niedziela, 2 października 2016

Rozdział II – Wyśniony krok

     Stanęliśmy na niewielkiej podmurówce, przed wejściem do świątyni. Tutaj Erandur zatrzymał się i z poważną miną zwrócił się do mnie.

     - Zanim wejdziemy, muszę ostrzec cię przed czyhającymi tam zagrożeniami.

     Odetchnął głęboko.

     - Lata temu świątynię najechał oddział Orków, szukających zemsty. Prześladowały ich koszmary, zupełnie jak mieszkańców Gwiazdy Zarannej.

     - Udało im się? – spytałem.

     - Nie – Erandur potrząsnął głową. – Kapłani Vaerminy, wiedząc, że nie zdołają odeprzeć napastników, uwolnili tak zwany miazmat, który wszystkich uśpił.

     W pierwszej chwili uznałem to za szczęśliwy zbieg okoliczności. Ktokolwiek tam był, leżał zmożony narkotycznym snem. Jednak widząc minę Erandura, nabrałem wątpliwości.

     - Dlaczego to niebezpieczne – spytałem ostrożnie – skoro wszyscy śpią?

     Erandur westchnął cicho.

     - Obawiam się, że gdy rozpieczętujemy to miejsce, miazmat się rozrzedzi i wszyscy się zbudzą. Zarówno Orkowie, jak i kapłani.

     Skinąłem głową. Mimo wszystko, wierzyłem, że przebudzonym uda się przemówić do rozumu. No, chyba że…

     - Co robi ten miazmat? – spytałem.

     - Miazmat stworzyli do swoich obrzędów kapłani Vaerminy – odrzekł elf. – To gaz, który sprowadza głęboki sen. Jako że rytuały ciągnęły się czasami przez długie miesiące, a nawet lata, miazmat w założeniu miał też spowolnić procesy starzenia.

     - Czy ten gaz jest niebezpieczny?

     - Obawiam się, że tak – mruknął Erandur, nie patrząc mi w oczy. – Im dłużej ktoś pozostaje pod wpływem miazmatu, tym bardziej może on uszkodzić jego umysł. Ci, którzy byli wystawieni na jego działanie przez dłuższy okres czasu, zupełnie stracili rozum. Niektórzy nie obudzili się już w ogóle.

     Przerwał i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Gdy dostaniemy się do środka, wszystko stanie się jasne…

     Westchnąłem przeciągle. Czyli równie dobrze możemy spodziewać się zgrai rozszalałych Orsimerów, którzy zaatakują nas, gdy tylko im się pokażemy. W dodatku musimy wciąż uważać, aby samemu nie ulec wpływom miazmatu. Położyłem dłoń na ramieniu Lydii.

Opisane wydarzenia stały się później kanwą dorocznego przedstawienia. Na zdjęciu wejście do świątyni i aktor, odgrywający rolę Erandura

     - Nic z tego! – warknęła. – Znowu zaczynasz!

     - Lydio, wysłuchaj mnie – szepnąłem. – Tym razem nie chodzi o twoje bezpieczeństwo, tylko moje. Może się zdarzyć, że nie wrócimy o własnych siłach. Ktoś będzie musiał nas stamtąd wyciągnąć.

     - To zawołajcie kogoś z miasta – odrzekła bez przekonania.

     - Widziałaś ich – pokręciłem głową. – Otępiali ze zmęczenia. Potrzebuję tu kogoś, komu mogę zaufać, że na pewno po nas pójdzie. Jeśli nie wyjdziemy do południa…

     - To może potrwać – mruknął Erandur.

     - Do wieczora – poprawiłem. – Jeśli nie wyjdziemy do wieczora, musisz po nas pójść i nas wyciągnąć.

     Lydia zagryzła wargę. Była bardzo niezadowolona, ale wiedziała, że tak trzeba. W końcu spojrzała na mnie zrezygnowanym wzrokiem.

     - Postaraj się wrócić szybko – westchnęła. – Zanim tu zamarznę.

     Uśmiechnąłem się.

     - Nie czekaj tutaj, bo naprawdę zamarzniesz – odparłem. – Idź do gospody. Postaramy się wrócić tak szybko, jak to tylko możliwe. Sama rozumiesz, miazmat… A jeśli nie wrócimy do zmierzchu, spróbuj nas odnaleźć.

     Pocałowałem ją i uścisnąłem na pożegnanie. Erandur tymczasem znikł już za masywnymi, nieco wyprężonymi, drewnianymi drzwiami. Podążyłem za nim.

     Świątynia była w ruinie. Resztki ławek, niezdarnie sklecona ambona z kapliczką Mary i pełno gruzu – tak się przedstawiała. Za amboną tkwił dziwny ołtarz, w kształcie płaskorzeźby, której znaczenia nie umiałem rozpoznać. Zapewne coś, związanego z Vaerminą.

Przedsionek świątyni. Widoczna ambona, a za nią pieczęć z symbolem Vaerminy.

     Rozejrzałem się zdziwiony po ciasnym pomieszczeniu. Spodziewałem się sporej budowli, lochów, komnat… A tu jedna, niezbyt przestronna, w dodatku zagracona, bardziej przypominająca składzik materiałów budowlanych, w dodatku po ataku szabrowników. Nie było tu żadnych orków, ani śpiących kapłanów.

     Zerknąłem na Erandura. Ten odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się, wskazując na ołtarz.

     - Daj mi chwilę, zaraz to otworzę.

     Ach, więc to była pieczęć! To za nią znajdowała się właściwa świątynia. Byliśmy zaledwie w jej przedsionku.

     Erandur zamruczał coś pod nosem, po czym skierował dłoń ku pieczęci. Z jego ręki trysnął jęzor ognia. Kamienny ołtarz pod jego wpływem zmienił barwę, na fioletową, po czym… Stał się przezroczysty. Wyglądał teraz jak zasłona z cienkiej, półprzezroczystej draperii, fiołkowej barwy. A za nią widać było szeroki korytarz, skręcający w prawo. Erandur znów się uśmiechnął, widząc moje zaskoczenie, po czym po prostu przeszedł przez nią na drugą stronę i znalazł się w korytarzu. Poszedłem za nim. Zasłona nie stawiała żadnego oporu, jakby była tylko grą światła.

