środa, 29 czerwca 2016

Rozdział XLI - Zguba Alduina

     - Gdzie my jesteśmy? - Lydia rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem.

     Otworzyłem oczy i pomrugałem chwilę, by przegnać mroczki. Byłem zdrętwiały, bo spałem w bardzo niewygodnej pozycji. Z jękiem i wysiłkiem przeciągnąłem się, słysząc, jak trzeszczą mi kości.

     - A, prawda – Lydia złapała się za czoło. – Jesteśmy w podziemiach Alftand… - ziewnęła, zakrywając usta. – Ciekawe, czy na powierzchni jest dzień, czy noc.

     - Jak długo spaliśmy? – spytałem głupio.

     - Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Spałam.

     - No tak – mruknąłem, drapiąc się po karku. – Wybacz, jeszcze się nie obudziłem. Ciężko mi się myśli…

     Suchary z szynką i napar z palonego zboża to było nasze skromne śniadanie. Zagryźliśmy jeszcze po jabłku, choć po uprzednim przemarznięciu zrobiły się miękkie. Zachowały jednak smak.

     Gdy w pełnym rynsztunku stanęliśmy pod drzwiami, zawahałem się. Nie wiedziałem, co za nimi znajdę. Zgodnie ze słowami Septimusa, miała tam się znajdować Czarna Przystań. Nie wiedziałem, co to. Trzeba było tam poszukać wieży Mzark i tam miał być ukryty Prastary Zwój. Położyłem dłoń na złocistych skrzydłach drzwi i pchnąłem je. Otworzyły się na oścież. Znaleźliśmy się w Czarnej Przystani.

     Widok był tak niesamowity, że przez długi czas żadne z nas nie wypowiedziało ani słowa. Z otwartymi ustami rozglądaliśmy się dookoła, podziwiając widok tyleż piękny, co niesamowity. Spodziewałem się jaskini. Dużej jaskini. Może nawet ogromnej. Ale to, co zobaczyłem, choć z pewnością jaskinią było, nie zasługiwało na tak banalną nazwę. To był podziemny świat!

Czarna Przystań - bezkresna jaskinia, stanowiąca jedno z wielkich miast dwemerskich. Widok z tarasu, na który prowadzi winda z  katedry w Alftand.

     Sklepienie znajdowało się tak wysoko, że nie można było go dojrzeć. Usiane świecącymi w ciemności grzybami, wyglądało jak rozgwieżdżone niebo. Drugiego końca jaskini w ogóle nie można było dostrzec. Rosły tu ogromne, świecące grzyby, rozświetlające mrok zimnym, fosforyzującym blaskiem. Gdzieniegdzie umieszczono latarnie, dodatkowo oświetlające podziemny świat. A w świecie tym stało wiele dwemerskich budowli, biegły drogi, schody… Stały wysokie wieże, płynęły podziemne rzeki i huczały podziemne wodospady.

     Wyszliśmy na kamienny taras. Przed sobą ujrzałem jakąś machinę, wyglądającą jak… Jak to się nazywało? Kusza! Oczywiście, złotego koloru, jak wszystko co metalowe w dwemerskich siedzibach. Z tarasu mieliśmy widok na trakt, wyłożony kamieniem. I ładnie oświetlony. Naprzeciw znajdował się jakiś budynek, przypominający dom mieszkalny. I jedynie okrągły kształt na jego progu niszczył wizję pięknej przestrzeni, bowiem stała tam dwemerska sfera, schowana w swej okrągłej skorupie.

     Chwyciłem łuk. Może sfera nas nie zauważy, ale wolałbym na to nie liczyć. Dwie strzały, jakie w nią wpakowaliśmy, nie zniszczyły jej. Sfera nagle się otworzyła i robot z impetem ruszył w naszą stronę, przy okazji pokazując nam, gdzie jest podjazd, którym mogliśmy opuścić taras. Wjechał i zaatakował ostrymi ramionami. Mieczom jednak nie dał rady się oprzeć. Po jednym z ciosów rozsypał się u naszych stóp.

     - Popatrz – pokazała Lydia. – Jakie krótkie strzałki!

     Podniosłem pęk krasnoludzkich strzał, znacznie krótszych i cięższych, niż te, które znajdowały się w moim kołczanie. Wysypały się z wnętrza sfery, ułożone w zgrabny pakiet. Na jednym z ramion sfery ujrzałem małą kuszę.

