poniedziałek, 31 października 2016

Rozdział VII – Podstęp

     Generał miał towarzystwo. Jakiegoś legata, świeżo przybyłego, nawet nie wiem skąd. Wiedziałem jednak, że skoro Legiony napływają w takim tempie, Ulfric nieczęsto będzie miał zadowoloną minę. W tym momencie Tulius mógł już nie obawiać się ataku na żadne z miast, znajdujące się w rękach cesarskich. Miał dość wojska, aby obsadzić wszystkie garnizony. Cesarstwo przygotowywało się do kontrnatarcia i odbicia fortów, zdobytych przez Gromowładnych. Zdobytych, to zresztą zbyt wiele powiedziane. Po prostu, wykurzono stamtąd rozbójników, albo nekromantów…

     Gdy stanąłem w drzwiach, obaj spojrzeli na mnie pytająco. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Obaj rozjaśnili twarze. Bez słowa podałem mu skórzany pakiet z listami. Złamał pieczęć i wyciągnął kilka rulonów. Przez chwilę uważnie je studiował. W końcu podniósł głowę i odezwał się po raz pierwszy od mojego przybycia. W jego głosie czuć było zadowolenie.

     - Pokonawszy Ulfrica pod Białą Granią, umocniliśmy nasz sojusz z jarlem... Może Gromowładni stracą niedługo ducha walki i porzucą rebelię raz na zawsze…

     Pokręcił głową, jakby sam w to nie wierzył, ale nie wydawał się tym zmartwiony. Zawołał adiutanta – młodego podoficera, mniej więcej w moim wieku – i szepnął mu coś na ucho. Adiutant zniknął za drzwiami, by po chwili wrócić z orkową szablą, mieniącą się zaklęciem mrozu. Generał zabrał od niego oręż, stanął przede mną i położył mi rękę na ramieniu.

     - Awansuję cię do rangi kwestora. Przyjmij ten miecz. Symbol nowego stanowiska i odpowiedzialności.

     Zaskoczony, z głupią miną wziąłem do ręki szablę, nie wiedząc, co z nią zrobić, ani jak odpowiedzieć. Na twarzy generała nie drgnął żaden mięsień, ale po oczach poznałem, że jest rozbawiony.

     - Będę śledził twoje postępy – ścisnął moje ramię, aż poczułem nawet przez zbroję. – Cesarstwo nagradza perfekcję. Ja również!

     Do dziś nie wiem, co takiego naskrobał mu legat Quentin Cipius w swoim raporcie. Musiał jednak sporo przesadzić. Nie byłem najgorszym wojownikiem w tej bitwie, co mogłem stwierdzić bez fałszywej skromności. Ale nie sądziłem, że w jakikolwiek sposób się w niej wyróżniłem. A widziałem przynajmniej kilku, którzy wyróżnili się bardziej niż ja.

     - Nowe rozkazy, panie? – wydukałem z trudem.

     Tulius skinął głową.

     - Nie będziesz się marnować w roli szeregowego żołdaka. Mam wobec ciebie inne plany. Bardziej mi się przydasz, mając większe pole do manewru.

     Siadł za sekretarzykiem i wyjął przybory do pisania. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko skrzypienie pióra po papierze. Na końcu każdego z nich złożył zamaszysty podpis i przybił swoją pieczęć. Jeden z nich zwinął jak przesyłkę i zapieczętował. Drugi złożył tylko we dwoje.

     - Przedostań się do naszego tajnego obozu w Bieli – polecił, podchodząc do mapy.

     Podszedłem bliżej. Wskazał mi miejsce niedaleko Gwiazdy Zarannej, blisko morza. Wyciągnąłem swoją mapę i zaznaczyłem na niej wskazany punkt. Generał poczekał, aż to zrobię, po czym wręczył mi oba dokumenty. Jeden miałem przekazać dowódcy obozu. Drugi zanieść Beirandowi, zamkowemu kowalowi, pełniącemu rolę zbrojmistrza.

     - Rikke ma dla ciebie istotne zadania i będzie cię potrzebować, kiedy odbijemy stolicę.

     Wyprężyłem się.

     - Tak, panie!

     Tulius uśmiechnął się i poufale klepnął mnie w plecy.

     - Za Cesarstwo! – rzekł z uśmiechem.

     Wyszedłem nieco oszołomiony. Kwestor! Od szeregowego auxuliariusa od razu do kwestora! W dodatku świadczyło to wyraźnie o intencjach Tuliusa. Nie przewidywał dla mnie walki w szeregu, tylko chciał użyć do zadań specjalnych. Kwestor to stopień przewidziany dla jednostek autonomicznych, o dużej swobodzie działania. I to nie byle jaki! Kiedyś nazywano tak podoficera do spraw gospodarczych w jednostkach liniowych. Potem zaczęto używać tej nazwy dla każdego samodzielnego podoficera, który wykonywał specyficzne zadanie w pojedynkę, a nie w szyku. Innymi słowy, kwestor nikim nie dowodził, jedynie sobą samym, w hierarchii stał jednak niewiele niżej od centuriona, do którego należała komenda nad setką żołnierzy. Wciąż z głupią miną podreptałem do kuźni.

     Beirand roześmiał się, gdy zerknął na dokument.

     - Awansowało się! Moje gratulacje!

     - No tak – odezwałem się niepewnie. – To muszę teraz używać tego miecza? Przywykłem do innego…

     - Ależ skąd! – uśmiechnął się. – Niektórzy zachowują takie dary na pamiątkę, ale większość żołnierzy je sprzedaje. Tak naprawdę, ważniejszym symbolem są dystynkcje na hełmie. I właśnie to generał polecił mi co wydać. Daj mi chwilę…

     Zaczął gmerać w swoich szpargałach. Po chwili wyciągnął z nich dwie figurki srebrnego, stylizowanego smoka i polecił mi podać mu swój hełm. Gdy to zrobiłem, kilkoma zręcznymi ruchami przynitował mi godła z obu stron.

     - Więc kupisz ten miecz? – spytałem, odbierając hełm.

     - Pewnie – odparł. – Dla twojej informacji, Ten miecz przeszedł przez wiele rąk. Nie jesteś pierwszym kwestorem, mianowanym przez generała.

     Roześmieliśmy się obaj. Chwyciłem mieszek z kilkudziesięcioma septimami i pożegnałem kowala.

     Zbliżało się południe, a do obozu był spory kawałek drogi. Myślałem, żeby pójść przez Morthal i mokradła Hjaalmarch, obok wejścia do świątyni Ustengrav, ale przecież to byłoby spore nadkładanie drogi. A gdyby przeprawić się w porcie na drugi brzeg? Może znajdę tam jakąś łódkę? Jakiegoś przewoźnika, albo rybaka, co za kilka septimów zgodzi się przetransportować mnie na drugi brzeg rzeki Karth?

     Przewoźnik miał na imię Jolf i stwierdził, że jest bardzo elastyczny. Może mnie podrzucić do każdej przystani, jaką sobie zażyczę. Dowiedziawszy się, że chcę dostać się tylko na drugi brzeg, skrzywił się, ale nie robił problemów. Zdarł za to ze mnie aż dziesięć septimów, twierdząc, że muszę zapłacić również za powrót. Już więcej z nim nie popłynę.
Ruiny pradawnych norskich budowli nie są rzadkością w Skyrim, również na mokradłach Hjaalmarch. Ta leży w pobliżu ujścia rzeki Karth. W oddali widać Samotnię

     Ruszyłem najpierw przez mokradła, ale starałem się nieco zboczyć na północ, gdzie dało się wyczuć wpływ ostrego, morskiego klimatu i grunt był lekko podmarznięty. Musiałem przejść  jednak najpierw przez kilka bagienek. Musiałem przyznać, że mokradła Hjaalmarch to bardzo malownicze miejsce, obfitujące w zwierzynę, zwłaszcza łosie. Szwendały się tu jednak czasami pająki i chaurusy, aczkolwiek żadnego z nich nie spotkałem. Rozglądałem się uważnie, trochę z ostrożności, trochę z zachwytu nad widokami. Mgiełka, unosząca się nad bagnami i prześwitujące między koronami drzew słońce tworzyły razem przepiękną iluminację. Liczne wysepki porośnięte były wielkimi, niebieskimi kielichami kwiatów dzwonecznika kostuchy. W dodatku ich barwa zmieniała się. Czasami były prawie czarne, gdzie indziej przybierały odcień jasnego fioletu. Ich zapach był zniewalający. Podobno tego kwiatu używano w alchemii, jako składnika jakiegoś narkotyku. Ja wiedziałem o nim jedynie to, że można z niego przyrządzić truciznę, spowalniającą ruchy.

Mokradła Hjaalmarch - widoczny na zdjęciu kwiat dzwonecznika jest tam bardzo pospolity

     Po pewnym czasie grunt pod nogami stwardniał i zrobiło się dużo chłodniej. Szedłem już blisko wybrzeża, po twardej, lodowej pokrywie. Zmierzch dopadł mnie w drodze, ale ponieważ noc była bardzo jasna, maszerowałem dalej. Byłem już bardzo zmęczony, ale nie było tu nigdzie miejsca na nocleg. W nocnej ciszy uważnie nasłuchiwałem, czy nie zbliża się ku mnie jakiś zwierz, albo wampir. Ale ciszy nic nie zakłócało. Pierwszą żywą istotą, jaką napotkałem, był cesarski wartownik. Jego posterunek znajdował się kawałek drogi od obozu – i całe szczęście, bo pewnie przeszedłbym obok i nawet go nie zauważył.

     Rikke spała w swoim namiocie, a wartownicy stwierdzili, że nie będą jej budzić. Zrobili mi miejsce w innym namiocie, dali kilka sucharów i legowisko z niedźwiedziego futra i po chwili już mnie nie było, bowiem zapadłem w głęboki sen.

     Chrapałem w najlepsze, gdy obudzono mnie mocnym szarpnięciem w ramię.

     - Ej, ty! – zawołał jakiś żołnierz. – Do dowódcy, biegiem!