     Zaraz jednak poczułem w nozdrzach słodkawy zapach miazmatu. I zauważyłem zielonkawą mgiełkę, ścielącą się u moich stóp.

     Dopiero później zrozumiałem, jak to się stało, że gaz mnie nie uśpił. Otóż, miazmat był bardzo ciężkim gazem. W chwili, gdy w puszczono go do świątyni, zmieszał się z powietrzem i wprowadził wszystkich walczących w narkotyczny sen, aż popadali na ziemię. Ale prze lata warstwy miazmatu i powietrza oddzieliły się od siebie. Miazmat opadł na dół, niby płytka woda, w której można było brodzić bez obawy o własne zmysły. Ci jednak, którzy już spali, wciąż byli w nim zanurzeni i wciąż go wdychali. Dlatego spali aż do teraz.
Rozpieczętowanie świątyni spowodowało lekki przeciąg. Nie trzeba było bystrości wzroku, by zauważyć, że mgiełka spływa w stronę pieczęci i jej warstwa jest coraz cieńsza. Tam gdzieś miazmat ulatniał się i rozpuszczał w mroźnym powietrzu. Na zewnątrz nie był już groźny.

     Świątynia miała kształt rotundy, zbudowanej wokół wieży. Sama wieża była pusta – wewnątrz było tylko jedno pomieszczenie, rozciągające się od dna, dwie kondygnacje pod nami, aż do zawalonego dachu, przez który prószył lekki śnieg. Gdzieniegdzie znajdowały się zakratowane okna, które pozwalały do niej zajrzeć. Erandur zaciągnął mnie do najbliższego z nich.

     - Pokażę ci teraz źródło koszmarów. Tutaj – wyciągnął dłoń.

     Podążyłem wzrokiem za jego ręką ku podłożu wieży. Tam ujrzałem podwyższenie z ołtarzem Vaerminy, a na nim tkwił dziwny kostur, emanujący magiczną poświatą. Samo patrzenie na niego wzbudzało nieprzyjemne uczucia.

     - Oto Czaszka Spaczenia – wydyszał Erandur, zaaferowany tym widokiem. – Źródło niedoli Gwiazdy Zarannej. Musimy dotrzeć do wewnętrznego sanktuarium i ją zniszczyć.

     Przez chwilę wpatrywaliśmy się w magiczny kostur, jak zahipnotyzowani. W końcu jednak Erandur otrząsnął się, jakby przypomniał sobie o narkotycznych oparach, które lada chwila mogły nas powalić na ziemię.

     - Chodźmy – rzekł, potrząsając moim ramieniem. – Nie ma czasu do stracenia.

     Miał rację. Skoro już tu wleźliśmy, musimy działać tak szybko, jak to możliwe. Przestronny korytarz skręcał łukiem w lewo, a tam zaczynały się schody, prowadzące w dół. Zeszliśmy o jedną kondygnację niżej. Przed nami widać było przejście, iskrzące jakimś dziwnym błękitnawym światłem, ale bardziej zainteresowały mnie dwie postacie, podnoszące się z posadzki. Orsimerowie!

     Jeśli miałem nadzieję, że uda nam się dogadać, może nawet zdobyć ich pomoc, to w tym momencie wszelkie nadzieje prysły. Uśpieni zbyt długo pozostawali pod wpływem miazmatu. Tak, jak zapowiedział Erandur, zupełnie pomieszało im zmysły. Może zresztą, był to prostu skutek faktu, że ich ostatnim wspomnieniem była walka… Dość, że bez słów rzucili się na nas jak wściekłe psy.

     Jednego położyłem od razu, celną strzałą. Musiał być poważnie osłabiony, może ranny, że jedna wystarczyła. Drugiego Erandur odepchnął płomieniem, a gdy ten odbił się od ściany, rozłupał mu głowę buławą. Spojrzeliśmy po sobie smętnym wzrokiem, po czym elf zrezygnowany pokręcił głową. Zabijanie sprawiało mu ogromną przykrość. Cóż, kapłanami Mary nie zostają istoty krwiożercze…

     Z nosem na kwintę skierował się do przejścia, ale zaraz odskoczył jak oparzony, chwytając się za ramię.

     - Szlag! – jęknął, masując obolałe miejsce. – Kapłani pewnie włączyli tę barierę, gdy uwolnili miazmat!

     Podszedłem do przejścia. Jego prostokątny otwór wyglądał, jakby przykryto go niebieskawą, falującą szybą, na której raz po raz pojawiały się nieregularne rozbłyski. Za barierą, na występie, wystającym ze ściany, ustawiony był postument, a w nim tkwił naładowany klejnot duszy, emitujący te błyski i zapewne będący źródłem magicznej bariery. Omiotłem przejście, w poszukiwaniu jakiegoś przycisku, czy otworu. Niczego takiego nie było. Barierę można było zlikwidować jedynie z drugiej strony.

Przejście, które w chwili akcji zagrodzone było magiczną barierą. Widoczny srebrny postument na klejnot duszy (przypomina kufel) oraz uchwyt, uwalniający miazmat.

     Nacisnąłem na nią końcem miecza. Poddała się lekko, ale zaraz odepchnęła miecz, jak sprężyna. Spróbowałem mocniej. Miecz odskoczył.

     - Chyba ciężko to sforsować – mruknąłem zawiedziony.

     - To w ogóle nie jest możliwe! – parsknął elf.

     Przez chwilę wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w barierę, wciąż bezwiednie masując ramię. W końcu zmarszczył brwi.

     - Hmm… - mruknął. – Tak się zastanawiam… Jest chyba jakiś sposób by obejść tę barierę.