     - No proszę – mruknąłem. – Ta sfera potrafi strzelać. Trzeba na nie bardzo uważać. Bardzo ładne bełty.

     - Bełty?

     - Strzały do kuszy. Pamiętasz tego Orka, Obrońcę Świtu?

     - Tego, co walczył z wampirami?

     - Tego samego. Miał na plecach kuszę. Rodzaj łuku, przymocowany do kolby. Można ją napiąć i trzymać napiętą bardzo długo. W dodatku można ją napiąć znacznie mocniej niż łuk. Tak przynajmniej mówił.

     - A jak z celnością – zainteresowała się Lydia.

     - Nie wiem – odparłem. – Chyba dobrze… Gorzej z szybkostrzelnością. Strzelisz raz i musisz zużyć dużo czasu, żeby ją napiąć znów. Ponoć łucznik zdąży strzelić w tym czasie kilka razy…

     - To się nie przyjmie – skwitowała Lydia.

     - Nie byłbym taki pewien – mruknąłem. – Zachowam te bełty.

     Zeszliśmy z tarasu i stanęliśmy na trakcie. W oddali było widać wiele świateł, majaczyło kilka budynków, ale żadne z nas nie wiedziało, w którą stronę iść. Poszliśmy na chybił trafił w lewo. Na początek postanowiliśmy zbadać dom, na progu którego uprzednio stała sfera. Drzwi uchyliły się lekko. Wewnątrz urządzono jakieś laboratorium alchemiczne. Ale całość wyglądała jak niewielki, jednoizbowy domek mieszkalny. Było tu trochę książek, składników alchemicznych i nawet magiczny katalizator. Przy łożu leżał szkielet. Ludzki szkielet! Musiał tam leżeć od dawna, poszarzały od starości.
Skorzystałem z laboratorium i wysuszonych składników. Leżały tam od niepamiętnych czasów, pokryte kurzem i zeschnięte na wiór, ale dało się je wykorzystać. Wytworzyłem kilka mikstur uzdrowienia – tego nigdy za wiele. Przy okazji odkryłem, że mieszając korzeń nirnu z jednym z grzybów, uzyskuje się truciznę, podobną do śnieżnego jadu. Też się przyda.

Czarna Przystań

     Opuściliśmy laboratorium i udaliśmy się do jasno oświetlonego budynku opodal. Tam jednak nie było nic. Wyglądało, jakby korytarz zagrodzono wielką, kamienną ścianą.

     Wyszliśmy i skierowaliśmy się ścieżką w dół. Nagle zobaczyłem jakiś ruch.

     - Falmerowie – szepnąłem, wskazując pobliski budynek.

     Na oświetlonym balkonie snuły się dwie złowrogie postaci. Trochę daleko, ale powinno się udać. Wziąłem na cel lewego, Lydia prawego. Obie strzały pomknęły ku celowi jednocześnie. Obie trafiły, ale żadna nie zabiła. Trzeba było poprawić. Druga salwa jednak położyła kres ich życiu. Ale nie naszym kłopotom. Nie minęło więcej czasu niż potrzeba na kilka oddechów, gdy zaatakował nas inny przeciwnik. Usłyszeliśmy nagle cichy furkot. Lecąc nisko nad dróżką, zbliżał się do nas ogromny, czarny owad.

     Chaurus.

     Był wielkości dużego psa. Zbliżał się do nas wachlując czterema skrzydłami, każde długie jak wzrost człowieka. Napięliśmy łuki. Nasze strzały trochę go spowolniły, ale nie zabiły. Chaurus ma bardzo prymitywny układ nerwowy. Nie ma mózgu i dlatego strzała w głowę go nie zabije. Oczu też nie używa, żyjąc w ciemności, jakkolwiek młode osobniki takowe posiadają. Kieruje się głównie węchem i słuchem, a ośrodki tych zmysłów ma rozmieszczone na całym ciele.

     Na szczęście, był to młody osobnik. Tylko młode samce potrafią latać, a i to tylko dlatego, że ich pancerz jest cienki i lekki. Potem, gdy grubieje, skrzydła odpadają. Ale teraz dobry miecz mógł przeciąć go na pół. Mógłby, gdyby chaurus na to pozwolił. Był zwinny i szybki, ale nie dość szybki. Miecze dokończyły dzieła.