     Przetarłem oczy, ze zdziwieniem stwierdzając, że już dzień. A wydawało mi się, że dopiero co przyłożyłem głowę do ciepłego, futrzanego tłumoku!
Obóz Cesarskich w Bieli, na zachód od Gwiazdy Zarannej

     Przetarłem twarz śniegiem, żeby się trochę orzeźwić, zabrałem swój rynsztunek i poszedłem do dużego namiotu sztabowego. Rikke przeglądała tam jakieś dokumenty. Poły namiotu były rozchylone.

     - Melduję gotowość do służby – odezwałem się.

     Rikke podniosła na mnie wzrok i gestem kazała mi wejść do środka, po czym wskazała mi zydel naprzeciw siebie. Zdziwiony taką poufałością, usiadłem, o mało nie nadziewając się na własny miecz, który zaplątał się w nogi zydla. Rikke pochyliła się w moją stronę i odezwała się półgłosem.

     - Dostarczysz dowódcy Gromowładnych w Gwieździe Zarannej fałszywe rozkazy.

     Aż mnie zmroziło. Wywiad! Spodziewałem się przydziału do jednostek autonomicznych, a nie liniowych, ale wywiad? Miałem zostać szpiegiem?

     Rikke pokiwała głową.

     - Możesz tak to nazwać. A jeśli masz jakieś obiekcje, to przyjmij do wiadomości, że Ulfric ma szpiegów pośród nas. To jest wojna, a nie turniej rycerski!

     - Tak jest…

     Spojrzała na mnie cieplej.

     - Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że takie zadania wiążą się z ogromnym ryzykiem?

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - Cóż… Żołnierzy wywiadu zwykle nie bierze się do niewoli.

     Zrobiło mi się sucho w gardle. Oczywiście, że nie. Kara za szpiegostwo była tylko jedna – topór! Jak mnie złapią, nie ujdę z życiem.

     Ale trwało to tylko chwilę. Nagle poczułem w sobie moc i dumę. Ja mam się bać? Ja, który zabijałem smoki? Ja, który walczyłem z Alduinem i pokonałem go? Zresztą, widziałem już Sovngard i wcale nie wydał mi się straszny. Przeciwnie…

     Wyprostowałem się dumnie. Rikke uśmiechnęła się.

     - Ale najpierw musimy zdobyć wytyczne buntowników – odezwała się znów. – Aby na ich podstawie stworzyć fałszywki.

     Zniżyła głos jeszcze bardziej.

     - W gospodach „Przy nocnej Bramie” i „Pod Knotem” często zatrzymują się łącznicy Gromowładnych. Może przekonasz jednego z oberżystów, aby ci pomógł…

     Słowo „przekonasz” powiedziała takim tonem, że aż zadrżałem. Miałem go po prostu zmusić…

     - Tak czy inaczej, zdobądź te dokumenty – ucięła. – Ale jeśli trafisz do Wichrowego Tronu, nie działaj pochopnie.

     Skinąłem głową. Nie miałem zamiaru wybierać się do Wichrowego Tronu. Zbyt wiele osób mnie tam znało. Gospoda „Pod Knotem” odpadała.

     - I jak, żołnierzu, zrobicie to? – spytała Rikke.

     Wstałem.

     - Załatwione – odparłem.

     - Niech bogowie mają cię w opiece – odparła, gdy wychodziłem.

     Moje nogi były jak z waty. A to dopiero zadanie! Jak mam znaleźć kuriera w tej krainie? Nie wiem, którędy pójdzie, nie wiem, kiedy… Powlokłem się do ogniska, po swoją porcję jedzenia, ale w ogóle nie czułem smaku zupy. Cały czas intensywnie myślałem, co robić.

     Chyba jedyne, co mi pozostaje, to pójść traktem do gospody „Przy Nocnej Bramie”, licząc na łut szczęścia. Znałem ten szynk. Znajdował się na północnym trakcie z Gwiazdy Zarannej do Zimowej Twierdzy. Spokojne, odludne miejsce, nad niewielkim jeziorkiem u podnóża gór. W linii prostej bardzo blisko Wichrowego Tronu, ale trakt prowadził naokoło, znacznie dłuższą drogą, bo przejście przez góry było bardzo trudne i niebezpieczne.

     Pytanie, na jakiego kuriera miałem się zasadzić. Czy na zdążającego w kierunku Wichrowego Tronu, czy przeciwnie? Nie mogę łupić wszystkich posłańców, bo Gromowładni zorientują się, że coś jest nie tak, gdy raz i drugi nie dostaną meldunków.

     W marszu lepiej mi się myśli, więc zabrawszy swój ekwipunek, ruszyłem w kierunku traktu do Gwiazdy Zarannej, choć samo miasto zamierzałem obejść z daleka.

     Gdy pod stopami poczułem kamienisty gościniec, trochę mi się rozjaśniło w głowie. Oczywiście, muszę dorwać posłańca, zmierzającego do Gwiazdy Zarannej, skoro tam są oczekiwane rozkazy. Zatem powinienem spotkać go po drodze, o ile nie wybrał innego szlaku. Z drugiej strony, dlaczego miałby to robić, skoro cała północno-wschodnia część kraju była kontrolowana przez Gromowładnych? To raczej ja powinienem się ukrywać. Albo przebrać w inne ciuchy.

     Jakże żałowałem teraz swojej elfiej zbroi! Po drodze nie było żadnych osad ludzkich, z wyjątkiem tych, które zagarnął Ulfric. Nie było żadnej możliwości zdobycia przebrania. Na domiar złego, trakt prowadził obok fortu Dunstad, który trudno było ominąć, jako że znajdował się on dokładnie na szlaku, a otoczony był stromymi górami, na które wspiąć się nie można było w żaden sposób. Dopóki gnieździli się tam rozbójnicy i inni opryszkowie, można było zaryzykować przekradnięcie się tuż pod murem. Strażnik zwykle był tylko jeden i to pijany. Ale żołnierze to inna sprawa. Moja cesarska zbroja zaczęła mi nagle bardzo ciążyć.

     Kolejną trudnością było zdobycie dokumentów. Wiadomo, że posłaniec mi ich nie odda. Będę pewnie musiał go zabić. No cóż, jeśli do tego dojdzie, wyzwę go na pojedynek. Tak będzie uczciwiej. Ale może udałoby się go jakoś przekonać? W myślach zaczął mi kiełkować pewien podstęp…

     Doszedłem do rozwidlenia. W lewo szło się na Gwiazdę Zaranną, ale ja skręciłem w prawo, gdzie trakt łagodnym łukiem prowadził do lasu. Zmierzchało już, gdy dotarłem pod fort Dunstad.

     To był stary fort i nieco zniszczony. Na jego terenie jednak znajdowała się gospoda. W zamyśle, miał znaczenie zarówno wojskowe – strzegł traktu – jak i cywilne, jako miejsce odpoczynku dla podróżnych. Tak też było w przeszłości. Później, gdy Ulfric zdobył kontrolę nad tym terenem, cesarskie wojska opuściły fort, a banda oprychów urządziła sobie w nim kryjówkę. Dopiero od niedawna był zajęty przez Gromowładnych.

     Omiotłem budowlę wzrokiem. Trudno będzie się prześlizgnąć niezauważenie. Będę musiał poczekać, aż ściemni się zupełnie. Wtedy pewnie uda mi się przekraść tuż pod samą ścianą skalną. Niepokoił mnie tylko wartownik na drewnianej wieżyczce wartowniczej, ustawionej po mojej stronie. Ten mógł mnie zauważyć. Wprawdzie niebo trochę zasnuło się chmurami i zaczął prószyć drobny śnieg, ale nie pogarszał on widoczności na tyle, żebym mógł liczyć na ślepotę strażnika. No, ale to było Skyrim – drobny śnieg mógł łatwo zmienić się w śnieżycę.

     Kusiło mnie, żeby zdjąć wartownika strzałą, ale oczywiście nie zrobiłem tego ewidentnego głupstwa, które zdradziłoby moją obecność. Zamiast tego przytuliłem się do skały i czekałem, aż ściemni się zupełnie. Zgodnie z moimi przewidywaniami, opadu śniegu stawały się coraz bardziej intensywne. Gdy ściemniło się zupełnie, ostrożnie, krok za krokiem, ruszyłem w stronę fortu. Ledwo go widziałem, więc istniała spora szansa, że pozostanę niezauważony. Śnieg osadzał się na mojej skórzanej zbroi, dając mi dodatkowy kamuflaż, z czego byłem bardzo zadowolony. Starałem się iść cicho i bardzo powoli. Udało mi się zbliżyć niemal do samego ogrodzenia, gdzie było najciemniej. Po czym ostrożnie stawiając stopy, zacząłem przesuwać się wzdłuż muru. Właśnie dochodziłem do drugiej bramy, również wyposażonej w wieżyczkę, gdy do moich uszu dobiegły jakieś głosy. Czyżby zmiana warty? Bo chyba mnie nie odkryto!

     Okazało się, że ani jedno, ani drugie.

     Do bramy, ciężko dysząc, zbliżał się jakiś człowiek. Nie widziałem go zbyt dobrze z mojego miejsca, mignęła mi tylko jego ciemna, zwalista sylwetka. Szedł szybkim marszem, samym środkiem traktu, w ogóle się nie kryjąc.

     - Stój! – zabrzmiało z wieży. – Kto idzie?

     - Posłaniec od króla Ulfrica do komendanta! – padła odpowiedź.

     No, proszę! Król Ulfric! Och, jaki skromny. Mógł się od razu mianować cesarzem!

     - Hasło!

     - Niedźwiedź. Odzew?

     - Talos! Właź…

     Posłaniec przeszedł przez bramę zaledwie kilkanaście kroków ode mnie. Wykorzystałem zamieszanie i oderwałem się od muru, cichcem przemieszczając się ku skale. Dopadłem szorstkiej powierzchni i ostrożnie przeszedłem za skalny załom. Przez chwilę byłem bezpieczny. Tu mnie nie dojrzy.

     Strażnik tymczasem począł przypatrywać się posłańcowi, idącemu przez dziedziniec fortu. To była wymarzona okazja. Cicho jak duch przekradłem się za następny załom, a potem na pobocze traktu. Zerknąłem na wieżę. Nie było jej już widać zza padających płatków śniegu. Tym bardziej więc nie było widać mnie, ukrytego w cieniu. Jeszcze kilkanaście ostrożnych kroków i puściłem się szybkim tempem po miękkim poboczu. Niebawem wróciłem na trakt i pobiegłem na wschód, w ciemny las.