     Potrząsnął głową i mruknął coś sam do siebie.

     - Ale muszę najpierw dostać się do ich biblioteki i to potwierdzić – rzekł w końcu.

     Więc tu jest też biblioteka? Fakt, świątynia bez biblioteki to byłoby trochę dziwne. Ale on powiedział to takim tonem, jakby dobrze znał to miejsce. On nie mówił o jakiejś bibliotece, tylko o konkretnej, w której spodziewał się znaleźć znajomą księgę.

     - Zdajesz się wiedzieć bardzo dużo na temat tego miejsca – powiedziałem ostrożnie.

     Spojrzał na mnie czujnym wzrokiem, ale zaraz opuścił ramiona w geście zrezygnowania. Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.

     - Nie ma chyba sensu nadal ukrywać prawdy – westchnął. – Znam tę świątynię z własnego doświadczenia. Byłem kiedyś kapłanem Vaerminy.

     Wyznanie, choć kosztowało go wiele wysiłku, wyraźnie przyniosło mu ulgę. Wyrzucił to z siebie i zdjął sobie z serca ogromny ciężar. Być kapłanem Vaerminy to nie powód do chwały. Cóż, przynajmniej następną patronkę wybrał sobie mądrze.

     - Trzeba było powiedzieć mi prawdę – odparłem, mrużąc oczy.

     Opuścił głowę.

     - Tak, masz rację – westchnął. – Powinienem był, ale nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Gdy Orkowie zaatakowali świątynię, zdołałem uciec.

     Przez chwilę milczał, po czym dodał z goryczą.

     - Zostawiłem braci i siostry na pewną śmierć. Przez ostatnie dziesięciolecia żyłem w żalu, poszukując odkupienia u Mary. Jeśli pozwoli, naprawię swe błędy.

     Nie wiem dlaczego, może po prostu serce mam zbyt miękkie, ale zrobiło mi się go żal.

     - Dobrze – zapewniłem go. – Jestem w gotowości.

     Spojrzał na mnie z wdzięcznością i na twarz zabłąkał mu się zadumany uśmiech. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd duży, żelazny klucz.

     - Wciąż mam swój klucz do biblioteki… - rzekł cicho. – Ruszamy, gdy dasz znak – uśmiechnął się. – Nie możemy się zatrzymywać. Czaszkę trzeba jak najszybciej zniszczyć.

     Ruszył w górę schodów, w stronę, z której przyszliśmy. Na ich szczycie, po lewej stronie ujrzałem drewniane drzwi, nieco zasnute pajęczynami. Odgarnął pajęczyny i wsunął klucz do dziurki. Trochę się z nim mocował – cóż, widać, że zamka nikt nie ruszał od dawna – ale w końcu drzwi stanęły otworem, wydając cichy zgrzyt. Wszedł pierwszy i westchnienie rozpaczy wyrwało mu się z piersi. Ogromne, dwukondygnacyjne pomieszczenie, będące niegdyś biblioteką, było teraz ruiną.

     Wszędzie było czuć swąd. Widać, że nadużywano tu magii ognia. I nie tylko magii. Potrzaskane regały pełne było tego, co pozostało z ksiąg. Większość z nich była popalona i zwęglona. Gdzieniegdzie tylko można było dostrzec jakiś pojedynczy tom, który oparł się pożarowi. Na domiar złego, nie byliśmy sami.

     Drzwi wejściowe prowadziły na kamienny most, a ten – na coś w rodzaju balkonu, otaczającego pomieszczenie z dwu stron. Z mostu podniosły się dwie, obudzone właśnie osoby. Jedną był Ork, drugim jakiś kapłan. Ale nie miało to znaczenia – obaj rzucili się na nas, nie dając nam dojść do słowa.

     Orsimer padł szybko, gdy dostał strzałę w oko. Z kapłanem nie poszło mi tak łatwo. Sparaliżował mnie błyskawicą, po czym skierował na mnie jęzor ognia i byłby mnie upiekł żywcem, gdyby Erandur nie zasłonił mnie własnym ciałem. Błyskawice z jego dłoni zwarły się z płomieniami i po krótkiej chwili niepewności, wygrały z nimi. Kapłan padł martwy.

     Erandur westchnął cicho. Nie dość, że musiał zabijać, to jeszcze musiał to robić ze swoimi dawnymi przyjaciółmi. Współczułem mu z całego serca.

     Spojrzał na mnie ze smutkiem.

     - Kiedyś biblioteka zawierała dziesiątki tajemnych woluminów – odezwał się. – A teraz… Spójrz, prawie wszystko pochłonął ogień.

     Pokręcił głową.

     - Mam nadzieję, że nasza księga wciąż jest w jednym kawałku.

     Powiódł mnie przez most na balkon, a potem na schody, prowadzące w dół. Niestety, tam, pośród kilku ocalałych regałów, walka rozgorzała na nowo. Ork walczył zaciekle z jednym z wyznawców Vaerminy, ale był tam i drugi, który zaatakował nas. Zajął się nim Erandur, ja zaś dobiłem Orka, który po pokonaniu swego przeciwnika, rzucił się prosto na moje ostrze. Zajął się płomieniem, zanim skonał – Przedświt, mój miecz, podarunek od Meridii, traktował ogniem każdego przeciwnika, którego zdołał dosięgnąć. Co za ironia losu. Używałem jednego daedrycznego artefaktu, aby zniszczyć inny!

     Tymczasem mój towarzysz rozejrzał się po pomieszczeniu. Tutaj ksiąg było więcej i wydawały się być w lepszym stanie niż na balkonie.

     - Jeśli nic nam nie przeszkodzi, może zdołamy odnaleźć potrzebne informacje – odezwał się.

     - Czego mam szukać? – spytałem, chowając miecz.

     - Szukamy księgi alchemicznych przepisów, zatytułowanej „Wyśniony krok” – wyjaśnił. – Księga ma na okładce podobiznę Vaerminy. Powinna gdzieś tu być.

