czwartek, 28 stycznia 2016

Rozdział X - Siwobrodzi

     Wilhelm, o dziwo, wciąż siedział za kontuarem. Ucieszył się na mój widok. Na moje pytanie, czemu nie śpi, choć już tak późno, odparł, że nie późno, tylko wcześnie. W kurhanie błąkałem się prawie całą noc. Świtu tylko czekać. A on musi przygotować śniadanie dla gości, jeśli ktoś w ogóle zechce tu zajść. Wynająłem sobie u niego pokój, aby przespać się choć kilka godzin.

     Rankiem zabrałem swoje rzeczy i, pożegnawszy się z oberżystą, ruszyłem na Wysoki Hrothgar.

    Ivarstead, jak większość ludzkich osad w tej krainie, leżało nad rzeką, w dodatku dość bystrą i rwącą. Droga na Gardło Świata wiodła przez kamienny most, przerzucony nad nią. A na moście stało dwóch ludzi, ucinając sobie pogawędkę.

     Jeden z nich był Nordem. Łysawy, w średnim wieku, z brodą związaną w zabawny węzełek. Drugi stał do mnie tyłem, ale już wiedziałem, że to Bosmer. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem ich rozmowę.

     - Znowu wspinasz się na siedem tysięcy stopni, Kilimmek? – spytał elf pogodnym głosem.

   - Nie dziś – odparł Nord, zwany Kilimmkiem. – Nie jestem jeszcze gotowy na wspinaczkę na Wysoki Hrothgar. Ścieżka nie jest bezpieczna.

     - Czy Siwobrodzi nie oczekują dostawy zaopatrzenia? – elf nie dawał za wygraną.

    - Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien – zasępił się Kilimmek. – Jeszcze nie wpuszczono mnie do klasztoru. Może kiedyś…

     Podszedłem bliżej. Elf odwrócił się w moją stronę, a ja oniemiałem.

     - Eanor!

    Rzuciłem się w jego stronę z radością w sercu, ale ta szybko ustąpiła miejsca rozczarowaniu. To nie był mój przyjaciel, choć podobieństwo było ogromne.

    - Pomyłka, kolego – uśmiechnął się Bosmer. – Mam na imię Gwilin. I, choć przykro mi to mówić, nie znam żadnego Eanora.

   - Przepraszam, pomyliłem się – westchnąłem. – Jesteś bardzo podobny do mojego przyjaciela z Cyrodiil.

   - Dla ludzkich oczu, wszyscy Bosmerowie są podobni – odparł wyrozumiale. – Nie różnimy się między sobą tak bardzo jak ludzie.

     To była prawda. Ludzie mają różną posturę. Jedni są grubi, inni chudzi, jedni wysocy, inni niscy, jedni mają włosy ciemne, inni jasne, jedni noszą brody, inni golą się na gładko… A Bosmerowie wszyscy byli niewysocy, smukli, o włosach w kolorze miedzi lub kasztana, zwykle uczesanych w kok i wszyscy oni mieli tę samą pogodę w oczach.

     - Wyglądasz na szczęśliwego – uśmiechnąłem się, co przyszło mi tym łatwiej, że on naprawdę był sympatyczny i wręcz promieniował tą właściwą swojemu plemieniu pogodą ducha.

     - Biorę życie, jakie jest – mrugnął filuternie. – Wybierasz się na Wysoki Hrothgar?

     - Tak – odrzekłem. – Zgaduję, że to tędy – wskazałem na drogę za mostem.

    - Lepiej pogadaj z nim – gestem wskazał na Kilimmka. – On zna drogę bardzo dobrze. Czasem dostarcza Siwobrodym zaopatrzenie.

      Kilimmek uśmiechnął się skromnie.

      - To prawda - potwierdził. - Muszę tam coś w najbliższym czasie dostarczyć.

      - A jakie towary dostarczasz na Wysoki Hrothgar? – spytałem z ciekawością.
     
     - W większości żywność, jak solone ryby, czy mięso – odrzekł. – No, wiesz, rzeczy, które długo zachowują świeżość. Siwobrodzi nie wychodzą zbyt często…

     - A w zamian?

     Zmieszał się.

     - Cóż, to rodzaj porozumienia między nami. Powiedzmy, że czułbym się źle, biorąc od nich pieniądze za odrobinę zakonserwowanego pożywienia. Poza tym, to nie moja własność – cała wioska się na to składa. Problem w tym, że moje nogi to już nie to samo, co kiedyś…

     - Nie chcą cię nosić? – spytałem i zaraz zmiarkowałem się, że mogłem mu sprawić przykrość. – Wybacz, obcesowo to zabrzmiało…

     Zaśmiał się.

    - Noszą mnie jeszcze, dzięki bogom, ale wędrówka przez siedem tysięcy stopni jest coraz bardziej odczuwalna. Nie mam już dwudziestu lat, niestety.

     Żal mi się go zrobiło. Tyle lat karmił mnichów, nie biorąc za to zapłaty, a teraz ma jeszcze wyrzuty sumienia, że wiek nie pozwala mu już na swobodną wędrówkę. Zaofiarowałem się, że mu pomogę.

     - I tak idę w tę stronę, więc żaden to dla mnie wysiłek – zapewniłem.

   Ucieszył się. Poinformował mnie, że worek trzeba zostawić w przygotowanym kufrze pod klasztorem. Potem ostrzegł mnie, że w górach błąkają się wilki, a im wyżej, tym schody bardziej oblodzone. Worek z zaopatrzeniem nie był ciężki. Widać, Siwobrodzi raczej się nie objadali. Zajrzałem do środka. Były tam dwa spore wołowe udźce i kilka dorodnych, uwędzonych ryb, owiniętych w zatłuszczony papier. Pachniało na odległość. Zarzuciłem go sobie na plecy w taki sposób, aby w razie potrzeby móc go łatwo upuścić, by sięgnąć broń. Ot, taki odruch wojownika. Potem pożegnałem się i ruszyłem przez rzekę.

     Zrazu szło łatwo. Stopnie nie były strome, a droga w miarę równa i wygodna. Po drodze ustrzeliłem jeszcze dwie kozy, ale postanowiłem więcej nie polować, bo zaczynało mi się już robić ciężko. Po pewnym czasie dotarłem do małej kapliczki, przed którą stał jakiś człowiek, wyglądający na myśliwego. Przedstawił się jako Barknar.

     - Uważaj na wilki, jeśli zamierzasz iść na Wysoki Hrothgar – ostrzegł mnie. – O tej porze są bardzo aktywne, a twój worek pachnie z daleka.

     Miał rację. Cały czas snuł się za mną zapach wędzonych ryb i mięsa.

     - Odwiedzasz Siwobrodych? – spytałem.

     - Oni raczej nie przyjmują gości – uśmiechnął się. – Nie, nigdy nie wchodzę tak wysoko.

     - Więc co tu robisz? – spytałem z ciekawością. – Polujesz?

     Wzruszył ramionami.

     - Lubię tu przychodzić – odparł. – Po prostu. Czasem, przy okazji coś upoluję.

     Rzuciłem okiem na kapliczkę. Na kamiennej tabliczce wyryto napis.

     Godło I:

     Przed narodzinami człowieka Mundusem władały smoki. Ich słowa były Głosem, a mówiły tylko w prawdziwej potrzebie. Albowiem Głos mógł zaćmić niebo i zalać ziemię.

     Niewiele z tego do mnie dotarło. Gdybym miał czas na wyciszenie umysłu i kontemplowanie tych słów, może ujrzałbym w nich głęboki sens. Ale teraz byłem chory, uginałem się pod ciężarem ładunku i ekwipunku, w dodatku zaczynało mi się robić chłodno. Obiecałem sobie, że kiedyś tu powrócę w lepszym stanie i przestudiuję wszystkie teksty. Pożegnałem Barknara i ruszyłem w górę. Po pewnym czasie minąłem granicę śniegu. Wiało coraz mocniej i coraz zimniej. Stopnie pokryły się lodem i stawały się coraz bardziej strome. Jakby tego wszystkiego było mało, zaatakował mnie wilk.

     Był inny niż te, które spotykałem dotąd. Jaśniejszy, bardziej agresywny i dużo, dużo silniejszy. Gdy go wreszcie pokonałem, tłukąc tarczą i mieczem, musiałem się uleczyć, bowiem udało mu się mnie przewrócić i poobijałem się nieco.

     Stopnie wiły się i prowadziły raz w górę, raz w dół. Co jakiś czas napotykałem na kapliczki, ale napisy na nich były dla mnie niezrozumiałe. W pewnym momencie natknąłem się na dziewczynę, siedzącą przed jedną z nich i pogrążoną w cichej medytacji. Gdy podszedłem otworzyła oczy i spojrzała na mnie. I ze zdziwieniem stwierdziłem, że to żadna dziewczyna, tylko kobieta w wieku mojej matki.

     - Kim jesteś? – spytałem.

     - Tylko pielgrzymem – odparła cichym głosem. – I chcę by tak zostało.

     Postanowiłem jej nie przeszkadzać.

     - Uważaj na wilki – rzuciła mi jeszcze na pożegnanie. – Wilk lodowy to trudny przeciwnik.

     No i sprawa się rozwiązała – to był wilk lodowy! Inny gatunek. Dlatego taki silny i żywotny.

     Droga prowadziła przez płytki wąwóz, otoczony skałami. Tknięty przeczuciem, chwyciłem łuk i ostrożnie zagłębiłem się między nie, po czym, ujrzawszy jedynego mieszkańca owego wąwozu, równie cicho się wycofałem, oblany potem.

     Śnieżny troll!

     Ze wszystkich stworzeń, żyjących w Skyrim, śnieżny troll był najgroźniejszym przeciwnikiem. Trolle to wielkie, drapieżne małpy, o długich, ostrych pazurach, równie długich kłach i piekielnie silne. W Skyrim żyły dwa gatunki: czarny i śnieżny. Oba agresywne i niebezpieczne, ale śnieżny troll, o białym futrze, był szczególnie groźny. Jego siła mieściła się w niesamowitej, niemal magicznej żywotności. Potrafił błyskawicznie regenerować swoje rany. Aby go zabić, trzeba było nie tylko wpakować w niego mnóstwo strzał, ale też zrobić to szybko, aby nie zdążył ich zaleczyć. Zerknąłem na swój łuk. Dobry na jelenie, ale na trolla za słaby. Nie mam z nim szans. Mizerne jak na trolla rany, jakie mogłem nim zadać, nie zdołają go powalić, a w walce wręcz rozdarłby mnie na strzępy. Nie, nie odważę się. Nie w tej zbroi, którą mógł rozerwać jednym uderzeniem pazurów, nie tym mieczem, który nie mógł dosięgnąć jego tułowia bez wchodzenia w zasięg jego ramion i przede wszystkim, nie w tym stanie, z krótkim oddechem i bolącymi ramionami, które trawiła jakaś choroba. Miałem nadzieję, że Siwobrodzi znają jakieś lekarstwo na to choróbsko, bowiem czułem się coraz gorzej.

     Ale zawrócić? Nie da rady, nie ma innej drogi. Trzeba dziada jakoś obejść!

