienia. Znalazłem się w małej komnatce, odgrodzonej od basenu ozdobna kratą. Była prawie pusta, jedynie w ścianę wmurowano skrytkę. Warto sprawdzić, co jest w środku. Może kolejna kostka? Wyciągnąłem pęk wytrychów. Neloth, który stanął w drzwiach, zaczął mi się przypatrywać z zaciekawieniem. Gdy złamałem pierwszy wytrych, westchnął cicho. Ale za drugim razem mi się udało. Razem zajrzeliśmy do środka. Nie było tam jednak dodatkowej kostki, jak mieliśmy nadzieję. Tylko jakiś pierścień i kilka złotych monet, na które Neloth machnął ręką. Wsypałem więc całą zawartość do sakwy. Przeszliśmy na drugą stronę.

     Tam, za identycznymi drzwiami, znajdował się cokół sterujący. Neloth z zadowoleniem wyciągnął błyszczącą kostkę z uchwytu i natychmiast usłyszeliśmy głośny szum.

     - Niestety – westchnął. – Każda z kostek, które zabieramy, wyłącza przypisane im pompy, podnosząc poziom wody. Musimy zachować ostrożność.

     Po otwarciu bramy okazało się, że na drugą stronę trzeba po prostu przepłynąć – innej drogi nie było. Poziom wody powrócił do stanu pierwotnego. Znów jedynie most sterczał nad powierzchnię, ale, niestety, most prowadził wzdłuż komnaty, a my musieliśmy przedostać się w poprzek. Nie zastanawiając się długo, śmignąłem szczupakiem w wodę. I tak byłem już mokry. Lydia skoczyła za mną – będąc Nordką, nie obawiała się zimna. Jedynie Neloth ostrożnie, wzdrygając się co chwilę, zszedł po schodach, ale i on przepłynął na drugą stronę bez większych ceregieli. Gdy wygramoliliśmy się na schody wszyscy troje parsknęliśmy śmiechem.

     - Moja matka kiedyś powiesiła na płocie poduszki, żeby się wywietrzyły – sapnąłem. – I zapomniała je ściągnąć, gdy zaczęło lać. Wyglądały jak my teraz…

     Neloth, wciąż jeszcze uśmiechając się pod nosem, pchnął drzwi.

     - Zobaczymy, dokąd dojdziemy – mruknął, odsłaniając korytarz, skręcający w prawo.

     Szybko spoważniał, gdy zerknął na widok przed sobą. Część korytarza zawaliła się bowiem, tworząc dość głęboką wyrwę w chodniku. Tak głęboką, że nie sposób było wspiąć się na jej drugi brzeg. W dodatku, oberwał się razem z fragmentami bocznych ścian, więc nie było żadnych występów, po których można by spróbować przejść. Bez mostu nie przejdziemy.

     Zacząłem kombinować, z czego tu zrobić choćby prymitywną kładkę. Wyszedłem na schody i obrzuciłem pomieszczenie wzrokiem, w nadziei, że znajdę coś wystarczająco długiego, aby przerzucić to przez wyrwę w chodniku. Jednak Neloth miał lepszy pomysł.

     - Tam jest przejście – rzekł zamyślony. – Moglibyśmy do niego dotrzeć, gdyby poziom wody był wyższy.
I zerknął w stronę cokołów na końcu mostu, którym tu przyszliśmy. W lot pojąłem, o co chodzi. W jednym ze słupków wciąż tkwiła kostka, którą poprzednio obniżyliśmy poziom wody. Czy jeśli ją wyjmę, poziom wody się podniesie? Powinien. Niewiele myśląc wskoczyłem na rampę i pobiegłem na koniec mostu. Wyszarpnąłem kostkę z uchwytu, rozglądając się wokół, dopóki Neloth nie przyzwał mnie ruchem ręki. Niebezpiecznie było stać tam i czekać, aż poziom wody się podniesie. Prąd mógłby mnie porwać. Pobiegłem więc ku bramie, ale już w połowie drogi fale zaczęły przelewać się przez rampę. Omal nie wywinąłem kozła, gdy poślizgnąłem się na mokrej posadzce. Gdy dobiegłem, woda wdzierająca się do bramy sama mnie do niej wepchnęła. Chwyciłem się skrzydła bramy, przeczekując pierwszą, gwałtowną falę przypływu. Ciasny korytarz szybko wypełnił się wodą, która teraz falowała niespokojnie, chlupocząc i pryskając po kątach, przy okazji zalewając nas po pas.

     Ale teraz jej poziom dochodził aż do przeciwległego brzegu urwiska. Pomysł był dobry. Podpłynąłem pierwszy, wspiąłem się na brzeg i pomogłem wyjść Lydii i Nelothowi.