     Rozejrzał się i podszedł do najbliższego regału.

     - Ty sprawdź półki przy balkonie – poradził. – Ja sprawdzę niższy poziom. 

     Musiałem przyznać, że przydzielił mi dużo łatwiejsze zadanie niż sobie. Na balkonie ograniczało się ono do odgarnięcia spopielonych ksiąg i wysupłania z nich tych kilku egzemplarzy, które zdołały oprzeć się płomieniom. Nie było tego wiele. Mimo to, to właśnie mnie przypadł w udziale sukces w tych poszukiwaniach. Gdy przejrzałem wszystkie dostępne miejsca, wpadłem na pomysł, aby przeskoczyć jeszcze na zagrodzoną przez zwał gruzów część balkonu. Tam płomienie nie dotarły. I pośród tych kilku ocalonych ksiąg znalazłem tę jedną. Była napisana na grubym, czerpanym papierze. Na okładce widniała niezbyt udana podobizna Vaerminy. Otworzyłem ją zacząłem czytać. Opowiadała coś o rytuałach i miksturach. To pewnie to.

     Zeskoczyłem z balkonu i podszedłem do Erandura, przekopującego zawalony stos ksiąg.

     - Mam to! – zawołałem i wcisnąłem mu tom w rękę.

     Chwycił ją z wyraźną ulgą, zajrzał do niej i skinął głową.

     - Niech no spojrzę – mruknął, siadając na kamiennym stopniu i przeglądając ozdobne karty.

     Początkowo przerzucał tylko kartki, ledwo na nie zerknąwszy, lecz już po chwili natrafił zapewne na interesujący go fragment, bowiem zmarszczywszy brwi, zaczął go uważnie studiować.

     - Błogosławiona niech będzie Mara! – zawołał w końcu. – Jest pewien sposób, by przejść przez barierę do wewnętrznego sanktuarium. Chodzi o przepis na napój, zwany Letargiem Vaerminy.

     - To jakaś mikstura? – zajrzałem mu przez ramię.

     - Tak – stuknął palcem w kartę papieru, w miejscu, gdzie istotnie wspomniano tę nazwę. – Letarg umożliwia kapłanom Vaerminy korzystanie z umiejętności, zwanej „Wyśnionym Krokiem”. Pozwala ona podróżować na duże odległości, dzięki snom.

     - To niemożliwe… - spojrzałem na niego niepewnie.

     - Zapewniam cię, że Wyśniony Krok bardzo często występuje w podaniach – spojrzał na mnie spode brwi i wrócił do lektury. – Niestety, nie widziałem go jeszcze w działaniu.

     Domyślałem się dalszego ciągu.

     - Zostanę więc królikiem doświadczalnym – mruknąłem niezadowolony.

     Mogłem stawić czoło każdemu przeciwnikowi. Nie bałem się wojaczki. Ale nie znosiłem wręcz eksperymentowania z miksturami. Nigdy nie wiadomo, jaki jest rzeczywisty skład. Coś, co w założeniu miało być lekarstwem, równie dobrze mogło być trucizną. A jak walczyć z trucizną, którą samemu się wypiło?

     Erandur tymczasem wyczytał zapewne jakąś nową informację, bo zmarszczył brwi, westchnął po raz kolejny, przestałem już liczyć który i z trzaskiem zamknął księgę.

     - Mam święcenia kapłańskie – odezwał się, jakby domyślając się moich obaw. – Więc na mnie eliksir nie zadziała. Letarg działa tylko na kapłanów Vaerminy i nieświęconych.

     Coraz lepiej! I jeszcze na dodatek będę musiał to zrobić sam!

     - To brzmi niebezpiecznie – mruknąłem.

     Erandur potrząsnął głową.

     - Skąd ta pewność? – spytałem.

     Ale on był pewien. Eliksir nie powstał w szopce jakiegoś domorosłego alchemika-amatora, lecz w świątynnym laboratorium, gdzie wszystko odbywało się planowo, zgodnie ze sprawdzonymi recepturami, ze składników odpowiedniej jakości i z zachowaniem sterylności narzędzi i naczyń.

     - Nie będę ukrywać, pewne ryzyko wchodzi w grę – odezwał się. – Letargu nie używano od dziesięcioleci. Ale przysięgam na Marę, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by nie stała ci się krzywda.

     - Gdzie znajdę Letarg? – zapytałem zrezygnowany.

     - We wschodnim skrzydle powinno być laboratorium – odrzekł, wstając i pieczołowicie odkładając księgę na jedną z pozostałych półek. – Jeśli damy radę się tam dostać, powinniśmy odnaleźć próbki.

     Wykonałem przyzwalający ruch ręką. Chwycił w jedną rękę buławę, do drugiej przywołał zaklęcie błyskawic, po czym ruszył przodem, kierując się w stronę bocznego korytarza, którego przedtem nie zauważyłem.

     - Laboratorium jest obok biblioteki – rzucił mi przez ramię. – Mam nadzieję, że znajdziemy nienaruszone próbki Letargu.

     Korytarz prowadził w dół, po czym skręcał w lewo, do pomieszczenia, które zapewne pełniło rolę magazynu. Był tam jakiś drewniany podest, na którym stało kilka regałów z butelkami i jakimiś spleśniałymi resztkami. A na podeście śpiący wojownicy, który właśnie się obudzili. I to bardzo agresywni.

     Teraz wiem, że to my sami, przemieszczając się, zwłaszcza Erandur, snując po ziemi połami swej kapłańskiej szaty, powodowaliśmy ruch powietrza, który rozwiewał miazmat i pomagał im się budzić. Wtedy wydawało mi się, że to złośliwa Vaermina budzi ich właśnie wtedy, gdy się zbliżamy.