     Do gospody było jeszcze dość daleko. Spodziewałem się, że dojdę tuż przed północą. Najwyższy czas, bowiem byłem już porządnie zmęczony. Po drodze wciąż analizowałem sytuację. Posłaniec, który przybył do fortu Dunstad, był prawdopodobnie zwierzyną, na którą polowałem. Póki co, był bezpieczny. Pytanie, co zrobi potem. Czy wróci do Wichrowego Tronu, czy pójdzie dalej, do Gwiazdy Zarannej? Zapewne przenocuje w forcie…

     Aż się zatrzymałem. Więc, co ja, na demony, robię na drodze do gospody? Powinienem zaczaić się na niego z tamtej strony fortu, tuż przy gościńcu do Gwiazdy Zarannej! Zresztą, gospoda „Przy nocnej Bramie” stała na trakcie między Fortem Kastav i skrzyżowaniem dróg. Tam mógł się zatrzymać jedynie kurier zdążający do Zimowej Twierdzy, a nie do Gwiazdy Zarannej!
Gospoda "Przy Nocnej Bramie" leży przy północnym szlaku do Zimowej Twierdzy, niedaleko Wichrowego Tronu

     Zmusiłem się do zawrócenia. Całe moje „ja” pragnęło dojść do gospody i rzucić się na łóżko. Zamiast tego, czekało mnie ponowne przekradanie się pod fortem i czuwanie przy trakcie przynajmniej do południa! Myślałem, że rozpłaczę się z żalu nad swym losem, ale zaraz się zawstydziłem. To przecież los żołnierza, którym sam chciałem zostać. Zmęczenie i brak snu to żołnierska codzienność. Lepiej do tego przywyknąć. Śnieg rozpadał się na dobre. Tym razem również dopisało mi szczęście. Przekradłem się jednak nie pod murem, a pod skałą, z dala od wieży, gdzie strażnik mógł mnie wprawdzie zauważyć, ale nie w takim śniegu. Odszedłem kilkaset kroków od fortu i umościłem sobie legowisko pod rozłożystym świerkiem, który trochę chronił od śniegu i zimna. Dobrze, że nie było wiatru. Tam otuliłem się płaszczem kultysty, przykryłem kilkoma gałęziami, i zapadłem w niespokojną drzemkę. Musiałem się przespać. Widziałem już podwójnie.

     Spałem krótko, co chwilę zresztą się budząc. Świtało, gdy przebudziłem się na dobre. Ciepły płaszcz kultysty ochronił mnie przez wychłodzeniem. Wygrzebałem się z legowiska, przetarłem twarz śniegiem i przygotowałem broń. Gryząc suchary i popijając drobnymi łyczkami miód Czerwonak, którego butelkę miałem w plecaku, rozgrzałem się trochę. Byłem gotów.

     Tymczasem rozjaśniło się zupełnie. Fortu z mojego miejsca nie było widać, bowiem zasłaniał go las, ale trakt widziałem doskonale.  I tam właśnie pojawił się kurier. Szedł dziarskim krokiem, ubrany w kirys i narzuconą nań błękitną opończę. Był wysoki i zwalisty, z pewnością bardzo silny, ale niezbyt zwinny. To dawało mi pewną przewagę.

     Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie ustrzelić go z łuku. Był łatwym celem. Ale nie chciałem tak z zasadzki, jak zbój. Gdy zbliżył się do mojej kryjówki, zawołałem głośno, naśladując norski akcent.

     - Stój! Kto idzie?

     Żołnierz zatrzymał się, jak skamieniały i położył dłoń na rękojeści dwuręcznego topora, zawieszonego na plecach.

     - Posłaniec króla Ulfrica do komendanta garnizonu w Gwieździe Zarannej – odparł, rozglądając się uważnie. – A kto pyta?

     - Swój – odparłem. – Służba wywiadowcza króla Ulfrica Gromowładnego. – Hasło!

     - Niedźwiedź.

     - Talos – odpowiedziałem, wychodząc.

     Na odgłos odzewu, żołnierz puścił oręż, ale złapał go natychmiast, gdy ujrzał moją cesarską zbroję.

     - Spokojnie – uniosłem dłonie w uspakajającym geście. – Jesteśmy po tej samej stronie.

     - Tak? – spytał przeciągle. – Nie sądzę, cesarski psie!

     - Nie szata tworzy człowieka – odparłem sentencjonalnie. – Będę wielkoduszny i daruję ci tego psa. Przysyła mnie komendant garnizonu Gwiazdy Zarannej. Mam przejąć przesyłkę. Trakt jest obserwowany przez cesarskich. Nie przejdziesz w tej zbroi.

     Kurier nie opuścił topora. Wciąż przypatrywał mi się uważnie.

     - A ty skąd masz tę zbroję? – warknął wściekle?

     - Właściciel już jej nie potrzebuje – uśmiechnąłem się paskudnie. – Cuchnie elfami, ale da się wytrzymać. Inaczej nie da rady przejść. Trakt obsadzony przez legion. Trzeba sposobem.

     Opuścił topór, ale nie odłożył go. Wciąż mi nie dowierzał.

     - Nie jesteś Nordem!

     - Jestem – odparłem. – Nie czystej krwi, ale jestem. Matka była z południa. Ale tu się wychowałem. Komendant wysłał mnie, bo znam teren i wyglądem przypominam jednego z tych elfich lokajów.

     Podchodziłem do niego wolno, nie poruszając rękami.

     - I co kazał ci komendant? – spytał nagle.

     Wyczułem zmianę w jego głosie i zauważyłem, że mocniej zacisnął ręce na drzewcu topora.

     - Przedrzeć się przez cesarską blokadę, zatrzymać naszego kuriera, odebrać od niego przesyłkę i przekazać mu wiadomość do Wichrowego Tronu, że trakt chwilowo niedrożny – odparłem, siląc się na spokój.

     - Coś dużo gadasz jak na wywiadowcę… - odrzekł z przekąsem. – A jak nazywa się komendant?

     - Tajemnica wojskowa – mruknąłem. – I tak już powiedziałem za wiele. Dawaj te dokumenty i wracaj do fortu. Tam na mnie czekaj…

     Uderzył niespodziewanie. Na szczęście, nie miał jak wziąć szerokiego zamachu. Chciał mnie sięgnąć z dołu, uderzając w twarz. Cofnąłem się odruchowo i sięgnąłem po miecz. Musiałem wypaść nieprzekonująco, że mój podstęp się nie udał, ale teraz za późno było na refleksję. Jak już wspomniałem, żołnierz był wysoki i dość gruby, a przez to niezbyt zwinny. Jego broń również była zbyt ciężka, aby mnie dopaść. Ja miałem na sobie lekkie, nie krępujące ruchów uzbrojenie i doskonały miecz. Pojedynek szybko rozstrzygnąłem na swoją korzyść.

     I co dalej? Moje plany, aby zabrać jego zbroję, rozwiały się w dym. Chyba bym się w niej utopił, tak była wielka. Odpiąłem mu tylko sakwę, przeszukałem zakamarki zbroi, czy nie ma gdzieś ukrytego innego listu i z niemałym trudem zaciągnąłem pod moje drzewo, gdzie przykryłem go gałęziami. Na swoją zgubę, okazał się sprytniejszy niż myślałem. Cóż, na podróżującego samotnie posłańca z ważnymi dokumentami nie wybiera się idioty …

     Zawróciłem.

     Droga do obozu była krótka. Nie było jeszcze południa, gdy zameldowałem się u Rikke. Obóz był w trakcie likwidacji. Żołnierze pakowali ładunki koniom na grzbiety. Na szczęście kuchnia polowa wciąż działała. Była szansa na przekąszenie czegoś ciepłego. Rikke, z plikiem dokumentów w ręce, siedziała w ostatnim, nie zwiniętym jeszcze namiocie. Gdy stanąłem przed nią, skinęła mi głową i sięgnęła po podaną jej sakwę.

     - Dobra, zobaczymy co tam masz…

     Wydobyła zapieczętowany pakiet. Ostrożnie podważyła pieczęć, nie łamiąc jej. Niezła była! Mnie się to nigdy nie udało. A potem zatopiła się w lekturze. Wyraz zdziwienia pojawił się na jej twarzy, gdy przeczytała jeden z listów. Zerknęła na podpis.

     - Ciekawe… - mruknęła. – Wiedzą o naszych planach więcej, niż przypuszczałam.

     Czytała dalej, kiwając głową.

     - Zdaje się, że fort Dunstad potrzebuje posiłków. Dopilnujemy, żeby tam nie dotarły…

     Podniosła głowę i skinęła w stronę kuchni.

     - Muszę wprowadzić poprawki do tych dokumentów. Idź coś zjeść w międzyczasie.

     Ten rozkaz wykonałem z ochotą. Byłem tak głodny, że zjadłbym konia. Na szczęście, nie musiałem, bo dostałem sporą michę gorącej kaszy ze skwarkami, w której zagrzebany był duży, parujący kawał gotowanego mięsa.

     Kończyłem jeść, gdy Rikke opuściła namiot, podając mi sakwę z dokumentami. Odciągnęła mnie na bok i cicho powiedziała.

     - No, wystarczy… - pokazała mi pliki, na których pieczęci wydawały się nienaruszone. – Dopilnuj, żeby te dokumenty dotarły do dowódcy Gromowładnych w Gwieździe Zarannej. Dzięki temu zgubi nasz trop i zyskamy swobodę manewru.

     Usiłując przełknąć ostatni kęs, nie zdołałem wykrztusić z siebie przepisowego „tak jest”, ale Rikke uśmiechnęła się tylko i klepnęła mnie w ramię. Chwyciłem sakwę i ruszyłem na przełaj na zachód. Wkrótce dotrę do traktu i dojdę do miasta, zanim zrobi się ciemno.

*          *          *

     Nie miałem innego wyjścia. Do miasta wszedłem dziarskim krokiem, na bezczelnego. Zarówno żołnierze, jak i strażnicy, po prostu struchleli na mój widok. Byli tak zaskoczeni, że zapomnieli mnie zatrzymać. Szedłem więc swobodnie, kierując się w stronę domu jarla. Uniosłem ręce i pokazałem puste dłonie, po czym klepnąłem wartownika po plecach.