     Skała była oblodzona, a wspinanie na nią – bardzo niebezpieczne. W każdej chwili mogłem ześlizgnąć się w przepaść. W dodatku musiałem zrobić to bardzo cicho. Ale nie było innej rady – musiałem się na nią wspiąć i zejść niepostrzeżenie z drugiej strony, poza zasięgiem wzroku i węchu trolla. Gdy znalazłem się na szczycie skały, położyłem się na plecach, ciężko dysząc – tak wielki to był wysiłek. A gdzie tu zejść?

     Ostrożnie wychyliłem się poza ostrą grań. Wciąż tkwił w tym samym miejscu. Wiatr w wąwozie kręcił się we wszystkie strony i bałem się, że w pewnej chwili potwór może mnie zwietrzyć. Zacząłem ostrożną wędrówkę w dół.

     Jakoś mi się udało, choć ostatnie łokcie przeszorowałem po chropowatej skale, rozpruwając sobie karwasze. I tak dobrze, że udało mi się przyhamować. Drżąc z niepokoju, wychyliłem się zza skalnego nawisu. Nie było go. Ruszyłem ostrożnie dalej, rozglądając się uważnie. Gdy byłem już daleko, dostrzegłem go tkwiącego na skale. Nie zauważył mnie. Muszę jednak na niego uważać w drodze powrotnej.

     Jeszcze kawałek drogi, aż wreszcie ujrzałem klasztor.

     Monumentalny, kamienny budynek, zbudowany w stylu wczesno cesarskim, dziwnie nie pasujący do surowości gór. Na dole stał drewniany kufer i parę drobiazgów, a na prawo i lewo od niego prowadziły w górę dwie schodnie, każda do innej bramy.

     Z ulgą rzuciłem worek do kufra. Zastanawiałem się, czy nie lepiej zanieść żywność bezpośrednio na górę, ale w końcu zrezygnowałem z tego pomysłu. Po co mają wiedzieć, że Kilimmeka ktoś wyręczył? Należała mu się wdzięczność, bez względu na wszystko – więc niech ją odczują.

     Zainteresowała mnie mała buteleczka, stojąca obok kufra. „Mikstura uleczenia choroby” – przeczytałem na etykietce. Lekarstwo! Na ten męczący ból ramion! Niewiele myśląc, wychyliłem całą zawartość, czując przypływ sił w miarę, jak ból ramion ustępował. Skąd oni wiedzieli, że tego właśnie potrzebuję?

     Ale zaraz ogarnęły mnie wątpliwości. A jeśli to nie dla mnie, tylko dla nich? Jeśli któryś z mnichów zachorował i potrzebował lekarstwa? Refleksja przyszła o kilka sekund za późno. Bezradnie spojrzałem na pustą fiolkę. Trudno, stało się…

     Podniosłem się na nogi i wspiąłem na schody. Stanąłem przed spiżową bramą, wiodącą do klasztoru.
Ręka omal nie przymarzła mi do brązowej gałki. Krótki wysiłek i znalazłem się w środku, gdzie było cicho i przytulnie. Nie było tu upału, ale po wędrówce po zimnym wietrze, we wnętrzu klasztoru zrobiło mi się ciepło. Przed sobą ujrzałem krótki przedsionek, prowadzący do głównej sali, oświetlonej kilkoma dyskretnymi płomykami kagańców. Moje podkute buty brzmiały echem po równej, kamiennej posadzce.

     Już przy wejściu ujrzałem zakapturzoną postać, w długiej, burej szacie, obserwującą mnie uważnie. Gdy wszedłem do głównej sali, nadeszły jeszcze trzy. Czterech mieszkańców Wysokiego Hrothgaru obstąpiło mnie z czterech stron, jednak nie zbliżając się do mnie zbytnio. Spoglądali na mnie wzrokiem spokojnym, pozbawionym jakichkolwiek objawów zdziwienia, zupełnie, jakby wiedzieli, kim jestem.

     Zrazu mnisi wydali mi się niezwykle do siebie podobni. Wszyscy ubrani w takie same szaty z kapturem, wszyscy ze srebrzystymi brodami, wszyscy o podobnej posturze. Dopiero po chwili zacząłem ich odróżniać od siebie. Jeden z nich uczynił krok w moją stronę i spojrzał mi prosto w oczy. Było to spojrzenie tak przenikliwe, że stwierdzić, iż poczułem się nagi, to za mało. Ja poczułem się przezroczysty… Gdy się odezwał, jego głos dudnił jak surma bojowa.

     - A zatem Smocze Dziecię objawia się właśnie w tej chwili – rzekł. – U schyłku epoki.

     Nie wiem, skąd wiedział, kim jestem, ale uznałem, że mnisi wiedzą o mnie bardzo dużo. Poczułem do nich ogromny szacunek, jak uczeń do mistrza.

     - Odpowiadam na twoje wezwanie… - odrzekłem przez ściśnięte wzruszeniem gardło.

     Mnich pokiwał głową i wymienił spojrzenia z pozostałymi.

     - Zobaczymy, czy naprawdę posiadasz dar – zwrócił się do mnie. – Pokaż nam, Smocze Dziecię. Zasmakujmy twego głosu!

     Przyznam, że zżerała mnie trema. Oto bowiem stanąłem przed prawdziwymi mistrzami Głosu, a ja? Cóż ja? Znałem tak naprawdę tylko jeden krzyk, a po wizycie w Cieniowisku wiedziałem już, że jest ich więcej. Mnisi onieśmielali mnie. Choćby dlatego, że wiedzieli o mnie, a ja o nich nie wiedziałem nic. Nabrałem powietrza w płuca, jednak natychmiast je wypuściłem, zdając sobie sprawę, że mój krzyk musiałby rzucić przynajmniej dwóch z nich na ostrą krawędź kamiennej budowli.

     Mnich ujrzał moje wahanie i zachęcił mnie.

     - Nie lękaj się, twój krzyk nie zrobi nam krzywdy – zapewnił. – Uderz w nas mocą swego głosu.

     Chyba wie, co mówi… Wziąłem głęboki oddech.

     - Fus!

     Tak jak poprzednio, potężna fala uderzeniowa wyrwała się w kierunku mnichów. Ci zachwiali się lekko, ale żaden z nich nie stracił równowagi, nie mówiąc już o upadku. Byli na to uodpornieni. Jedyna zmiana, jaką zauważyłem, pojawiła się na ich twarzach. Wszystkie się rozjaśniły.

     - Smocze Dziecię, to naprawdę ty… - głos mnicha drżał ze wzruszenia. – Witaj na Wysokim Hrothgarze! Jestem mistrz Arngeir, mówię w imieniu Siwobrodych. Powiedz, Smocze Dziecię, dlaczego tu przybywasz?

     Cisnęły mi się na usta pytania o Smocze Dziecięta. Co to właściwie znaczy, ilu nas jest, dlaczego pochłaniamy smocze dusze i skąd w ogóle ta umiejętność wzięła się u mnie, prostego myśliwego, syna kowala. Ale wiedziałem, że tak naprawdę ciekawość nie przygnałaby mnie tu tak szybko, gdyby nie ich wezwanie. Pochyliłem głowę, wyrażając w ten sposób szacunek.

     - Odpowiadam na twe wezwanie, mistrzu! – odpowiedziałem uroczystym tonem.

     Arngeir uśmiechnął się lekko i skinął głową.

     - Jesteśmy zaszczyceni, mogąc powitać Smocze Dziecię na Wysokim Hrothgarze – zapewnił. – Zrobimy, co w naszej mocy, by nauczyć cię korzystać z daru, w drodze ku Przeznaczeniu.

     Pomyślałem, że ten człowiek nie tylko wie wszystko o mnie, ale też jakimś sposobem potrafi spojrzeć w przyszłość.

     - Jakie jest moje przeznaczenie?

     Nie było to dokładnie to, o co chciałem spytać. Pytanie powinno raczej brzmieć o cel obdarzenia mnie niesamowitym darem, ale tak jakoś mi się powiedziało.

     - Tego musisz dowiedzieć się samodzielnie – uśmiechnął się Arngeir. – Możemy ci wskazać drogę, lecz nie cel.

     Dlaczego wszyscy mistrzowie zawsze mówią to samo? Miałem nadzieję, że powie mi coś o smokach i moim z nimi związku, ale mistrz uśmiechnął się tylko i w kilku słowach zaproponował mi odpoczynek. Przyznaję, że nie trzeba było bystrości, by zauważyć, że po tej wspinaczce ledwo stoję na nogach. Jeden z Siwobrodych zaprowadził mnie przez korytarz do miejsca, które nazwałbym „rozszerzeniem korytarza”, bo komnaty to nie przypominało. W każdym razie, stało tam łóżko i tylko to się dla mnie liczyło. Usiadłem na nim ciężko, zbyt ciężko, jak się szybko przekonałem. Co to za pomysł wyrabiać łóżka z kamienia? Ale na nic więcej liczyć nie mogłem. Położyłem się na grubej, niedźwiedziej skórze, która jako tako spełniała rolę materaca. Przynajmniej izolowała od zimnego kamienia. Przykryć się nie miałem czym, więc postanowiłem się nie rozbierać. Zdjąłem tylko hełm.

     Spanie w zbroi, na kamiennym posłaniu, z pewnością nie było wymarzonym odpoczynkiem. Zbroja gniotła mnie w plecy, ale w samej koszuli było mi niesamowicie zimno. Jakoś nie miałem śmiałości poprosić mistrzów o jakieś przykrycie. Podejrzewałem, że to kamienne łoże to była jakaś próba.

     Często przewracałem się z boku na bok, a z drugiego boku na plecy. Na początku zapadałem w krótkie, nerwowe drzemki. Potem zmiana pozycji i kolejna płytka drzemka. Dopiero nad ranem zasnąłem na dobre. Nie dane mi było jednak długo spać, bowiem obudził mnie jakiś dudniący dźwięk.

     Byli to Siwobrodzi, którzy rozpoczęli swoje ćwiczenia. Zerwałem się z posłania, przetarłem oczy i postanowiłem ich poszukać. Nie było ich jednak w klasztorze. Wyszedłem więc na dziedziniec.

     Musiałem przykryć oczy ręką, tak oślepiło mnie słońce, odbite od śniegu. Jednocześnie dotarł do moich uszu huk głosu jednego z mistrzów. Stał pośród trzech pozostałych i wydobył z siebie krzyk, brzmiący jak uderzenie pioruna. Przez chwilę przyglądałem się im w milczeniu, nie chcąc im przeszkadzać, ale mistrzowie ujrzeli mnie, tkwiącego na schodach. Podnieśli się wszyscy i uroczystym krokiem podeszli w moją stronę. Idący na przedzie gestem zaprosił mnie do środka. Znaleźliśmy się w głównej sali.

     - A więc, Smocze Dziecię, czy jesteś gotowy do nauki? – spytał mnie Arngeir.

     - Tak, mistrzu – odpowiedziałem.

     - Czy chcesz o coś zapytać?

     - Tak, mistrzu – powtórzyłem.

     Arngeir rozłożył ręce, jakby czekał na pytania. A miałem ich wiele. Przede wszystkim, spytałem, co to znaczy być Smoczym Dziecięciem. Mistrz wyjaśnił mi, że to dar od bogów, z którym się urodziłem, a który teraz dopiero się zamanifestował. Na moje naiwne pytanie o związek z cesarską rodziną, uśmiechnął się i zaprzeczył.