     Ork i wyznawca dołączyli do swych przodków. Erandur ze smutkiem spojrzał na martwą twarz swego dawnego współwyznawcy, ale nic nie powiedział. Zapewne znał go z dawnych czasów. Powiódł mnie do głównego, dwukondygnacyjnego pomieszczenia. Tu było dwóch Orków i dwóch zakonników. Zanim nas spostrzegli, połowa z nich była martwa. Pozabijali się nawzajem. Dwóch pozostałych musieliśmy zabić my – we własnej obronie. Erandur był bliski płaczu.

     - Skoro to już załatwione – pociągnął nosem – znajdźmy wreszcie Letarg.

     Mówiąc to podszedł do jednego z regałów i zaczął je uważnie przeglądać.

     Rozejrzałem się wokół. W porównaniu do biblioteki, laboratorium nie wyglądało najgorzej. Część fiolek leżała wprawdzie potrzaskana, ale wiele z nich ocalało.

     - Skąd będę wiedzieć, jak wygląda? – spytałem.

     W odpowiedzi chwycił pierwszą fiolkę i pokazał mi etykietkę. Wszystkie fiolki były opisane.

     - Powinien być w małej butelce, takiej jak od lekarstw – odezwał się. – Ja zacznę szukać tutaj. Letarg to ciemny płyn i powinien znajdować się w wysokiej butelce. Jeśli go znajdziesz, przynieś mi.

     Ostatnie słowa powiedział dobitnie , podnosząc w górę palec. Niepotrzebnie. I tak nie miałem zamiaru próbować tego sam.

Laboratorium Świątyni Mrocznego Zewu.

     Zszedłem na dół i zabrałem się za przetrząsanie regałów.

     Było tam kilka skondensowanych uzdrawiających mikstur, które zabrałem ze sobą. Tu i tak na nic się nie przydadzą. W kącie znalazłem porzuconą księgę. „Księga Daedr” – przeczytałem tytuł. Wzruszyłem ramionami i wrzuciłem ją do plecaka. Przejrzę później. W jednym zakamarku ujrzałem nagle wysoką butelkę z ciemnym, brunatnym płynem. Starłem kurz z etykietki. Napis był całkiem wyraźny. Znalazłem to! Ucieszony popędziłem na górę.

     - Udało mi się znaleźć Letarg – odpowiedziałem na pytające spojrzenie Erandura.

     Chwycił butelkę i z wysiłkiem ją odkorkował, po czym przytknął sobie szyjkę do nosa. Wciąż niezadowolony, pociągnął nieduży łyk. Odważny chłop! Jednak nic się nie stało. Za to jego twarz rozpromienił uśmiech ulgi. To było to!

     - Co za ulga, że udało ci się znaleźć nienaruszoną butelkę – stwierdził. – To miejsce wygląda jakby złupili je Orkowie.

     Przez chwilę, namyślał się ze wzrokiem wbitym we flaszkę, po czym podał mi ją, patrząc mi w oczy.

     - No, dobrze… - odezwał się niepewnym głosem. – Przywiodłem nas do tego punktu, ale resztę drogi prowadzić musisz ty. Pij!

     Zdębiałem.

     - Tu? Teraz?

     - Los Gwiazdy Zarannej spoczywa w tej małej butelce – pokręcił głową. – Im dłużej zwlekamy, tym większą krzywdę Vaermina wyrządza tamtym biednym ludziom. Rozumiem twoje wątpliwości, ale obiecuję, że to zadziała.

     Chwyciłem podaną mi flaszkę i niepewnie przytknąłem jej wylot do nosa. Zapach był intensywny i całkiem przyjemny.

     - No, dalej – popędził mnie mój towarzysz. – Wciąż mamy wiele do zrobienia.

     Raz kozie śmierć. Przytknąłem buteleczkę do ust i pociągnąłem długi łyk. Potem drugi i trzeci, aż w butelce zaświszczało dno. Eliksir miał gorzki smak, aczkolwiek nie bardziej niż mocno chmielone piwo. Jednak nie miałem czasu na mlaskanie językiem. Oto bowiem laboratorium znikło mi sprzed oczu, a zamiast niego ujrzałem nieznane mi pomieszczenie.

     Zamrugałem oczami. Czegoś takiego jeszcze nie oglądałem! Wszystko wokół mnie miało niezwykle jaskrawe barwy. I było rozmazane. Musiałem skoncentrować wzrok, by cokolwiek zobaczyć. I ten szum, jakby wodospadu, zagłuszający nawet odległe odgłosy walki. Czułem się, jakbym wypił za dużo wina, w dodatku popijając nim sporą dawkę księżycowego cukru. Kręciło mi się w głowie, a barwy, jakie widziałem, aż raziły w oczy, nawet wtedy, gdy spoglądałem na mury, które przecież, jak doskonale wiedziałem, były w rzeczywistości zwyczajnie szare.

     Przede mną stało dwóch kapłanów, z determinacją w oczach. Jeden z nich był Dunmerem, drugi młodym Nordem, ogolonym na łyso i z ciemną brodą, zaplecioną w warkoczyk.

     - Orkowie wdarli się do wewnętrznego sanktuarium, bracie Verenie – mówił Nord, głosem, który docierał do mnie zwielokrotniony echem, jakby wydobywał się ze studni.

     Dunmer, zwany Verenem, z powagą potrząsnął głową.

     - Musimy wytrzymać! – odrzekł. – Czaszka nie może wpaść im w ręce.

     - Ale bracie – jęknął Nord. – Została nas zaledwie garstka.

     - Nie mamy innego wyjścia – odrzekł Veren. – Należy uwolnić miazmat!

     Przez twarz Norda przebiegł grymas lęku.

     - Miazmat… - jęknął. – Ale bracie…

     - Nie mamy wyboru – pokręcił głową Veren. – Oto wola Vaerminy!

     I nagle zwrócił się do mnie, co uzmysłowiło mi, że nie tylko ja widzę jego, on mnie również, ale z jakiegoś powodu uznał, że to normalne.

     - A ty, Casimirze, czy jesteś gotów służyć Vaerminie?