     Ruszyliśmy złocącą się dróżką w dół. Wiodła między gigantycznymi, świecącymi grzybami. Nasze oczy do tego stopnia przyzwyczaiły się do ciemności, że musieliśmy je mrużyć, bowiem ich poświata raziła nas. W jednym z jaśniej oświetlonych miejsc dostrzegliśmy jeden z najgroźniejszych dwemerskich mechanizmów: centuriona.

     Centurion to potężny, humanoidalny robot, zdolny do walki na krótką odległość. Nie jest tak delikatny jak sfera i dlatego potrafi się oprzeć większości spadających na niego ciosów. Walczy głównie wręcz, ale potrafi dmuchać kłębami przegrzanej, gorącej pary, a ta parzy gorzej niż wrzątek.

     Ten, którego dostrzegliśmy, stał nieruchomo przy drodze, podłączony do swej stacji. Centurion zużywał sporo energii, więc musiał ją uzupełniać na bieżąco. Służyły temu specjalne stacje, wyglądające jak złote bramy. Tam podgrzewana była para, tam też ładowano rdzeń energetyczny, który go napędzał.

     Nie, nie byłem wtedy taki mądry! Tego wszystko o chaurusach i centurionach dowiedziałem się znacznie później, słuchając uważnie uczonych mężów i czytając dostarczone przez Uraga księgi. Wiedziałem jednak, że centurion zaatakuje nas, gdy tylko się zbliżymy. Jedyna rada – zaatakować jako pierwszy. Z daleka.

     Znów napięliśmy łuki.

     Po pierwszych strzałach, jakie trzasnęły o korpus centuriona, ten jakby się przebudził. Rozejrzał się i ruszył w naszą stronę. Biegł. Wolno, ale można to nazwać biegiem. Z wysiłkiem, jak człowiek, który dźwiga spory ciężar, nie odrywając nigdy obu nóg od ziemi. Słaliśmy strzałę za strzałą. Większość nie robiła na nim żadnego wrażenia, odbijając się od opancerzonego blachą korpusu. Ale kilka musiało trafić w jakieś ważne elementy, bo wyraźnie zwolnił. Gdy podszedł bliżej, moja strzała przebiła pancerz. Centurion zachwiał się.

     Nawet ja wiem, że mobilne maszyny nie mogą mieć grubego pancerza, bo nie mogłyby się ruszać, albo byłyby zbyt powolne, by walczyć. Z centurionem było tak samo. Jego blachy były odporne na strzały, wypuszczone z drewnianych łuków, ale łuki bosmerskie wypuszczały pociski z taką prędkością, że z mniejszej odległości były one w stanie przebić się przez metalową skorupę maszyny. Jeszcze jedna strzała. Centurion zachrobotał i stanął. A potem groteskowo wolno zwalił się na plecy, z hałasem, zwielokrotnionym wszechobecnym tu echem, który było chyba słychać po przeciwnej stronie Czarnej Przystani. Jedna z jego blach otworzyła się, ukazując skomplikowane wnętrze. Nie znałem się na tych mechanizmach. Jakieś przekładnie, jakieś kręcące się kule, jakieś rurki, wężyki, cięgna… I strzały! Czarne, twarde, niesamowicie lekkie strzały. I to aż dwanaście! Były wykonane z ebonu. Oczywiście, zabrałem je, podobnie jak wielki, naładowany do pełna klejnot duszy.

     Ruszyliśmy dalej. Spenetrowaliśmy kilka budynków. Jakąś wieżę, coś, co przypominało most, potem jakieś schody prowadzące donikąd. Niewiele tam było. Połaziliśmy po podjazdach i platformach, zawieszonych wysoko nad ziemią, ale, o dziwo, równie daleko od sklepienia. Żadne z nas nie miało pojęcia, gdzie znajduje się Prastary Zwój, więc penetrowaliśmy wszystkie napotkane budynki. A było ich sporo.

     Wkrótce zbliżyliśmy się do czegoś, co wyglądało na zamek, albo monumentalną świątynię. Otoczona była wysokim murem, a rozległy dziedziniec oświetlony był ogromną, żółtawą lampą. Dostrzegliśmy jakieś postacie, poruszające się po zalanym jaskrawym światłem, kamiennym dziedzińcu. Ostrożnie ruszyliśmy w tamtą stronę.