     - Cześć, kolego. Prowadź do komendanta!

     Przez chwilę obaj strażnicy wybałuszali na mnie oczy.

     - Kim ty jesteś? – wybąkał jeden z nich.

     - Posłańcem z Wichrowego Tronu, kolego – uśmiechnąłem się. – Nie patrz na zbroję, to tylko przebranie.

     - Hasło! – odzyskał rezon drugi. – Powiedz hasło!

     - Niedźwiedź, oczywiście – odparłem. - A co dalej, to ty mi powiedz…

     - Ulfric – odrzekł wartownik, przyglądając mi się uważnie.

     Uśmiech znikł z mojej twarzy. Nie musiałem udawać zaskoczenia, bo naprawdę zadali mi ćwieka, ale w mig połapałem się, o co chodzi. To była próba! Błyskawicznie dobyłem miecza i przyłożyłem mu do gardła, zasłaniając się jego ciałem przed drugim wartownikiem.

     - Zła odpowiedź! – warknąłem.

     - Talos! – zawołał strażnik. – Odzew to Talos!

     - To czego nie mówisz od razu?

     - Chciałem zobaczyć, jak zareagujesz – jęknął.

     Puściłem go.

     - Na drugi raz nie baw się w gierki, bo w pośpiechu poderżnę ci gardło – mruknąłem, chowając miecz. – Nauczcie się wreszcie, co to wojsko! Prowadź do komendanta.

     Strażnik zniknął za drzwiami. Przez chwilę go nie było, po czym wyszedł i gestem zaprosił mnie do środka. Powiódł mnie potem do małego pokoiku, po lewej stronie pustej sali tronowej. Stał tam barczysty wojownik, w błękitnej opończy, przyglądając mi się ciekawie.

     - Panie, przynoszę ważne dokumenty – odezwałem się półgłosem, sięgając do sakwy.

     - Czyżby?... – nie spuszczał ze mnie wzroku. – Nie poznaję cię.

     Obrzucił krytycznym wzrokiem mój strój.

     - Dlaczego nie nosisz barw Gromowładnych? – warknął.

     - Tak było łatwiej przekraść się przez linie wroga – odparłem.

     W kilku słowach sprzedałem mu tę samą bajeczkę, którą uraczyłem nieżyjącego już posłańca.

     - A i mnie udało się tylko dlatego, że z wyglądu przypominam matkę – dodałem na końcu. – Trzeba zmienić szlak, przynajmniej chwilowo.

     Pokiwał głową. Kupił to.

     - Może i tak… - odezwał się, odbierając dokumenty. – Dobry pomysł. W porządku, zobaczmy…

     Zerknął na pieczęcie, zanim je złamał. Odwrócił się do kagańca i zaczął studiować raporty.

     - O, dobrze – mruknął sam do siebie, po czym w zamyśleniu przysłonił usta kartą papieru. – Wygląda na to, że posiłki już zmierzają do fortu. Mamy też informacje o ruchach wrogich wojsk. Doskonale!

     Odwrócił się w moją stronę i uśmiechnął się.

     - Niełatwo robić za kuriera, kiedy cesarscy zwiadowcy panoszą się po całej okolicy. Dobra robota. Jak masz na imię?

     - Cormac, panie – w czas przypomniałem sobie imię, jakim obdarzyła mnie swego czasu Delphine.

     Zmienił się na twarzy. Ale tym razem ujrzałem na niej podziw.

     - Cormac?

     - Słyszałeś o mnie? – spytałem.

     - Owszem, gdzieś już słyszałem to imię… - rzekł ostrożnie. – Czy to nie na ciebie poluje Thalmor?

     - Cóż… - uśmiechnąłem się skromnie. – Nie kochają mnie zbytnio. Trochę napsułem im szyków. Ale skąd o tym wiesz?

     Jego rezerwa w stosunku do mnie znikła całkowicie. Nordowie uwielbiają herosów i legendy o bohaterach. Moje przybrane imię musiało już stać się sławne.

     - Moi chłopcy dorwali kilku Thalmorczyków – wyjaśnił. – Przy jednym z nich znaleźli list gończy. Jak to szło? – zmarszczył brwi. – Jakoś tak, że cesarski imieniem Cormac szkodzi ich sprawie i w przypadku spotkania należy natychmiast wyeliminować.

     Przeszedł mnie dreszcz. Thalmor na mnie polował!

     - Ale najbardziej zaimponował mi dopisek – komendant zaśmiał się jowialnie. – Że jest to osoba niezwykle sprytna i niebezpieczna, więc trzeba zachować ostrożność. A pod tym podpis tej elfiej dziwki z ambasady.

     - Elenven – skinąłem głową. – Miałem wątpliwą przyjemność poznać ją i to na jej terenie. Ale wybacz, nic więcej nie mogę powiedzieć.

     - Thalmor – zarechotał komendant. – Ty to wiesz, komu nadepnąć na odcisk!

     Po przyjacielsku klepnął mnie w ramię.

     - Może napijesz się w gospodzie Wichrowe Wzgórze, zanim wyruszysz w drogę powrotną.

     Zerknąłem w okno. Robiło się ciemno.

     - Będzie odpowiedź? – spytałem.

     - Nie – odparł. – Zamelduj tylko, że rozkazy dostarczone. Ale nie musisz się spieszyć. Zjedz, odpocznij. Jutro wyruszysz.

     Udałem zadowolenie, ale w rzeczywistości byłem pełen niepokoju. Musiałem spędzić tu całą noc, bo inaczej wyda się to podejrzane. Nie mogłem wzbudzić podejrzeń. Moim zadaniem nie było dostarczenie dokumentów, tylko zmylenie Gromowładnych. Same papiery nie wystarczały. Musiałem grać dalej, choć nerwy miałem napięte jak postronki. Jeśli coś pójdzie nie tak, mają mnie jak mysz w pułapce! Wystarczy, że jeszcze jeden kurier zjawi się w międzyczasie i moja bajka o zablokowanym trakcie rozwieje się jak dym.

     W dodatku wiadomość, że Thalmor depce mi po piętach, nie ucieszyła mnie zbytnio. Wywnioskowałem jednak, że musiała to być stara sprawa. Elenven przecież wiedziała już, jak naprawdę mam na imię. I wydawało mi się, że zrozumiała konieczność mojego gościnnego występu, który tak bardzo napsuł jej krwi. Zapewne rozkazy już dawno odwołane. Miałem przynajmniej taką nadzieję…

     W gospodzie zjadłem co-nieco, pilnując, by usiąść z dala od oberżysty, który mógł mnie zapamiętać z moich poprzednich wizyt. Miodu wypiłem tylko trochę. Resztę wlałem sobie niepostrzeżenie do manierki. Udając, że miód zaszumiał mi w głowie, udałem się chwiejnym krokiem na spoczynek. Tam jednak zabarykadowałem drzwi nocnym stolikiem, a do łóżka położyłem się w zbroi, z mieczem na dłoni. Starałem się nie zasnąć, ale mimo to podrzemałem trochę, budząc się co chwila. Nic się jednak nie stało.

     Rankiem odmeldowałem się u komendanta i skierowałem na szlak. Szedłem najpierw spokojnym, dziarskim krokiem, uważnie jednak rozglądałem się na boki i w tył. I miałem rację – byłem śledzony. W pewnym momencie dostrzegłem mignięcie błękitnej opończy. Widocznie nie do końca mi zaufali. Musiałem za wszelką cenę przekonać ich, że jestem jednym z nich.

     Ukryłem się za głazem i postanowiłem poczekać. Po kilku chwilach ostrożnie przeszło traktem dwóch Gromowładnych. Wyszedłem na kamienistą drogę za nimi i zawołałem na nich. Błyskawicznie dobyli broni i odwrócili się. Podniosłem ręce w uspakajającym geście.

     - Nie szedłbym tamtędy w tym stroju – odezwałem się. – Tam roi się od cesarskich. Załatwcie sobie lepiej takie przebranie jak moje.

     To mówiąc, podszedłem do nich swobodnym krokiem. Odłożyli broń.

     - Tam, za tym wzgórkiem – wskazałem ręką – napotkałem cesarskiego zwiadowcę. Może wciąż tam siedzi. Ale spokojnie! – osadziłem ich na miejscu, bo już wybierali się w tamtą stronę. – Lepiej, żeby was nie widział. Lepiej, żeby nie wiedzieli, że o nich wiemy.

     Przekonałem ich. Skapitulowali.

     - Nie ma ich wielu – zapewniłem. – To tylko zwiadowcy. Zbierają dane ze szlaku. Pod fortem jest czysto. W Dunstad zrzucę tę cuchnącą zbroję i włożę tę, którą sam Galmar mi podarował.

     Efekt był – zaimponowałem im.

     - Niech cię Talos prowadzi – odezwał się jeden z nich.

     - Jeśli pozwoli, spotkamy się wkrótce, już bez przebieranek – odparłem i skinąłem im przyjaźnie.

     Ruszyłem dalej, podczas, gdy oni zawrócili wolnym krokiem.

środa, 26 października 2016

Rozdział VI – Bitwa o Białą Grań

     Legat Quentin Cipius skinął głową, ale nie miał na razie dla mnie żadnych zadań. Dopisał tylko moje imię do grafiku służby. Jutro w południe miałem zgłosić się do niego po dalsze instrukcje. A na razie miałem całą noc i pół dnia wolne. Nie wiem, co robili wtedy żołnierze wolni od służby, ale ja poświeciłem go na dokończenie kołczana mojego wynalazku, który zacząłem zszywać dawno temu i którego do tej pory nie miałem okazji wykończyć.

     Był znacznie szerszy niż te, których używali inni, niemal na całą szerokość pleców. Wyposażyłem go w przegródki i w każdą z nich wkładałem inne strzały. Osobno ebonowe, przeznaczone na smoki, osobno elfie, na dalekie odległości, osobno szklane, dwemerskie i orkowe. Ostatnia, szósta przegródka zawierała wszystkie pozostałe – stalowe, norskie, czy żelazne, których używałem jedynie do polowania. Wkrótce osiągnąłem taką wprawę, że bezbłędnie sięgałem taką strzałę, jakiej potrzebowałem.