     Przez chwilę odpoczywaliśmy w ciemnym korytarzu. Neloth zaczął wyżymać swą długą szatę. My, w naszych skorupach, nie mogliśmy tego zrobić, więc po prostu bezradnie staliśmy obok, a pod nami szybko tworzyły się wielkie kałuże, gdy woda wyciekała nam spod blach. Zgiąłem najpierw prawą nogę w kolanie, potem lewą, chcąc wylać wodę z butów, ale niewiele to dało. Po tej przygodzie z pewnością trzeba będzie wyprać i dobrze wysuszyć wyściółki nie tylko w butach, ale i w całych zbrojach. O ile nie zupełnie wymienić…

     - Proponuję coś zjeść już teraz – odezwałem się. – Nasze zapasy przemokły, ale może chociaż część nadaje się do jedzenia.

     Okazało się, że kawałkom mięsa słona kąpiel nie zaszkodziła. Suchary, niestety, rozmoczyły się, ale jabłka ocalały. Podzieliliśmy żywność na trzy części i w milczeniu zaczęliśmy ją przeżuwać. Neloth z poły swej szaty wyciągnął manierkę z jakimś dunmerskim, aromatycznym płynem i puścił ją w obieg. Napój miał łagodny smak i znakomicie rozgrzewał wnętrzności. Zaspokoiliśmy głód, wiedząc, że drugiej okazji w podziemiach może już nie być.

     Dalej korytarz skręcał w prawo, a nad nim pojawił się wysoki na jakieś trzy wysokości człowieka, oświetlony taras.

     - Stop! – zawołał cicho Neloth, nieruchomiejąc w pół kroku. – Ani drgnijcie!

     Oboje znieruchomieliśmy i podążyliśmy wzrokiem w kierunku, w który wpatrywał się elf. Powoli, bardzo powoli zdjąłem łuk. Lydia uczyniła to samo.

     Dwemerska balista jest bardzo groźnym urządzeniem. To chyba najgroźniejszy z krasnoludzkich automatów. Wystarczająco ruchliwa, by w miarę szybko przemierzać dwemerskie podziemia i równie szybko wycelować, z ogromną siłą wystrzeliwując metalowy bełt, który przebijał każdą zbroję – nawet pancerz centuriona. Podobnie jak inne maszyny, reagowała na ruch i w jakiś sobie tylko znany sposób odróżniała Dwemerów od intruzów. Była też opancerzona, wprawdzie lekko, ale obły kształt sprawiał, że strzały ześlizgiwały się po blachach. Trzeba było trafić naprawdę precyzyjnie, w szparę między dwiema blachami, skąd balista pluła bełtami.

     Powoli, aby nie zarejestrowała naszych ruchów, naciągnęliśmy łuki. Dwie dwemerskie strzały pomknęły z sykiem ku maszynie i obie trafiły bezbłędnie w szparę. W maszynie zachrobotało. Odwróciła się ku nam, ale ponieważ staliśmy nieruchomo, nie zdołała nas wytropić w ciemnym korytarzu. Zaczęła powoli jechać wzdłuż rampy, kierując się w prawo. To dało nam okazję do ponownego napięcia łuków. Po drugiej salwie, mechanizm znieruchomiał. Za to pojawiły się dwa następne. Tym razem jednak były to tylko pająki, które Neloth rozbił błyskawicą, od niechcenia, bez widocznego wysiłku.

     Dalej korytarz zamienił się w niezbyt długie schody w dół. Chlupotała tam woda, ale płytka, zaledwie do kostek. Przejścia na wprost nie było, ale ku naszemu zadowoleniu, stał tam słupek z tkwiącą na górze kostką. Ruszyliśmy w jego stronę, ale zaraz przystanęliśmy. Korytarz skręcał bowiem w lewo i zamieniał się w schody, skręcające na taras, a na zakręcie, w wykutej niszy, znajdowała się stacja ładowania i tkwił w niej nieruchomo doskonale zachowany centurion. Obejrzałem go uważnie – był podłączony. Możliwe wiec, że czynny. Nie wiedzieliśmy, co go uruchamia, więc na wszelki wypadek na razie pozostawiliśmy kostkę w cokole. Na ruch nie reagował, choć przechodziliśmy tuż pod jego nosem.

     Wspiąłem się na taras i zerknąłem na rozbitą balistę. Mój wzrok powędrował dalej i… Znieruchomiałem. Tam stała kolejna balista, zwrócona do mnie frontem. Wyglądała, jakby celowała prosto we mnie, ale stałem dłuższą chwile i nic się nie działo.

     - Druga balista! – zawołałem cicho. – Nie wchodźcie tu na razie!

     Gdy wolno unosiłem łuk, przypomniałem sobie chłopięce czasy, gdy jeszcze polowałem na króliki. Z nimi też trzeba było tak postępować. Oko królika momentalnie zauważało szybszy ruch i w jednej chwili zwierzątko znikało w norce. Balista nie była aż tak czuła. Nie zauważyła mnie aż do chwili, gdy strzała trafiła prosto w szparę między blachami. Błysnął magiczny płomień i rozległ się dźwięk, jakby pękniętej struny. Balista nawet nie zareagowała. Unieruchomiłem ją jedną strzałą.