Czarna Przystań - kompleks świątynny, widok z zewnątrz
 

     Pierwszą napotkaną postacią był falmer, czego się spodziewaliśmy. Przegrał pojedynek z nami, aczkolwiek musiałem użyć potem zaklęcia leczenia. Ale odgłosy walki ściągnęły tu pozostałych, a oni, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, byli ludźmi. Sługi falmerów! Degeneraci, dostarczający im żywych ludzi i elfów na pożarcie! Wpadłem w szał. Nie żywiłem żadnego z nich, tnąc i waląc tarczą naokoło. Mieli liczebną przewagę, lecz nie mieli takich umiejętności jak my, ani takich zbroi. Wkrótce dziedziniec pokrył się ciałami ludzi i falmerów, których razem było około dziesięciu.

     Otarłem pot z czoła i zerknąłem na Lydię.

     - Cała? – spytałem.

     - Cała – skinęła głową. – Czyżby to było tu?

     - Na to wygląda – rozejrzałem się wokół. – Gdybym miał gdzieś schować Prastary Zwój, zrobiłbym to tutaj. Miejsce jest dobrze strzeżone i trudne do zdobycia.

     - Nie jestem pewna – mruknęła Lydia. – Ukryty donżon, mzarkowa wieżyca, tak mówił Septimus. Ani to ukryte, ani to wieża. Poza tym, co to za pewne miejsce, gdzie dostęp mają byle śmiecie, sprzedający potworom ludzi za złoto – z pogardą spojrzała na zwłoki Norda, leżące w kałuży krwi.

     - Nie dowiemy się zanim nie sprawdzimy – odparłem. – Ale zachowajmy ostrożność, Na pewno tych śmieci jest tu znacznie więcej.

     Budowla była raczej świątynią niż pałacem. Wewnątrz znaleźliśmy salę, wyglądającą na świątynną nawę. Nie pustą, o nie! Znowu czekała nas walka z ludźmi i kilkoma falmerami. Z walki wyszliśmy zwycięsko. Obłowiliśmy się też nielicho, bowiem u falmerskich sług znaleźliśmy sporo złota. Było też trochę niezłej, dwemerskiej broni, ale zabraliśmy tylko kilka sztyletów, aby je później sprzedać. Topory były za ciężkie.

Czarna Przystań - dziedziniec kompleksu świątynnego. Oświetlenie pochodzi z dwemerskiej lampy,  o nieznanej zasadzie działania., umieszczonej powyżej


     I cóż z tego, skoro nie było nigdzie Pradawnego Zwoju! Przewróciliśmy do góry nogami całą świątynię. Zajrzeliśmy w każdy zakamarek, sprawdziliśmy każdą skrytkę, każdą szafkę, każde podejrzane miejsce. W końcu usiedliśmy na kamiennej ławie, zmęczeni i zrezygnowani.

     Mury dookoła świątyni wyposażono w potężne baszty, które same w sobie stanowiły osobne budynki. Może tam? Opuściliśmy świątynię i udaliśmy się najpierw do pierwszej, potem do drugiej… Spenetrowaliśmy je wszystkie. Zmniejszyliśmy przy okazji populację falmerów i znaleźliśmy trochę kosztowności i klejnotów duszy. Ale zwoju ani śladu.

     W końcu stwierdziliśmy, że pora na odpoczynek. Znaleźliśmy przytulną komnatę, z drzwiami, wyposażonymi w solidny zamek. Stało tu kilka łóżek, które nikomu już nie będą potrzebne. Zaryglowaliśmy drzwi, ja dodatkowo zabezpieczyłem je zasuwą i zjadłszy co nieco, położyliśmy się spać. Spaliśmy czujnie, budząc się za najmniejszym szmerem. Mimo to, wypoczęliśmy. Czekało nas od nowa zwiedzanie Czarnej Przystani.

     Nie wiem, jak długo wędrowaliśmy po tym podziemnym świecie. Kierunki myliły nam się bezustannie i zaczęliśmy krążyć w kółko. Gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy nieczynnej latarni, Lydia zrezygnowana usiadła na jej schodach.

     - Zabłądziliśmy – westchnęła. – Jak tu znaleźć drogę?

     - Gdybyśmy choć wiedzieli, dokąd ta droga – dodałem. – Wiesz, chyba popełniamy błąd, włócząc się na przełaj. Powinniśmy trzymać się traktu. W końcu gdzieś nas zaprowadzi!