     Z boków doszyłem po kilka kieszonek, wyposażonych w korki na krótkich sznureczkach. W takim miejscu, żeby łatwo było sięgnąć po nie ręką. Umieściłem w nich po kilka buteleczek z uzdrawiającą miksturą. Teraz wystarczył szybki ruch ręką, aby jednym ruchem wyciągnąć fiolkę. Korek wyskakiwał sam. Wynalazek ten w przyszłości nieraz miał mi uratować życie.

     Przygotowania do obrony miasta były zresztą całkiem niezwykłe. Głównie polegały one na tym, że żołnierze mieli nie pokazywać się na zewnątrz, a tym nielicznym, którzy musieli, kazano przebrać się w kirysy strażników. Chodziło o to, żeby Ulfric nie dowiedział się za szybko, że w mieście stacjonuje garnizon. Wydało mi się to trochę dziwne, bowiem moim zdaniem dla miasta byłoby lepiej, gdyby Gromowładni, widząc w mieście legionistów, zaniechali ataku.

     Postanowiłem o to spytać w czasie służby.

     Gdy zgłosiłem się do legata, ten jadł akurat posiłek, w towarzystwie jarla i Proventusa. Nie chciałem mu przeszkadzać, ale wiedząc, że dopiero wróciłem z Wichrowego Tronu, sam mnie spytał o Ulfrica i o tym, co sądzę o jego przygotowaniach. Powiedziałem, co wiedziałem, to znaczy niewiele. Ale potem odważyłem się spytać, czy nie byłoby lepiej, gdyby Ulfric wiedział o jego obecności.

     Quentin Cipius pokręcił głową. Według niego, gdyby Gromowładni zaniechali ataku na miasto, wciąż dysponowaliby całą swoją siłą, zupełnie nietkniętą i z pewnością uderzyliby w innym miejscu, być może nie przygotowanym do obrony tak dobrze jak Biała Grań. Atak był nieunikniony, więc lepiej, żeby nieprzyjaciel uderzył tam, gdzie się go spodziewamy. Wtedy była szansa na pokonanie go, a przez to osłabienie jego sił, które wykrwawione w czasie próby zdobycia miasta, nie mogłyby być użyte gdzie indziej, a przynajmniej nie tak skutecznie.

     No cóż, przyznaję, że miało to ręce i nogi. Podejrzewałem jednak, że Ulfric doskonale orientuje się, ilu żołnierzy przybyło w mieście. W końcu, wielu Nordów, nawet w samym mieście mu sprzyjało.

     Moje nowe zadanie polegało na… polowaniu na jelenie. Musiałem prosić o powtórzenie rozkazu, bo myślałem, że się przesłyszałem, na co Cipius serdecznie się roześmiał.

     - Co dzień dowiaduję się o tobie wielu ciekawych rzeczy – odparł. – Podobno polujesz na naprawdę grubego zwierza! No cóż, mięso i skóry na pewno się przydadzą. Ale tak naprawdę, chodzi o to, żebyś miał oczy otwarte. Jeśli ujrzysz jakiś podejrzany ruch, natychmiast biegnij z tym do mnie. Musimy w tajemnicy rozstawić czaty poza miastem. Żołnierzy nie chcę pokazywać, a myśliwy nie wzbudza podejrzeń.

     Widać, nie po znajomości został legatem. Znał się na rzeczy.

     Gdy już przebrany w myśliwski strój wychodziłem z domu, natknąłem się na Hadvara. Uścisnęliśmy się jak przyjaciele, po czym odprowadził mnie ten kawałek, jaki miałem do bramy.

     - Należą ci się gratulacje – mrugnął do mnie zawadiacko. – Poznałem twoją ukochaną. Piękna dziewczyna!

     Uśmiechnąłem się tylko, bo jak można było to skomentować?

     - Cipius przydzielił ją do obrony mostu – dodał. – Mnie również. Obiecuję, że będę miał na nią oko. Nie pozwolę, by stała jej się krzywda.

     Spojrzałem na niego rozbawiony.

     - Zaręczam ci, że ona doskonale da sobie radę sama – zapewniłem. – Nigdy nie spotkałem lepszego wojownika od niej. A spotkałem ich wielu.

     Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale oto zbliżyliśmy się do bramy i musiałem go pożegnać.

     Myśliwych, trzymających wartę, wyznaczono aż sześciu i każdego posłano na inną stronę. Mnie przypadła dolina na zachodzie. Zwierzyny było tam najwięcej, ale nie przypuszczałem, by Ulfric uderzył z tej strony. Po pierwsze, widok z Białej Grani na dolinę rozciągał się daleko i szeroko. Nieprzyjacielskie wojska zostałyby zauważone już z daleka. Po drugie, wzgórze, na którym zbudowano Białą Grań, z tej strony miało zbocza wysokie i strome, a mury w nienajgorszym stanie. Trudniej byłoby tylko od północy. Nie, Ulfric nie jest idiotą, tu nie zaatakuje! Mimo tej pewności, starałem się solidnie wykonać rozkaz. Gdy ujrzałem jelenia w płytkim zagłębieniu, celowo chybiłem tak, żeby uciekł. Jeśli coś upoluję, wolę, by stało się to na wzgórku, skąd widok znacznie lepszy. Tam bym sobie wypatroszył zwierzynę, rozglądając się na boki.

     Na niebie ani jednej chmurki, widoczność znakomita, w dodatku było przyjemnie i ciepło. A ja miałem na sobie zwykły strój myśliwego – wygodny, lekki i w dodatku barwami zlewający się z otoczeniem. Nie miałem powodu, by narzekać na swoje zadanie. W końcu, robiłem to, co lubiłem i umiałem najlepiej.

Dolina Białej Grani - okolice miasta

     Na polowanie zabrałem łuk inny niż zwykle. Miałem bowiem jeszcze jeden, cesarski, na który nałożono zaklęcie Pułapka Duszy. Dużo czasu minęło, zanim zrozumiałem, jak przydatne to jest narzędzie. Kupiłem go kiedyś w sklepie myśliwskim „Pijany Łowca” w Białej Grani. Służył mi do polowań. Była z niego podwójna korzyść, bowiem zaklęcie to wiązało duszę upolowanej zwierzyny i ładowało pusty klejnot duszy, jeśli miało się takowy przy sobie. W czasie moich wędrówek uzbierała się ich cała sakwa, zatem miałem ich spory zapas. Nie od razu. Początkowo wydawało mi się, że to zwykłe kawałki kwarcu. Zostawiałem je tam, gdzie je znalazłem. Dopiero z czasem dowiedziałem się, do czego służą i zacząłem je gromadzić. Mniejszych używałem do ładowania zaklętej broni – łuku i miecza, głównie Przedświtu, bo tego używałem najczęściej – gdy wyczerpywały się im magiczne ładunki. Większe służyły mi do zaklinania broni i pancerzy, bowiem można było w nich przechować większe dusze, a takie dawały zaklętym przedmiotom silniejszą moc. Co ciekawe, wielkość duszy zwierzęcia zwykle zależała od masy samej zwierzyny. Królik miał duszę malutką, o czym przekonałem się kiedyś zupełnie przypadkowo, pod Ivarstead, gdy moja strzała o włos chybiła niedźwiedzia i utkwiła w małym, puszystym ciele, ukrytym pod krzewem. Od dawna bowiem już nie polowałem na króliki, ani na żadne inne mniejsze zwierzęta, z wyjątkiem krabów błotnych. Niedźwiedzia dusza za to była całkiem spora, o czym przekonałem się zaledwie kilka sekund później, gdy trzy celne strzały dopadły wreszcie zamierzonego celu. Największe dusze miały oczywiście smoki, ale tymi nie mogłem napełniać kamieni, bowiem, jako Smocze Dziecię, wchłaniałem je bezpośrednio. Doskonałymi dawcami dusz były za to trolle, ponieważ nie tylko umożliwiały ładowanie największych klejnotów, ale też nie wzbudzały w myśliwym żadnych wyrzutów sumienia. Napotkanego trolla po prostu trzeba było zabić, albo pożegnać się z tym światem. Innych korzyści z upolowanego trolla nie było. Mięso niejadalne, nawet u świeżo upolowanego trolla cuchnące padliną. Skóra niezbyt mocna, w dodatku trudno oddzielająca się od mięsa. Alchemicy wykorzystywali jedynie jego łój, nadający mu magiczne właściwości regeneracji, ale powszechna dostępność tego składnika w handlu czyniła polowania mało opłacalnym zajęciem. W dodatku było to niebezpieczne.

     Tu, w dolinie, napotkanie trolla mi nie groziło. Czasem zdarzył się kot szablozębny – silny drapieżnik, wielkości lwa. Ale nigdy tak blisko miasta. Bliżej gór można było spotkać niedźwiedzia. Najczęściej spotykanym zwierzęciem był jeleń, a bliżej podmokłych stawów – łoś. Dla myśliwego dolina była rajem.
Dolina Białej Grani - tereny na zachód od miasta, na których przed bitwą Wulfhere udawał, że poluje

     Dla dzielnicy Biała Grań bogowie byli bardzo szczodrzy. Łagodny i ciepły klimat, żyzne gleby, obfitość zwierzyny, a jeszcze do tego płaskie ukształtowanie terenu, umożliwiające transport i uprawę roli. Płaskie oczywiście, jak na górzyste warunki Skyrim – w którym królowały strome zbocza i ośnieżone szczyty. Szczególnie zachodnia część dzielnicy, stykająca się z górzystym Pograniczem okolica Rorikstead, miała bardzo żyzne gleby i stanowiła swoisty spichlerz Białej Grani.
Rorikstead - strażnik w pełnej zbroi. Znakami strażników w dzielnicy były żółta opończa, narzucona na kirys i okrągła tarcza z herbem miasta - stylizowanym łbem konia

     I ten raj chciał zagarnąć Ulfric. Dla siebie, dla zaspokojenia własnej, wygórowanej ambicji. Co by z nim zrobił? Nie miałem wątpliwości, że szybko doprowadziłby miasto i całą dzielnicę do takiego samego stanu, w jakim znajdowała się Wschodnia Marchia i Wichrowy Tron. Oczami wyobraźni ujrzałem wytrzebioną zwierzynę, spustoszone pola i ogrody oraz walące się budynki, niedofinansowane służby miejskie i wysoką przestępczość. Wschodnia Marchia przecież również miała swoje bogactwo – gorące, lecznicze źródła. I co? I nic – nie pobudowano tam żadnej łaźni, kąpieliska, czy choćby ujęcia tej bogatej w minerały wody, którą można byłoby sprzedawać do innych prowincji. 

