środa, 24 kwietnia 2024

Rozdział XX –Powrót

     Wampir to szczególny rodzaj nieumarłego. Zwykle, w przypadku draugrów, duchów, czy szkieletów nie ma większego znaczenia, w którą część ciała się trafi. Narządy wewnętrzne nieumarłych, o ile ci w ogóle je posiadają, nie żyją już, więc nie spełniają tej samej funkcji, co u żywego człowieka. Zabija je nie rana, a skoncentrowana w grocie lub ostrzu miecza wola wojownika, odbierająca energię mrocznej sile, podtrzymującej pozory jego życia. Z wampirem jest inaczej. Wprawdzie jest zimny i martwy, ale jego narządy funkcjonują nadal, tylko w inny sposób, napędzane magiczną energią życiową innych istot. Dlatego nadal warto celować w głowę, w szyję, albo w serce.

     Strzała w skroń posłała wampira na posadzkę. Stał w cieniu, po przeciwnej stronie magicznej kopuły, więc pozostałe wampiry nie od razu zorientowały się, co się stało, gdy gruchnął na twarz. Zdążyłem napiąć łuk po raz drugi i wypuścić strzałę do następnego. Jednocześnie kątem oka dostrzegłem jasny rozbłysk – to Serana zaatakowała swoją przeciwniczkę.

     Upewniwszy się, że drugi wampir leży, skierowałem się w stronę obu wampirzyc, by w razie potrzeby przyjść mojej sojuszniczce z pomocą. Ale ona jej nie potrzebowała. Najpierw sparaliżowała przeciwniczkę potężną błyskawicą, a potem, wciąż nie przerywając zaklęcia, zbliżyła się do niej z obnażonym mieczem. Zdołałem jeszcze dostrzeż grymas bólu i zaskoczenie w oczach wampirzycy. Niewątpliwie, poznała córkę lorda Harkona, zanim ta utopiła miecz w jej piersi. Nie zdołała jednak nic powiedzieć. Osunęła się bez słowa u stóp Serany.

     Podszedłem do niej, chcąc się upewnić, że nic jej się nie stało. Ale ona nie spojrzała na mnie, tylko wciąż wpatrywała się w martwą wampirzycę. Westchnąłem przeciągle.

Kopuła, w której uwięziono kapłana

     - Ciężko zabijać swoich – mruknąłem ze szczerym współczuciem. – Znałaś ją?

     Potrząsnęła głową, po czym spojrzała na mnie zamyślona.

     - Powiedz mi – odezwała się z niejakim wysiłkiem. – Czy ja też jestem dla ciebie kimś tak odrażającym, jak ona dla mnie?

     Zdziwiony zerknąłem na martwą wampirzycę. Była chuda i miała przedwcześnie pomarszczoną, bladą twarz o ostrych i nieprzyjemnych rysach. Widziałem jeszcze jej dłonie, wystające spod szaty. Chude dłonie o cienkich palcach, pogrubiałych w okolicach stawów, jakby cierpiała na artretyzm.

     Spojrzałem na Seranę. Wydawała się być zdezorientowana.

     - Nie… – odrzekłem z wahaniem. – Nie do końca. Ona jest zwyczajnie brzydka, a ty… No cóż, zewnętrznie prezentujesz się całkiem nieźle.

     Wiem, że zabrzmiało to nie tak, jak powinno, ale przynajmniej było szczere.

     - Czy to znaczy, że nie brzydzi cię moja obecność?

     Musiałem mieć głupią minę, bo całkowicie mnie zaskoczyła.

     - Nie wiem, jak to powiedzieć – zająknąłem się. – Nadal czuję się przy tobie nieswój, nadal odczuwam jakiś pierwotny lęk przed tobą, ale obrzydzenie? Nie, nigdy go nie czułem.

     W jej błyszczących oczach zajarzyła się cieplejsza iskierka. Chyba moja odpowiedź sprawiła jej przyjemność. Skinęła głową i wskazała na najstarszego rangą wampira, leżącego ze strzałą w skroni.

     - To Malkus – prychnęła. – Ważna osoba w zamku. Chyba pokrzyżowaliśmy trochę plany mojego ojca… Co teraz?

     Mówiąc to, wskazała na kopułę, pod którą wciąż uwięziony był kapłan. Zerknąłem w jego stronę. Siedział na posadzce zgarbiony, z opuszczoną głową, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niego dzieje. Nie było po nim widać, aby nadal odczuwał jakieś cierpienie, ponad to, które brało się z poczucia klęski. Nie wiedziałem jednak, jak działa magiczna kopuła i czy przypadkiem nie sprawia jakiegoś dodatkowego bólu. Trzeba było szybko ją zdjąć.

     Tylko jak? Miałem nadzieję, że ta bariera zniknie sama, gdy tylko zginie wampir, będący w moim mniemaniu  jej źródłem. Nic takiego jednak się nie stało. A znaczyło to jedynie, że źródło znajdowało się gdzieś indziej. Gdzie zatem?

     - Wiesz, jak to otworzyć? – spytałem Seranę.

     Pokręciła głową.

     - Kiedyś, dawno temu, widziałam coś podobnego, ale nie mam pojęcia, jak to powstaje – odparła. – Wiem tylko, że do tego potrzebne jest odpowiednie miejsce.

     - Nie rozumiem…

     - No – wykonała ręką niepewny gest – nie wszędzie można to przywołać. Potrzebne są jakieś magiczne instalacje. Tam gdzie ich nie ma, nie da się tego zrobić.

     - Aha…

     Uśmiechnąłem się do niej z wdzięcznością, bowiem była to bardzo cenna informacja. To nie wampir wytwarzał barierę, lecz jakiś przedmiot w tej jaskini! Trzeba było go tylko znaleźć.

     Serana zaczęła szukać na górnym poziomie, ja natomiast zabrałem się za obmacywanie skalnej ściany, w nadziei, że znajdę jakąś ukrytą wnękę, zawierającą magiczny artefakt. Ale nie zdążyłem jeszcze dotrzeć nawet do jej połowy, gdy dobiegło mnie wołanie Serany.

     - To musi być to!

     Pobiegłem wzrokiem za jej głosem. Stała przy jakimś kamiennym postumencie i przywoływała mnie machaniem ręki. Wdrapałem się na górę. Istotnie, nie trzeba było znać się na magii, by odgadnąć, że to właśnie było źródło. Kamienny postument bowiem nie tylko magicznie wibrował, ale też lekko świecił. Przy czym nie całą powierzchnią, tylko ukazywały się na nim świetliste wzory, to przygasające, to znów rozbłyskujące.

Magiczny cokół, uruchamiający barierę

     No dobrze, ale jak to wyłączyć? Żadne z nas nie wiedziało. Postument nie reagował na żadną z odmian Magii Zniszczenia, która to przecież najszybciej wchodzi w interakcję z magicznymi przedmiotami. Wypróbowaliśmy również zaklęcia innych szkół, ale bez skutku. Moją uwagę zwróciło niewielkie, okrągłe zagłębienie na szczycie, ale choć obmacałem je dokładnie, niczego nie udało mi się dokonać.

     - Ale wzorek na szczycie jest inny – odezwała się Serana, dokładnie mu się przyglądając. – Światło tutaj tworzy inne linie, jakby rozetę. To musi mieć jakieś znaczenie…

     Istotnie, miała rację, ale w żaden sposób nie poprawiało to naszego położenia, ani położenia uwięzionego kapłana, bowiem w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Najpierw szukaliśmy jakiejś ruchomej części. Zwykle usuwając tę część z magicznego artefaktu, wyłączało się jego działanie. I co z tego, gdy niczego takiego nie było. Oglądaliśmy postument ze wszystkich stron, obmacywaliśmy go, próbowaliśmy nim poruszyć – nic. Na domiar złego, jedyna osoba, która mogła coś wiedzieć, zdawała się być nieprzytomna. Kapłan nie odpowiadał na nasze próby nawiązania z nim kontaktu. Siedział na kolanach ledwo żywy na środku swego więzienia i zdawał się drzemać.

     W końcu Serana wpadła na pomysł.

     - Skoro niczego tu nie ma – mruknęła, ni to do mnie, ni to do siebie – To może trzeba zadziałać odwrotnie?

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - No, tak tylko głośno myślę – odrzekła. – Jeśli nic stąd nie da się usunąć, to może właśnie trzeba zrobić coś wręcz przeciwnego? Może trzeba tu coś umieścić?

     Pochyliła się nad tajemniczą wnęką i delikatnie przesunęła po niej palcami.

     - To mi nie daje spokoju. Gładka jak lustro…

     Miałem już na ustach jakiś głupi żart o wampirach i lustrach, ale ugryzłem się w język. W tym momencie bowiem jako żywo przypominała mi Lydię. Tak samo jak ona, przeanalizowała sytuację i wyciągnęła prawdopodobny wniosek. Nawet ruchy miała podobne, gdy zamyślona obracała palec po krawędzi wnęki. Zdjąłem rękawicę i również przejechałem palcem po wnęce. Rzeczywiście, była zupełnie gładka, jakby wypolerowana. Po co? No cóż, mogła mieć rację.

     - Sprawdźmy to – zaproponowałem. – Załóżmy, że trzeba tu coś umieścić, A jeśli tak, to owo coś na pewno jest…

     Jak na komendę obróciliśmy głowy w kierunku Malkusa. Potem spojrzeliśmy na siebie i roześmialiśmy się, nie wiadomo z jakiej przyczyny. Fakt, że oboje jednocześnie pomyśleliśmy o tym samym, rozbawił nas, choć przecież nie było to nic nadzwyczajnego. Szybko zbiegliśmy ze schodów i stanęliśmy nad zwłokami Malkusa. Przez chwilę spoglądałem na jego skórzany płaszcz. Jeśli miał jakieś kieszenie, to na pewno z przodu. Z wysiłkiem przewróciliśmy go na plecy, po czym Serana niecierpliwie sięgnęła do skórzanej torebki, przytroczonej do jego pasa. Szarpnęła sprzączkę i wysypało się z niej kilka drobiazgów. Jakiś klucz, kilka monet, tajemnicza, nieopisana fiolka i…

     - To musi być to!

     Wyciągnąłem rękę i chwyciłem błyszczący przedmiot, lekko wibrujący nieznaną mi magią. Był to półprzezroczysty dysk, w kształcie soczewki, wielkości pięści. Z pewnością będzie pasował do wnęki postumentu. Ruszyłem na górę, Serana za mną. Niewiele się namyślając, włożyłem magiczną soczewkę do wnęki na szczycie postumentu. Świetliste wzory przygasły i ucichło ciche buczenie, jakie do tej pory rozlegało się w jaskini, a które zauważyłem dopiero wtedy, gdy ustało.

     Bariera rozwiała się.

     Oboje, jak na komendę, zerknęliśmy w kierunku kapłana. Nie zareagował. Nadal siedział zgarbiony na kolanach, nie zauważywszy nawet, że jest już wolny. Chyba nie był do końca przytomny. Zeszliśmy na dół. Serana, nie chcąc go przestraszyć swoją obecnością, zatrzymała się na dole schodów, ale ja podszedłem do kapłana i delikatnie położyłem mu dłoń na ramieniu. Nie drgnął, jakbym się spodziewał, tylko wolno, jakby z wielkim wysiłkiem, otworzył oczy.

     Spojrzałem w jego twarz. Był to brodaty Cyrodiilijczyk, po pięćdziesiątce, o łagodnych i na swój sposób szlachetnych rysach twarzy. Jego ciemne oczy, zapewne zwykle promieniały właściwą takim ludziom mądrością, ale teraz wciąż czaił się w nich obłęd. Odniosłem wrażenie, że w dalszym ciągu niczego nie widzi.

     - Czy mnie słyszysz? – spytałem, lekko ściskając jego ramię. – Wiesz kim jesteś? Pamiętasz, co się tu wydarzyło?

     Trwało chwilę, zanim jego źrenice poruszyły się. Wolno, na pół przytomnie rozejrzał się wokoło. Jego wzrok znieruchomiał, gdy dostrzegł martwego Malkusa. Ciche westchnienie wydobyło się z jego ust. Wolno podniósł głowę i wyraźnie zdezorientowany spojrzał na mnie.

     - Jesteś wolny – odezwałem się. – Twoi prześladowcy nie żyją.

     Przez chwile przypatrywał mi się nieprzytomnym wzrokiem, po czym w jego twarzy zaczęły zachodzić zmiany. Zmrużył oczy, zacisnął usta i nagle spojrzał na mnie z taką wściekłością, że aż cofnąłem się o krok. Nad podziw zwinnie wstał na równe nogi.

     - Mój pan nie żyje – wycharczał nagle zachrypniętym głosem. – Lecz jego wrogowie zapłacą…

     I nieoczekiwanie poraził mnie błyskawicą!