     Była to dobra rada, ale skutków nie przyniosła. Drogi krzyżowały się, schodziły i rozchodziły. Nigdy nie wiedzieliśmy, w którą stronę skręcić. Po raz kolejny przechodziliśmy obok świątyni. Byliśmy u kresu sił. Noc – jeśli tak można powiedzieć w miejscu, które nigdy nie widziało dnia – spędziliśmy dokładnie w tej samej komnacie, co ostatnio. Nasza wyprawa nie posunęła się naprzód ani o krok.

     Rano niechętnie wyruszyliśmy w dalszą drogę.

     Znów przechodziliśmy koło wodospadu. A potem obok jakiegoś amfiteatru, czy placu ćwiczeń. To wiedzieli już tylko Dwemerowie. Nogi nas bolały, byliśmy też głodni, bo musieliśmy oszczędzać zapasów. W pewnej chwili znaleźliśmy się jednak w miejscu, w którym nigdy przedtem nie byliśmy. Gigantyczny, naturalny filar wznosił się od ziemi aż do „nieba”, czyli sklepienia wysoko nad nami. Błyszczał w świetle fosforyzujących grzybów, pokładami kryształów. Zapewne można było co nieco z niego wydłubać, ale nie miałem na to sił. Usiedliśmy, aby odpocząć.

     - Co to? – Lydia wskazała jakieś światło, daleko od naszego miejsca. – Świeci tak żółto.

     Zerknąłem we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, sączyło się stamtąd bladożółte światło latarni. Było daleko. Bardzo daleko. Ledwo można było je dostrzec, bowiem wszechobecne świecące grzyby potrafiły zmylić wzrok.

     - To ta świątynia – odparłem. – Nasza sypialnia od kilku dni – dodałem z goryczą.

     - Na pewno nie – odparła Lydia, pewnym głosem. – Świątynia jest tam.

     Chwyciła mnie za ramię i zmusiła do powstania. Przeszliśmy kilka kroków i zza filaru wyłoniło się inne światło, identycznego koloru, majaczące w oddali. Rzeczywiście. Poznałem po łunie, odbijającej się od dziedzińca i murów. Skierowałem się ku nowemu źródłu światła, odkrytemu przez moją towarzyszkę. Ze zgrozą oceniłem odległość. Na „bardzo daleko”…

     - Chodźmy tam – westchnąłem. – Co innego mamy do roboty?

     Powlekliśmy się w kierunku światła. Po jakimś czasie usłyszeliśmy szum. Dotarliśmy do podziemnego jeziora, zasilanego kilkoma źródłami wody, która kaskadami spadała ze ścian. Wyglądało to, jakbyśmy dotarli do kresu owej wielkiej jaskini. Dno zbiegało się tu ze sklepieniem. A przed nami tkwił potężny filar, ale już nie naturalny. Wyglądał, jakby wyrastająca z dna, misternie wybudowana wieża, przebiła się przez sklepienie i jej dach ginął ponad nim.

     - Wieża – szepnęła Lydia. – Tylko czy to wieża Mzark?

     - Przekonajmy się – odparłem.

Czarna Przystań - wieża Mzark

     Weszliśmy na malowniczy most, prowadzący do wieży. Wydawał nam się niezmiernie długi, ale wkrótce stanęliśmy przed bramą. Otworzyła się lekko, jak wszystkie tutaj. Za nią znajdował się krótki korytarz. A za nim…

     - Co to? – spytałem sam siebie.

     Wejście prowadziło do dziwnego pomieszczenia. Najpierw wąski korytarz wzdłuż półokrągłej, metalowej ściany, potem podjazd, prowadzący w górę, aż w końcu dotarliśmy do wyższego piętra.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     - Ja też…

     Pomieszczenie było przestronne i miało kształt rotundy. Podłoga była szklana, a w każdym razie przezroczysta. Centralną część zajmowała ogromna, metalowa półkula, czy raczej kopuła, złożona z pierścieni i wysadzana jakimiś kryształami. Wyglądała jak mapa nieba. Nad kopułą, na wysięgnikach, wisiały bladoniebieskie kryształy, błyszczące w jasnym, białym świetle, dobiegającym od szczytu sklepienia. Nie wiedziałem, co to za źródło światła, ale przywykłem już do faktu, że niewiele wiem o dwemerskich wynalazkach. Z jednej strony podjazd prowadził na coś w rodzaju balkonu. Wspięliśmy się tam i zerknęliśmy na całą konstrukcję z góry.