     - Bogowie nie zwracają uwagi na pochodzenie – odparł. – Takich jak ty żyło dotąd niewielu, a fakt, że jednym z nich był cesarz, o niczym nie świadczy. Co jakiś czas, bardzo rzadko, rodzi się ktoś z darem Głosu. Smocze Dziecięta uczą się krzyków z ogromną łatwością. To, na co my poświęcamy lata, im przychodzi naturalnie, bez wysiłku.

     A potem wyjaśnił mi, że smocze krzyki to nic innego jak mowa Dhovów – czyli smoków. Zaś rozmowa dwóch smoków to nic innego jak pojedynek.

     - Czy moje pojawienie się ma związek z powrotem smoków? – spytałem.

     Mistrz skinął głową.

     - Bez wątpienia. Nie może to być przypadek. Wiemy, dlaczego się pojawiłeś, nie wiemy jednak, w jakim celu. Myślę, że nauka Thu’um pomoże ci otworzyć umysł i wskaże ci właściwą drogę. Twoje przeznaczenie, choć ukryte przed tobą, wkrótce ukaże ci się w całej okazałości. A teraz, czy jesteś gotów do nauki?

     Potwierdziłem. Mistrz zadumał się na chwilę, po czym podniósł wzrok i zaczął mówić.

     - Gdy krzyczysz, mówisz w narzeczu smoków. Smocza krew, dar bogów, pozwala ci szybko pojąć znaczenie tych słów. Musisz nie tylko poznać słowo, ale też poczuć je i zrozumieć. To znacznie trudniejsze, ale tobie nie powinno sprawić kłopotów. Każdy krzyk składa się z trzech słów. Im więcej słów użyjesz, tym krzyk będzie silniejszy.

     Urwał i spojrzał w stronę innego mnicha.

     - Czas na konkrety – rzekł. – Znasz już pierwsze słowo okrzyku Nieugięta Siła.

     - Fus? – spytałem

     Arngeir potwierdził.

     - Krzyk Nieugięta Siła pędzi przed tobą, tworząc falę uderzeniową i spycha wszystko z twojej drogi. Jedno słowo jest w stanie przewrócić człowieka, a nawet kilku. Teraz poznasz drugie. Mistrz Einar nauczy się słowa „Ro”.

     I skinął na mnicha, który podszedł do mnie na odległość dwóch kroków, pochylił głowę i dudniącym głosem wypowiedział to słowo.

     - Ro!...

     I stało się coś dziwnego. Posadzka zajaśniała pulsującym, złotym światłem i pojawił się na nim napis w smoczym języku.

     - Ro… - powtórzyłem bezwiednie, gdy napis oderwał się od kamieni i poszybował w górę, po czym został przeze mnie wchłonięty jak woda przez gąbkę. Poczułem dobrze już sobie znane słabość i zawrót głowy, jednak stałem mocno i nie zachwiałem się.

     - Równowaga – szepnąłem. – Ro…

     Arngeir łagodnie skinął głową.

     - Uczysz się bardzo łatwo, Smocze Dziecię. Odgadłeś znaczenie słowa. Ale teraz potrzebujesz jego zrozumienia. Odbywa się to przez wchłonięcie wiedzy i siły witalnej smoka, jednym słowem, smoczej duszy. Tym razem jednak postąpimy inaczej. W ramach inicjacji, mistrz Einar użyczy ci swojego rozumienia słowa „Ro”.

     Einar skinął głową, po czym wykonał jakiś ruch rękami i tułowiem. Od jego strony popłynęła ku mnie złocista mgiełka, tak jak wtedy, przy strażnicy, gdy zginął smok. I znów poczułem, jakby coś we mnie wstąpiło. Jakaś siła, która wypełniła mnie od stóp do głów. Poczułem mrowienie w palcach u rąk i nóg, jakąś magiczną wibrację wewnątrz. I spokój. Nieziemski, potężny spokój.

     Twarze mistrzów rozjaśniły się. Arngeir polecił mi wypróbować oba słowa na celach. Nie wiedziałem, o czym mówi, dopóki Einar nie wyszedł na środek i… głosem wyczarował swoją kopię! Na środku sali pojawił się piąty mnich, tyle, że półprzezroczysty, migotający błękitnym światłem, zupełnie jak niedawno nieszczęsny Wyndelius. Nie wiedziałem, że Siwobrodzi zajmują się tez magią!

     - Śmiało – zachęcił mnie Arngeir.

     Wciągnąłem powietrze w płuca, nie spuszczając oczu z fantomu mnicha.

     - Fus-Ro!

     Mistrzowie zachwiali się od okrzyku. Widziałem falę uderzeniową, w postaci szybko rozprzestrzeniającego się załamania światła. Fala zderzyła się z postacią, która przygarbiła się i… rozprysła w drobny mak, który szybko wyparował.

     Czułem się tak podminowany, że nie mogłem ustać w miejscu. Rozsadzała mnie energia, jakbym wpadł w bitewny szał.

     - Jeszcze raz – krzyknął Arngeir.

     Einar wyczarował drugiego ducha. Spotkał go taki sam los. Potem jeszcze jednego…

     - Imponujące! – zawołał Arngeir, po raz pierwszy zdradzając jakiekolwiek emocje. – Twój Thu’um jest bardzo dokładny. Przychodzi ci to bez wysiłku.

     Dopiero później dowiedziałem się, że ukierunkowanie krzyku to bardzo trudna sztuka, która Siwobrodym zajmuje bardzo dużo czasu.

     - Następną próbę przeprowadzimy na dziedzińcu – rzekł mistrz. - Idź za mistrzem Bori!

     Wyszliśmy wszyscy na dziedziniec. Znów oślepiło mnie słońce, naciągnąłem więc skórzany hełm na oczy. Naprzeciw wyjścia stała wysoka wieża, obok niej strome schody, zakończone bramą. Po lewej stronie, naprzeciw przepaści, znajdowała się dziwna brama, zamknięta kratą, prowadząca donikąd.

     - Zobaczymy teraz, jak pójdzie ci z zupełnie nowym krzykiem – odezwał się Arngeir. – Ten daje krzyczącemu prędkość wichru. Nazywa się Trąba Powietrzna i zapewniam cię, że nie przypadkowo.

     Bori pochylił się i zadudnił głosem, od którego śnieg zadrżał, a po chwili pojawiły się na nim znaki smoczego pisma. Tak samo, jak poprzednio, pulsujące światło wniknęło we mnie i przyprawiło o chwilowy zawrót głowy.

     - Wuld… - szepnąłem, nieodmiennie zdziwiony, że potrafię to odczytać. – Tornado.

     - Tornado – potwierdził Arngeir. – Poznałeś nowe słowo. A teraz czas je zrozumieć. Musisz poczuć w sobie nowe słowo, by pojąć jego sens. Mistrz Bori pomoże ci w tym. Podzieli się z tobą swoim rozumieniem słowa „Wuld”.

     I znów, podobnie jak poprzednio Einar, mistrz Bori posłał ku mnie złotą mgiełkę, która wniknęła we mnie i poczułem dreszcz, jakby przeszyła mnie błyskawica. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że potrafię latać z prędkością wichru, aż zdziwiłem się, stwierdziwszy, że wciąż stoję na ziemi. Poczułem w sobie siłę huraganu. Nie wiem, skąd, ale wiedziałem, że potrafię jednym skokiem dosięgnąć stojącej obok wieży.

     Arngeir spojrzał na mnie ciepło. Dostrzegł widocznie jakąś zmianę we mnie.

   - Zobaczymy, jak szybko zdołasz opanować nowy krzyk – odezwał się. - Mistrz Wugnar zaprezentuje ci Trąbę Powietrzną. Następnie przyjdzie twoja kolej. 

     Bori podszedł do tajemniczej bramy, a czwarty z mnichów, Wugnar, stanął między dwoma kamiennymi słupami, kilkadziesiąt kroków od niej.

     To, co ujrzałem później, zapamiętam na długo. Brama otworzyła się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a potem Wugnar wydał okrzyk.

     - Wuld-Nah-Kest!

    Fala, która z ogromną prędkością poleciała w stronę bramy, porwała go ze sobą. Mnich, jak szmaciana kukiełka, targana wichrem, został przeniesiony za bramę z taką prędkością, że ledwo dałem radę to zauważyć. Niemal zniknął w miejscu, w którym stał, by pojawić się po drugiej stronie. Widok był niesamowity.

     Brama niemal natychmiast zamknęła się za nim.

    - Teraz twoja kolej - powiedział Arngeir patrząc na mnie. - Stań przy mnie. Bori otworzy bramę. Użyj trąby powietrznej, by przejść za bramę nim się zamknie.


     Podszedłem do wskazanego miejsca, czując ogromne podniecenie i spory przypływ adrenaliny. Oddychałem spokojnie, acz głęboko. Skoncentrowałem się. Brama wydawała mi się potwornie daleko. Wbiłem wzrok w miejsce, w którym schodziły się oba skrzydła kraty.

     W chwili, gdy się poruszyły, szybko nabrałem powietrza w płuca.

     - Wuld!

     Wydawało mi się, że ten krzyk brzmiał mi w uszach bardzo długo. Nic dziwnego, skoro niósł mnie ze sobą. Szarpnięcie, jakie poczułem, omal nie pozbawiło mnie przytomności. Wydało mi się, że stoję w miejscu, opierając się o twardą ścianę, a cały świat gwałtownie poruszył się w moim kierunku i brama pędzi właśnie wprost na mnie z przerażającą prędkością. W okamgnieniu urosła i znikła za moimi plecami. I nagle wszystko ustało. Usłyszałem tylko szczęk zamykającej się za mną kraty. Nie poleciałem dalej siłą rozpędu, czego się obawiałem. Stało się to zupełnie inaczej, jakby okolica przesunęła się obok mnie, a ja pozostałem nieruchomy.

     Uczucie było straszne. Wiedziałem już, że tego krzyku będę używał ostrożnie. Inaczej szybko roztrzaskam się o jakąś skałę. Podzieliłem się swymi obawami z Arngeirem, który zjawił się obok mnie, ale on uspokoił mnie swym łagodnym głosem.

     - Zawsze zatrzymasz się przed przeszkodą – zapewnił. – Krzyk nie popchnie cię ku twojej zagładzie. Ale dobrze, że o tym pomyślałeś. To świadczy tylko o twojej roztropności. Tak szybkie opanowanie nowego Tu'um jest zadziwiające. Słyszałem opowieści o zdolnościach Smoczych Dzieciąt, ale ujrzeć je na własne oczy...

     Uczynił gest niedowierzania.

     - Nie wiem, co w tym trudnego – wyznałem. – Gdy to robię, wydaje mi się, że każdy by to potrafił.
Mistrz roześmiał się serdecznie.

     - Smocze Dziecię, minęło kilka lat, zanim nauczyłem się używać tego krzyku tak jak ty teraz. Początkowo był to tylko krzyk, zwykły hałas, bez żadnego efektu. Darłem się w stronę bramy, jak jakiś nienormalny – a ona nic! Minęło sporo czasu, zanim poczułem siłę, która popchnęła mnie w jej stronę, a i to ledwie musnąwszy moje plecy. Doprawdy, twoje zdolności są niezwykłe. To smocza krew, dar bogów, umożliwia ci tak szybką naukę.