     Samo zaklęcie rozeszło się częściowo po moich blachach i choć bolesne, wielkiej krzywdy mi nie uczyniło. Bardziej poraziła mnie myśl, że być może jego opór został złamany już na zawsze i kapłan stał się wampirzym sługą. Napotkałem już w życiu wielu wampirzych sług, ale nie wiedziałem nawet, czy służą im oni z własnej woli, czy też zostali w magiczny sposób zniewoleni. Wiedziałem jednak, że następnej błyskawicy mogę nie przetrzymać i muszę się bronić. Wyszarpnąłem miecz z pochwy. I zawahałem się. Co robić? Nie chciałem zabijać kapłana. Nie tylko dlatego, że go potrzebowaliśmy. Po prostu, nie chciałem go skrzywdzić. I tu wyręczyła mnie Serana, ciskając w niego błyskawicę, ale niespecjalnie silną. Też nie chciała go uśmiercić, a jedynie sparaliżować.

     Skutek okazał się nadspodziewany. Kapłan krzyknął i na moment znieruchomiał, po czym spojrzał przytomniej i uniósł obie ręce ponad głowę.

     - Poczekaj! – zawołał błagalnym tonem. – Przestań! Poddaję się!

     Zauważyłem, że tym razem jego głos był zupełnie inny – czysty i dźwięczny.

     - To nie ja walczyłem – zapewnił pospiesznie. – Widziałem swoimi oczami, ale nie kontrolowałem swoich czynów.

     Uwierzyłem mu. Schowałem Przedświt do pochwy. Serana również opuściła ręce i podeszła do nas, stając po mojej lewej stronie. Kapłan przyjrzał nam się, po czym westchnął głęboko.

     - Dziękuję wam za złamanie władzy, jaką miał nade mną ten podły wampir – wyszeptał.

     - Mam na imię Wulfhere – skinąłem mu głową. – Tutejsi mówią o mnie Dovahkiin. A to jest lady Serana. Wprawdzie wampir – zająknąłem się. – Ale nie z tych krwiożerczych.

     - Jak najbardziej krwiożerczy – prychnęła Serana. – Ale niegroźny dla dobrych ludzi.

     - Dovahkiin – szepnął kapłan. – Słyszałem to imię. Więc to ty? Dzięki niebiosom za twoją obecność.

     - Wszystko w porządku? – spytałem. – Jak się czujesz? Potrzebujesz uzdrowienia?

     Potrząsnął głową.

     - Nie, nic mi nie jest – zapewnił. – Jeszcze kręci mi się w głowie, ale to przejdzie. Nazywam się Dexion Evicus – skinął głową. – Jestem Kapłanem Ćmy z biało-złotej wieży.

     - Z wieży? – uniosłem brwi. – Sądziłem, że z Tajemnego Uniwersytetu.

     Zaprzeczył.

     - Siedzibą mojego zakonu jest Wieża z Białego Złota. To przywilej, dany nam jeszcze za czasów panowania dynastii Septimów.

     - Siedziba w samym centrum Cesarstwa – odezwałem się z podziwem. – Bliżej centrum już się chyba nie da.

     Uśmiechnął się skromnie i przytaknął. Po czym rozejrzał się wokół.

     - Znaleźliście się tu przypadkiem? – zapytał. – Czy też może celowo?

     - Celowo – odparłem. – Mamy do ciebie pewną prośbę. Szukaliśmy cię po całym Skyrim, aż w końcu natrafiliśmy na twój ślad. Gdy odkryliśmy, że cię porwano, przybyliśmy ci na ratunek.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy.

     - Te wampiry – wskazał na ciało Malkusa – też twierdziły, że porywają mnie z konkretnego powodu. Nie chciały jednak go zdradzić. Sądziłem, że oczekiwały za mnie okupu, głupie istoty… Ale coś mi mówi, że się myliłem.

     - Zgadza się – uśmiechnąłem się. – Wiem, dlaczego wampiry cię potrzebowały, ponieważ my potrzebujemy cię w tym samym celu.

     - Tak? – tym razem nie okazał zdziwienia. – No dobrze, koniec z tajemnicami. Co mogę dla ciebie zrobić?

     - Jestem… W zasadzie oboje jesteśmy członkami pewnej organizacji. Nazywają nas Obrońcami Świtu.

     - Nie do końca – potrząsnęła głową Serana. – On jest, ja nie jestem. Ja tylko z nimi współpracuję. A chodzi o… No cóż. O Prastary Zwój. W nasze ręce wpadł pewien Prastary Zwój. Nie wiemy, co zawiera, ale wiemy, że wampiry z klanu Volkihar – tu wskazała głową na ciało Malkusa – koniecznie chcą to wiedzieć. Potrzebują tej wiedzy do realizacji swoich planów.

     - A my wolelibyśmy dowiedzieć się o tym zamiast nich – przytaknąłem. – Aby na czas im się przeciwstawić.

     Zaskoczony spoglądał kolejno to na nią, to na mnie.

     - Macie Prastary Zwój? – wyszeptał ze zdziwieniem. – Niesamowite… Jeśli moja wiedza historyczna jest coś warta, przypominam sobie, że Obrońcy Świtu byli starożytną grupą łowców wampirów.

     - Reaktywowali się – przytaknąłem.

     - I macie w swoich szeregach wampirzycę? – przyjrzał się Seranie. – Gdzie tu sens?

     Nie mogliśmy powstrzymać śmiechu.

     - To skomplikowane – oznajmiła Serana, z trudem tłumiąc wesołość. – Tak, jestem wampirem, ale stoję po stronie Obrońców Świtu. Kiedyś ci to wytłumaczę, ale to długa historia.

     Potarł ręką czoło.

     - No cóż – szepnął zamyślony. – Nasza historia zna również wampiry, które mimo przemiany pozostały dobrymi ludźmi. Choćby hrabia Hasildor ze Skingrad… Zatem chcecie, abym odczytał wam Prastary Zwój?

     Przytaknęliśmy jednocześnie.

     - Cóż, w tej kwestii możecie na mnie liczyć. Ale to wymaga kilku przygotowań.

     - Nie mamy go tutaj – odrzekłem. – Chcieliśmy cię prosić, żebyś odwiedził Twierdzę Świtu. Tam jest zwój i siedziba naszej organizacji.

     - Rozumiem – pokiwał głową. – Gdzie to jest?

     - Pod Pękniną – odparłem. – Niedaleko Sygnału Stendarra i granicy z Morrowind.

     Pokręcił głową. W międzyczasie Serana zaproponowała, aby wreszcie opuścić to miejsce i udać się do Smoczymostu. Ruszyliśmy więc w stronę wyjścia.

Serana w Kryjówce Przodków

     - Przejeżdżałem tamtędy – odezwał się kapłan. – Byłem przy granicy z Morrowind. Ale żadnej twierdzy tam nie widziałem.

     - Jest dobrze ukryta – odparłem. – Niełatwo ją znaleźć.

     - Więc rozumiem, że mnie zaprowadzicie?

     Pozornie nic prostszego, ale okazało się, że sprawa była trochę bardziej skomplikowana. Otóż, kapłan za żadne skarby nie chciał podróżować nocą. I trudno było mu się dziwić, po tym co przeszedł. Z kolei Serana nie mogła maszerować w dzień. Poza tym, kapłan nie był typem piechura. Życie spędził w stolicy, pośród ksiąg i nie miał najlepszej kondycji. Wolał wynająć powóz. W końcu, gdy już wyszliśmy na zewnątrz, wpadłem na pomysł.

     - Poproszę kapitana Maro o eskortę dla ciebie – oznajmiłem. – Nie powinien odmówić furmanki i kilku żołnierzy. My przyjdziemy później, bo wyruszymy dopiero następnej nocy.

     - Ale dokąd?

     Podrapałem się po nosie. Pamiętałem, z jakim trudem znaleźliśmy wejście do wąwozu. Czy nawet jeśli dam mu wskazówki, trafi sam? Ze zrozumiałych względów, nie rozgłaszałem nikomu jego lokalizacji. Wiedział o niej w zasadzie tylko jeden z moich przyjaciół, któremu mogłem zaufać i któremu zdradziłem tę tajemnicę, aby w razie czego wiedział, gdzie mnie znaleźć.

     - Najpierw dotrzyj do Pękniny – oznajmiłem. – Tam musisz znaleźć kuźnię mistrza Balimunda. To przy samym targowisku, łatwo znaleźć.

     - A on wie?

     - Nie wie, ale na pewno będzie wiedział, gdzie znaleźć Aerina. Zapamiętasz? Aerin. Powołaj się na mnie i spytaj o niego. Aerin wskaże ci drogę.

     - Aerin – powtórzył kapłan. – Dobrze, tak zrobię.

     Do Smoczymostu nie było daleko. Wprawdzie trwała jeszcze noc, ale szczęśliwie kapitan był już na nogach i nie musiałem wyciągać go z łóżka. Zgodził się nam pomóc, tak jak przypuszczałem. Mój stopień legata wciąż jeszcze otwierał wiele drzwi. Pożegnaliśmy więc kapłana, ale sami nie udaliśmy się do gospody, jak zamierzałem. Powodem była Serana. Za nic nie chciała spędzić dnia, pogrążona we śnie, w miejscu publicznym. Obawiała się obcych i niestety, wiedziałem, że ma rację.  Nie było innego wyjścia, jak tylko wrócić do Samotni. I to szybkim krokiem, bo niebo na wschodzie już jaśniało.

     Przespaliśmy cały dzień w Dumnej Wieżycy, aby wieczorem wyruszyć znów na szlak. Nisko wiszące, zachodzące, czerwone słońce, choć na pierwszym, nie osłoniętym przez las odcinku drogi raziło w oczy, zdawało się nie wywoływać już u Serany żadnych niepożądanych efektów. Zaszło zresztą bardzo szybko. Ruszyliśmy zwykłym, marszowym krokiem, niespecjalnie się spiesząc, bowiem dziś zamierzaliśmy dojść jedynie do Wąwozu Rabusiów. Opuszczone, obozowisko na uboczu, gdzie w dodatku stała solidna, drewniana chata, w naszej sytuacji stanowiło lepsze miejsce na odpoczynek niż pełna ludzi gospoda w Rorikstead. Cała noc to aż nadto czasu, by tam dotrzeć.

     Takoż i dotarliśmy na długo przed świtem, w dodatku bez żadnych przygód. Ostrożnie omiotłem zaklęciem dawne obozowisko rozbójników, ale nic mi się nie pokazało. Miejsce stało opuszczone. Weszliśmy więc za drewniane ogrodzenie, a ja starannie zamknąłem wrota, oddzielające je od traktu.

     Obozowisko powstało dość dawno, ale solidną, drewnianą zabudowę postawiono zaledwie kilka lat temu. Chata, most nad traktem, zbójnicka zapadnia, która pozwalała zrzucić podróżnym na głowy masywne głazy – wszystko to wciąż znajdowało się w dobrym stanie. Zresztą, po wytępieniu zbójów, wielu podróżnych korzystało z tego miejsca, więc nieraz bywało, że ten i ów co nieco dodał, lub też usunął jakąś pojawiającą się usterkę. Taki był niepisany kodeks podróżników, korzystających z ogólnie dostępnych miejsc. Każdy czul się zobowiązany, aby zostawić to miejsce w takim stanie, w jakim je zastał, albo nawet lepszym. Skutek był taki, że obozowisko powoli zamieniało się w pustą osadę. Wyposażenie chaty, choć skromne, powoli jednak stawało się coraz bogatsze, wszelkie usterki były niemal na bieżąco usuwane, a bywało, że nad paleniskiem wisiały uwędzone kawały solonego mięsa, gdzie nie ulegały zepsuciu. Wieszali je tam myśliwi, którzy sami korzystali z tego miejsca. Często nie zużywali całej tuszy ubitej zwierzyny, zostawiali więc resztę dla podróżnych. Ja sam kiedyś naprawiłem zamek w drzwiach chaty, gdy zdecydowałem się przeczekać w niej rzęsistą ulewę, jaka zaskoczyła mnie w czasie jednej z wędrówek, więc i ja miałem w tym niewielki udział. Na zewnątrz stało też kilka solidnych, płóciennych namiotów, pokrytych skórami, z których dwa, zapewne najczęściej odwiedzane, w pełni nadawały się do użytku. Problem był tylko jeden, a ja, choć znałem dobrze to miejsce, nie pomyślałem o tym przedtem. Dopiero, gdy weszliśmy do chaty, zdałem sobie sprawę, że jest w niej tylko jedno łóżko. Szerokie wprawdzie, ale tylko jedno. No tak, do tej pory podróżowałem z Lydią, więc zupełnie nam to nie przeszkadzało. Pewnie dlatego nie pomyślałem o tym na czas. Ale teraz?