     Casimirze? Zatem nie byłem tam obcy. Po prostu widziałem tę scenę oczami kogoś innego, kogoś, kto tam był. Spojrzałem na swoje dłonie i ramiona. Nie dostrzegłem pancernych, elfich rękawic, które nosiłem jeszcze przed chwilą. Zamiast tego ujrzałem rękawy kapłańskiej szaty.

     - Jestem gotowy, bracie – usłyszałem nagle głos, wydobywający się z mojego gardła, ale głos zdecydowanie nie mój. – Mój los mi niestraszny!

     - No, to postanowione – odrzekł Veren uroczystym głosem. – Bracie Casimirze, musisz uruchomić barierę i wypuścić miazmat! Nie pozwól się powstrzymać. Bracie Thorek – zwrócił się do Norda. – Musimy tu zostać i bronić Czaszki za wszelką cenę.

     - Zgoda – rzekł poważnie Thorek. – Na śmierć!

     Veren ze wzruszeniem wyciągnął do nas dłonie. Uścisnęliśmy się po raz ostatni.

     - Niech już będzie po wszystkim – odezwał się poważnym głosem. – Żegnajcie, bracia.

     To, co ujrzałem później, było jak sen. Biegłem przez labirynt korytarzy i świątynnych komnat. Wszędzie trwała walka. Topory Orsimerów rozłupywały ciała kapłanów. Gdzie indziej kapłani palili najeźdźców żywcem, przy pomocy ognia i błyskawic. A ja, a właściwie nie ja, tylko ów Casimir, w którego się wcieliłem, biegłem wciąż naprzód, uchylając się od ciosów i omijając walczących z podziwu godną zręcznością.

     Nie wiem, jak długo to trwało. Świątynia okazała się być znacznie większa, niż mi się z początku wydawało. Musiałem przebiec przez wiele pomieszczeń, zanim dotarłem do celu.

     Znajdowałem się w miejscu, gdzie przedtem lśniła magiczna bariera, nie pozwalająca nam przejść. Ujrzałem kamienną półkę, z postumentem na kamień duszy i obok uchwyt na łańcuchu. Zauważyłem, jak moja ręka, zacisnęła się na uchwycie i z wysiłkiem go pociągnęła. Wokół pojawiła się zielonkawa mgiełka…

     A potem wizja znikła.

     Mury na powrót zrobiły się szare, jaskrawe światło zgasło, szum w uszach ustał. Znów miałem na sobie elfią zbroję, w lewej dłoni tarczę, u pasa miecz, a na plecach łuk i kołczan. Znajdowałem się jednak wciąż w tym samym miejscu – obok uchwytu, uwalniającego miazmat. Po mojej prawej ręce lśniło błękitnym blaskiem przejście, zagrodzone magiczną barierą, za którą dostrzegłem niewyraźną postać Erandura. Wróciła mi przytomność.

     Klejnot duszy błyskał raz po raz, zasilając swą energią barierę. Wystarczyło po prostu wyciągnąć go stamtąd, by otworzyć przejście. Gdy tylko wylądował w moim plecaku, przejście stanęło otworem.

     Podszedłem do Erandura. Wydawał się oszołomiony tym, co zobaczył.

     - Za… Zadziałało… - wyjąkał z trudem, po czym roześmiał się radośnie. – Chwalmy Marę!

     Podszedł do mnie, położył dłonie na moich skorupach i gorączkowo zaczął mi tłumaczyć.

     - Twoje ciało, po wypiciu Letargu, zniknęło i pojawiło się po drugiej stronie! Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego!

     - To było niezwykłe – pokiwałem głową. – Zupełnie jak rzeczywistość.

     Cisnęło mi się na usta pytanie o Casimira. Byłem ciekaw, czy Erandur go znał. Ale on nie pozwolił mi dojść do słowa, tak był tym wszystkim podniecony. Zupełnie zapomniał, po co tu przyszliśmy. Wylazł z niego uczony!

     - Ależ ci zazdroszczę! – ciągnął. – Mogę sobie tylko wyobrazić, jak wspaniale jest oglądać historię oczyma innych. Niestety, ja o tym cudzie mogę sobie tylko poczytać, podczas badań nad Czaszką…

     - Porozmawiamy o tym później – wpadłem mu w słowo. – Musimy iść naprzód.

     - Zaiste… - zmieszał się. – To, że jestem tak rozgorączkowany machinacjami Vaerminy, nie powinno przysłaniać i twej misji. Przyjmij moje przeprosiny.

     Oderwał się ode mnie i stanął w przejściu.

     - Przed nami wewnętrzne sanktuarium – oznajmił. – Musimy dotrzeć do Czaszki i położyć kres problemom Gwiazdy Zarannej. Prowadź!

     Przysłonił sobie usta i uśmiechnął się przepraszająco, uzmysławiając sobie, że palnął głupstwo. To on przecież był tym, który znał wnętrze świątyni i to on miał prowadzić mnie. Sięgnął po swoją buławę i skinął na mnie przyjaźnie.

     - Chodź, musimy dostać się do Czaszki i ją zniszczyć.

     I odważnie ruszył przodem.

     Ledwo rozpoznawałem pomieszczenia, przez które jeszcze przed chwilą biegłem w ciele Casimira. Teraz były ciemne i ponure. Ale wciąż równie niebezpieczne. Co chwilę napotykaliśmy budzącego się ze snu Orsimera, albo wyznawcę Vaerminy. I z żadnym nie udało nam się zamienić słowa – od razu atakowali. Nasze szczęście, że miazmat wciąż nie wywietrzał im z głów, dzięki czemu nie byli dla nas zbyt silnymi przeciwnikami. Erandur już nie rozpaczał. Chyba przekroczył już granicę obojętności. Biedak…

     Dotarliśmy w końcu do ostatniej bramy. Przed nami znajdowało się sanktuarium, a w nim ołtarz Vaerminy, z Czaszką, emitującą złowieszcze błyski. Kostur otoczony był czymś, w rodzaju przezroczystej migotającej kopuły. Czyżby kolejna magiczna bariera?