     - Czy znasz inne smocze dziecięta? – spytałem z ciekawością.

     - Jesteś pierwszym, które objawiło się za mojego życia – odparł. – A jestem z naszej czwórki najstarszy.

     - Jest was tylko czterech… - zająknąłem się. – Wyobrażałem sobie, że będzie was więcej.

     - Jest nas pięciu – odparł. – Nasz mistrz, Paarthurnax, mieszka w odosobnieniu. Kontempluje na szczycie Gardła Świata.

     - Czy mogę się z nim zobaczyć?

     Mistrz spoważniał.

     - Droga do niego jest zamknięta – odparł tajemniczym tonem. – Jednakże twój Thu’um może ją otworzyć. W dniu, w którym będziesz w stanie to uczynić, możesz udać się do niego. Chyba, że on pierwszy cię przyzwie…

     - Innymi słowy, to będzie następna próba? – skinąłem głową.

     - Nie – uśmiechnął się. – Następną próbą będzie wykorzystanie Thu’um w praktyce. Czy jesteś gotowy na niebezpieczną wyprawę do ruin starej świątyni?

     - Czarnygłaz? – spytałem pospiesznie, ale Arngeir potrząsnął głową.

     - Chodzi mi o ruiny świątyni Ustengrav, na mokradłach Hjaalmarch. Tam znajduje się ważny dla nas artefakt, którego odzyskanie i przyniesienie do nas będzie twoim zadaniem. To róg Jurgena Wiatrowładnego, założyciela naszego zakonu. Był wielkim przywódcą dawnych Nordów, mistrzem Głosu. Po klęsce na Czerwonej Górze, kiedy zgładzona została armia Nordów, poświęcił wiele czasu na kontemplację tej straszliwej porażki. Zrozumiał w końcu, że bogowie ukarali Nordów za bluźnierstwa i arogancję, za zbaczanie ze Ścieżki Głosu. On pierwszy ogłosił, że używanie Krzyków powinno służyć sławieniu bogów, a nie chwale ludzi. Jurgen Wiatrowładny i jego Głos przełamali wszystkie przeciwności losu, kładąc podwaliny pod Drogę Głosu. 

     - Droga Głosu?

    - U zarania dziejów Głos był darem bogini Kynaret – rzekł, a ja odniosłem wrażenie, że w jego głosie przebija smutek. - Kynaret dała śmiertelnikom możliwość mówienia smoczym językiem, choć dar ten często był wykorzystywany w niewłaściwym celu. Jego prawdziwym przeznaczeniem jest głoszenie chwały bogów. Głos można opanować jedynie, by twój duch przyjął błogosławieństwo Kynaret. Ucząc się Głosu i używając go ku chwale Kynaret staramy się zdobyć całkowitą równowagę.
Zagryzłem wargę. Czyżby oni chcieli przerobić mnie na swoją modłę? Czy po tym, jak uniknąłem kolejno losów kuchcika, więźnia i bezgłowego trupa, czeka mnie los mnicha? Nie zamierzałem stawać się jednym z nich.

     - Nie wyznaję twojej filozofii – wyznałem niemal szeptem. – Nie zamierzam zostać jednym z was i poświęcić życia wychwalaniu bogów. Dlaczego pomagasz mi zgłębić Drogę Głosu?

     Arngeir znów się uśmiechnął, ale inaczej, jakoś spokojnie, z widoczną zadumą.

     - Smocze Dziecię jest potężniejsze niż my - odpowiedział cicho. - Jego smocza krew jest darem od bogów. Jeśli przyjęliśmy jeden dar, to jakże możemy odmówić pozostałych? Jako Smocze Dziecię otrzymałeś umiejętność krzyku od samego Akatosha. Nie od nas. Zamierzamy pokazać ci, jak właściwie wykorzystywać ten dar, który zwykle wykracza poza możliwości zwykłych śmiertelników. Ale co z tą wiedzą zrobisz, to już twoja rzecz.

     - Nie obchodzi cię, jak to wykorzystam? – spojrzałem mu prosto w oczy..

     - Oczywiście, że mnie obchodzi! – odrzekł z podziwu godną cierpliwością. – Właśnie dlatego cię tu wezwaliśmy. Ten dar, to wielka moc. Potężne narzędzie. Ale tylko narzędzie, jak kowalski młot. Młotem można wykuć wiele pożytecznych rzeczy, ale można nim i niszczyć, a nawet zabić. To zależy tylko od kowala. Obawiamy się, aby ten dar nie został wykorzystany w złych celach. Taka moc często prowadzi do arogancji. Człowiek pragnie władzy, podziwu, bogactwa. Gdy poznałeś już swoją moc, bezustannie będzie cię kusić, aby użyć jej do swoich celów, do podporządkowania sobie innych ludzi, zniewolenia ich. Ale to droga ku zatraceniu. Wiele Smoczych Dzieciąt zeszło z dobrej drogi i zatraciło się we własnym egoizmie. Nie żądamy, byś do nas przystąpił, choć jeśli zechcesz, przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. Chcemy, byś kroczył własną ścieżką, ale niech będzie ona jasna, niech nie prowadzi do zła.

     - Nie zamierzam czynić zła – zapewniłem.

     - Nie zamierzasz – skinął głową. – Dziś nie zamierzasz. Ale czy jesteś pewien, że nie zrobisz tego jutro? Być może napotkasz na swej drodze pyszałka, który zechce cię poniżyć. Zacznie obrzucać cię obelgami na oczach zaśmiewającego się tłumu. Czy masz w sobie tyle siły, aby nie udowadniać mu, że jesteś od niego potężniejszy, bo otrzymałeś dar? Czy nie zechcesz rozpłaszczyć go krzykiem o skałę, aby  zamknąć usta świadkom? To wystarczy. To pierwszy krok ku ciemności. Za każdym razem, gdy poczujesz pokusę użycia daru dla własnej pychy, zrobisz krok w stronę ciemności. I coraz trudniej będzie ci się z tej drogi wycofać. Nie chcesz zostać tyranem, to oczywiste, bo masz dobre serce. Ale tyranem nie staje się człowiek z dnia na dzień. To powolna droga, składająca się z tak małych kroków, że nawet sam możesz ich nie zauważyć. Każdy tyran tak zaczynał, stopniowo, ulegając własnej pysze, zatracając się coraz bardziej. Nie chcę, by ciebie spotkało coś podobnego. Ale jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć cię tego, co sam potrafię. I mieć nadzieję.

     Jego słowa wywarły na mnie spore wrażenie. Dotknął czułego punktu. Odkąd poznałem pierwsze słowo, nieraz wyobrażałem sobie, jak niespodzianie rozprawiam się z jakimś bandytą, na oczach zdumionego Balgruufa, albo starszyzny z własnej wioski. Nieraz wyobrażałem sobie swój powrót do domu – powrót w chwale Smoczego Dziecięcia. W moich snach widziałem wzruszonego ojca, bijącego się w pierś i przyznającego, że źle postąpił, skazując mnie na los kuchcika. I niechętnie musiałem przyznać rację Arngeirowi. Tak, chciałem tego. To wprawdzie nic nie znaczące, nieszkodliwe, drobne incydenty, ale czy na pewno na nich by się skończyło? Czy mam w sobie tyle siły, aby w przyszłości Krzykiem nie rozwiązywać sporów, które idą nie po mojej myśli? Żeby nie uczyć w ten sposób wielmożów szacunku dla swojej osoby? Żeby nikogo nie poniżać? Przecież zarówno słowa Balgruufa, jak i samego Arngeira, świadczące o mojej wyjątkowości, sprawiły mi ogromną przyjemność i, nie da się ukryć, wbiły mnie w dumę. Gdy przyzwyczaję się do samych pozytywów na swój temat, czy nie zareaguję agresją na krytykę?

     Kiedyś, dawno temu, mój ojciec powiedział mi, że kiedy moje myśli szaleją, mam chwycić młot, albo łuk i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć… Jeśli nie mam ani jednego, ani drugiego, mam puścić się biegiem przez las i biec tak długo, aż się zmęczę. Wtedy moje myśli się uspokoją, a dodatkowo przećwiczę jakąś umiejętność i upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Dlatego nie poszedłem razem z innymi mnichami do klasztoru, tylko zostałem na dziedzińcu i postanowiłem poćwiczyć nowo poznany krzyk. Tym razem nie przez bramę, której nie miał mi kto otworzyć, a po prostu, tłukąc się tam i z powrotem po dziedzińcu. Za którymś tam razem przestałem się już bać Trąby Powietrznej. Zauważyłem, że rzeczywiście zawsze wyhamowuję przed przeszkodą. Za pierwszym razem, gdy to zrozumiałem, ze strachem otworzyłem oczy i stwierdziłem, że wciąż żyję, choć wieża popędziła w moim kierunku, jakby chciała mnie rozgnieść. Potem już bez strachu rzucałem się wprost na nią. Po prostu, przeszkoda zatrzymywała się tuż przede mną, nie czyniąc mi żadnej krzywdy.

     Po południu wróciłem do klasztoru i spożyłem skromny posiłek ze swoich zapasów. Mnichów nie było – rozeszli się po całym klasztorze i oddali się medytacjom. Nie chciałem im przeszkadzać. Byłem gotów wyruszyć już teraz, ale nie wiedziałem dokąd. Chciałem zapytać Arngeira, gdzie mam szukać rogu, ale on zjawił się dopiero późnym wieczorem, z grubą derą na ramieniu.

     - Pewnie zmarzłeś w nocy – odezwał się przepraszającym tonem. – Nie spodziewaliśmy się, że Smocze Dziecię będzie pochodziło z ciepłego południa. Udało nam się znaleźć dla ciebie przykrycie.

     Podziękowałem z wdzięcznością.

     - Mistrzu – odezwałem się. – Czy możesz mi wskazać na mapie, gdzie mam szukać rogu? Nie znam tej krainy zbyt dobrze.

     Arngeir wziął ode mnie mapę i kawałek ołowianego sztyftu. Zaznaczył jakiś punkt daleko na północy.

     - Śpij dobrze, Smocze Dziecię – pożegnał mnie czułym głosem, jak rodzony ojciec. – Jutro wyruszysz w dalszą drogę.

     - Mistrzu – zatrzymałem go w pół kroku. – Czy wy nigdy nie marzniecie?

     Moje pytanie wyraźnie go zaskoczyło.

     - Rzadko – odrzekł zdziwiony. – Raczej nam się to nie zdarza.

     - Jak to robicie? – spytałem zaciekawiony. – Mnie na dziedzińcu tak przewiało, że obawiam się o swoje zdrowie.

     Przyjrzał mi się uważnie.

     - Potrafimy zatrzymać ciepło ciała przy sobie – odparł tajemniczo.

     No tak, to wiele wyjaśnia. Jakaś nowa sztuka, polegająca na odpowiednim oddechu, wizualizacji, czy czymś podobnym. Może nawet jest na to odpowiedni krzyk…

     - Nauczysz mnie tej sztuki? – spytałem nieśmiało. – Istotnie, marznę często w tym kraju. A już w górach, w śniegu i wietrze, czuję się okropnie.