Wąwóz Rabusiów

     Serana z rozbawieniem obserwowała moją twarz. Domyśliła się wszystkiego i nie potrafiła ukryć wesołości. A ja nie wiedziałem, gdzie mam podziać oczy.

     - Pomóż mi, Meridio! – pomyślałem rozpaczliwie.

     Przyszło mi do głowy, że ta dobrotliwa daedryczna władczyni, brzydząc się nieumarłymi, w jakiś sposób uratuje tego, którego sama kiedyś wybrała na swojego czempiona i obdarowała magicznym mieczem, wiszącym u mojego pasa. Postanowiłem grać na zwłokę, w nadziei, że sytuacja jakoś sama się wyklaruje.

     Chata miała dwie izby. W pierwszej, większej, znajdowało się palenisko, stał ciężki, drewniany stół, sklecony z grubych desek i kilka prostych krzeseł, które wyglądały, jakby wykonano je wyłącznie przy użyciu siekiery i to nie najostrzejszej. Był też równie dokładnie sklecony regał, na którym stało kilka prostych naczyń, metalowych garnków i drewnianych talerzy. W drugiej stała niewysoka szafka i spore łóżko, z grubym siennikiem i kilkoma wyleniałymi skórami i zużytymi kocami. Rzuciłem plecak na jedno z krzeseł, zdejmując jednocześnie hełm i kładąc go, razem z bronią na stole. Zaklęciem zapaliłem kaganek z resztką oliwy i zabrałem się za rozpalanie ognia. Serana tymczasem siadła na drugim, i wyprostowawszy nogi, odchyliła się w tył, jednocześnie zakładając ręce na kark. Ten gest, niby to pełen wyższości, dobił mnie jeszcze bardziej, pomimo wesołych ogników w jej oczach i drgających kącików ust.

     Zacząłem przygotowywać sobie posiłek. Przyglądała się moim ruchom, nie odzywając się ani słowem. Ja również milczałem, ale to dlatego, że w głowie miałem zupełną pustkę.

     W końcu zlitowała się nade mną.

     - W porządku – odezwała się.

     - Słucham? – podniosłem głową znad paleniska i spojrzałem na nią.

     - Zgadzam się – odparła. – Nawet nie tyle zgadzam się, co sama to proponuję.

     Tym razem nie utrzymała powagi. Roześmiała się cicho.

     - Nie rozumiem…

     Pokręciła głową, patrząc na mnie pobłażliwie.

     - Mogę spać w namiocie.

     Aż sapnąłem zaskoczony. Czyżby umiała czytać w myślach?

     - Może i jestem wampirem, ale nie zapominaj, że jestem też kobietą – odparła, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. – Każda kobieta domyśliłaby się, o czym myślisz. Widziałam twoją minę, gdy zerknąłeś na łóżko.

     Czułem jak pąs nachodzi mi na twarz, co jeszcze bardziej ją rozbawiło.

     - Widzę, że krew ci intensywniej krąży – roześmiała się. – Żyły ci pulsują. Aż tutaj czuję jej ciepło. Nie boisz się, że mnie tym sprowokujesz? Jestem kobietą, jak mówiłam, ale nie przestałam być wampirem.

     To mnie jeszcze bardziej zbiło z tropu. Milczałem przez chwilę, po czym odezwałem się, siląc się na spokój.

     - Ja pójdę do namiotu – oznajmiłem. – Jak sama zauważyłaś, jesteś kobietą, w dodatku z wysokiego, choć przeklętego rodu. Zasługujesz na odrobinę wygody. Jeśli to tutaj – wskazałem głową na prymitywne łóżko i zgrzebną pościel – można nazwać wygodą.

     - W namiocie może być zimno…

     - Tym bardziej!

     Ale ona pokręciła tylko głową.

     - Nie bądź uparciuchem – odparła pogodnym głosem. – Może, gdybyś był Nordem, zgodziłabym się na taki układ. Ale jesteś zmarzluch z południa, brak ci wrodzonej odporności na zimno. A ja przecież jestem wampirem, zimno mi niestraszne, bo go nie czuję.

     Zakłopotałem się.

     - Ale jesteś też kobietą…

     - Nieumarłą kobietą – przewróciła oczami.

     Po czym przechyliła się w moją stronę i niespodziewanie dotknęła dłonią mojego karku. Jej ręka była zupełnie zimna, jakby dotknął mnie kawałek metalu. Aż się wzdrygnąłem.

     - Widzisz? – skwitowała. – Sama jestem zimna, więc szkoda dla mnie miejsca w ciepłej izbie. Nie bój się, umoszczę sobie wygodne legowisko i dokładnie się okryję, nie przez zimnem, a przed światłem. Tak postanowiłam, więc nie traćmy czasu na bezowocną dyskusję.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć.

     - Czuję się zakłopotany – wyznałem.

     - Niepotrzebnie. To będzie dla mnie nowe doświadczenie i sama jestem go ciekawa.

     - Czy… Czy zjesz coś?

     Spojrzała na mnie wzrokiem, który mógł wyrażać tak wiele, że nie potrafiłem zgadnąć, o czym właśnie myśli.

     - Odrobinę, dla towarzystwa.

     - A czy – zająknąłem się – czy nie musisz się posilić… No wiesz,… na swój sposób?

     Potrząsnęła głową.

     - A jak myślisz, dlaczego upieram się, by wędrować nocą?

     Zdziwiony wzruszyłem ramionami.

     - Bo słońce ci szkodzi, czy nie?

     - Wysysa ze mnie energię – skinęła głową. – Wyczerpuje i zmusza do częstych posiłków. Upierałam się przy tym, żeby tego uniknąć. Nie zawsze trafi się jakiś zbój, którego można wykorzystać. A zwykłych ludzi nie chcę zabijać.

     Przyznaję, że mnie to zdziwiło. I trochę ucieszyło.

     - Czyli nie chcesz zabijać?...

     Potrząsnęła głową.

     Milczałem przez chwilę, zanim odważyłem się zadać to pytanie.

     - Zawsze byłaś taka? Mam na myśli, czy nigdy nie lubiłaś zabijania?

     Wzięła głęboki oddech i spojrzała w górę, zanim na powrót zwróciła głowę w moją stronę.

     - Nie, nie zawsze – odparła.

     Odetchnęła kilka razy i znów spojrzała w górę, po czym cichym, spokojnym głosem zaczęła swoją opowieść.

     - Początkowo nie mogłam się przełamać. Bałam się tego, kim jestem i próbowałam uniknąć zabijania. Ale się nie dało. Pozostali zresztą naciskali na mnie. Jak dziś pamiętam swój pierwszy raz. To była kobieta, przerażona, zdezorientowana, nie wiedząca, co się z nią dzieje. Długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Potem, sama nie wiem jak, zaakceptowałam to, a nawet rozsmakowałam się we krwi i życiowej esencji. Mój ojciec wciąż powtarzał, że ludzie to zwierzyna, a my jesteśmy drapieżnikami i że nikt nie ma za złe wilkowi, że zabija. Ale mnie to nie pasowało. Wilka stworzyli bogowie i nic nie może za to, że musi zabijać. My zostaliśmy przemienieni na naszą własną prośbę. Chcieliśmy się nimi stać i nic nas nie usprawiedliwia. Coraz częściej zastanawiałam się, jak ja bym się poczuła, gdybym nie została przemieniona i zaatakowałby mnie wampir. Wiedziałam jedno – na pewno byłabym przerażona. Próbowałam uniknąć zabijania ludzi. Przez jakiś czas polowałam na zwierzęta, ale one nie były w stanie zaspokoić mojego głodu. Musiałam zabijać.

     - I kiedy przestałaś?

     Widziałem, że ta spowiedź kosztuje ją wiele wysiłku. Ale tym razem postanowiłem nie odpuszczać. Milczała chwilę, zanim znów się odezwała. Ale zaczęła mówić szybciej, jakby bała się, że nie starczy jej odwagi.

     - Kiedyś upatrzyłam sobie młodego wojownika. Obserwowałam go dłuższy czas, nie mogąc się zdecydować. Podobał mi się. Rozumiesz, jako mężczyzna… Z jednej strony, chciałam go posmakować na sposób wampira, z drugiej – nie chciałam, żeby zginął. Samo obserwowanie go sprawiało mi przyjemność. Pragnęłam go, a jednocześnie wiedziałam, że to pragnienie nigdy nie zostanie zaspokojone. Wtedy pojawiało się inne pragnienie – jego krwi. Skoro nie może być mój, nie będzie należał do nikogo. Ale potem znowu przychodziło wahanie. Byłam w rozterce. Widziałam kiedyś, jak rozprawił się z gromadką zbójów. Bez litości. I wtedy uznałam, że w takim razie on też nie zasługuje na litość. Poczułam ulgę. Następnego wieczoru odwiedziłam jego wioskę. Ale gdy zobaczyłam, jak bawił się z całą gromadką dzieci, znowu zwątpiłam. Było już ciemno, więc nie obawiałam się, że pozna kim jestem. Podeszłam bliżej. Skłonił się z szacunkiem, na widok mojego bogatego stroju, biorąc mnie pewnie za jakąś księżniczkę. Spytałam go, dlaczego dzieci się go nie boją, skoro wczoraj potrafił być tak bezlitosny. Zdziwił się. Odpowiedział, że dzieci niczemu nie są winne i nie muszą się go obawiać. A tamci zapłacili po prostu za swoje zbrodnie. Wtedy dotarło do mnie, że nie muszę zabijać każdego napotkanego człowieka. Mogę wybierać i zabijać tylko tych, którzy na to zasługują.

     - I wytrwałaś w tym postanowieniu?

     - Różnie bywało – westchnęła. – Powiedzmy, że zaczęłam się starać, ale czasami głód był nie do wytrzymania. Wbrew pozorom, nie tak łatwo znaleźć przestępcę, który zasługuje na śmierć. To znaczy, trudno znaleźć o nich informacje, kiedy żyje się poza ludzką społecznością. Ludzie wiedzą o tym i owym, ale przy obcych zwykle usta im się zamykają. Poza tym, żeby ograniczyć głód, musiałam prowadzić nocny tryb życia, no a ludzi jednak łatwiej spotkać w dzień. Tych złych, wbrew pozorom, również.

     - Długo to trwało?

     Pokręciła głową.

     - Nie wiem dokładnie, ile czasu. Wampiry inaczej postrzegają czas, a bywa, że w ogóle go nie zauważają. Na pewno parę ładnych lat. Może kilkadziesiąt…

     - A potem?

     Uśmiechnęła się z zadumą.

     - A potem zostałam uwięziona w krypcie. A kiedy mnie uwolniliście, zauważyłam, że wy postępujecie tak samo. Jesteście bezlitośni dla morderców, zbójów i nekromantów, a dla zwykłych ludzi jesteście gotowi narazić własne życie. I stwierdziłam, że mogę postępować tak samo. Tylko…

     - Tylko? – podchwyciłem.

     - Tylko za wszelką cenę muszę unikać słońca - sapnęła. – Wtedy jedna ofiara jest w stanie nasycić mnie na wiele dni. Niestety, słońce wysysa ze mnie te siły. Muszę wtedy posilać się o wiele częściej i to najlepiej zwyczajnie, pijąc krew, bez użycia magii, bo ta też kosztuje sporo energii.

     W kociołku zaczęło kipieć. Zdjąłem go z paleniska i rozłożyłem na talerzach ugotowaną potrawkę z kaszy i drobno siekanych kawałków mięsa z warzywami i przyprawami. Zaczęliśmy jeść. Niespiesznie, bo do świtu zostało jeszcze trochę czasu. Jadłem z apetytem, podczas, gdy Serana spróbowała tylko tej odrobiny, jaką kazała sobie nałożyć na talerz. Smakowała jej długo i uważnie, by na koniec stwierdzić, że ma całkiem przyjemny, choć nieco dziwny smak. Zapewne chodziło jej o wonne przyprawy z Cyrodiil, które kupiłem w Samotni. Za jej czasów pewnie nie były dostępne w Skyrim.

     A potem skinęła mi głową i udała się do najbliższego namiotu, zostawiając mnie samego.


wtorek, 9 kwietnia 2024

Rozdział XIX – Kryjówka Przodków

     - A zatem, chcesz się dowiedzieć, co zawiera Prastary Zwój – Sybilla wbiła badawczy wzrok w Seranę.

     Ta skinęła głową.

     - I na pewno po to, by powstrzymać twego ojca? – Sybilla nie dawała za wygraną. – Czy aby dać mu informacje, których potrzebuje?

     Serana przymknęła oczy, jakby ogarnął ją smutek.