     Tak myśląc, podszedłem do jednego z licznych tutaj, płytkich stawków, o bagnistych brzegach. Zwykle można było tam spotkać kraby błotne. To wielkie i agresywne skorupiaki, na szczęście dość powolne. Ich nogi były jadalne, aczkolwiek mięsa w nich niewiele. Polowano na nie głównie dla pancerzyków, zawierających cenne składniki alchemiczne. W górach osiągały wysokie ceny, ale nie tu, gdzie było ich pełno. 

     Ja miałem kilka drobnych klejnotów duszy do naładowania. Kraby doskonale się do tego nadawały. Nie zabrało mi to wiele czasu, gdy z martwych ciał trzech skorupiaków uleciały ku mnie błękitne dymki. Tak, to zaklęcie sprawiało, że ulatującą duszę można było zobaczyć, lecz widział je tylko myśliwy, wypuszczający strzałę.

     Do podładowania broni niepotrzebne było żadne narzędzie. Wystarczył naładowany klejnot i broń. No i umiejętności! Trzeba było dotknąć broni kryształem i, oddychając w odpowiedni sposób, przepchnąć ładunek z ręki, trzymającej klejnot, do broni. Dla wprawnego zaklinacza to było bardzo łatwe, a im więcej człowiek miał w tym wprawy, tym więcej magicznego ładunku dostawało się do broni, a mniej ulegało rozproszeniu. W dodatku nie trzeba było znać samego zaklęcia, nałożonego na broń, bo ono już w niej było. Jedynie klejnot rozpadał się w pył po takiej operacji.

     Tak oto minął dzień i zaczynało zmierzchać. Niczego podejrzanego w oddali nie ujrzałem, choć oczu nie żałowałem. Gdy zrobiło się ciemno, nie było sensu dłużej trwać w dolinie. Wolno, uważnie nasłuchując, skierowałem się w stronę miasta.

     Dowódcy warty powiedziałem, że na zachodzie całkowity spokój, po czym poszedłem zmienić ubranie, by w przepisowej zbroi zameldować się w sztabie. Sztab mieścił się za salą tronową, w pomieszczeniu, w którym zwykle urzędował Proventus. Już z daleka słyszałem głosy Balgruufa i Cipiusa. Gdy wchodziłem, usłyszałem, że legat wspomina o katapultach.

     - Cholera jasna, skąd oni mają katapulty? – zaklął Balgruuf. – Miejskie mury i tak już się walą!

     No cóż, nie było trudno zbudować machiny. Dysponując odpowiednimi narzędziami sam bym pewnie potrafił. Jednak poruszając się nocą i po bezdrożach, trudno było pchać przed sobą ciężkie katapulty. Traktem z pewnością ich nie transportowano. No, chyba, że w częściach… Co do murów, Balgruuf przesadzał. Zaledwie w dwóch miejscach mur nieco się ukruszył, ale reszta wciąż była nie do ruszenia.

     - Moi zwiadowcy donoszą, że ładują je ogniem – stwierdził Cipius.

     - Czyli chce odebrać mi miasto z nienaruszonymi murami – syknął Balgruuf.

     A ja w pełni podzielałem jego złość. Ogniste pociski mogły spalić całe miasto. Zniszczyć je, na podobieństwo Helgen. Mury jednak by pozostały. Co Ulfric miał zamiar urządzić w mieście? Twierdzę? Obóz? Okólnik dla krów?

     - Ludzie będą walczyć w płomieniach – zaznaczył Cipius, co Balgruuf zbył wzruszeniem ramion.

     - Moi ludzie nie znają strachu – stwierdził, tonem przechwałki. – Ja się obawiam o cesarskich mlekożłopów.

     Cipius spojrzał na niego z niechęcią. Widać żart wydał mu się kiepski.

     - Jeśli wolisz, żebym zebrał ludzi i odszedł…

     - Nie, oczywiście, że nie – Balgruuf przybrał pojednawczy ton. – Po prostu mnie nie zawiedź, Cipiusie. Musimy wyznaczyć oddziały przeciwpożarowe.

     - To już załatwione – odparł krótko legat, a ja wiedziałem, że mówi prawdę, bo sam brałem udział w ich organizowaniu.

     Balgruuf aż uniósł brwi i coś w rodzaju podziwu pojawiło się na jego twarzy.

     - Przyznaję, że wy, Cesarscy działacie skutecznie…

     Cipius przyjął to jako należną sobie pochwałę. Wyszkolone wojsko tym się różniło od zgrai zabijaków, że potrafiło działać razem i każdy znał w nim swoje obowiązki.

     - Kiedy tu dotrą? – spytał Balgruuf.

     - Panie…

     Zauważyłem, że obok mnie pojawił się jakiś żołnierz. To on próbował powiedzieć coś legatowi, ale ten go nie dosłyszał.

     - Niedługo – odpowiedział jarlowi. – Ukrywają się na wsi.

     Balgruuf niecierpliwie uderzył dłonią w stół.

     - Cholera jasna, na co on czeka?

     - Panie! – powtórzył żołnierz, nieco głośniej.

     Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.

     - Co takiego? – spytał Balgruuf.

     Cipius spojrzał a niego znad mapy, nad którą odbywała się cała narada.

     - Panie, przemieszczają się – zameldował żołnierz. – Za chwilę będą już u bramy!

     We wszystkich jakby piorun strzelił.

     - Nie można było powiedzieć tego od razu? – wybuchnął Cipius.

     - Próbowałem… - odparł żołnierz, onieśmielony jeszcze bardziej.

     Jednocześnie dał się słyszeć dźwięk rogów. Strażnicy Białej Grani trąbili na alarm.

     - Nadeszła ta chwila – zawołał Balgruuf, sięgając po topór. – Czas zobaczyć, z jakiej gliny ci Gromowładni są ulepieni.

     - Ludzie już zbierają się przy bramie – rzekł legat, po czym zwrócił się do mnie. – Ruszajcie, żołnierzu, rozpuście wici! Dalej, dalej!

     Nie musiał mnie popędzać. Gnałem już po schodach jak kozica!

     Gdy dopadłem bramy Smoczej Przystani, była ona otwarta na oścież. Kto żyw, wybiegał z pałacu, dzierżąc oręż, jaki był w stanie zdobyć. Służba pałacowa również pędziła do bramy. O ile obecność Farengara, uzbrojonego jedynie w magię zniszczenia, nie zdziwiła nikogo, o tyle widok kuchcika, z tasakiem w jednej i pokrywą od kotła w drugiej ręce, wzruszył mnie niepomiernie. Oto postawa godna Norda! Mieczów w mieście nie brakowało, ale kuchcik czuł się pewniej, trzymając w rękach narzędzia, którymi umiał się posługiwać. Staruszka, która utrzymywała w czystości pałacowe podłogi, do tej pory widziana jedynie z miotłą, albo mokrą szmatą, wybiegła na tyle szybko, na ile pozwalał jej wiek. Nie miała tyle sił, by udźwignąć miecz. W ręce trzymała długi, kuchenny nóż.

     Nagle coś błysnęło. Ognista kula przeleciała nad miastem, rozbijając się na ulicznym bruku. Nikomu krzywdy nie uczyniła, ale płonące szmaty, nasączone olejem, rozprysły się na całą szerokość ulicy i rozświetliły ją złowrogim blaskiem.

     - Niech ich Otchłań pochłonie! – zawołał Balgruuf z wściekłością. – Co do jednego!

     Ze zrozumiałą przeze mnie niechęcią odnosił się do walki przeciwko Nordom. Rozumiał konieczność walki, ale do tej pory nie było w nim nienawiści do Gromowładnych. Ten widok jednak rozniecił ją jak pożar. Na jego oczach wróg niszczył to, co kochał najbardziej – miasto, któremu służył. Nie było już w nim litości, ani wątpliwości. W tym momencie stał się wrogiem Ulfrica numer jeden. Bombardowanie ogniem spokojnych mieszczan, nie mieściło się w jego kategoriach pojmowania. W jego oczach ten czyn uchodził za masową i ohydną zbrodnię.

     Dwóch chłopców, przydzielonych do kompanii przeciwpożarowej, natychmiast rzuciło się w kierunku roznieconego pożaru. Szczęśliwie, ogień nie tknął drewnianej zabudowy, tylko rozlał się po bruku, między kamiennymi podmurówkami.

     - Nie wodą! – krzyczał jeden z żołnierzy. – To olej! Piaskiem! Tylko piaskiem! Woda roznieci ogień jeszcze bardziej!

     Wydało mi się to dziwne, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, gnałem bowiem co sił w kierunku głównej bramy, gdzie miałem przydzielone stanowisko. Brama była otwarta, by wypuścić obrońców na zewnętrzny mur. Jednak miała zostać natychmiast zaryglowana po zajęciu przez nich pozycji. Kilku wartowników nad bramą miało za zadanie pilnie obserwować rozwój sytuacji i gdyby doszło do wycofania się obrońców, dać komendę do otwarcia im bramy i natychmiastowego jej zaryglowania, gdy ostatni obrońca znajdzie się za murami. Przebiegłem obok Lydii i Hadvara, przydzielonych do obrony mostu i wbiegłem na mur, gdzie znajdowała się strażnica, z której miałem razić przeciwnika strzałami.

     Błyski pojawiały się co jakiś czas i kolejna ognista kula spadała na miasto. Nie wiedziałem, z jakim skutkiem, bo z mojego miejsca nie było widać wnętrza Dzielnicy Wiatru, a tam właśnie kierowały się płonące pociski. Ale za to dostrzegłem w ciemności miejsce, z którego były wyrzucane. Aż mnie zamurowało. Stanowisko katapult znajdowało się daleko, pod miodosytnią. Co to za piekielne machiny wyczarowali ci Gromowładni? Nie miałem pojęcia, że katapulta może mieć taki zasięg! Za daleko na strzał z łuku. Skoro nie mogłem dosięgnąć żadnego z nich strzałą, skupiłem się na żołnierzach, podbiegających pod bramę.