     - Choćby dziś – odparł poważnym tonem.

     - Jak więc zatrzymać ciepło przy sobie? – spytałem zaciekawiony.

     - Ciepło się ubierając – odrzekł. – Gdybyś nosił grube kalesony, jak my, to by cię nie przewiało.

     I pożegnał mnie, życząc spokojnej nocy i pozostawiając z pąsem na twarzy.



Klasztor Wysoki Hrothgar na Gardle Świata. Widokówka, wyemitowana przez mieszkańców Ivarstead, w celu ściągnięcia do wsi pielgrzymów i turystów. Na odwrocie znajduje się reklama gospody Wilhelma.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rozdział IX - Nawiedzony kurhan

     Nad osadą znajdowało się niewysokie wzgórze, na szczycie którego wybudowano jakąś kopułę, wyglądającą jak grobowiec. Dalej znajdowała się farma, a jeszcze dalej – tartak. Za tartakiem dostrzegłem most, prowadzący na drogę do Wysokiego Hrothgaru. Trafiłem na miejsce! Czeka mnie teraz długa wędrówka pod górę.

     Ale najpierw informacje! A gdzie o nie najłatwiej? W gospodzie!

    Szynk, choć czysty i zachęcająco przytulny, był prawie pusty. Podszedłem do kontuaru, za którym stał łysawy mężczyzna. Przedstawił się jako Wilhelm. Najpierw spytałem o kapliczkę. Pokręcił głową z zatroskaną miną. Podobno nieciekawie wyglądałem i moją chorobę było już widać. Ale kapliczki nigdzie tu nie było. No cóż, muszę się jeszcze pomęczyć. Potem poprosiłem o coś do jedzenia, bo w brzuchu porządnie mi już burczało. Nie czekałem długo, aż przede mną pojawiła się pożywna polewka, zachęcająco parująca. 

     - Nie ma tu tłoku – zagadnąłem gospodarza, między jedną a drugą łyżką.

     Westchnął w odpowiedzi.

     - To przez ten kurhan – odrzekł. – Odstrasza mi klientów.

     - Masz na myśli tę budowlę, na wzgórzu? – spytałem.

    - Nazywa się Cieniowisko – odrzekł, kiwając głową. – I od razu ostrzegam: nie warto się do niego zbliżać. Jest nawiedzony!

     - Jak to? – aż przestałem jeść.

     - Widzieliśmy jakiegoś ducha, włóczącego się wokół niego. Ja sam też widziałem. Aż mnie zmroziło na ten widok! Rok temu był tu jeden śmiałek, który postanowił zbadać kurhan. Nazywał się Wyndelius Gatherian. Jak poszedł, tak przepadł.

    Znów zabrałem się do jedzenia. Po przygodzie w Czarnygłazie, niespecjalnie bałem się takich grobowców. Z moimi umiejętnościami skradania się i strzelania z łuku, byłem pewien, że sobie poradzę.

     - Mogę go zbadać – zaofiarowałem. – Czy gdybym wyjaśnił jego zagadkę, zyskałbyś na tym?

     - Na pewno – ożywił się. – Ale to niebezpieczne!

     - Poradzę sobie – zapewniłem. – Daj mi tu jeszcze mały kubeczek miodu i wyruszam do Cieniowiska.

    Drżącymi rękami nalał mi do drewnianego kubka aromatycznego trójniaku. Bał się widać bardziej niż ja. Pomyślałem, że kilka łyczków miodu, nie za dużo, dobrze mi zrobi przed taką wyprawą. Wysączyłem go powoli, czując, jak rozgrzewa mnie od środka. Poczułem przypływ sił. Nie uleczyło mnie to wprawdzie, ale trochę ulżyło.

     - Zostawię tu część rzeczy, dobrze?

     Skwapliwie przytaknął, odbierając ode mnie wilcze skóry i ciężki topór tana Białej Grani.

     - W razie czego, będą tu, pod ladą – wskazał mi schowek. – Gdybyś… No, gdybyś wrócił bardzo późno i nikogo tu nie było.

     Skinąłem głową, rozprostowałem nogi i opuściłem gospodę, kierując się w stronę wzgórza.

     Grobowce w Skyrim budowano zawsze podobnie, jako rozbudowane podziemia, łącząc wykute w skale korytarze z naturalnymi jaskiniami, których w tej krainie było bardzo wiele. Wiek grobowca można było ocenić po sposobie, w jaki obudowano wejście do niego. W zamierzchłych czasach tworzono budowle, zwane „kopcami”, choć wszystko to przypominało, tylko nie kopiec. Była to głęboka, okrągła dziura w ziemi, coś jak płaska, ocembrowana kamieniem studnia, o bardzo szerokim dnie i ścianach zwężających się lekko ku górze. Ze ściany wystawały kamienne schody, a bramę do katakumb umieszczano na ścianie, tuż nad samym dnem. Później zaczęto wejście umieszczać na poziomie ziemi, w wystającej nad nią kamiennej rotundzie, obudowującej kręcone schody, prowadzące w dół. Wokół niej budowano kamienny chodnik, a całość zadaszano płaską kopułą, w taki sposób, że wejście do niej znajdowało się po przeciwnej stronie niż drzwi do katakumb. Z taką budowlą właśnie miałem do czynienia w Ivarstead. Był jeszcze jeden sposób, polegający na wykuwaniu krypty w zboczu góry i zadaszeniu wejścia do niej łukowatym portalem.

     Już przy wejściu do kopuły uderzyło mnie coś, co nie pasowało mi do nawiedzonego miejsca. Przy wejściu leżała ludzka czaszka. Ale wyglądała ona tak, jakby ustawiono ją tam celowo i specjalnie wyeksponowano. Wyglądało to na ostrzeżenie, które oczywiście zignorowałem. Pochyliwszy głowę przed niskim wejściem, znalazłem się pod kopułą. Tu dla odmiany ustawiono kilka otwartych sarkofagów, a w każdym z nich lśnił nagi szkielet. Znów odniosłem wrażenie, że bardziej to przypomina ekspozycję, którą ktoś umieścił w budowli, aby odstraszała nieproszonych gości. Dla mnie trudno było o skuteczniejsze zaproszenie. Jeśli ktoś nie chce, by mu przeszkadzano, to znaczyło, że ma coś do ukrycia. A ja byłem niepoprawnym odkrywcą tajemnic. Przeszedłem na drugą stronę kopuły i stanąłem przed ciężkimi, żelaznymi drzwiami, prowadzącymi do podziemi. Otworzyły się całkiem lekko i moim oczom ukazały się drewniane, kręcone schody, prowadzące w dół, niby na dno obszernej studni. Zdjąłem łuk z pleców i, podobnie jak niegdyś w Czarnygłazie, cichym krokiem ruszyłem po skrzypiących deskach. Na samym dole, obok schodów, znajdował się regał, na którym leżała mikstura uzdrowienia – ale niestety, nie wyleczenia choroby – i drobny klejnot duszy. Przydadzą się!

     Dalej był korytarz, prowadzący do krypty. A w niej, w płytkiej niszy, stał draugr.

    Nie zauważył mnie. Stał nieruchomo. Wziąłem go więc na cel i strzeliłem, spodziewając się, że zaraz nogi ugną się pod nim i upadnie na posadzkę. Jednak ku mojemu zdziwieniu, nie upadł. Stał jak przedtem, ze strzałą wbitą w pierś. Podszedłem bliżej.

     Draugr był martwy. W zasadzie nie był to draugr, tylko po prostu wysuszone zwłoki, ustawione w niszy. Po lewej stronie, tuż za wejściem stał taki sam. Widać było, że ktoś je tu ustawił, aby odstraszały potencjalnych gości. Oj, to mi już zakrawało na maskaradę! 

     Komnata miała dwa wyjścia. Prawe zasłonięte było grubą kratą, ale po lewej krata była podniesiona. Już miałem skierować się w tę stronę, gdy ujrzałem zjawę. Stała za kratą, po prawej stronie. Była to ludzka postać, zwiewna i półprzezroczysta, jarząca się błękitnym światłem. Duch?...

     - Opuść to miejsce – jęknął duch. – Uciekaj!

     Przyglądałem mu się nie bez lęku, choć ten słabł z każdą chwilą, ale też z ciekawością. Było w nim coś teatralnego, nierealnego, jakby ktoś odgrywał przede mną przedstawienie. Czy prawdziwy duch unosiłby ręce, jak aktor na scenie? Czy jęczałby tak przeciągle? Trwało to chwilę, aż duch, jakby się znudził, i odszedł w głąb korytarza. Podbiegłem do kraty. Niestety, była to solidna zapora. Nie zdołałem jej podnieść. Spróbowałem więc szczęścia po drugiej stronie.

     Lewy korytarz prowadził do ślepej pustej komnaty. No, może niezupełnie pustej, bowiem po obu stronach wejścia znajdowały się po dwie dźwignie. Pewnie któraś z nich podnosi kratę…

     Pociągnąłem za pierwszą z prawej i przezornie cofnąłem się pod ścianę. Kto wie, czy to właśnie nie uratowało mi życia, bowiem z prawej strony, z otworów w skale, wystrzeliło kilka strzałek. Nie miałem wątpliwości, że zatrutych.

     Druga dźwignia zamknęła mnie w pułapce – opadła krata, odgradzając wejście. Przesunąłem ją na stare miejsce – krata podniosła się. Trzecia dźwignia zadziałała na obie kraty. Ta, za którą przedtem stał rzekomy duch, podniosła się, ale wyjście z komnaty znowu się zatrzasnęło. Chwyciłem więc drugą, która uruchomiała kratę w przejściu. Udało się! Obie kraty powędrowały w górę! Przejście stało otworem. Popędziłem do kolejnej komory.

     Druga komnata też miała dwa wyjścia, jedne na prawo, drugie na lewo. Oba zamknięte – po prawej żelazne drzwi przegradzały drogę, po lewej solidna krata. Spróbowałem najpierw te na prawo. Pogmerałem trochę przy zamku, złamałem kilka wytrychów, ale udało się. Drzwi prowadziły do ślepej komory, w której stał drewniany kufer.

     Każdy podróżnik zapewne rzuciłby się zaraz w jego stronę. Kufer w podziemiach oznacza przecież skarb! Ale mnie teatralność tego przedstawienia podpowiedziała, abym był ostrożny. Nim przekroczyłem próg, najpierw zlustrowałem komnatę i w samym wejściu znalazłem pułapkę. Była to płyta naciskowa. Ruchomy kamień w posadzce. Jego nadepnięcie uruchamiało pułapkę. Jaką? Na szczęście nie dowiedziałem się, bo ją ominąłem. To jeszcze nie wszystko – wieko od kufra było z tyłu połączone linką z jakąś inną pułapką. Aby ją zneutralizować, potrzebny był klucz, który należało przekręcić w zamku pułapki. Nie miałem klucza, ale miałem jeszcze kilka wytrychów.

     To był dobry zamek. Połamałem na nim większość wytrychów, zanim udało mi się go otworzyć i dostać się do kufra. Niewiele w nim było – trochę złota i żelazny hełm, zbyt ciężki, żeby się nim obarczać. Zawróciłem i stanąłem przed kratą. Tu sprawa była łatwa – uchwyt na łańcuchu podnosił ją. Gdy się uniosła, nieufnie zerknąłem na otwory w ścianie i zawahałem się. To mnie ocaliło, bowiem z otworów tych już po chwili gwałtownie wysunęły się stalowe ostrza, które przebiłyby mnie na wylot. Schowały się, nim zdążyłem podziękować bogom za opiekę.