     - Ja wiem – odezwała się niepewnie. – Dwuznacznie to wygląda. Muszę się z tobą zgodzić, że gdybym chciała pomóc ojcu, zamiast go powstrzymać, wyglądałoby to podobnie. Przynajmniej na tym etapie. Dlatego…

     Podniosła wzrok i spojrzała na nią niemal błagalnie.

     - Dlatego wykradłam zwój i zaniosłam go do Twierdzy Świtu – wyznała. – Chciałam udowodnić wszystkim, że moje intencje są szczere. Wiedziałam, że moje zapewnienia nie wystarczą.

     - Tak, czy inaczej, poznasz treść zwoju – odezwała się cicho Sybilla. – I możesz powtórzyć jego treść ojcu.

     - Ale stanie się to w Twierdzy Świtu! – zaoponowała. – I to Obrońcy Świtu jako pierwsi zapoznają się ze zwojem. Naprawdę tego nie widzicie? A mnie, no cóż – zwróciła się do mnie – skoro wciąż boicie się, że mu to powtórzę, przecież będę na waszej łasce lub niełasce. Możecie mnie stamtąd wygnać, zanim kapłan odczyta zwój. Możecie mnie w ogóle nie wpuścić do twierdzy. Możecie też mnie w niej uwięzić, albo nawet zabić. Co za problem?

     Głos jej zadrżał, gdy to mówiła. Sybilla przez chwilę wpatrywała się w nią, po czym lekki uśmiech skrzywił jej wargi i wolno pokiwała głową.

     - Brzmi przekonująco – odezwała się powoli. – Wiele ryzykowałaś, przybywając do twierdzy…

     - Jeszcze więcej, nie przybywając – odparła cicho. – Nie znam zamiarów mojego ojca, ale wiem, że mam się stać częścią jakiegoś paskudnego rytuału. Raczej go nie przeżyję…

     Sybilla westchnęła, po czym spojrzała na mnie.

     - Odprowadzisz mnie do pałacu? – spytała. – Falk ma do ciebie jakąś sprawę.

     - Pewnie – odparłem nieco zdumiony.

     Wstaliśmy jednocześnie. Sybilla skinęła Seranie głową. Ta odwzajemniła to skinienie. Oba gesty wyglądały na szczere i życzliwe.

Jadalnia w posiadłości Dumna Wieżyca. To tutaj prawdopodobnie odbyła się opisana wyżej rozmowa.

     Na dworze było już jasno, więc Sybilla naciągnęła na głowę kaptur. Wolnym krokiem skierowaliśmy się do pałacu.

     - Jaką sprawę ma do mnie Falk? – spytałem.

     Pokręciła głową.

     - Nie ma żadnej. Chciałam pogadać na osobności. Powiedz mi, czy w czasie podróży wspominała coś o nieśmiertelności, o wiecznym życiu, bez chorób, starzenia się i tak dalej?

     - Wspominała – przytaknąłem. – Gdy opowiadała mi swoje dzieje.

     - Jednak… Sama zaczęła opowiadać, czy to ty o to pytałeś?

     - Ja pytałem – odrzekłem zdziwiony. – To ważne?

     Skinęła głową.

     - Bardzo ważne. Chętnie opowiadała?

     - Raczej nie – zawahałem się. – Powiedziałbym nawet, że nader niechętnie. Musiałem wyciągać z niej informacje. A w pewnym momencie przerwała i stwierdziła, że nie chce o tym mówić.

     - Zastanawiające – potarła dłonią brodę. – Innymi słowy, nie brzmiało to jak kuszenie?

     - Na pewno nie – potwierdziłem. – Raczej jako wytłumaczenie się z jakiegoś potwornego błędu.

     - O samej przemianie wspominała?

     Przytaknąłem.

     - Ale też niechętnie – dodałem. – I bez szczegółów. Dała mi do zrozumienia, że nie było to miłe doświadczenie. A nawet upokarzające.

     Dotarliśmy do bramy pałacu. Położyła dłoń na wielkiej, żelaznej klamce i znieruchomiała.

     - Innymi słowy, nie próbowała cię przekonać od przemiany – stwierdziła raczej, niż spytała.

     - Na pewno nie – zaprzeczyłem. – Zresztą, ona wie, kim jest dla mnie moja żona i że nie zrobiłbym tego choćby ze względu na nią. Chociaż…

     Spojrzała na mnie pytająco.

     - Nalegała, żebyśmy szli tylko we dwoje. Nie ufała jej, albo uznała za przeszkodę.

     Przez chwilę spoglądała na mnie z tajemniczym uśmieszkiem.

     - Wiesz – odezwała się cicho. – Ona chyba mówi prawdę. Ale niecałą prawdę. Coś ukrywa. Ale niekoniecznie musi to być coś paskudnego. Pamiętaj, że ona została wychowana setki lat temu, kiedy obyczaje były zupełnie inne. O pewnych rzeczach zwyczajowo się wtedy nie mówiło.

     Pokiwałem głową.

     - Domyślasz się czegoś?

     Roześmiała się cicho.

     - Raczej nic ci z jej strony nie grozi – zapewniła. – Ona ci ufa i z jakiegoś powodu chce działać z tobą. Tylko z tobą. Tobie zdradzi to, czego nie powie twoim towarzyszom z twierdzy. I jeśli ty ją poprosisz, zrobi rzeczy, których odmówiłaby komuś innemu. Traktuje cię inaczej, niż innych.

     - Dlaczego? – spytałem zaskoczony. – Dlatego, że wyciągnąłem ją z krypty? Dlatego, że odprowadziłem ją do domu? Dlatego, że stanąłem po jej stronie w twierdzy?

     Jej uśmiech zrobił się na poły ironiczny, na poły pobłażliwy.

     - Może – odrzekła. – Możesz to nazwać czymś w rodzaju przyjaźni. Albo zaufania do opiekuna, którym się mimowolnie stałeś. Ona czuje, że ty jej nie skrzywdzisz. Przeciwnie, raz ją obroniłeś, to obronisz i drugi. I wie, że gdyby ciebie zabrakło, nieprędko znajdzie kogoś na twoje miejsce. I dlatego odwzajemnia ci się tym samym. Czy zdarzyło wam się walczyć z wampirami?

     - Kilkakrotnie – przytaknąłem. – I rzeczywiście, pomagała mi w walce. Bardzo mi pomagała.

     Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.

     - Stanowicie dziwną parę – skwitowała. – Ale jeśli mogę ci coś doradzić, na razie trzymajcie się razem. Oboje na tym skorzystacie.

     Po czym zniknęła w pałacu.

     Gdy wróciłem, Serana już spała. Położyła się w małym, najciemniejszym pokoiku, starannie zasuwając grube kotary. Ledwo było ją widać w tym mroku. Poszedłem więc na górę, do naszej sypialni, aby również się położyć. I znów dość długo walczyłem ze snem.

     Najpierw pomyślałem o Lydii. Potem moje myśli skradła Serana i rozmowa z Sybillą. Tak, coś w tym było. Dziwne, ale czułem się za nią odpowiedzialny i wiedziałem, że będę jej bronił, na ile dam radę. Chyba nawet na swój sposób ją polubiłem, ale zaraz z tyłu głowy pojawiła się niepokojąca myśl. Nie, to nie ją polubiłem. Polubiłem swoje wyobrażenie o niej. Bo jaka ona była naprawdę, wciąż nie wiedziałem. Czy można zaprzyjaźnić się z wampirem? Brzmi dziwnie, ale mnie udało się zaprzyjaźnić nawet ze smokiem. Wprawdzie smokiem wyjątkowym, ale czy ona, jako wampir, też nie była wyjątkowa?

     A potem aż uśmiechnąłem się na kolejną myśl. Przecież Sybilla też była wampirem. A zatem, było to jak najbardziej możliwe. I z ta myślą usnąłem.

*          *          *

     Do Smoczymostu nie było daleko, więc poczekaliśmy, aż ściemni się całkowicie. Potem wyszliśmy z posiadłości prosto na ulicę. Serana z kapturem, naciągniętym na głowę, nie wzbudzała niczyjego zainteresowania. W mroku trudno było dostrzec bladość jej twarzy, a błyszczące oczy nie były dobrze widoczne spod kaptura. W dodatku znała ona trik z półprzymkniętymi powiekami, zasłaniając oczy długimi rzęsami.

     Gdy przechodziliśmy obok gospody, niespodziewanie parsknęła śmiechem.

     - „Pod Mrugającym Ślizgaczem” – przeczytała szyld. – Urocza nazwa!

     Strażnicy nie zatrzymali nas. Wsunąłem im do rąk po kilka złotych monet za otwarcie bramy. Jeszcze krótki odcinek intensywnie uczęszczanej drogi do portu, a potem wyszliśmy na pusty szlak, wiodący prosto do Smoczymostu.

     Noc była pogodna i jasna, choć powiało chłodem. Maszerowaliśmy dziarsko obok siebie, co jakiś czas rozglądając się uważnie. W nocy rozbójnicy nie byli tak groźni jak w dzień, jednak mogły nam zagrozić wampiry. Dlatego oprócz przeczesywania okolicy zaklęciem, od czasu do czasu posługiwałem się Krzykiem, choć starałem się ograniczać ten sposób tylko do podejrzanych miejsc. Mam nadzieję, że bogini Kyne nie miała nic przeciwko temu i nie uznała tego za nadużywanie umiejętności, jaką zostałem obdarzony.

     Do samego Smoczymostu nie spotkała nas żadna przygoda.

     Wieś spała już od dawna. Nawet w gospodzie nie paliło się światło. Znajdowała się tu jednak niewielka, wojskowa placówka, dowodzona przez znanego mi kapitana Maro. Zamierzałem tam popytać o kapłana Ćmy. Nie chciałem wprawdzie wyciągać go z łóżka. Wojsko ma jednak to do siebie, że zawsze, niezależnie od wszelkich okolicznościach, jest tam ktoś, kto nie śpi, a tym kimś jest wartownik. Miałem nadzieję, że coś będzie wiedział. Ponadto, zawsze w wiosce pełniło służbę kilku strażników miejskich z Samotni i właśnie jeden z nich, powoli przechadzając się po okolicy, dojrzał nas i zatrzymał się na nasz widok.

     - Poczekasz? – spytałem Seranę.

     Skinęła głową. Podszedłem sam do strażnika i pozdrowiłem go gestem. Odpowiedział tym samym. Obrzucił mnie nieufnym spojrzeniem, ale gdy się odezwałem, poznał mnie. Lody między nami od razu stopniały.

     - Bez względu na wszystko, strażnicy zawsze będą ci wdzięczni – zapewnił. – Udało ci się pokonać wielkie zło.

     Miał na myśli oczywiście moją walkę z Alduinem, o której głośno było w całym Skyrim. Wymieniliśmy kilka uprzejmości, co przyszło tym łatwiej, że okazał się być moim rodakiem z Cyrodiil. Miał na imię Cyrus. Przybył tu wraz z Legionem, ale po wojnie ożenił się z miejscową dziewczyną i postanowił osiąść na miejscu. Wspomniał też, że zanim się zaciągnął, prowadził podobny tryb życia do mojego. Na moje pytanie, czy nie kusi go znów wędrówka po świecie, roześmiał się.

     - Kiedyś poszukiwanie przygód było moim zamiłowaniem – rzekł ze śmiechem. – Szkoda, że strzała w kolano zniweczyła moje marzenie o awanturniczym życiu.

     Roześmiałem się. „Strzałą w kolano” w Skyrim określano bynajmniej nie ranę, ale po prostu ożenek. Wzięło się to stąd, że od tej chwili człowiek stawał się już uwiązany do jednego miejsca, jak ktoś, kto ma trudności z poruszaniem się. Zapytałem go oczywiście o kapłana Ćmy.

     - Kapłan Ćmy? – zdziwił się, po czym westchnął przeciągle. – Ach, więc to był kapłan Ćmy! Szkoda, że nie wiedziałem. Zawsze mnie oni fascynowali. Dzisiaj, koło południa przejechał przez wieś w obstawie trzech żołnierzy. Nie zatrzymywali się na długo. Coś tam zjedli, wypili i ruszyli na południe, przez most.

     Podziękowałem za informację. Pożegnałem strażnika i wróciłem do Serany. W kilku słowach streściłem jej rozmowę ze strażnikiem.

     - Musimy się pospieszyć, to może ich dopadniemy – oznajmiłem. – Na południe, przez most.

     Skinęła głową i ruszyła za mną. Przechodząc przez most, uśmiechnęła się.

     - Pamiętam ten most – oznajmiła. – Jest bardzo stary. Istniał jeszcze w moich czasach.