     Takiego mrowia ludzi jeszcze tu nie widziałem. Gromowładni atakowali od strony traktu. Moje zadanie było łatwiejsze niż przypuszczałem – wystarczyło szyć strzałami w ciżbę, a zawsze się trafiło. Kilku żołnierzy w pobliżu robiło dokładnie to samo. Przetrzebiliśmy nieco towarzystwo, zanim dopadło pierwszej bramy. Tam zatrzymali się na drewnianej zaporze. Cesarscy łucznicy razili ich z góry i zza zapory, jasnym jednak było, że długo nie wytrzymają. Mieli rozkaz wybić tylu atakujących, ilu się da, po czym szybko wycofać się za most, gdzie znajdowały się główne siły obrony.

     Kilka strzał świsnęło mi koło ucha. Nie zważałem na nie. Dalej robiłem swoje, ogarnięty gorączką walki. Przynajmniej ostrzał z katapult ustał, bowiem napastnicy obawiali się razić własnych żołnierzy.  W końcu Gromowładni przełamali obronę. To było do przewidzenia. Obrońcy szybko wycofali się za most, który natychmiast podniesiono.

     Ale wojsko Ulfrica nie miało widocznie zamiaru forsować mostu. Żołnierze zaczęli wspinać się niedaleko mojego stanowiska, po częściowo ukruszonym murze, omijając most. W ten sposób kilku z nich znalazło się pod główną bramą miasta. Tam wprawdzie rozsieczono ich od razu, ale wciąż napływali nowi. Jednocześnie kilkunastu wspięło się na wał i przebiegło wąskim, przeznaczonym dla strażników przejściem tuż pod samą bramę. Zawsze mówiłem, że to najsłabszy punkt obrony miasta, ale strażnicy potrzebowali tego przejścia. Posyłałem strzałę za strzałą, ale nie mogłem powstrzymać powodzi Gromowładnych. Przewiesiłem łuk przez ramię i dobyłem miecza.

     - Za Białą Grań! – wrzasnąłem i ruszyłem na szczyt muru, w miejsce, gdzie Gromowładni znaleźli sobie przejście.

     - Za Białą Grań! – rozległ się głos Irileth po mojej prawej ręce. We dwójkę rzuciliśmy się do obrony szczeliny. Za plecami słyszałem jeszcze kilka głosów. Jak się później okazało, dołączyło do nas dwóch legionistów i strażnik. 

     Razem z legionistami zestawiliśmy tarcze i zepchnęliśmy dwóch atakujących z muru. Tu wyszkolenie legionistów okazało się silniejszym atutem niż odwaga i waleczność Gromowładnych. Działaliśmy wspólnie, jak na komendę i to właśnie okazało się skuteczne.

     Tymczasem rozgorzała bitwa pod bramą. Jakimś cudem kilku Gromowładnych opuściło most, wpuszczając resztę. Napastnicy poniechali wspinania się na mury i ruszyli na most. Tam napotkali mur z cesarskich tarcz. Jednak wiadome było, że Gromowładni wkrótce przytłoczą obrońców samą napierającą masą. Szereg obrońców po prostu musiał w jakimś momencie pęknąć.

     - Łucznicy, do mnie! – wrzasnąłem co sił, wbiegając na podest pod strażnicą.

     Stamtąd, z wysokości, miałem idealną pozycję, by razić strzałami atakujących, nie ryzykując zranienia któregoś z Cesarskich. Kilku łuczników natychmiast do mnie dołączyło. Przetrzebiliśmy nieco ich szeregi, zanim obrona z tarcz w jednym miejscu załamała się, gdy jakiś osiłek w błękitnej opończy z całym impetem uderzył w tarczę młodego legionisty.

     Wydawało się, że przeciwnik zdobył przewagę, ale to było tylko złudzenie. Gdy obrońcy nieco cofnęli się z wąskiego przejścia, aby zewrzeć szyk na nowo, na obu skrzydłach dołączyli do nich ciężkozbrojni. Z jednej strony mignął mi Hadvar, a obok niego rozpoznałem szczupłą figurkę Lydii. Z drugiej ujrzałem potężną postać Ulfberta Niedźwiedzia-Wojny. O szermierczych umiejętnościach Lydii wiedziałem sporo. O kunszcie Hadvara właśnie miałem okazję się przekonać. Ale Ulfbert zadziwił wszystkich, gdy olbrzymim, dwuręcznym i dwusiecznym toporem zaczął kręcić młyńce, w dodatku tak precyzyjnie, że oręż mijał głowy Cesarskich, a bezlitośnie ciął napastników. Tak, ciął! Bo Ulfbert nie rąbał toporem, lecz kręcił nim tak, że ostrze cięło samym końcem, na chwilę się nie zatrzymując. Niby maszyna, raz puszczona w ruch, której zatrzymać niepodobna.

     Była to bez wątpienia chwila jego chwały. Tutaj, w walce, nie był już potulnym mężem kowalskiego mistrza, który do niczego się nie nadawał. Tu pokazał, co potrafi.

     - Wara z naszego miasta! – krzyczał. – Nie dostaniecie Białej Grani! Ten topór wykuła moja żona! Najwspanialsza Adrianne Avenicci! Smakuje wam jej stal? Posmakujecie jej jeszcze! Śmiało, mamy jej dużo!

     Gromowładni na lewym skrzydle częściowo osunęli się na ziemię, częściowo się cofnęli. Tymczasem Cesarscy znów natarli, zwierając tarcze i spychając przeciwnika z mostu. Poszło im dość łatwo, bowiem szeregi Gromowładnych mocno stopniały. Jeszcze chwila i…

     - Odwrót!

     Gromowładni zaczęli się wycofywać. Najpierw powoli, krok za krokiem, po czym poszli w rozsypkę i zaczęła się bezładna ucieczka.

     W tłumie ujrzałem ich generała. To był niewysoki żołnierz, ubrany w ciemną zbroję, w hełmie, ozdobionym niedźwiedzią skórą. Niedźwiedź był herbem Gromowładnych…

     Wypuściłem ku niemu strzałę. Chybiłem. Tymczasem on zaczął pędzić w kierunku stanowiska katapult. Zrozumiałem, o co mu chodzi. Chciał rozpocząć ponowny ostrzał.

     O, nie, bratku, na to ci nie pozwolę! Nie zniszczysz mojego domu, ani nie zabijesz moich sąsiadów! Zeskoczyłem z muru i popędziłem za nim. Moja lekka zbroja nie spowalniała mnie zupełnie, wkrótce dopadłem go na odległość trzydziestu kroków i napiąłem łuk. Mimo ciemności, widziałem wyraźnie jego sylwetkę. Strzeliłem.

     Strzał w plecy może i nie był honorowym zagraniem z mojej strony, ale w tym wypadku to była konieczność. Lepiej, żeby zginął generał, niż miała ginąć w płomieniach ludność miasta. Tam przecież byli staruszkowie, tam były dzieci, tam mieszkali spokojni, pracowici ludzie! Po sekundzie sylwetka generała zapłonęła, gdy magiczny ładunek rozniecił ogień na jego zbroi. Przewrócił się i już nie wstał.

     - Dopadłeś go! – rozległ się radosny głos za moimi plecami.

     Stał tam legat Quentin Cipius, z mieczem w dłoni i ciężko dyszał. Podobnie jak ja, zrozumiał, o co chodzi generałowi i za wszelką cenę próbował go dopaść.

     - Chłopcy! – odwrócił się do kliku podążających za nim legionistów. – Tam są katapulty! I jest tam ciemno. Naprawić mi natychmiast ten błąd!

     Sześciu legionistów z groźnym wyciem rzuciło się we wskazanym kierunku. Już po chwili rozgorzał tam ogień, oświetlając całą okolicę jasnym płomieniem. Katapulty miały przy sobie sporo materiałów na ogniste kule. Wystarczyło tylko przerzucić go na machiny i podpalić od tej samej pochodni, którą zapalano płonące pociski. Machiny, które jeszcze przed chwilą siały zniszczenie w mieście, teraz płonęły od własnego ognia. Sprawiedliwości stało się zadość.

     Tymczasem my podeszliśmy do martwego generała. Cipius przewrócił go na plecy i obaj aż westchnęliśmy ze zdumienia. General okazał się być kobietą, w dodatku bardzo młodą.

     - Ufff… - zdołałem tylko z siebie wydusić.

     - No… - zająknął się Cipius. – Jeśli mają taką kadrę, to nic dziwnego, że atakowali jak łamagi. Ile ona może mieć lat? Dwadzieścia? Pewnie ani nie…

     - Ona nawet nie jest Nordką – zdumiałem się. – To Bretonka!

     - Nordka – potrząsnął głową. – Jest ciemno, więc ci się wydaje.

     Ogień z katapult rozjaśnił nieco twarz nieżywej dziewczyny. Rzeczywiście, Cipius miał chyba rację. Dziwnie się czułem. Patrzyłem w martwe oczy młodej dziewczyny, która zginęła z mej ręki. Dziewczyny, która w normalnym świecie czytałaby poezję, słuchała zachwytów nad swą urodą i uśmiechem odpowiadała na zaczepki kawalerów. Było mi jej żal. Ale nie czułem wyrzutów sumienia. Nie po bombardowaniu miasta.

     - Spodziewałem się, że Ulfric pod Białą Grań rzuci Galmara – mruknąłem. – Albo kogoś równie doświadczonego.

     - To mnie właśnie niepokoi – Cipius skinął głową. – To by znaczyło, że Galmar ma jakieś ważniejsze zadanie.

     - Ciekawe jakie…

     - Weź tę zbroję – rzucił Cipius, oddalając się. - Należy ci się. A potem wracaj, bo być może to nie koniec. Może uderzą po raz drugi.

     Wracając, z martwą generał, przewieszoną przez ramię, usłyszałem przemowę Balgruufa, z murów miasta. Obrońcy zgromadzili się pod bramą i słuchali go z radością na twarzach. Tak smakuje zwycięstwo!