     Dalej kolejna komnata. I znowu drzwi – jedne po prawej, drugie na wprost. Poszedłem prosto. Żelazne wrota otworzyły się łatwo, prowadząc do krótkiego korytarza, skręcającego w lewo, a te z kolei, do jasno oświetlonej komnaty. W komnacie, przy kamiennym stole, stał duch.

    - Jesteś Wyndelius? – spytałem.

    Reakcje zaskoczyła mnie całkowicie. „Duch” rzucił się na mnie, porażając mnie magiczną błyskawicą. Resztką sił wyciągnąłem miecz i rąbnąłem go w głowę. Zatoczył się, ale nie poniechał ataku. Moje bolące mięśnie nie pozwalały na silne cięcia, a porażająca magia paraliżowała mnie, oślepiała i przeszywała bólem nie do wytrzymania. Uderzyłem resztką sił, niemal na ślepo. Poczułem, że miecz zagłębia się w ciało i usłyszałem jęk. Trafiłem! Strumień piorunów urwał się. Poprawiłem raz i drugi. Wreszcie, pomimo bólu i słabości, znakomity orkowy miecz dokończył dzieła.

     „Duch” rozciągnął się u moich stóp i natychmiast nabrał naturalnych kolorów. Był ciemnym elfem, nie żadnym duchem. A ja, ledwo stojąc na nogach, resztką sił sięgnąłem do plecaka, po miksturę uzdrowienia. Musiałem wypić aż dwie fiolki, zanim poczułem się lepiej. Przeszukałem kieszenie rzekomego ducha i znalazłem flakonik niebieskiego płynu. „Dekokt Zjawy” – przeczytałem na etykietce. Co to może być?

     Rozejrzałem się po komnacie. W kącie znajdowało się laboratorium alchemiczne, gdzie można było przyrządzać różne mikstury. Na stole leżał orkowy sztylet. Wyglądał jak miniatura mojego miecza. Zabrałem go, oczywiście. Wprawdzie pchnięć, jak sztyletem, nie da się nim zadawać, ale za to doskonale tnie, jak najlepszy nóż. Obok leżał oprawiony w skórę dziennik.

     „Dziennik Wyndeliusa Gatheriana” – przeczytałem na pierwszej stronie.

     Ponieważ i tak zamierzałem zrobić sobie krótką przerwę na nabranie sił, usiadłem przy stole i w świetle kaganka zabrałem się za lekturę.

     4 E 200, 18 Gwiazdy Porannej

     Data sprzed przeszło roku!

    Rozbiłem obóz wewnątrz kurhanu. To musi być tu. Moje badania wykazują, że musi się tu znajdować grobowiec. Potrzebuję tylko trochę czasu, aby znaleźć szpon. Musi być ukryty gdzieś tutaj.

     Szpon! Czyżby chodziło o taki sam klucz, jak w Czarnygłazie? Może nawet ten sam!

     Czytałem dalej.

    4 E 200, 25 Gwiazdy Porannej
   O mało nie doszło dziś do spotkania z tym głupcem Wilhelmem. Niewiele brakowało, żeby dostał się do kurhanu, ale udało mi się go wystraszyć, potrząsając kawałkami garnków w torbie. Ci ludzie pełni są wiary w zabobony. Co podsuwa mi pewien pomysł.

     4 E 200, 28 Gwiazdy Porannej
    Po kilku nieudanych próbach udało mi się wreszcie stworzyć odpowiednia miksturę. Jaśnieje wspaniale. Powinienem wyglądać jak jeden z tych duchów, o których mieszkańcy Iverstead mówią, że nawiedzają kurhan. Wypróbują ją jutro.

     4 E 200, 29 Gwiazdy Porannej
    Sukces! Mój podstęp zadziałał lepiej niż myślałem. Wystarczyło snuć się w pobliżu wejścia do kurhanu i machać rękoma. Musiałem się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem, kiedy zmykali. Powinienem mieć ich z głowy do czasu aż znajdę szpon.

    4 E 200, 11 Domowego Ogniska
   Minęło już pół roku, a ja wciąż nie mam pojęcia, gdzie może znajdować się szpon. Zaczynam tracić cierpliwość. Musi gdzieś tu być! Nie mogę zatrudnić nikogo do pomocy, jestem zdany na własne siły.

    4 E 200, 20 Zachodzącego Słońca
   Nie ma. Nie może tu być. Coś jest nie tak. Pewnie chodzi o mieszkańców Ivarstead… To wszystko ich sprawka. Bawią się mną, Chcą odnaleźć komnatę grobową na własną rękę, żeby zagarnąć skarb!

     4 E 200, 18 Gwiazdy Porannej
    Dlaczego! Dlaczego mnie prześladują? Dlaczego mnie po prostu nie zabiją?
Jestem… Kim jestem? Mam w głowie zamęt, nie mogę sobie nic przypomnieć. Czytam mój dziennik, aby wiedzieć, po co tu w ogóle jestem. Czy ten grobowiec to moje miejsce? Czy mam go strzec? Czym się staję?

     1 E 1050
    …nie wezmą mojego skarbu. Słono zapłacą za swoje zbrodnie. Kto przekroczy ten próg, pozna mój gniew i moją moc. Jestem strażnikiem Cieniowiska! Każdy, kto mi się sprzeciwi, zginie…

    Tu wpis urywał się. Było dla mnie jasne, że elf oszalał w samotności. Było mi go żal, choć sam sobie zgotował taki los.

     Czekając na powrót sił, postanowiłem skorzystać z laboratorium. Nie jestem alchemikiem i mizerne mam o tym pojęcie, ale coś tam podejrzałem u Eanora i umiałem obsługiwać to urządzenie. Na chybił trafił zmieszałem kilka składników. Z początku nic mi nie wychodziło, ale potem odkryłem, że mieszając błękitny górski kwiat i grzyb pęcherzycy, otrzymam miksturę uzdrowienia. Niezbyt silną, bo nie znałem sposobów zagęszczania eliksirów, ale zawsze pomoże ona uleczyć rany. Zmieszałem też wyciąg z kwiatu dzwonecznika kostuchy ze sproszkowanym porożem łosia. Otrzymałem miksturę spowolnienia. Bardzo pożyteczna rzecz! Zatrułem od razu kilka strzał. Może to kiedyś uratuje mi życie…

     Ruszyłem w dalszą drogę. Pozostały mi jeszcze jedne drzwi do zbadania. Byłem tak osłabiony, że otwierając je nie zauważyłem pułapki. Całe szczęście, że nie wszedłem tam od razu, bowiem z bocznej ściany trysnął długi jęzor ognia. Poczekałem, aż paliwo się wyczerpie i otworzyłem następne, tym razem drewniane drzwi. Moim oczom ukazała się sala, jak w świątyni w Czarnygłazie – regularna, o gładkich ścianach, pokrytych reliefami, równej posadzce i płaskim sklepieniu, podtrzymywanym przez kamienne bele. A na samym końcu znajdowała się taka sama brama, jak w Czarnygłazie, zbudowana z koncentrycznych pierścieni i z miejscem na szpon w samym środku.

     Cóż z tego, kiedy szponu nie było…

   Rozejrzałem się uważnie wokół. Widać było, że miejsce to przeszukano wielokrotnie. Nieszczęsny Wyndelius nie znalazł szponu, szukając go przez rok, ja więc nie miałem zamiaru tracić czasu na bezowocne poszukiwania. Po prostu zawróciłem i po krótkiej wędrówce wyszedłem na zewnątrz.

     Po wędrówce w zatęchłych korytarzach, z przyjemnością wciągnąłem w płuca odżywcze, czyste, górskie powietrze. Odetchnąłem kilka razy i poczułem, jak uchodzi ze mnie zmęczenie. Udałem się do gospody.
Wilhelm przywitał mnie z wyraźną ulgą.

     - Wpadło mi to w ręce w Cieniowisku – odezwałem się podając mu dziennik, po czym opowiedziałem o pojedynku z Wyndeliusem.

     Wilhelm otworzył dziennik i zaczął chciwie czytać, a im dalej zagłębiał się w lekturę, tym głębiej pionowa bruzda orała mu czoło. Na koniec wykrzyknął.

     - Nie do wiary! To był tylko wymysł tego Wyndeliusa! Trudno uwierzyć, że byliśmy tacy głupi!

     Na koniec roześmiał się serdecznie i spojrzał na mnie ciepłym wzrokiem.

     - Przynajmniej mogę ci coś dać, w zamian za tę przysługę – uniósł dłoń, uciszając mój protest. – Jeśli nie chcesz zapłaty, potraktuj to jak podarunek. Jestem pewien, że ci się przyda.

     Pogmerał trochę w kufrze, po czym położył na ladzie, ni mniej ni więcej, tylko szpon szafirowego smoka. Aż mnie zatkało.

     - Oto, czego szukał Wyndelius – powiedział, podając mi figurkę. – Gdybym wiedział, że tego szuka, sprzedałbym mu go bez wahania, albo nawet dał. U mnie to leży w kufrze i kurzy się, a nikt i tak nie chce tego kupić.

     - Cały czas był u ciebie? – spytałem.

     - Od dawna – skinął głową. – Któryś z moich przodków zbadał Cieniowisko i przyniósł to stamtąd. Po tym, gdy Wyndelius udał się do kurhanu, przypomniałem sobie o tym klejnocie i pomyślałem, że może mu być do czegoś potrzebny. Chciałem mu go sprzedać, więc polazłem do Cieniowiska, ale przestraszyłem się ducha i uciekłem.

     - Biedny Wyndelius – westchnąłem ze współczuciem, obracając szpon w rękach. – Pomyśleć, że był tak blisko celu… Cóż, dziękuję za ten podarunek. Muszę cię jednak uprzedzić, że być może pozbawiasz się sporego bogactwa. To może być kluczem do wielkiego skarbu… Albo śmierci…

     - Dobrze powiedziane – odparł. – Ja się po żaden skarb nie wybieram. W starożytnych grobowcach roi się od draugrów. Mnie jeszcze życie miłe. Milsze od skarbów. Ale skoro ty czujesz się na siłach…

     Nie dokończył, uczynił tylko wymowny ruch ręką. Zerknąłem na trzymany w dłoni szpon. Podobnie jak na złotym szponie, i na tym wygrawerowano trzy znaki, Od góry były to motyl, sowa i wilk. Wiedziałem już, co oznaczają. Pogawędziłem jeszcze chwilę w Wilhelmem, odpocząłem, po czym wybrałem się z powrotem do kurhanu, pod wiadomą ścianę – drzwi.

     Najpierw ustawiłem wszystkie trzy pierścienie w takiej kolejności, jak na szponie, po czy włożyłem pazury do dziurek i przekręciłem w lewo i w prawo. Brama zapadła się pod ziemię, odsłaniając korytarz. Powoli zagłębiłem się w nim, uważnie stawiając stopy.