Serana na trakcie ze Smoczymostu

     Po czym zgodnie przyspieszyliśmy kroku. Znałem dobrze ten szlak. Droga prowadziła na drugi, znacznie skromniejszy most, przy którym kiedyś, wraz z Lydią znaleźliśmy zwłoki pary kupców, zamordowanych prawdopodobnie przez Falmerów. Dalej droga rozwidlała się. Można było pójść w lewo, gdzie kilkaset kroków dalej łączyła się ze szlakiem do Morthalu, albo w prawo, w stronę Wąwozu Rabusiów i Rorikstead.

     Ale nie doszliśmy do mostu, bowiem w pewnym momencie Serana zatrzymała się gwałtownie. Przystanąłem również, nieco zdziwiony. Tymczasem moja towarzyszka wbiła wzrok w coś, co znajdowało się przed nami. Odruchowo przeczesałem to miejsce zaklęciem, ale niczego mi ono nie pokazało.

     - Co się stało? – spytałem.

     Nie odpowiedziała od razu, gestem nakazując mi ciszę. Nadstawiła uszu, i przez chwilę wsłuchiwała się w odgłosy nocy, po czym z rezygnacją potrząsnęła głową.

     - Przed nami pobojowisko – oznajmiła. – Czuję krew. I widzę kilka ciemnych kształtów.

     Szept Aury też niczego nie pokazał, zatem nie musieliśmy się obawiać, że czeka tam na nas jakiś zaczajony wampir. Pobiegliśmy do przodu. Niestety, Serana miała rację. Natknęliśmy się na martwe truchło konia, popsuty wóz oraz zwłoki dwóch strażników i jednego wampira.

     Zdusiłem przekleństwo, jakie nasuwało mi się na usta. Pewności nie miałem, ale wszystko wskazywało na to, że była to furmanka kapłana Ćmy i jego obstawa. Kapłan zniknął, a wraz z nim możliwość odczytania zwoju.

     - To zrobiły wampiry – Serana wskazała na zwłoki, odziane w charakterystyczny, skórzany strój z klanu Volkihar. – A skoro to one… To raczej go nie zabiły! – dodała z pewnością w głosie.

     - Skąd ta pewność?

     Pokręciła głową.

     - Po co miałyby to robić? – spytała. – Kapłan Ćmy jest im potrzebny. Uprowadziły go dokądś i uwięziły.

     Milczałem, zbierając myśli.

     - A skoro tak – odezwała się znów Serana – to być może… Nie wiem na pewno, ale chyba wciąż możemy go odbić. Tylko trzeba odgadnąć, gdzie on teraz jest…

     - Rozejrzyjmy się – zgodziłem się z nią. – Może są tu jakieś ślady.

     Nie jest bezpiecznie zapalać światło w nocy. Jest się wtedy doskonale widocznym, podczas gdy samemu nie widzi się niemal niczego poza oświetlonym kręgiem. Ale szukanie śladów w tych ciemnościach mijało się z celem. Skorzystałem więc z zaklęcia Płomień Świecy. Jasne, lekko niebieskawe światło zalało pobojowisko. Zacząłem rozglądać się uważnie.

     W jaki sposób wampiry napadły na karawanę, nie było trudno zgadnąć. Najpierw uderzono zaklęciem w konia, aby kapłan i strażnicy nie zdołali uciec. Potem zginęli dwaj strażnicy, bez wątpienia porażeni błyskawicami. Wampir leżał na brzuchu, twarzą do ziemi, z roztrzaskaną głową. Zginął od miecza jednego z cesarskich – tego samego, którego zwłoki leżały obok niego. Na wozie znajdowało się kilka kuferków z rzeczami osobistymi. Nic, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś ślad.

     Obmacałem truchło wampira. W przytroczonej do pasa sakiewce znalazłem list. Z ciekawością rozłożyłem świstek papieru. Zawierał lakoniczną wiadomość.


     Mam dla ciebie nowe rozkazy.

     Przygotuj pułapkę na południe od Smoczymostu. Zabierz kapłana Ćmy do Kryjówki Przodków i przetrzymaj go tam, póki nie złamiesz jego woli.


     Pod tymi słowami widniał podpis: Malkus.

     - Malkus! – odezwała się Serana. – Znam go. Spotkałam na zamku. To jeden z zaufanych mojego ojca. Dziwny typ, nawet jak na wampira.

     Po czym przebiegła oczami treść kartki i zaskoczyła mnie ponownie.

     - Kryjówka Przodków? – powiedziała wolno. – To gdzieś niedaleko. Pamiętam, że ze Smoczymostu było mniej niż dwie godziny marszu.

     Spojrzałem na nią zdziwiony.

     - Wiesz, gdzie to jest?

     Potrząsnęła głową.

     - Nie pamiętam dokładnie, gdzie. Byłam tam tylko raz. Wampiry muszą znać okoliczne jaskinie, aby w czas ukryć się przed dziennym światłem. Pokazano mi ją jeszcze przed moim uwięzieniem. Pamiętam, że to spora jaskinia, w której wykuto coś w rodzaju podziemnego bastionu. No i że jest niedaleko. Chyba za mostem… Jakoś tak…

     Przy ciałach legionistów nie znaleźliśmy niczego szczególnego. Rozejrzałem się jeszcze w nadziei, że dostrzegę coś, co by mnie naprowadziło na jakiś trop. Ale niczego nie znalazłem. Znalazła za to Serana.

     - Jest ranny – szepnęła, pochylając się nad ledwo dostrzegalną plamką i dotykając ziemi w jej pobliżu. – Ta krew jest całkiem świeża.

     Podniosła dłoń do ust, powąchała i lekko liznęła.

     - Tak jak myślałam – oznajmiła. – Jest ranny. To krew żywego człowieka.

     - Kapłan?

     Skinęła głową.

     - Albo żołnierz. Strażnik mówił, że było ich trzech, a ciała są tylko dwa.

     Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym. Nie miałem pojęcia, jak Serana rozpoznawała, czy krew pochodziła z żył żywego, czy martwego człowieka, ale uznałem, że wcale nie chcę tego wiedzieć. Pochyliłem się nad plamą, pokrywającą źdźbła trawy.

     - Krwawi dosyć mocno – skwitowałem. – Może znajdziemy jeszcze jakieś inne plamy krwi?

     Po chwili rzeczywiście natknąłem się na następną, kilka kroków dalej, w stronę mostu.

     - Ta sama krew – oznajmiła Serana. – Spróbujmy dojść ich po śladach.

     Choćbym myślał cały dzień, nie wymyśliłbym niczego lepszego. Ja badałem ślady wzrokiem, czując się jednak trochę nieswojo, z powodu tego, że musiałem sobie przyświecać zaklęciem. Serana również rozglądała się w poszukiwaniu śladów, ale oprócz tego próbowała węszyć. Tropienie przy świetle nie było to trudne, bo ślady były całkiem świeże. Zwłaszcza dla tak doświadczonego tropiciela jak ja i kogoś o tak wyczulonym węchu jak Serana. Od razu wiedziałem, że osób było co najmniej pięć. Tu złamana gałązka, tu odciśnięty ślad stopy, tu zdeptane zioła, które nie zdążyły się jeszcze podnieść. W pobliżu rzeki, w wilgotnym piasku odbiła się podeszwa cesarskiego buta. Sam takie kiedyś nosiłem, więc dobrze wiedziałem, jak wygląda jego ślad. Czyli rzeczywiście, musieli prowadzić ze sobą ostatniego z cesarskich żołnierzy. I to prawdopodobnie on krwawił, bowiem krew kapała wyłącznie w pobliżu jego śladów. Serana, bardzo wyczulona na zapach krwi, bezustannie znajdywała kolejne plamki, co tylko utwierdzało nas, że idziemy właściwym tropem.

     Przyznam, że przez chwilę poczułem się, jakbym wciąż miał przy sobie Lydię. W tym momencie rozumieliśmy się bez słów, tak doskonale, jak dotąd mogłem rozumieć się tylko z moją ukochaną. Współpracowaliśmy tak bezbłędnie, że aż zrobiło mi się miło na sercu. Rzuciłem Seranie ciepłe spojrzenie, ale ona chyba go nie zauważyła, bo wciąż szła pochylona przede mną i uważnie węsząc szukała kolejnych śladów. Zauważyłem, że robiła to w podobny sposób, w jaki robiłem to ja – z otwartymi ustami, tak że część powietrza wciągała nosem, część przez usta właśnie. Ten sposób, którego nauczył mnie ongi Eanor, pozwalał wyczuć najlżejsze zapachy. A ona, mając węch nieporównywalnie lepszy od mojego, szła tym tropem jak po sznurku.

     Doszliśmy do mostu. Tu ślady były mniej wyraźne, bowiem nad mostem unosiła się mgiełka. Płynąca pod mostem rwącym strumieniem odnoga rzeki Karth, z hukiem i rozbryzgiem odbijała się od okolicznych głazów, pokrywając okoliczne zarośla rosą.

     Światło zaklęcia zgasło nad naszymi głowami. Postanowiłem zaufać Seranie i nie zapalać go więcej. Jeśli mieliśmy niezadługo znaleźć się w jaskini, musiałem na powrót przyzwyczaić wzrok do ciemności. Jej chyba też przeszkadzał ten blask, bo słyszałem, jak cicho odetchnęła z ulgą. Cóż, zaklęcie Płomień Świecy miało jedną wadę – światło, jakie przywoływało, było bardzo jaskrawe i nie miałem pojęcia, jak je złagodzić.

     Przeszliśmy przez most, w miejsce, w które zimna mgiełka nie docierała i poczekaliśmy dłuższą chwilę. Czas naglił, ale musieliśmy odzwyczaić oczy od światła. Nie wiem jak Serana, ale ja jeszcze długo widziałem przed oczami jedynie ciemnozieloną plamę i całe moje umiejętności odczytywania tropów zdały się psu na budę. Na szczęście, plamy krwi były coraz świeższe i zapewne o coraz bardziej intensywnym zapachu. Wampirzyca wyczuwała je bez żadnego trudu i wkrótce stanęliśmy przed wejściem do groty.

Wejście do Kryjówki Przodków

     Tu znów chwilę poczekaliśmy. Głównie na mnie, aż odzyskam zdolność widzenia. Co jak co, ale podczas strzelania z łuku trudno o ważniejszą rzecz niż wzrok. W końcu jednak uznałem, że powinienem dać radę. Zdjąłem łuk z ramienia, na wszelki wypadek nałożyłem elfią, najbardziej precyzyjną strzałę i zagłębiłem się w wąski korytarz. Nie było tak ciemno, jak się obawialiśmy. Po ścianach pełzała łuna, zapewne od zapalonych dalej pochodni. Słychać też było przytłumiony szum, jakby płynącej wody. Wkrótce korytarz wyprowadził nas na niewielką, oświetloną platformę. Gdy na niej stanąłem, aż westchnąłem, trochę ze zdziwienia, trochę z zachwytu. Widok był bowiem imponujący.

     Przed nami otwierała się sporych rozmiarów jaskinia, chyba nawet otwarta, na kształt krateru. Nie można było tego dostrzec, ale wyraźnie czuło się ruch powietrza, który w zamkniętej grocie nie miał prawa się pojawić. Platforma znajdowała się jakieś trzy wysokości człowieka nad podłożem jaskini. Za nią płynęła niewielka, podziemna rzeczka. A za nią, sam nie wiem, czy wymurowana, czy też może wykuta w litej skale, stała budowla, przypominająca niewielki kasztel, czy też może raczej fort. Od przodu odgradzał ją gruby mur, w którym jaśniała brama bez skrzydeł. Paliło się tam ognisko. Dostrzegłem też schody, prowadzące na wyższą kondygnację, gdzie znajdował się niewielki plac. A tam…

     Nie wiem, jak to nazwać. Odbywał się tam jakiś dziwny rytuał, którego nie rozumiałem. Stało tam kilka postaci, a na samym środku tkwiła świetlista, niewątpliwie magicznego pochodzenia, półprzezroczysta kopuła. Wyglądała, jakby wykonano ją z przelewającej się, falującej i jednocześnie fosforyzującej wody. Dostrzegłem też, że wewnątrz ktoś stoi.

Budowla w Kryjówce Przodków. Na górnym tarasie widoczna magiczna kopuła.

     Drgnąłem, gdy Serana dotknęła mojego ramienia. Wampirzyca wyciągnęła ramię w lewo. Tam znajdowały się schody, prowadzące z platformy w dół, a za nimi naturalny most, który umożliwiał przekroczenie podziemnej rzeki suchą nogą. Ale, co ważniejsze, kręciły się tam dwa ogary, które mogły narobić alarmu.

     Serana przytomnie cofnęła się, aby umożliwić mi strzał. Wiedziałem, że bliższego ogara muszę zabić jednym strzałem, aby nie zauważył tego ten drugi. Zrobiłem coś, czego dotąd nie miałem okazji użyć – otworzyłem małą fiolkę z trucizną.