     - Cieszcie się dzisiejszym zwycięstwem! – wołał swym donośnym głosem. – Nawet bogowie wam salutują! Wasza odwaga i umiejętności już są opiewane w pieśniach. Korytarze Sovngardu bez wątpienia rozbrzmiewają pochwałami własnych czynów. Pokonawszy zdradzieckich Gromowładnych, udało wam się pokazać daremność ich sprawy i wielkość waszych serc. Mieszkańcy Białej Grani są waszymi dłużnikami! Lecz Ulfric na tym nie przestanie. Będzie nękał każdego prawdziwego Norda, który pozostanie wierny Cesarstwu. Będzie siał niezgodę i chaos, gdzie tylko może! Każdy z nas musi więc walczyć w tym powstaniu, ażeby nasi polegli bracia nie zginęli na marne. Nasz honor zostanie splamiony, jeśli pozwolimy tym krwiożerczym bestiom nękać naszą krainę. Działajcie dalej! Macie moją wdzięczność i błogosławieństwo! Za Białą Grań! Za Cesarstwo!

     Odpowiedział mu krzyk z kilkuset gardeł. To była niezwykła chwila.

     Szybko jednak ustąpiła poszukiwaniu rannych i układaniu poległych pod murem. Kilku Cesarskich i strażników, na ponad setkę Gromowładnych! Zwycięstwo było przytłaczające.

     Ułożyłem zwłoki dziewczyny pod murem, obok ciał Gromowładnych. Włożyłem jej do ręki miecz. Tyle mogłem dla niej zrobić. Zbroję pozostawiłem. Choć rozumiałem konieczność, jej śmierć przygnębiła mnie. To przecież dla kogoś mogła być jego Lydia…

     - Udało ci się przeżyć? – Hadvar podszedł do mnie z kpiącym uśmieszkiem. – Byłem pewien, że znajdę cię gdzieś z twarzą w błocie!

     - Powiedział człowiek, którego pokonał zwykły niedźwiedź – odgryzłem mu się.

     Ryknął śmiechem i wziął mnie pod ramię, ciągnąc w stronę bramy.

     - Na pewno zabiłem więcej niż ty – dał mi kuksańca. – Liczyłem!

     Na pewno nie. Moje strzały zebrały dziś krwawe żniwo. Ale nie było się czym chwalić…

*          *          *

     Grubo by się mylił ten, kto sądził, że to koniec na dziś. W pierwszej kolejności trzeba było zająć się rannymi, a tych nie brakowało. Szpital urządzono w świątyni Kynaret, gdzie zebrali się wszyscy, którzy mieli coś wspólnego z medycyną. Ponieważ umiałem jako tako uzdrawiać, też się tam zgłosiłem. Niestety, moja mana nie była aż tak silna, żeby wystarczyło dla wszystkich. Musiałem ograniczyć się do zaleczenia najcięższych ran, zagrażających życiu. Po kilku sesjach ledwo stałem na nogach. Żałowałem, że tak lekkomyślnie pozbyłem się kostura. Ten można było podładować i użyć od nowa. Ale trudno, stało się.

     Bombardowanie nie przyniosło tak opłakanych skutków, jak się spodziewałem. W zasadzie zniszczony został tylko jeden dom w Dzielnicy Chmur, która to, o dziwo, ucierpiała najbardziej. Zniszczone zostało też malownicze ogrodzenie wokół Zielonnika, świętego drzewa Kynaret. Samo drzewo ocalało, choć było już zupełnie suche. Niewiele brakowało, a pocisk zniszczyłby posąg Talosa i jego kapliczkę. To byłaby dopiero ironia losu, gdyby Gromowładni zniszczyli miejsce kultu, dla którego rzekomo rozpętali tę wojnę! Zresztą, chichot historii i tak dał się usłyszeć, bowiem zniszczony dom należał do kapłana Talosa, co przesądni Nordowie uznali za omen.

     Ulice uprzątnięto w miarę szybko, jeszcze w nocy, Następnego dnia podobno, bo znam to tylko z opowiadań, zabrano się za naprawę uszkodzeń. Muszę tu oddać sprawiedliwość klanowi Siwo-Włosych. Będąc stronnikami Ulfrica, nie chcieli walczyć przeciwko niemu i nie wzięli bezpośredniego udziału w obronie miasta. Jednak nie zachowali się jak buntownicy, mocno angażując się w inną działalność, której przecież nie brakowało, jak gaszenie pożarów, czy opieka nad rannymi. Nikt z nich nie próbował pomóc Gromowładnym w zdobyciu miasta, choć ze ściśniętymi sercami patrzyli, jak kończą się ich marzenia o niepodległości. A w usuwaniu szkód okazali się być niezastąpieni. Podobno już na drugi dzień z Niebiańskiej Kuźni Eorlunda znoszono gwoździe, okucia i inne żelazne elementy budowlane, na co solidarnie złożyła się cała rodzina, nie biorąc ani septima z miejskiej kasy. Czuli, że są to winni miastu, a mieszkańcy ze zrozumieniem odnieśli się do ich postawy. Niewątpliwie, zachowali się honorowo.

     Nad ranem udało mi się złapać kilka godzin snu, później jednak Cipius wysłał mnie z listem do Samotni. Pożegnawszy się z Lydią, która została w mieście, wyruszyłem na trakt.

     Przez krótki odcinek drogi miałem towarzystwo, bowiem Hadvar również został wysłany jako posłaniec, tyle że w inne miejsce. Nie chciał powiedzieć, w jakie, a ja nie ciągnąłem go za język.

     - Kiedy trafiłeś do Skyrim? – zapytałem go po drodze. – Wydajesz się doskonale znać tę krainę.

     Spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Nie rozumiem…

     - No… - niepewny gest towarzyszył moim słowom. – Cyrodiilijczyk, który tak dobrze zna norskie zwyczaje to rzadkość. Ja tu jestem od prawie roku i Nordowie wciąż mnie zadziwiają…

     Roześmiał się w głos.

     - Cyrodiilijczycy nigdy nie zrozumieją Nordów – odparł. – Oba narody myślą zupełnie innymi kategoriami. Cesarscy są o wiele rozsądniejsi i kierują się rozumem. Nordowie są bardziej zapalczywi i kierują się sercem. A skąd to wiem? Nie ciebie pierwszego zmyliła moja ciemna cera. Jestem Nordem i pochodzę z Rzecznej Puszczy. Myślałem, że to wiesz.

     - Nordem? – zdziwiłem się. – Byłem pewien, że jesteśmy rodakami.

     - Moja babka była Redgardką – odparł. – Ponoć po niej mam trochę ciemniejszą skórę.

     - Ale nie mówisz jak Nord – odparłem. – Mówisz jak Cyrodiilijczyk.

     Choć wszystkie narody Cesarstwa posługiwały się tym samym językiem, w różnych jego częściach mówiono innymi dialektami. Nordowie wprawdzie nie przekręcali słów, ale wymawiali je inaczej, twardo, często bezdźwięcznie tam, gdzie Cyrodiilijczycy nadawali im miękkość i śpiewność. Inaczej też modulowali głos i mieli inny akcent. Melodia ich mowy przypominała toczący się kamień, podczas gdy nasza – płynącą wodę.

     - Ano, lata w Legionie pod Tuliusem robią swoje – roześmiał się. – Chciałem nauczyć się mówić tak jak wy. Wtedy wydawało mi się to takie wytworne i dworskie… I tak mi zostało.

     - Pewnie nie należy pytać cię, dlaczego popierasz Cesarskich? – spytałem ostrożnie.

     - Żadna tajemnica – wzruszył ramionami. – Nie wierzę Ulfricowi. A poza tym, to Cesarstwo trzyma Altmerskie Dominium z dala od Skyrim. Podzieleni przegramy. Thalmorczycy zniewolą nas i nie będzie kogo prosić o pomoc. Razem z Cesarstwem jesteśmy silniejsi. Możemy się im przeciwstawić.

     - A Talos? – spytałem. – Nie drażni cię, że zakazano jego kultu?

     Westchnął.

     - Pewnie, że drażni – mruknął. – Ale sam widzisz, jak tu tego zakazu się przestrzega. W Białej Grani na samym środku miasta stoi wielki pomnik Talosa, a jego kapłan od rana do nocy suszy mieszkańcom głowy swoimi kazaniami. Zresztą – zniżył głos – Ktoś mi kiedyś powiedział, że to ludzie wynieśli Talosa do godności boga. Czy naprawdę nim jest… Nie wiem…

     Zastanowiło mnie to. Pamiętam, że kiedyś, w Akademii w Zimowej Twierdzy widziałem księgę, zatytułowaną „Błąd Talosa”, ale nie miałem czasu jej przejrzeć. Może ona coś by mi wyjaśniła? Muszę to sprawdzić przy okazji.

     Tymczasem przyszedł czas rozstania na rozwidleniu dróg. Pożegnaliśmy się i każdy odszedł w swoją stronę. Ja na zachód, on na wschód, a potem skręcił na północ. Szedł pewnie do Gwiazdy Zarannej. Przez tereny, kontrolowane przez Gromowładnych. Czy kiedyś go jeszcze zobaczę?

     Moja misja była dużo łatwiejsza. Zwłaszcza, że do Rorikstead podjechałem wygodnie furmanką, którą zabrał mnie pewien woźnica, wzruszony widokiem złotych septimów. Fura była do połowy wypełniona sianem, a ja zmęczony po walce i ciężkiej nocy. Nawet nie wiem, kiedy zapadłem w sen. Była to z mojej strony duża nieostrożność. Gdyby woźnica był stronnikiem Ulfrica, mógłby mnie zarżnąć jak prosię i ukraść pakiet listów. Na szczęście nic takiego się nie stało. Zmierzchało już, gdy się obudziłem w pobliżu pomnika Gjukara. Do Rorikstead było już bardzo blisko.

Dolina Białej Grani - Pomnik Gjukara. Monument znajduje się na zachodnich obrzeżach dzielnicy, w pobliżu Rorikstead. Wysoka góra po lewej stronie to Gardło Świata. Uważny obserwator  jest w stanie dostrzec na jej zboczu klasztor Wysoki Hrothgar

     Pożegnawszy woźnicę, czując się wypoczętym, poszedłem dalej nocą. Uważnie wypatrywałem po drodze, czy nie wyskoczy skądś wampir. Istotnie, rozzuchwaliły się ostatnio. Nie napotkałem jednak nikogo. Świt zastał mnie w Smoczymoście. Nie zatrzymywałem się jednak, wciąż nie czując zmęczenia. Wczesnym przedpołudniem zameldowałem się w zamku Dour.