     Chodnik zaprowadził mnie do niewielkiej komnaty. Stały tu cztery sarkofagi, przykryte kamiennymi płytami. Drogę zagradzała żelazna krata. Rozejrzałem się uważnie, w poszukiwaniu jakiejś dźwigni, albo uchwytu, ale jedyna dźwignia, jaką znalazłem, znajdowała się w głębokiej niszy, również odgrodzonej kratą. Próbowałem sięgnąć – za daleko. Przyjdzie mi pewnie zakończyć tutaj swoją przygodę.

     Pomyszkowałem trochę po komnacie, ale żadnych kosztowności nie znalazłem. Zainteresowała mnie natomiast księga, leżąca na czymś, w rodzaju kamiennej mównicy. „Księga czarów – Dębowe Ciało” – przeczytałem. No cóż, sprawdzę, co to. Chwyciłem księgę i wrzuciłem do plecaka. I wtedy to się stało!

     Najpierw odskoczyło jedno wieko i z sarkofagu zaczął gramolić się draugr. Wpakowałem w niego kilka strzał, bowiem w pośpiechu strzelałem niecelnie i nieskutecznie. Jeszcze jeden nie padł, a tu podskoczyło wieko następnego grobu. Nie przerywając, szyłem strzałami, dopóki dwa ostatnie sarkofagi się nie otworzyły. Wyszarpnąłem miecz.

    Walka z trzema draugrami – bo jednego położyłem łukiem – zwłaszcza w moim stanie, była bardzo niebezpieczna. Moje życie zawisło na cienkim włosku. Szczęściem, rzuciły się na mnie tylko dwa, bo trzeci sprawiał wrażenie, jakby się zagubił. Położyłem jednego, ale wtedy poczułem straszne uderzenie w ramię. Tarcza wypadła mi z ręki. Wywijając samym mieczem, blokując ciosy draugra i zadając mu cięcia, które każdego człowieka położyłyby już ze trzy razy, byłem u kresu sił. Gdy draugr zwalił się u moich stóp, nie zważając na nic, sięgnąłem do plecaka po miksturę uzdrowienia. Gdybym jej nie wypił, nie przeżyłbym starcia z trzecim, który rzucił na mnie czar mrozu. Czułem, jak drętwieję, powolnieję i opuszcza mnie resztka sił. Ostatnim wysiłkiem wyciągnąłem zębami korek z kolejnej fiolki i wypiłem całość duszkiem. I potem jeszcze jedną. To mnie uratowało. Draugr tymczasem przerwał magiczny atak i rzucił się na mnie z mieczem. Był silny. Bardzo silny. Moje ciosy wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Za to mnie aż odrzucało za każdym razem, gdy trafiał w moją tarczę, którą na szczęście zdążyłem podnieść. Jak długo jeszcze wytrzymam?

     Draugr uniósł lewą rękę. Jego dłoń zaiskrzyła srebrnym blaskiem. Za chwilę znów rzuci na mnie czar mrozu!

    Postawiłem wszystko na jedną kartę. Odrzuciłem tarczę, żeby mnie nie spowalniała i obróciłem się gwałtownie wokół własnej osi. Potężny cios mieczem, z obrotu, odniósł wreszcie skutek. Draugr upadł na kolano. Nie czekając, aż wstanie, trzasnąłem go w kark, aż chrupnęły stare kości. Błękitna poświata w jego oczach zgasła.

     Opadłem na posadzkę i oparłem się o kamienny filar. Byłem wyczerpany do granic możliwości. Nagły hałas po mojej prawej ręce zaalarmował mnie jednak do tego stopnia, że samą siłą woli dźwignąłem się na nogi. Na szczęście, to tylko uniosła się krata, oddzielająca mnie od dźwigni. Na powrót oparłem się o filar. Przez myśl przeszło mi, aby zawrócić. Nie ma sensu narażać życia w takim stanie. Co znajdę za tą kratą?

     Sięgnąłem do plecaka. Niedobrze! Pozostało mi tylko pięć fiolek mikstury uzdrowienia. Chyba zawrócę! Ale jednocześnie rzuciłem okiem na księgi. A ściślej, na tę, którą wlokłem ze sobą aż z Czarnygłazu.

     „Księga czarów – Leczenie” – przeczytałem. Otworzyłem ją zaciekawiony. Czego jak czego, ale leczenia teraz potrzebowałem najbardziej.

     Nie będę tu przytaczał jej treści, bo nie dość, że zawiła, to jeszcze długa. W każdym razie, na początku traktowała o magii jako właściwości ludzkiego ciała. Każdy człowiek miał coś, co nazywano „maną”. Była to jakby porcja magicznej energii, którą po odpowiednim treningu, można było wykorzystać do własnych celów. Ta mana wyczerpywała się w rożnym stopniu, zależnie od rzucanego czaru. Zdobywając doświadczenie magiczne, można było nie tylko wzmocnić swoją manę, ale i nauczyć się wykorzystywać ją bardziej ekonomicznie. Gdy mana wyczerpała się, trzeba było czekać, aż się zregeneruje, albo wspomóc się odpowiednimi miksturami, by zregenerować ją szybciej. Według autorów tej księgi, magia leczenia, ze Szkoły Przywracania, nie potrzebowała potężnej many – wystarczała w zupełności ta porcja, z którą człowiek się rodził. Czar ten polegał na przywracaniu zdrowia magowi, polegającym głównie na leczeniu obrażeń, otrzymanych po walce. To coś dla mnie!

     Postąpiłem dokładnie według zaleceń księgi. Opuściłem wzrok, uspokoiłem oddech i uniosłem prawą dłoń. Kilka spokojnych oddechów, popychających moc w stronę dłoni. Zamruczałem zaklęcie. Nie rozumiałem słów, ale zgodnie z treścią księgi, nie chodziło o ich znaczenie, tylko o wibracje, jakie wywoływały w ludzkim ciele. Poczułem te wibracje i poczułem, jak przesuwają mi się w stronę prawej ręki. Dłoń pojaśniała, jakbym trzymał w niej złotawe światło. Powtórzyłem zaklęcie, a potem powtórzyłem je raz jeszcze i jeszcze. Moje ciało zaczęło niedostrzegalnie, ale wyczuwalnie wibrować. Światło zajaśniało, a potem oderwało się od mojej dłoni i owionęło mnie jak dym. Poczułem przypływ sił. To działa! Ból ramienia po ciosie draugra złagodniał i ustał zupełnie. Obolałe miejsca przestały mnie rwać. Poczułem się dużo silniejszy i sprawniejszy. Tylko ból ramiom spowodowany tajemnicza chorobą, nie chciał ustać.

     Powtórzyłem zaklęcie jeszcze kilkakrotnie, aby je zapamiętać. I nagle… Księga znikła! Jakby rozpłynęła się w powietrzu! Za to w mojej głowie wyryło się ono tak wyraźnie, że niemożliwym wydawało się jego zapomnienie.

     Bez dłuższego namysłu, pociągnąłem dźwignię. Krata uniosła się, a ja, po przeszukaniu draugrów, całkiem zresztą owocnym, ruszyłem dalej.

     A dalej były kręcone schody, prowadzące w górę. Na górze pchnąłem żelazne drzwi. Za nimi krótkie kamienne schodki w dół i korytarz skręcał ostro w prawo.

     Zauważył mnie w tym samym momencie, w którym ja zauważyłem jego. Nie, to nie był draugr. To był szkielet. Sam szkielet! Naciągnął łuk i trafiłby mnie w pierś, gdybym się nie pochylił. Posłałem mu strzałę. Wystarczyła jedna, by rozsypał się po posadzce. I zaraz posłałem następną, bowiem w płytkiej niszy dostrzegłem drugiego. Kości rozsypały się po korytarzu.

    Podszedłem do bielejących kości i obejrzałem je dokładnie. Ot, gnaty, jak gnaty. Nic specjalnego. Widocznie tylko jakaś czarodziejska moc trzymała je w kupie, ale wystarczyło jedno uderzenie strzały, aby moc prysła. Nie był to silny przeciwnik. Na szczęście…

     Dalej znajdowały się kolejne drzwi, które otworzyłem i ostrożnie wyszedłem na niewielką, drewnianą galerię, nad obszerną, jasno oświetloną komnatą. Poniżej, w wielkiej plamie oleju, stały gotowe do walki szkielety. Chyba ze sześć! Ale… Stały w plamie oleju, a nad nimi paliła się oliwna lampa, która łatwo było strącić strzałem. Nastąpiło to samo, co niegdyś w Czarnygłazie, tylko tym razem przezornie cofnąłem się do korytarza, zanim dobiegła mnie fala uderzeniowa wybuchu. Poczekałem trochę, aż dym się rozwieje i zerknąłem w dół. Tak jak przypuszczałem, pode mną leżała teraz bezładna kupa kości i czaszek. Siła, dająca szkieletom pozory życia, znikła, pozwalając kościom rozsypać się w nieładzie.

     Zszedłem na dół i przeszukałam szkielety. Miały sporo pradawnej norskiej broni, ale ja zabrałem tylko trochę całkiem niezłych strzał. Wspiąłem się na górę, po przeciwnej stronie, na podobną galerię.

     Nie zdążyłem nawet wejść na górę, gdy usłyszałem dobrze już sobie znany odgłos odskakującego wieka sarkofagu. I to podwójny. Dwa draugry ruszyły na mnie z mieczami. Jednego zdążyłem położyć z łuku, ale potem musiałem go odrzucić i sięgnąć po miecz.

     Był silny i również znał magię mrozu. Dużo mnie kosztowało jego pokonanie. Po tym pojedynku musiałem się uleczyć nowo poznaną metodą magii Przywracania. Poszło mi to lepiej niż poprzednio. Pewnie zaczynałem nabierać wprawy.

     Przeszukałem też oba draugry. Znalazłem przy jednym trochę złota i diadem z miedzi i onyksu. Po co mu to? Za to przy drugim znalazłem klucz. Nie wiedziałem, do czego ten klucz, ale byłem pewien, że to nie przypadkowy przedmiot, z którym draugr został pochowany. Klucz nosił wyraźne ślady częstego użytkowania i to całkiem świeże. W kilku miejscach był wytarty, w innych, które nie stykały się z częściami zamka, pokryty warstwą rdzy.

    Poszedłem dalej. Po krótkiej wędrówce znalazłem się przed drzwiami, których nie dało się otworzyć wytrychem. I zagadka klucza została szybko rozwiązana – pasował do tego zamka. A za drzwiami, po przejściu krótkiego korytarza, znalazłem się w obszernej komnacie. Cała była zalana wodą, wylewającą się z szumem z wodospadu, po przeciwnej stronie. Stałem na czymś w rodzaju kamiennego nadbrzeża, nad poziomem wody. Nie było tu naturalnych ścian – wszystkie zbudowano z kamienia, włącznie z dnem, po który, płynęła woda. Po mojej stronie znajdowały się drewniane schody, prowadzące na podwyższenie, a tam było przejście na drugą stronę, po zwodzonym moście, niestety podniesionym. Wspiąć się na omszały, śliski i gładki mur, było niemożliwością.