     Podążyłem w tym kierunku, jednak nagle ujrzałem kątem oka jakiś ruch. Erandur też to zauważył.

     - Czekaj… - zdążył jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie głos zamarł mu w gardle.

     Zza załomów wyłoniły się dwie postaci, w kapłańskich szatach. Poznałem ich od razu. To byli Veren i Thorek. Ci sami, których widziałem w wyśnionym obrazie.

     Na ten widok Erandur skamieniał. Buława wypadła mu z rąk. Zdumiony wyciągnął ramiona przed siebie, jakby chciał uściskać nowo przybyłych.

     - Veren… - wyszeptał wzruszony. – Thorek… Żyjecie!

     Ale na twarzach kapłanów nie widać było radości z tego spotkania. Obaj ściskali w dłoniach broń. Jeden uzbrojony był w orkową szablę, mieniącą się bladą poświatą zaklęcia mrozu, drugi zaciskał palce na błyszczącym, norskim buzdyganie.

     - To nie twoja zasługa, Casimirze! – rzekł Veren lodowatym tonem.

     Casimirze! Niesamowite… Tajemniczy Casimir, w którego miałem okazję się wcielić, to nikt inny, tylko sam Erandur! Gdyby tylko wiedział, że ja wiem…

     - To imię nie należy już do mnie – odrzekł mój towarzysz zgaszonym głosem. – Teraz zwę się Erandur i jestem kapłanem Mary.

     - Jesteś zdrajcą! – krzyknął Veren. – Zostawiłeś nas na śmierć i uciekłeś, zanim ogarnął cię miazmat!

     - Nie… - szepnął Erandur. – Byłem… Byłem przerażony. Nie byłem gotów na sen…

     - Dość tych kłamstw! – warknął Veren, unosząc miecz. – Nie mogę ci pozwolić na zniszczenie Czaszki, kapłanie Mary.

     Ostatnie słowa wypowiedział z taką pogardą, że aż mi się krew zagotowała. Kapłan Mary, bogini miłości, zasługiwał na znacznie większy szacunek niż kapłan chorego kultu paskudnej Vaerminy. Za kogo on się uważa?

     Tymczasem Erandur wolnym ruchem podniósł z ziemi swą buławę.

     - W takim razie, nie mam wyboru – wyszeptał zrezygnowany.

     Widziałem to na własne oczy i gdyby jakikolwiek trybunał chciał posadzić Erandura na ławie oskarżonych, pod przysięgą i z czystym sumieniem zeznałbym, że to nie on uderzył pierwszy. Przeciwnie, morderczy cios Verena odbił niezdarnie, z wyraźną niechęcią. Całe jego ciało krzyczało: „Nie chcę z wami walczyć!”. Gdyby Veren był w pełni sprawny, zapewne Erandur pożegnałby się z życiem. Na jego szczęście, Veren wciąż jeszcze był pod wpływem miazmatu. Jego ruchy były spowolnione i nieskoordynowane.

     Nie miałem czasu oglądać jednak tego pojedynku, bo Thorek rzucił się na mnie. Odbiłem cios tarczą i błyskawicznie sięgnąłem po miecz. Osłabiony przez miazmat i długi bezruch Thorek nie był trudnym przeciwnikiem. Szybko mi uległ. Znacznie dłużej trwała walka między Verenem i Erandurem. Ze strony Verena, bo nie potrafił wygrać. Ze strony Erandura – bo nie chciał.

     Zrobiłem wtedy coś, czego nie uczyniłem nigdy przedtem. Wmieszałem się do pojedynku i zdecydowanym pchnięciem zakończyłem żywot Verena. Nie chciałem, by to Erandur został zmuszony do zabicia przyjaciela.

     Ten ostatni przez chwilę stał jak skamieniały. Potem ukląkł przy martwym Verenie i wyciągnął dłoń ku jego twarzy. Chciał mu zamknąć powieki, ale zamiast tego chwycił jego głowę i przytulił do piersi. Już się przede mną nie krył. Łzy jak grochy leciały mu z oczu. Szlochał na całego. A ja stałem obok, nie wiedząc, jak go pocieszyć.

     - Ja… znałem Verena i Thoreka – załkał. – Byli moimi przyjaciółmi.

     Wzniósł twarz i zacisnął załzawione powieki.

     - Czy to kara za moją przeszłość? – wyszeptał. – Czy to z woli Mary muszę tak cierpieć?

     Niech te słowa zaświadczą o tym, w jakiej był rozpaczy. W ustach kapłana Mary było to niemal bluźnierstwo. Mara była ostatnią boginią, która skazywałaby śmiertelnika na takie cierpienia. Trudno było w panteonie bogów znaleźć bardziej dobrotliwe i miłosierne bóstwo.

     Położyłem mu ręką na ramieniu.

     - Próbowali nas zabić – odezwałem się cicho.

     Erandur otworzył oczy i westchnął przeciągle. Powstał z wysiłkiem na nogi i przetarł oczy.

     - Gdyby im się udało – rzekł smutno – Gwiazda Zaranna byłaby skazana na zagładę.
Spojrzał na mnie spode brwi.

     - Masz dość specyficzny sposób patrzenia na życie – uśmiechnął się z zadumą, po czym zerknął w stronę ołtarza.

     - Już czas – rzekł, próbując wziąć się w garść. – Musimy zniszczyć Czaszkę. Odsuń się nieco, a ja mocą Mary odprawię rytuał.

     Wchodząc po schodach na podwyższenie, mruczał coś do siebie.

     - Najpierw inkantacja, by usunąć barierę…

     Już po chwili rozległ się jego głos, tym razem mocny i zdecydowany, choć wciąż jeszcze grobowo smutny.
Ołtarz Vaerminy, pod którym znajdowała się Czaszka Spaczenia. Tu właśnie Erandur dokonał rytuału.