Wieża Mzark - tajemnicza dwemerska kopuła, w której ukryto Pradawny Zwój

     - To chyba jakieś… Astrolabium – szepnęła Lydia. – To wygląda jak gwiazdy.

     - Astrolabium tak głęboko pod ziemią – pokręciłem głową z powątpiewaniem. – Ale popatrz, tu są jakieś wskaźniki, przyciski i inne rzeczy…

     Na balkonie znajdowało się bowiem coś, co wyglądało na sterownię. Centralny punkt stanowił schemat całego urządzenia pod nami – tak mi się przynajmniej wydawało. Po obu jego stronach znajdowały się po dwa filary z przyciskami. Po prawej stronie dodatkowo jeszcze jeden, z tajemniczym zagłębieniem. Zupełnie, jakby stworzonym do sześciennego leksykonu, powierzonego mi przez Septimusa.

     - Pradawny Zwój jest tutaj – powiedziałem, wyjmując leksykon i umieszczając go w zagłębieniu. – To nie może być nic innego!

     Leksykon przywarł do filaru. Jednocześnie dał się słychać lekki szum, jakby uruchomiono jakiś mechanizm. Dwa przyciski po prawej stronie rozbłysły bladym światłem. Nacisnąłem jeden. Rozległ się głośny zgrzyt i kopuła przekręciła się w prawo, jednocześnie przekładając kilka pierścieni na drugą stronę. Nacisnąłem drugi przycisk. Zgrzyt i wszystko wróciło na stare miejsce. Znów przycisk i taka sama reakcja.

     Przez pewien czas, na chybił trafił posługiwałem się dwoma przyciskami, przekładając elementy kopuły we wszystkich możliwych kierunkach. W pewnym momencie leksykon otworzył się i rozjarzył niebieskawym światłem. Jednocześnie rozbłysnął inny przycisk po lewej stronie.

     Wcisnąłem go. Wysięgniki u góry poruszyły się i zmieniły pozycję. Nacisnąłem znów. Kolejna zmiana pozycji. Ostatni przycisk po lewej rozbłysnął mdłym światłem. Nacisnąłem go dłonią.

     Największy z kryształów, wiszący cały czas u góry, opadł na swych wysięgnikach i znalazł się tuż nad kopułą. Rozległ się syk, jakby ulatującej pary, po czym kryształ otworzył się. Wszystkie przyciski pogasły. Leksykon także zgasł i zatrzasnął się. Jednak pojawiły się na nim dziwne, świecące wzorki. Został naładowany.

     Chwyciłem kostkę i zdjąłem ją z podestu. Schowałem ją do plecaka i ostrożnie, z wahaniem zszedłem na dół. Wstępując na kopułę, czułem, jak jej elementy uginają się pod moim ciężarem. Podszedłem na środek i zajrzałem do wnętrza kryształu. Nawinięty na ozdobny rdzeń, tkwił tam zwój, pokryty nieznanymi znakami. Chwyciłem go w dłonie i wyjąłem z kryształu. Był lekki. Bardzo lekki.

     Gdy schodziłem z kopuły, błyszczały mi oczy. Ze wzruszenia. Lydia też uśmiechała się, schodząc do mnie z balkonu.

     - Mamy go – szepnąłem. – Mamy Prastary Zwój.

     Z uciechy uściskaliśmy się serdecznie, po czym chwyciliśmy się za ręce i rozpoczęliśmy szalony taniec radości. Śmialiśmy się i płakaliśmy jednocześnie. Gdy zakręciło nam się w głowach, rymnęliśmy na twardą szklaną posadzkę, nie przestając się śmiać.

     Lydia sięgnęła do plecaka. Wyjęła z niego podłużną butelkę. Poznałem od razu po jej kształcie. Wino braci Surlie.

     - Chowałam na szczególną okazję – powiedziała. – Jak myślisz, nadeszła?

     - Nadeszła – odpowiedziałem pewnym głosem. – Jeśli nie ta, to która?

     Wyjęła kubki, a ja zacząłem mocować się z korkiem.

     - Jak pozbędziemy się Alduina – odparła. – To będzie święto!

     - No, ale chyba masz tego wina więcej? – uśmiechnąłem się. – Na tej butelce zapas się nie kończy.

     - Nie mam – odparła. – Ale wiem, gdzie kupić.