     - Potrzymaj – szepnąłem, podając ją Seranie.

     Chwyciła mały flakonik. Ja tymczasem zdjąłem strzałę z cięciwy i umoczyłem grot w ciemnoniebieskiej mazi. Ostrożnie, aby nie dotknąć nim swojej rękawicy, ani łęczyska, ułożyłem ją na cięciwie. Krótkie celowanie i… Strzała z cichym sykiem poszybowała do celu.

     Trafiłem. Trucizna momentalnie sparaliżowała cel. Jeśli ogar po moim strzale jeszcze żył, to i tak nic nie mógł zrobić. Ja tymczasem zatrułem drugi grot.

     Drugi strzał był trochę trudniejszy. Ogar kręcił się niespokojnie i co rusz znikał mi za kamiennym, naturalnym filarem. Nie mogłem w nieskończoność trwać z napiętym łukiem. Musiałem poczekać, aż się zza niego wychyli, co też po chwili zrobił, węsząc niespokojnie. Teraz!

     Strzała trafiła bezbłędnie w głowę potwora. Śmierć nastąpiłaby od razu, nawet gdyby grot nie został zatruty. Odetchnęliśmy oboje. Zakorkowałem fiolkę z trucizną i schowałem ją do sakwy. Znów zerknąłem w stronę budowli poniżej. Wydawało mi się, że w cieniu dostrzegłem ruch. I nie tylko mnie się wydawało.

     - Wampirzyca na murach – ledwo słyszalnie szepnęła Serana wprost do mojego ucha. – Po lewej, przy schodach.

     Skinąłem głową. Teraz, gdy wiedziałem gdzie szukać, szybko dostrzegłem wolno idącą postać w długiej szacie. Przechadzała się po murze, obok którego musielibyśmy przejść. Jeśli nas zauważy, zaalarmuje pozostałych. Nie było wyjścia, trzeba ją zdjąć. Ponownie napiąłem łuk.

     Strzał był trochę ryzykowny. Odległość nieco większa, cel w ruchu, w dodatku w dół, na skos, przy niezbyt dobrym świetle. Wszystko to mogło wpłynąć na celność. W myślach poprosiłem Meridię  o pomoc, nim zwolniłem cięciwę. I chyba to ona, najzagorzalsza przeciwniczka wszelkich nieumarłych, poprowadziła za mnie tę strzałę, bowiem trafiłem dokładnie w skroń, a wampirzyca rozpłaszczyła się na szczycie muru jak rzucony na ziemię worek. Droga była wolna. Chyba…

     - Laas!

     Krzyk upewnił mnie, że wampirów jest znacznie więcej, ale prawie wszystkie znajdowały się przy tajemniczej kopule. Tylko jeden tkwił na schodach, prowadzących na owo podwyższenie. Jeśli zakradniemy się wzdłuż muru, nie powinien nas zauważyć. Powoli, ostrożnie stawiając stopy, wszedłem na schody i po chwili znalazłem się na dole. Serana dotrzymywała mi kroku, trzymając się moich pleców. Szybki skok przez mostek na drugą stronę i zaczęliśmy skradać się wzdłuż muru. Znaleźliśmy się przy bramie, ale nie zamierzałem przez nią wchodzić. Wewnątrz było za jasno i zaraz by mnie odkryto. Upewniwszy się, że żaden z wampirów nie jest w stanie mnie dostrzec, szybko przebiegłem przed bramą na drugą stronę i przylgnąłem do muru. Serana wciąż trzymała się blisko.

     - Spróbuję zdjąć go z łuku – szepnąłem. – Ty też na razie pozostań w ukryciu. Nie mieszaj się do walki, chyba, że inne nas zaatakują.

     Skinęła głową. Ja natomiast, ze strzałą na cięciwie, zacząłem skradać się wzdłuż muru, prosto na schody, prowadzące na podwyższenie. Wampir cały czas tam stał. Zapewne wystawiono go na czaty, ale on, zamiast uważnie rozglądać się na zewnątrz, bardziej interesował się tym, co działo się wewnątrz kasztelu. Okazja idealna. Wystarczyła jedna strzała. Gdy wampir gruchnął ze schodów, ja wspiąłem się na podwyższenie. Tu, gdzie ściana odgrodziła mnie od szumiącej rzeki, mogłem już usłyszeć, o czym rozmawiały wampiry. I nie tylko wampiry.

     Krwiopijców było trzech. Stali przed kopułą, natomiast wewnątrz wił się kapłan ćmy, z dłońmi przyciśniętymi do skroni i przestrachem na twarzy. Nie trzeba było bystrości, aby odgadnąć, że właśnie poddawany był jakimś magicznym torturom. Po jego ruchach i rozpaczliwiej minie widać było, jak bardzo cierpi. Zacząłem powoli, piąć się po murze, pilnując, by stale trzymać się cienia. Niestety, kapłan musiał jeszcze trochę pocierpieć, zanim uda mi się znaleźć pozycje dogodną do strzału. Seranie wskazałem wampirzycę po lewej stronie. Znów skinęła głową. Ja wziąłem na siebie dwa wampiry, stojące nieco dalej. Akurat na strzał.

     - Wkrótce twoja krew będzie moja – rozległ się kobiecy głos.

     Wampirzyca, stojąca po lewej roześmiała się ze świadomym okrucieństwem, jakby cierpienie kapłana sprawiało jej przyjemność. Parsknąłem z obrzydzeniem, rozglądając się uważnie i planując, w jakiej kolejności zlikwidować oprawców.

     - Im bardziej się opierasz – dodał stojący tyłem do mnie wampir – tym silniejsze będzie twoje cierpienie, śmiertelniku.

     Rzuciłem okiem do wnętrza kopuły. Nie widziałem wyraźnie, bowiem jej powierzchnia falowała, niby tafla wody, ale zdołałem dostrzec, że uwięziony wewnątrz kapłan jest już bardzo zmęczony i lada chwila ulegnie tajemniczej magii. Mimo to, wciąż próbował się opierać.

     - Stawię ci opór, potworze – jęknął z wysiłkiem, zaciskając oczy. – Muszę…

     Jego głos był przytłumiony, jakby dobywał się zza ściany. Słysząc go, wampir pokręcił głową.

     - Jak długo zamierzasz się jeszcze bronić? – spytał zniecierpliwiony. – Kapłanie Ćmy, twój umysł był silny, ale twoje siły się wyczerpują i nie zdołasz mi się przeciwstawić.

     Kapłan jeszcze mocniej zacisnął powieki.

     - Muszę stawić opór…

     Wampir wzruszył ramionami, po czym odezwał się z tryumfem, pobrzmiewającym w jego głosie.

     - Taaak… Czuję, jak twój opór słabnie. – wycedził. – Pragniesz, by się to skończyło! Pragniesz się poddać.

     Kapłan Ćmy opadł na kolana. Widać było, że nie ma już sił walczyć. Dłonie odpadły od skroni i ręce zawisły mu bezwładnie wzdłuż ciała. Wciąż miał oczy zamknięte, ale nie zaciskał już powiek. Opuścił głowę, ze słyszalnym westchnieniem. Wampir roześmiał się szyderczo.

     - A teraz uznaj mnie za swego pana – rzekł rozkazującym tonem.

     Kapłan musiał kilka razy odetchnąć, zanim udało mu się wydobyć z siebie głos. Głos słaby i zmęczony.

     - Tak, panie…

     Wampir zaśmiał się krótko, dając wyraz swemu zadowoleniu.

     Nie wiedział, że jego tryumf będzie trwał bardzo krótko, bowiem właśnie dotarłem do miejsca, z którego mogłem oddać celne strzały do wszystkich trzech wampirów. Napiąłem łuk…


niedziela, 18 lutego 2024

Rozdział XVIII – W drodze do Samotni

     Erandur nie zawiódł. Bynajmniej, nie zapomniał, jak bardzo swego czasu pomogłem mu w niezwykle trudnej dla niego sprawie Czaszki Spaczenia. Jego czarne oczy w czerwonych obwódkach wyraźnie uśmiechnęły się na mój widok. Po powitaniu i krótkich wyjaśnieniach, zaprosił nas do środka.

     Mnie również ucieszyło to spotkanie. Z zadowoleniem stwierdziłem, że mój dunmerski przyjaciel nie przypomina już dawnego, bladego ze zmęczenia cienia samego siebie. Od kiedy moc Vaerminy została wygnana z tego miejsca, wraz z nią zniknęły dręczące okolicznych mieszkańców koszmary. Elf wyglądał teraz zdrowo, wyraźnie przybyło mu sił i znacznie częściej się uśmiechał.

     - Uprzątnąłem trochę ten bałagan – oznajmił. – W głębi korytarza mam nawet kilka całych łóżek, przeznaczonych dla ewentualnych pielgrzymów. Jest też palenisko i naczynia. Zostało trochę żywności. Korzystajcie do woli.

     Ze zrozumieniem przyjął moją prośbę o dyskrecję i zapewnił, że dotrzyma tajemnicy. Wiedział przecież dobrze, z własnego doświadczenia, że życie nie zawsze jest czarno-białe i czasem zdarzają się w nim zaskakujące sytuacje. Był chętny do pomocy. Jednak na moje pytanie o Kapłana Ćmy, pokręcił głową.

     - Nie wychylałem stąd nosa od kilku dni – odrzekł. – Jeśli twój kapłan przybył w tym czasie do Gwiazdy Zarannej, to nie mogłem go spotkać. Musisz popytać o niego w mieście. Albo, jeśli wolisz, ja to zrobię. I tak miałem udać się tam, żeby uzupełnić zapasy żywności i zaprosić mieszkańców na wspólną modlitwę. Sam noszę habit, więc nikt się nie zdziwi, gdy będę dopytywał się o innego kapłana.

     - Bardzo by mi na tym zależało – uśmiechnąłem się.

     Odwzajemnił uśmiech i żartobliwie życzył nam dobrego dnia, takim tonem, jakby mówił „dobranoc”. Po czym wyszedł z wieży, kierując się w dół, w stronę miasta.

     Gościna Erandura była mi bardzo na rękę. Jedyną niedogodnością był fakt, że musiałem spędzić ten dzień w jednym pomieszczeniu z Seraną, czego dotąd starałem się unikać. Wprawdzie pomieszczenie było spore, bo Erandur urządził sypialnię w długim korytarzu, w bezpośrednim sąsiedztwie przedsionka i urządzonej tam kapliczki, ale łóżka stały tam tylko cztery i to blisko siebie. Odwlekając więc chwilę udania się na spoczynek, zacząłem przyrządzać sobie posiłek. Skorzystałem z kuchenki Erandura, wiedząc, że ten nie będzie miał nic przeciwko temu. Byłem głodny, to prawda, ale przede wszystkim czekałem, aż moja towarzyszka pójdzie spać pierwsza. Ta jednak, jak na złość, wcale nie miała takiego zamiaru, przynajmniej na razie. Usiadła na skraju łóżka, podparła ręce na jego drewnianej poręczy i położyła na nim brodę, przyglądając się moim czynnościom. Poczułem się nieswojo.

     - Czyżbyś chciała spróbować? – spytałem niepewnym głosem, mieszając drewniana łyżką gotującą się kaszę.

     Uśmiechnęła się i nieznacznie potrząsnęła głową.

     - Usiłuję sobie przypomnieć, jak to jest być człowiekiem – odrzekła. – Przygotowywać śniadanie, jeść chleb i ser, pić mleko, albo miód. Przyglądanie się temu sprawia mi przyjemność, choć sama nie wiem, dlaczego.

     Przyznam, że zdziwiło mnie jej wyznanie. Byłem pewien, że skoro jej rodzice byli wampirami, ona już się taka urodziła.

     - Czyli – zająknąłem się – ty nie zawsze byłaś wampirzycą?

     - Nie, nie zawsze – odparła. – Wampiry nie mogą mieć dzieci. Chociaż tyle – dodała z nutką goryczy.

     - Słyszałem o dziecku-wampirze – podrapałem się po głowie. – Ktoś mi opowiadał… Jakaś dziewczynka, nie pamiętam dokładnie.

     - To możliwe – przytaknęła. – Przemienić można każdego, również dziecko. Ale to okrutne nawet jak na wampira. Żaden szanujący się wampir tego nie zrobi.

     - Dlaczego?

     Wzruszyła ramionami.

     - Wampir po przemianie fizycznie już się nie zmienia. Nie jest już żywą istotą, więc zmieniać się nie może. Zostaje takim, jakim był w chwili przemiany. Jeśli jest dzieckiem, już nie urośnie, ani nie dojrzeje. Chciałbyś być dorosłym mężczyzną w ciele małego chłopca? Czuć to wszystko, co czuje dojrzały człowiek, ale wciąż być fizycznie niedorozwinięty? Chcieć kochać, choć żadna kobieta nie potraktuje cię poważnie? Chcieć walczyć, nie mając siły, by udźwignąć miecz?