     Zawołałem na pozostałych. Neloth dokładnie obejrzał sobie oba mechanizmy.

     - Hmmm… - poskubał bródkę. – Będę musiał kazać komuś przenieść to do laboratorium.

     Dalej był zwodzony most, uruchamiany, jak sądziliśmy, poprzez czerwony cokół, znajdujący się obok. To przypomniało nam o kostce, którą zostawiliśmy na dole. Wiedzieliśmy, że musimy ją wyciągnąć, ale nikt z nas nie wiedział, co ona uruchamia. Nie było sensu, żebyśmy wszyscy schodzili na dół. Po kostkę udałem się sam, a Lydia stanęła niedaleko mnie na schodach, z łukiem w ręku, na wypadek, gdyby miało to obudzić centuriona.

     Wyciągnąłem rękę i złapałem kostkę. Chwila wahania. Szarpnąłem kostkę i wysunąłem ją z uchwytu. Zaleje mnie woda, czy obudzi się śmiercionośna maszyna? 

     Okazało się, że jedno i drugie!

     Gdy tylko kanciasty przedmiot znalazł się w mojej dłoni, natychmiast otworzyły się złociste zawory w podłodze i pod nogami zawirowała mi woda. Jednocześnie centurion poruszył się, odrywając przewody, którymi podłączony był do stacji. Nie czekałem, aż woda się podniesie w stopniu, ograniczającym moje ruchy, rzuciłem się w stronę schodów. Ale nie tych, na których stała moja żona, tylko na te, którymi tu przyszliśmy. Widziałem jeszcze kątem oka, jak strzała Lydii przebiła boczną blachę i utknęła zapewne gdzieś między trybami, bo centurion trochę spowolnił. Maszyna zwróciła się w jej stronę.

     Ale teraz ja wypuściłem strzałę w goleń. Centurion jakby się zawahał, zwłaszcza, że Lydia cofnęła się nieco, by nałożyć nową strzałę i chwilowo znikła z pola widzenia automatu. A ja wpakowałem mu drugą strzałę w bok. Centurion obrócił się do mnie przodem. Jeszcze nie zdążył obrócić się do końca, gdy Lydia strzeliła mu pod pachę, a ja cofnąłem się nieco, za ścianę tarasu.

     Centurion może być najdoskonalszą maszyną, jaka istnieje, ale jest tylko maszyną. Nie ma inteligencji, nie analizuje sytuacji, nie wyciąga wniosków, tylko ślepo wykonuje zaprogramowane ruchy. A skrzynka sterująca kazała mu kierować się w stronę tego, co akurat go atakował. Gdy raz za razem wypuszczaliśmy po mniej lub bardziej celnej strzale i zaraz chowaliśmy się za rogiem, maszyna jak ogłupiała kręciła się w kółko, nie wiedząc w którą stronę się zwrócić.

     Kątem oka zauważyłem Nelotha, bezradnie przypatrującemu nam się z góry. Wysoki gzyms zasłaniał mu widok i maszyna pojawiała się w polu jego widzenia tylko na okamgnienie. Wyciągnął rękę i raz spróbował porazić centuriona magią mrozu, ale niewiele to dało. Nie chciał razić go błyskawicą, bowiem w słonej wodzie mógł równie dobrze porazić nas, a brodziliśmy w niej już po kolana i to pomimo, że oboje staliśmy na stopniach. Poradziliśmy sobie jednak bez niego. Centurion, naszpikowany strzałami, buchający parą z przedziurawionych przewodów, w końcu znieruchomiał i wolno przewrócił się w wodę, wzbudzając sporą falę.

     Brodząc już po pas w wodzie, ominąłem wciąż buchającego parą kolosa i wspiąłem się na drugie schody, a stamtąd na taras. Neloth uruchomił w międzyczasie zwodzony most, który ku naszemu zdumieniu zaprowadził nas do tej samej zapuszczonej komnaty, w której znaleźliśmy pierwszą kostkę. Weszliśmy do niej przez drzwi, których nie umieliśmy przedtem otworzyć, Widocznie cokół nie tylko opuszczał most, ale i otwierał bramę.

Nchardak - otwarte przejście do zniszczonej komnaty. Widoczny czerwony słupek sterujący, otwierający bramę i opuszczający zwodzony most.

     - Bardzo dobrze – elf pokiwał głową, wyciągając manierkę z poły swej szaty. – Jeśli dobrze liczę, mamy już cztery kostki. Jeśli nie przyszło ci do głowy, by którąś wyrzucić – uśmiechnął się podając mi manierkę.

     Pociągnęliśmy po łyku dunmerskiego specjału. Przyjemne ciepło rozlało się po naszych ciałach. Po czym, wolnym już krokiem skierowaliśmy się w dół, w stronę podłużnych skrzyń sterowniczych i zalanej jaskini.