    Ruszyłem na schody. Draugr, który wyszedł mi naprzeciw, nie od razu mnie zauważył. Zdążyłem władować w niego dwie strzały, zanim zaatakował. Ale znał magię mrozu. Z wielkim wysiłkiem pokonując niemoc, zarąbałem go swym orkowym mieczem, po czym uleczyłem się z ran. Szło mi to coraz lepiej. Prawdę gadają mędrcy, że ćwiczenia czynią mistrza.

    Na podwyższeniu, naprzeciw mostu, niestety, opuszczanego z drugiej strony, znajdowała się płyta naciskowa. Obok, po obu stronach, postawiono znane mi już z Czarnygłazu, obrotowe kolumienki, ze znakami zwierząt – klucz do zamka. Na wszystkich znajdował się znak węża. Stanąłem na płycie – nic się nie działo. Usłyszałem tylko jakiś szczęk, ale ani most nie opadł, ani nic mnie nie zaatakowało. Postanowiłem przeszukać przyległą komnatę, z której wyszedł draugr. Tu była taka sama płyta, a w ścianie cztery przejścia, zablokowane kamiennymi płytami. Stanąłem na płycie, ale zaraz z niej zeskoczyłem, przestraszony hałasem, jaki rozległ się zewsząd. Hałas ustał. Widocznie płyta uruchamiała jakiś mechanizm. Wlazłem na nią znowu, uważnie się rozglądając. Mechanizm znów ruszył z hałasem, a ja zauważyłem, że płyty, zasłaniające wyjścia, zaczynają się ruszać.

     Najpierw odsłoniła się ta po lewej. Zeskoczyłem z płyty, by przyjrzeć się uważnie odsłoniętemu otworowi. Nie było tam przejścia – tylko kamienna tablica ze znakiem wieloryba. Oto wskazówka! Przebiegłem do komnaty obok i ustawiłem skrajną kolumienkę na „śledzia”, jak wciąż jeszcze nazywałem ten znak. Potem z powrotem na płytę i poczekałem, aż odsłoni się następny znak. Pierwszy w międzyczasie został na powrót zasłonięty. Budowniczowie tego mechanizmu zadbali o to, by na raz widoczny był tylko jeden znak, więc trochę się nabiegałem z komnaty do komnaty.

     Gdy wszystkie kolumienki były już poustawiane według znaków na tablicach, stanąłem na płycie przed mostem. Szczęk mechanizmu i… Drewniany most opadł łagodnie, wznosząc tumany kurzu. Gdy opadł też kurz, ujrzałem za mostem korytarz, a w nim jakiegoś draugra. Było daleko, ale nie miałem problemu, by go trafić. Padł od razu, już po pierwszej strzale. Cienias! Ostrożnie wszedłem na most, bo jego wygląd nie budził zaufania. Przeszedłem jednak bez kłopotów i po krótkiej wędrówce znalazłem się chyba u celu wędrówki.

     Była to ogromna sala. Tak wielka, jak główna sala w Smoczej Przystani, albo i większa. Cała z kamienia. Wyglądała, jak wielki basen, wypełniony wodą, na którym zbudowano szeroki, kamienny pomost i dalej wysokie podwyższenie. A na pomoście, podwyższeniu i dwu kolumnach, wychodzących z wody, znajdowały się kamienne sarkofagi.

     Wiedziałem, co to znaczy! Przeczucie mówiło mi, że nie są one puste. Było ich bardzo dużo. Naliczyłem trzynaście, ale ze swojego miejsca mogłem nie widzieć wszystkich. Jeśli są w nich draugry i jeśli wszystkie zaatakują jednocześnie, to już po mnie! Wszystkim nie dam rady…

    Z trudem przełknąłem ślinę. Chyba się wycofam… Ale oto, z hukiem opadła za mną krata. Byłem w pułapce!

    Gdy odskoczyło wieko pierwszego sarkofagu, strzeliłem odruchowo, jak we śnie, w miejsce, gdzie zauważyłem ruch, nie dostrzegając jeszcze właściwego przeciwnika. Na szczęście okazało się, że to tylko szkielet, więc jedna strzała wystarczyła w zupełności. Jeszcze nie zdążył się rozsypać, gdy uniosło się wieko następnego grobowca. A potem następnego.

    Potrafiłem strzelać celnie, ale sam nie wiedziałem, że potrafię robić to tak szybko! Słałem strzałę za strzałą. Nie wszystkie trafiały, ale na szczęście kościotrupy okazały się być jeszcze głupsze od draugrów. Po opuszczeniu grobu, stawały bezradnie obok i rozglądały się, dając mi czas na strzał. W pewnym momencie jednak szczęście trochę się odwróciło, bo oto z jednego grobowca wylazł draugr. Rozejrzał się, a gdy trafiła go strzała, ruszył w moim kierunku, podnosząc miecz i lewą dłoń, na której zaiskrzyło blade światło. Jak widać, magia mrozu była powszechna w tych katakumbach!

     Udało mi się go nie dopuścić na tyle blisko, aby zdążył mi zaszkodzić. Ani on, ani następny, który ruszył w moją stronę. Dwa z nich położyłem od razu. Ale oto odskoczyło wieko sarkofagu, znajdującego się na samym szczycie podwyższenia. Draugr, który się z niego wygramolił, wyglądał na znacznie silniejszego od pozostałych.

     Później dowiedziałem się, że znawcy podziemi nadali nazwy poszczególnym rodzajom draugrów – no, po prostu sklasyfikowali je, jak jakieś zwierzęta! Siła draugra zależała czasem od tego, kim był za życia, ale najczęściej od zaufania, jakim darzyła go tajemnicza magiczna siła, nadająca mu pozory życia. Były więc „zwykłe” draugry, których pokonanie nie stanowiło problemu dla zręcznego wojownika. Te silniejsze, zwane zabawnie „niespokojnymi”, były znacznie rzadsze i strzegły ważniejszych miejsc. 

     Ten, który właśnie powstał z martwych, to tak zwany „suweren”. Diabelnie silny, w dodatku uzbrojony w dwuręczny miecz, mieniący się światłem. Zaklęcie mrozu! Byłem pewien, że ciosu zadanego tym mieczem, nie przetrzymam. Cała nadzieja w tym, że z podwyższenia było dość daleko, zatem musiał przebiec długą drogę, zanim udałoby się mnie dopaść. Syknęła strzała, po czym klaśnięciem zaznaczyła trafienie. Potem następna i następna, aż wreszcie zorientował się, skąd do niego lecą. Ruszył w moją stronę, ale udało mi się go trafić jeszcze kilka razy, pomimo biegu. Dość, że gdy był już całkiem blisko, tak opadł z sił, że musiał przyklęknąć, bo nie potrafił utrzymać się na nogach. Draugry jednak potrafiły szybko regenerować siły. Nic dziwnego, przecież były martwe, a magiczna moc wciąż ich podtrzymywała przy życiu, dodając energii. Nie czekając, aż wstanie, posłałem mu jeszcze jedną strzałę. Wyglądało to jak egzekucja. Strzała wbiła się w szyję, a draugr z westchnieniem legł kilka kroków ode mnie.

     - Odzyskałeś nareszcie spokój, wielki wojowniku – szepnąłem z przejęciem.

     Mogło to wydać się nadmiernym sentymentalizmem, ale gdy opadły emocje, dotarło do mnie, że draugry wcale mnie nie nienawidzą. Nawet nie wiedzą, że atakują, bo są po prostu martwe. To zła magia nimi poruszała, a ja po prostu pomagałem im się od niej uwolnić. Kto wie, kim był za życia. Może sławnym wojownikiem, może mądrym doradcą, albo jarlem, dbającym o swój lud?

    W chwili, gdy suweren padł, trzasnęło coś na górze. Opadł zwodzony most za sarkofagiem najsilniejszego draugra. Udałem się w tamtą stronę, przetrząsając po drodze zwłoki, w poszukiwaniu łupów. Oczywiście, wziąłem miecz mrozu, który dzierżył suweren, ale oprócz tego znalazłem przy każdym z draugrów trochę złota. Zapewne zostali z nim pochowani.

    Wspiąłem się pod górę i wszedłem na most. Usłyszałem to znowu! Ten sam zew, który wołał mnie w Czarnygłazie! Coś, jakby chóralny śpiew, złożony z bojowych okrzyków. W oddali zajarzyło się błękitne światło. Smocza ściana!

    Pomiędzy mną i ścianą stała jeszcze jedna pułapka – kufer, podłączony do mechanizmu, uruchamiający zatrute strzałki. Łatwo unieszkodliwiłem pułapkę i zajrzałem do środka. Było tam sporo złota, jakiś diadem i tajemniczy, wibrujący magią naszyjnik. Znawca magicznych przedmiotów nazwałby go „naszyjnikiem pomniejszego pewnego chwytu”. Pomagał w walce na dwuręczną broń, nieco podnosząc siłę ciosów. Oczywiście, włożyłem go na siebie, zamiast noszonego dotychczas amuletu Mary. Na próbę machnąłem mieczem mrozu, zdobytym na draugrze. Rzeczywiście, po włożeniu naszyjnika, wydawał się nieco lżejszy! To naprawdę magiczny naszyjnik!

     Ale nie miałem czasu na zachwycanie się swoją nową zdobyczą, bowiem zew ze smoczej ściany wzywał mnie coraz głośniej. Wolnym i uroczystym krokiem podszedłem do niego. Wszystko odbyło się tak samo jak poprzednio. Pulsujące światło Słowa oderwało się od ściany i owionęło moją głowę, po czym wniknęło we mnie, a ja aż przykląkłem na jedno kolano, bo tak zakręciło mi się w głowie.

     - Drem – szepnąłem, powtarzając słowo, jakie pojawiło mi się w myślach. – Pokój!

    Było to pierwsze słowo okrzyku, zwanego „Pokój Kyne”. Kyne, to po prostu bogini Kynaret. Krzyk ten uspokajał dzikie bestie, które zamierzały się na mnie rzucić. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się później. Teraz nie miałem mocy, aby użyć krzyku. Zgodnie z opowieściami Nordów, musiałem najpierw wchłonąć smoczą duszę.

    Nie było tu niczego więcej. Po prawej stronie Smoczej Ściany ujrzałem kamienny mostek, zakończony drzwiami. Za nimi znajdowała się niewielka, oświetlona paleniskiem grota, a ze ściany zwisał łańcuch z uchwytem. Pociągnąłem – rozległ się chrobot przesuwanych kamieni. Jedna z kamiennych płyt poruszyła się i odsunęła, odsłaniając przejście do naturalnego, ciasnego chodnika, poskręcanego jak kozie jelita. Przecisnąłem się przez ten korytarz, uważnie stawiając stopy, bo pełno było tu dziur i zwałów kamieni, aż dotarłem do następnego ukrytego przejścia. Ukrytego tak dokładnie, że trzeba było być kompletnym debilem, aby go nie znaleźć. Pociągnąłem uchwyt, płyta odsunęła się, a ja potknąłem się o leżące w przejściu zwłoki Wyndeliusa. Znalazłem się w jego komnacie.

    Stąd droga była już prosta. Po krótkim czasie odetchnąłem świeży powietrzem, wychodząc z Cieniowiska, prosto w noc, która pojawiła się nad Ivarstead.


Ivarstead - kurhan Cieniowisko. Widok od strony osady. Widać kopulaste zadaszenie oraz dwa wąskie wejścia. Zdjęcie, wykonane przez nieznanego turystę.