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem.

     - Czyli też macie jakiś swój kodeks – zauważyłem.

     - Oczywiście – skinęła głową. – Mamy swoje zasady, jak wszystkie wspólnoty. Tyle tylko, że nasza moralność nie zawsze pokrywa się z waszą.

     - Ale jednak tę dziewczynkę przemieniono…

     Znów delikatnie wzruszyła ramionami. Nawet taki gest potrafiła uczynić z nieopisanym wdziękiem.

     - Zwyrodnialcy znajdą się wszędzie, dlaczego nie u nas? – odparła. – Chociaż jest jeszcze jedna możliwość. Rozumiesz, wampiry są niemal nieśmiertelne. Nie imają się nas choroby, nie dopada nas starość. Być może była chora, umierająca. A ktoś tak pokochał to dziecko, że chciał ją zwyczajnie uratować, nie zważając na konsekwencje. Miłość potrafi zaślepić…

     - Kochający wampir?

     Wolnym ruchem odwróciła ode mnie wzrok i skierowała go na wejście, za którym znajdowała się kapliczka Mary, bogini miłości.

     - A dlaczego nie? – odrzekła cicho. – Uczucia zmieniają się nieco po przemianie, ale nie znikają. Kochamy i nienawidzimy, tęsknimy i przyjaźnimy się, podobnie jak ludzie. Wszyscy przecież nimi kiedyś byliśmy.

     Zaskoczyło mnie to wyznanie. Dotąd byłem pewien, że wampiry to krwiożercze istoty, nie znające litości i kierujące się raczej niskimi instynktami. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że wcale tak być nie musi. Przez głowę przeleciało mi też wspomnienie dawnej przygody w Twierdzy Zabójczego Blasku i eksperymenty nekromantów, przeprowadzane na uwięzionych wampirach. Kilka wampirzyc, które mimowolnie wtedy uwolniliśmy, nie zrobiły nam najmniejszej krzywdy, choć bez wątpienia były wygłodniałe i zdesperowane. Czyli jednak miały w sobie jakieś poczucie sprawiedliwości. Coś czuły. Nie skrzywdziły swych dobroczyńców, choć w ich sytuacji trudno byłoby nawet mieć o to do nich pretensje.

     Spojrzałem na Seranę. Niewielki ogień, jaki roznieciłem na palenisku, odbił się w jej źrenicach i sprawił, że stały się one jeszcze bardziej błyszczące.

     - A ty? – spytałem. – Jak zostałaś wampirem?

     Wykrzywiła usta w niechętnym grymasie.

     - To długa historia – mruknęła niechętnie.

     - Chętnie posłucham – nie ustępowałem.

     Milczała przez chwilę, po czym spojrzała w ogień, jakby szukała w nim natchnienia.

     - Chyba – zaczęła niepewnym głosem – musimy się sporo cofnąć. Do samego początku – podniosła oczy na mnie. – Czy wiesz, skąd wziął się wampiryzm?

     Pokręciłem głową.

     - Nie orientuję się w tym temacie – uśmiechnąłem się. – Jestem prostym człowiekiem i interesują mnie proste rzeczy. Polowanie, rzemiosło, myszkowanie po tajemniczych miejscach…

     Albo mój żart zabrzmiał nieszczerze, albo jej wspomnienia były zbyt bolesne, aby w tym momencie zdobyła się na uśmiech. 

     - Ale wiesz, kim jest Molag Bal?

     Przytaknąłem. O daedrycznych władcach słyszało każde dziecko. Czasem z opowiadań rodziców, czasem od kapłanów Dziewięciu Bóstw, czy od historyków, studiujących dawne księgi i zwoje. Molaga Bala, znanego też jako Król Gwałtu, Żniwiarz Dusz, czy Bóg Intryg, trudno było zaliczyć do przyjaznych ludziom bytów. W każdym śmiertelniku budził on przerażenie.

     - Pierwszy wampir pochodził od Molag Bala. Właściwie wampirzyca. Ona… Jakby to powiedzieć, nie zgłosiła się na ochotnika – lekki uśmiech przewinął jej się przez wargi. – Ale mimo to była pierwsza. A Molag Bal – westchnęła ciężko – cóż, to jednak potężny władca daedr i umie kształtować rzeczywistość własną wolą.

     Zamilkła na chwilę, jakby się namyślała.

     - Ci, którzy chcą poddać się przemianie, mogą od niego otrzymać mroczny dar – ciągnęła zamyślonym głosem. – Ale najpierw muszą się wykazać, by zaskarbić sobie jego zaufanie.

     Znów zamilkła. Odniosłem wrażenie, że każde następne słowo przychodzi jej z coraz większym trudem. Postanowiłem ją zachęcić.

     - W takim razie, jak właściwie zostałaś wampirem? – spytałem. – Jeśli to nie tajemnica…

     - To była – znów westchnienie – upokarzająca ceremonia…

     - Nie chcesz o tym mówić – pokiwałem głową. – Bolesne wspomnienia?

     Przytaknęła, zagryzając wargę.

     - W porządku, nie musisz o tym opowiadać – wzruszyłem ramionami. – Jeśli nie chcesz.

     - Nie wracajmy do tego – spojrzała na mnie ciepło. – Ale wszyscy wzięliśmy w tym udział. Wszyscy troje.

     Uśmiechnęła się, i pokręciła głową.

     - Zabrzmiało, jakbyśmy wzięli udział w familijnej rozrywce – podniosła na mnie oczy. – Ale to było coś, co robisz, gdy w całości oddajesz się władcy daedr. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

     Zadrżałem. Nie chciałem się dopytywać, ale domyślałem się, że musiała zostać zgwałcona. Przez kapłana, albo nawet przez samego Molaga Bala, który przybrał chwilowo ziemską postać.

     - I zrobiliście to całą rodziną?

     Skinęła głową.

     - Musieliście być sobie bardzo bliscy…

     Uśmiechnęła się z zadumą.

     - Byliśmy – stwierdziła krótko. – I w swej naiwności sądziliśmy, że tak będzie zawsze. Ale myliliśmy się. Molag Bal nie zawsze dba o szczęście swoich wyznawców. Ale zrzucanie całej winy na niego byłoby nadużyciem. Zrobiliśmy to z własnej woli, skuszeni jego wizją. Wtedy wydawało nam się, że spotkało nas wyjątkowe szczęście. I początkowo tak się czuliśmy. A potem… Cóż, potem okazało się, że jest jak wszędzie, jedne kłopoty znikają, ale na ich miejsce pojawiają się nowe, zupełnie nieznane. One nas poróżniły.

     - Rozłam w rodzinie?

     Starałem się, by mój głos nie brzmiał zbyt nachalnie. Chyba to doceniła.

     - Cóż, dane ci było poznać większość z nas. Mój ojciec nie jest szczególnie… zrównoważony, tak to dobre określenie. Z czasem pociągnął w objęcia szaleństwa również matkę. A wszystko to skończyło się tak, że zamknięto mnie pod ziemią na nie wiadomo jak długo.

     Ostatnie słowa wymówiła z goryczą.

     - A matka?

     Potrząsnęła głową.

     - Nie wiem – odparła. – Wiem tylko tyle, że żyje. Ukryła się w innej domenie, w jednej z  krain Otchłani. Ale to było dawno temu, zaraz po moim uwięzieniu. Nie wiem, gdzie jest teraz. Mój ojciec też nie wie. Może to i lepiej. Gdyby wiedział, zabiłby ją.

     Nie ciągnąłem jej więcej za język. W milczeniu zabrałem się za swój posiłek – kasza, okraszona kilkoma kawałkami mięsa. Czułem się trochę niezręcznie, czując na sobie jej wzrok, ale nic na to nie mogłem poradzić. Uparcie nie zamierzała iść spać.

     - Nie musisz się obawiać – odezwała się niespodziewanie.

     - Słucham? – spojrzałem na nią zdziwiony.

     Zaszła w niej widoczna przemiana. Teraz dla odmiany wydawała się być rozbawiona.

     - Przeżuwasz to tak wolno, w nadziei, że się znudzę i wreszcie ogarnie mnie senność – uśmiechnęła się, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że uśmiech jest szczerze wesoły. – Myślisz, że jak zasnę pierwsza, to będziesz bezpieczniejszy? Mogę obudzić się w każdej chwili i zatopić swe straszliwe kły w twojej szyi!

     I w tym momencie wyszczerzyła swoje równe, perliste zęby, między którymi próżno było doszukiwać się wydłużonych kłów, jednocześnie rozczapierzając palce, niby pazury wielkiego kota. Spróbowała zaryczeć jak szablozębny tygrys, ale nie potrafiła wydobyć z siebie tak niskiego dźwięku, więc zabrzmiało to jak warknięcie niedużego psa. A potem zaniosła się delikatnym, melodyjnym śmiechem.

     - Znajdę sobie jakieś legowisko w głębi tej rudery, jeśli masz się dzięki temu lepiej poczuć – oznajmiła, wciąż rozbawiona. – Boisz się mnie. Ty, który nie bałeś się zstąpić do Sovngardu i walczyć z Pożeraczem Światów!

     - Skąd o tym wiesz? – spytałem.

     Znów się roześmiała.

     - Od mieszkańców Akademii – odparła. – Opowiadają tam o tobie prawdziwe eposy. Jesteś współczesnym herosem, Smoczym Dziecięciem, chodzącą legendą. Nawet nie wiedziałam, jaki zaszczyt mnie spotyka. I to ty boisz się przy mnie zasnąć!

     Pokręciła głową z niedowierzaniem, ale wciąż widać było, że jednocześnie bawi ją i smuci ta sytuacja.

     - Gdybym chciała ci zaszkodzić, zrobiłabym to już dawno. Miałam ku temu aż nadto okazji – oznajmiła, poważniejąc. – Przecież ja nie muszę pić krwi. Mogę z ciebie wysączyć życie na odległość, w każdej chwili, nawet teraz. Ale z jakiegoś powodu tego nie robię. Może więc zaczniesz mi ufać chociaż odrobinę?

     Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

     - Łączy nas wspólny cel – mruknąłem niezdecydowany.

     Skrzywiła się nieznacznie.

     - Niech będzie, że tylko wspólny cel – zgodziła się. – Ale póki co, ten cel wciąż jeszcze jest nieosiągnięty. Przynajmniej do tego czasu mógłbyś przestać patrzeć na mnie jak na dziką bestię. Nic ci z mojej strony nie grozi. Jeśli nie wierzysz mnie, uwierz faktom.

     Ostentacyjnie położyła się na łóżku, aż zatrzeszczało. Ja sam przez dłuższa chwilę milczałem, przeżuwając wolno swoją kaszę, aż w końcu westchnąłem ciężko. 

     - Ja… Ja nic na to nie poradzę – odezwałem się. – To jakiś pierwotny lęk… Boję się ciebie tak samo, jak niektóre kobiety boją się myszy. A przecież co może im zrobić mała myszka? To nielogiczne, wiem, ale co ja za to mogę?

     Nie odpowiedziała, a ja nie nalegałem na odpowiedź. Zzułem buty i wsunąłem się pod skórzaną derę. Celowo wybrałem łóżko, sąsiadujące z posłaniem Serany, choć wciąż czułem niepokój. Nie miałem powodów, by jej nie wierzyć, ale lęki nie słuchają rozumu. Rzeczywiście, gdyby chciała, mogła mnie zabić już wiele razy. I nawet jeśli jej intencje nie były zupełnie szczere, to musiałem przyznać, że na razie łączy nas wspólny cel. Byłem jej potrzebny do odnalezienia Kapłana Ćmy, niezależne od tego, w jakim celu go szukała. I po jego odnalezieniu musiała wrócić wraz z nim do Twierdzy Świtu, bo tam właśnie znajdował się Pradawny Zwój. Do tego czasu nic nie powinno mi grozić, a potem… Cóż, nasza wspólna misja zostanie zakończona.

     Ta myśl uspokoiła mnie nieco. Mimo to, długo nie mogłem zasnąć. Myślami wciąż byłem przy Lydii. Gdzie teraz jest? Co robi? Zapewne szykuje się do przeszukania jakiegoś dwemerskiego podziemia. Czy Neloth udzielił jej wskazówek? Wydawał się do niej szczególnie przyjaźnie nastawiony. Cóż, miała w sobie ten dar, że łatwo zjednywała sobie przyjaciół. Może nawet mistrz pomaga jej w tym? A nawet jeśli nie on, to w Kruczej Skale mieliśmy przecież wielu przyjaciół, chętnych do pomocy.