     - Wzywam cię, Maro, moja pani! Czaszka czuje głód. Pragnie wspomnień i zostawia za sobą same koszmary. Daj mi moc, żebym przebił się przez barierę zesłał Czaszkę w odmęty Otchłani!

     Przez chwilę nic się nie działo, ale nagle bariera zaczęła migotać, jakby jakaś potężna moc próbowała ja zdmuchnąć. Trwało to kilka chwil, po czym otaczająca kostur poświata znikła.

     I w tym momencie w sanktuarium rozległ się potężny, kobiecy głos!

     - On cię zwodzi! – wołał głos. – Gdy rytuał dobiegnie końca, Czaszka zostanie uwolniona, a Erandur zwróci się przeciwko tobie! Szybko! Zabij go! Zabij go i weź czaszkę dla siebie! Vaermina ci rozkazuje!

     Przyznaję, miałem już miecz do połowy wysunięty.  Wiedziałem, że muszę działać szybko i nie mam czasu na domysły. Albo zaufam temu głosowi, albo nie.

     Ale gdy usłyszałem ostatnie zdanie, miecz z trzaskiem wylądował na powrót w pochwie.

     Gdyby odezwała się do mnie inna daedra, nic nie uratowałoby Erandura. Gdyby te słowa wypowiedziała Azura, Meridia, albo Malacath, zapewne bym ich posłuchał. Ale Vaerminie nie ufałem za grosz! Nie miałem najmniejszego zamiaru stawać się jej igraszką. Ostentacyjnie stanąłem u stóp ołtarza i spokojnie, z założonymi rękami, zacząłem przyglądać się rytuałowi. A było na co popatrzeć. Daerdyczny artefakt niełatwo było zniszczyć. Znacznie łatwiej było wysłać go z powrotem w Otchłań i to właśnie czynił mój towarzysz. Smugi purpurowego światła kręciły się wokół Czaszki jak śmigi wiatraka. Przepiękna iluminacja, złowroga w swym pięknie, gdy ścierały się ze sobą moce Mary i Vaerminy.

     Oczywiście, moc deadry nie może równać się z mocą bogini. Czaszka znikła, a Erandur opuścił ramiona, dysząc ciężko. Zatoczył się i byłby spadł z ołtarza, gdybym nie wbiegł i nie podparł go ramieniem. Pomogłem mu zejść i posadziłem na ostatnim stopniu schodów. Posłał mi spojrzenie pełne wdzięczności.

     - Wybacz, że jakoś nie czuję ulgi – westchnął. – Ta świątynia odcisnęła na mnie swoje piętno.

     Milczeliśmy przez chwilę. Nie kwapił się do wyjścia. Zrozumiałem, że chce jeszcze pobyć wśród tych, którzy niegdyś byli jego przyjaciółmi.

     - Dasz sobie radę? – spytałem.

     Skinął głową i spróbował się uśmiechnąć.

     - Z czasem wszystko wróci do normy – odezwał się już spokojniej. – W przedsionku, do którego weszliśmy, postawiłem maleńką kapliczkę Mary. Chciałem spędzić tutaj ostatnie swoje lata. Pogrzebać przeszłość i modlić się o przebaczenie.

     Wstał i spojrzał mi w oczy.

     - Zamiast tego, chcę ci zaofiarować swoją pomoc. Jeśli zechcesz ze mną podróżować, będę tu czekał.

     Ze wzruszenia i zmęczenia, trochę poplątał tę mowę, ale bez trudu zrozumiałem jego intencje. Chodziło mu o to, że jeśli kiedyś będę potrzebował pomocy w swoich podróżach, jest gotów ze mną wyruszyć i służyć mi pomocą. To była cenna deklaracja, zwłaszcza, że nie wątpiłem w jej szczerość.

     - Dziękuję – szepnąłem, wyciągając do niego dłoń.

     - Nie ma potrzeby dziękować – odrzekł, ze wzruszeniem ściskając moją rękę. – Twoja robota przysłużyła się mieszkańcom Gwiazdy Zarannej. Jeśli komukolwiek należy dziękować, to tylko tobie.

     Powoli ruszyłem przed siebie, w stronę korytarza.
Ołtarz Vaerminy - widok z przedsionka

     - Niech prowadzi cię światło Azury – usłyszałem jeszcze jego głos.

      Wolno kroczyłem ku wyjściu.

6 komentarzy:

  1. Teraz wiem, komu zawdzięczać koszmary senne. Ostatnio jechałem autostradą, która zmieniła się w wąską drogę, potem skalistą ścieżkę. Wspinałem się po skałach z dwiema flaszkami, które odstawiłem na chwilę na skalną półkę. Wtedy zabrała flaszki grupa dresiarzy i nie chciała mi oddać.
    To wina Vaerminy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niewątpliwie. A dresiarzy nasłał Mehrunes Dagon.

      Usuń
  2. Na szczęście nie się koszmarów. ale ostatniej nocy miałam niesamowicie realistyczny sen i po przebudzeniu dość długo zastanawiałam się czy to był tylko sen, bo śnił mi się pewien projekt biżuteryjny, który w tym śnie robiłam. I był to bardzo realistyczny sen, kolorowy, z wieloma szczegółami. Dość długo trwało nim dobrze oprzytomniałam i zrozumiałam, że to był tylko sen.Szkoda, bo projekt był nawet ciekawy.
    Miłego,:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koszmarów nie śnię, ale sklerozę mam, przepraszam za fatalną literówkę- miało być "nie śnię".

      Usuń
    2. Może zrób to, co robiłaś we śnie? JA opisałem kiedyś swój sen i wyszło opowiadanie. Nieudane, ale szczere.

      Usuń
  3. A mnie się ostatnio śniło, że krążę wokół Saturna trzymając się pierścienia. :)
    Czyli co, już po koszmarach sennych? Całe szczęście, że się zorientował, że to Vaermina próbuje go skaptować, bo byłoby źle.
    Lecę po kanapkę i czytam następny odcinek. :)

    OdpowiedzUsuń