     W końcu zasnąłem, ale spałem bardzo niespokojnie, budząc się co chwilę, to znów zasypiając.

     Erandur zbudził nas jeszcze przed zmierzchem.

     - Twój kapłan rzeczywiście był w Gwieździe Zarannej – poinformował mnie. – Odjechał wczoraj rano, kierując się do Smoczymostu. Miał po drodze odwiedzić Morthal.

     Serana spojrzała na mnie pytająco.

     - Czyli idziemy do Morthalu?

     Zamyślony pokręciłem wolno głową.

     - Skoro wyruszył wczoraj rano, dziś już go tam może nie być – westchnąłem, przyglądając się czubkom swoich butów, byle tylko nie patrzeć jej w oczy. – Poza tym, od Morthalu wolałbym trzymać się z daleka Niedawno mieli tam ostrą przeprawę z wampirami. Sprawa niejakiego Movarta. Są wyczuleni na tym punkcie. Jeśli odkryją, kim jesteś, nie będą słuchali żadnych wyjaśnień. Nie dam rady ich powstrzymać.

     Prychnęła cicho, ale przyjęła to wyjaśnienie do wiadomości.

     - Najlepiej byłoby dostać się do Samotni – podrapałem się po głowie. – Najszybciej jest łodzią. Jest tu kilku ludzi, których można do tego wynająć. Korzystałem już z ich usług, ale w dzień. Nie wiem, czy znajdzie się ktoś taki, kto zabrałby nas nocą. Jakiś marynarz o sokolim wzroku, który na czas wypatrzy w ciemności wszystkie rafy.

     - I jednocześnie będzie na tyle ślepy, że nie zauważy wampira na pokładzie swojej własnej łódki – Erandur pokręcił głową i uśmiechnął się tajemniczo. – Beznadziejna sprawa. Prawie…Może coś dałoby się zrobić. Tylko do tego potrzeba trochę więcej złota.

     Spojrzeliśmy na niego z zainteresowaniem.

     - Jest tu ktoś, kto może wam pomóc – oznajmił. – To rybak, ma na imię Olaf. Trochę dziwny. Zawsze wypływa w nocy. Niedługo pewnie i tak miał zamiar wypłynąć na połów. Jeśli się pospieszycie, zdążycie go złapać. Ale będzie to przysługa z jego strony, wypada zapłacić mu więcej niż zwyczajowo.

     - I pozwoli mi wejść na pokład? – spytała Serana. – Bez zbędnych pytań?

     - Nie wiem, czy bez pytań – wzruszył ramionami. – Ale znam jego przeszłość, z której mi się zwierzył. On dobrze wie, że nie każdy zabójca myśli tylko o zabijaniu. Również o tym, że wampir wcale nie musi być mordercą. Poza tym, zna Sybillę Stentor i wie, kim ona jest.

     Pokiwałem głową.

     - Z nią też dobrze byłoby się spotkać – dodałem.

     - Kto to taki? – spytała Sreana.

     - Nadworny mag Samotni – odparłem. – I jest wampirzycą.

     Sreana spojrzała na mnie zdumiona, po czym roześmiała się serdecznie.

     - Czyli jednak nie wszystkie wampiry wam straszne?

     Erandur również się uśmiechnął.

     - Sybilla przez wiele lat, dzień po dniu udowodniła, że jest osobą godną zaufania – odparłem. – Ja jej ufam. I ufa jej Samotnia. – Spojrzałem w jej oczy. – Jak widzisz, potrafimy docenić serce i lojalność. Nie jesteśmy bezmyślnymi zabójcami wampirów. Poza tym, obiecała mi pomóc.

     Milczała przez chwilę, po czym spojrzała na Erandura, potem na mnie.

     - Mam nadzieję, że któregoś dnia też mi zaufasz.

*          *          *

     Olaf wolnym ruchem złożył świstek papieru, jaki dostałem od Erandura i zerknął na Seranę.

     - Ręczysz za nią?

     Skinąłem głową.

     - Ciebie znam – oznajmił. – Widziałem cię tutaj nieraz. Erandur twierdzi, że to dzięki tobie udało się zdjąć klątwę.

     - Pomogłem mu – przyznałem. – A tobie dopłacę za utrzymanie naszej wyprawy w sekrecie.

     Przez chwilę miął bezwiednie złożony we czworo liścik od Erandura, po czym pokiwał głową i wskazał na łódź, leżącą na brzegu.

     - Skoro ty za nią ręczysz, w porządku, zgadzam się. Pomóżcie mi ją zepchnąć na wodę.

     Łódź była solidna, niezbyt szeroka, za to długa i wyposażona w prostokątny żagiel. Przesiąkła zapachem ryb, ale nikt nie narzekał na tę drobną niedogodność. Na dziobie znajdowała się płócienna płachta, pod którą leżały starannie złożone sieci. Całkiem wygodne legowisko. Oddałem je Seranie, głównie dlatego, że Olaf siedział na rufie, przy sterze. Bardziej rozsadzić ich już się nie dało.

     Pomogłem mu przy wiosłach, po czym, gdy oddaliliśmy się już od brzegu, Olaf podniósł żagiel i skierował łódź na zachód. Wiatr nam sprzyjał, podobnie jak prąd morski, który płynął w tych okolicach aż do ujścia rzeki Karth, gdzie skręcał na północ, by zginąć gdzieś w bezmiarze Morza Duchów. Była to dla nas bardzo pomyślna okoliczność, jako że prąd ów pchał nas szybko na miejsce i jedynie u samego ujścia trzeba było trochę się z nim pomęczyć. Droga z Gwiazdy Zarannej do Samotni zawsze przebiegała szybko. Gorzej było z powrotem. Trzeba było płynąć daleko od brzegu, gdzie prąd już nie sięgał.

     Ponieważ wypłynęliśmy całkiem wcześnie, jeszcze przed zmierzchem, nie zaczęło jeszcze świtać, gdy ujrzeliśmy monumentalny, naturalny most skalny, na którym wybudowano Samotnię. Nocne niebo nad Skyrim, o ile nie ma chmur, jest zwykle bardzo jasne, rozświetlone przez mnogość gwiazd i często przez dwa ogromne księżyce. Czarna bryła mostu, najeżonego dachami zabudowań, wyraźnie się od niego odcinała.

     - Jeśli mógłbyś, przybij do brzeguz dala od portu – poprosiłem.

     - Tak zamierzałem – odparł rybak. – Stracilibyśmy dużo czasu, walcząc z prądem u ujścia. Pozwolę mu się wynieść nieco dalej i wysadzę was na kamiennej plaży, na północ od miasta.

     Odpowiadało nam to. Wprawdzie czekał nas kawałek drogi do miasta, ale dobrze znałem ten szlak. Prowadził na łukowaty, kamienny most ponad portem i potem przechodził pod jaskinią, która miała połączenie z basztą przy rynku. Można było w miarę dyskretnie wślizgnąć się do miasta, mijając zaledwie jednego, czy dwóch strażników, z których wielu już poznałem. Jako tan Samotni, a także legat Cesarskiego Legionu, miałem tam pewne przywileje, więc nie musiałem się ich obawiać.

     Wkrótce pożegnaliśmy naszego przewoźnika i zarazem mieszek złotych monet. Nie narzekałem, zasłużył na niego. Jedna wyprawa do norskich, czy dwemerskich podziemi dawała mi nieporównanie większy profit, więc szybko sobie to zamierzałem odbić. Wyskoczywszy z łodzi udaliśmy się w kierunku miasta.

     Było jeszcze ciemno, gdy ruszyliśmy z plaży w stronę miasta. Ponieważ w te okolice często zapuszczali się czyhający na spóźnionych wędrowców rozbójnicy, uważnie przeczesywałem okolice zaklęciem. Pokazało mi kilka zajęcy, kilka dużych ptaków, przycupniętych na gałęziach drzew, w oddali nawet pojedynczego wilka, ale nic groźnego. Dopiero w pobliżu mostu w moich oczach zajarzyła się poświata, przedstawiająca dwie ludzkie postacie. Rozbłysły na czerwono – czyli raczej nie przyjaciele.

     Zatrzymałem Seranę gestem i wskazałem jej kierunek, w którym zaklęcie wskazało mi niebezpieczeństwo.

     - Chyba zbóje – szepnąłem. – Dwóch. Ale nie widzę wyraźnie.

Serana skierowała tam swój wampirzy wzrok, doskonale penetrujący ciemności i potrząsnęła głową.

- Trzech – szepnęła. – Pod skałą jest ktoś jeszcze.

     Zdumiało mnie to, bowiem zaklęcie ukazało mi tylko dwie postacie, ale zaraz sprawa się wyjaśniła, bowiem usłyszałem zduszony jęk i ujrzałem czerwonawą mgiełkę Magii Wysączania.

     - Tam jest wampir! – zawołała Serana. – Ten trzeci to wampir!

     Nie miałem jednak czasu, by zająć się wampirem, bowiem drugi ze zbójów usłyszał nas i zaatakował. Nie zdążyłem zerwać z pleców łuku. Wyszarpnąłem miecz. Ale zanim rosły, brodaty osobnik, teraz doskonale widoczny na tle jaśniejącego nieba zbliżył się do mnie, Serana również rzuciła wampirze zaklęcie. Pojawiła się druga mgiełka. Napastnik zwolnił, jakby zaskoczony, po czym machnął kilka razy dwuręcznym brzeszczotem, ani razu mnie nie trafiając. Słabł z chwili na chwilę. Wykonał jeszcze kilka niezdarnych kroków w stronę Serany, by w końcu upaść na kolana.

     - Och, nie… - jęknął z bólem.

     Przez chwilę kołysał się jeszcze, jak roślina na wietrze, po czym upadł, aby już nie wstać. Oczy Serany pojaśniały, jakby nagle przybyło jej sił. Nic dziwnego, trafił jej się niespodziewany, w dodatku bardzo obfity posiłek. Odetchnęła głęboko, z wyraźnym zadowoleniem. Jednak pozostała poważna, wciąż przygotowana do rzucenia kolejnego zaklęcia, w kierunku drugiego wampira, czającego się w ciemności. W dłoni zajarzył jej się płomień.

     - Laas-yah-nir! – użyłem Szeptu Aury.

     Przyczajona postać ukazała się w całej okazałości.

     - Razem! – rzuciła Serana.

     Nie czekając, aż iluzja zniknie, rzuciłem się naprzód z obnażonym mieczem. Moja towarzyszka ruszyła ze mną ramię w ramię, gotowa zająć przeciwnika płomieniem. Ale zanim dobiegliśmy do wampira, ten podniósł dłoń i zawołał.

     - Wulfhere!

     Zdumiony zwolniłem kroku. Głos był kobiecy i wydawał mi się znajomy. Powstrzymałem Seranę, która już miała zaatakować.

     - Ktoś ty? – rzuciłem w kierunku blednącej już poświaty.

     - To ja, Sybilla – odpowiedziała postać.

     - Sybilla? – opuściłem miecz. – Sybilla Stentor?

     - We własnej osobie – odpowiedziała, wychodząc z cienia.

     Serana spojrzała na mnie, nieco zdezorientowana, ale widząc, że chowam miecz do pochwy, opuściła ręce i wygasiła przygotowane do wypuszczenia zaklęcie. Uniosłem dłoń w pozdrawiającym geście. Sybilla uczyniła to samo. Zbliżyliśmy się do niej. Obie wampirzyce obrzuciły się nieufnymi spojrzeniami.

     - Na pewno jesteś członkiem Obrońców Świtu? – spytała Sybilla. – Oni raczej zabijają wampiry.

     - To jest Serana – odrzekłem. – Córka lorda Harkona.

     Oczy Sybilli zwęziły się.

     - Ta, którą uratowałeś z krypty?

     - Ta sama – przytaknąłem. – I chociaż brzmi to dziwnie, pomaga mi w moim zadaniu.

     - Rzeczywiście, dziwne – prychnęła Sybilla. – Niewiele jest na świecie wampirów skłonnych do pomocy Obrońcom Świtu.

     - Ty podobno jesteś – odezwała się Serana urażonym tonem. – Dlaczego nie ja?

     Sybilla uśmiechnęła się lekko.

     - No tak, skoro ja, dlaczego nie ty? – odrzekła, przyglądając jej się uważnie. – Logika nie do odrzucenia. Chyba musimy poważnie porozmawiać.

     - Ale może lepiej nie tutaj – odrzekłem. – Wejdźmy do miasta, póki jeszcze słońce nie wzeszło. Zapraszam do Dumnej Wieżycy.

     Sybilla skinęła głową.

     - Dyskrecja przede wszystkim – mruknęła. – Cóż, chodźmy.

     I całą trójką skierowaliśmy się do baszty.