     Oparliśmy się plecami o kopułę i wychyliliśmy po kubku smacznego, aromatycznego wina. Byliśmy tak zmęczeni, że momentalnie uderzyło nam do głowy. Dostaliśmy takiej głupawki, że zaczęliśmy śmiać się bez żadnego powodu.

     - Zanocujmy tutaj – zaproponowała Lydia. – Tu jest jasno i przytulnie.

     - Masz rację, odpocznijmy – rozlałem resztę wina do kubków. – Należy nam się odpoczynek.

     I pogłaskałem podłużny, owinięty w płótno pakunek.

     Prastary Zwój!

     - To tak, jakby zakończył się rozdział w księdze – szepnęła Lydia. – Jakby skończył się rozdział pod tytułem Prastary Zwój, a zaczął się następny.

     - A następny jaki ma tytuł? – spytałem, podnosząc kubek.

     - Zguba Alduina! – zawołała, unosząc swój.

     - Wypijmy za to!

     Tryknęliśmy się kubkami, ochlapując się przy okazji winem. Ale nic nie było w stanie dziś zmącić naszej radości. Alduin, jeśli miał dość rozumu, powinien teraz zacząć się bać.

czwartek, 23 czerwca 2016

Rozdział XL - Alftand

     Podróż po górskich szczytach nie jest przyjemnością. Zwłaszcza po północnym łańcuchu górskim. Wieje tam bardzo mroźny wiatr od morza. Polować za bardzo nie ma na co, dlatego już w Akademii zaopatrzyliśmy się w zapasy żywności i ciepłe ubrania. Urag kręcił nosem, burczał i wszelkimi sposobami próbował nas zniechęcić do tej wyprawy, ale w końcu wytargał jakąś księgę, w której można było wyczytać, gdzie znajduje się Alftand. Niestety, znajdował się wysoko w górach. Zaznaczył nam to miejsce na mapie. Niechętnie. Bardzo niechętnie.

     Wyruszyliśmy przed świtem. Najpierw wspinaczka, która wycisnęła z nas siódme poty. Wspinaliśmy się stromą ścieżką na płaskowyż i wtedy właśnie wzeszło słońce. Gdy stanęliśmy na przełęczy, było już zupełnie jasno.

     Nie robiliśmy przerw. Jedliśmy w drodze, zresztą za bardzo jeść się nie chciało. Wiatr smagał nas po twarzach i szarpał nasze wypchane plecaki, w których umieściliśmy nie tylko zapasy, ale i nasze zbroje. Paradowanie w metalowym ubranku w taką pogodą mogło się skończyć tylko odmrożeniem.

     Szliśmy cały dzień w stronę sterczących szczytów, a wydawało nam się, że w ogóle nie posuwamy się naprzód. Gdy słońce zaczęło się obniżać, Lydia dostrzegła płytką grotę, w zacisznym miejscu i tam postanowiliśmy przenocować. O rozpaleniu ognia nie było mowy. Konia z rzędem, kto znajdzie tu jakiś opał! Tylko śnieg i kamienie.

     Wieczorem wiatr nieco osłabł, więc noc minęła spokojnie. Opatuleni derami i płaszczami, przyciśnięci do siebie, ogrzewając się wzajemnie, spędziliśmy ją w bardzo niewygodnej pozycji, plecami opierając się o skałę. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że nie zwracaliśmy na to uwagi. Rankiem okazało się, że nasze zapasy zamarzły. Gdyby nie przewidywalność Lydii, a raczej jej świetne wyszkolenia, w ogóle nie mielibyśmy co jeść. Ale ona wieczorem wyjęła kawał wędzonego mięsa i kilka marchewek, by schować je, zwyczajem norskich żołnierzy, u siebie pod ubraniem. To ponoć stary, wojskowy sposób. Podzieliła się ze mną, a ja nauczyłem się nowej rzeczy, która mogła mi pomóc przetrwać na mrozie – pamiętaj o tym, by jedzenie nosić przy sobie.

     Ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie rozmawialiśmy, by nie tracić sił. Koło południa w oddali zamajaczyła nam jakaś budowla, wystająca spod śniegu. Przyspieszyliśmy kroku. Budowla coraz bardziej zaczynała przypominać niewysoką wieżę, zaś pod nią znajdowały się ruiny jakiegoś pałacyku, czy raczej grobowca. W miarę zbliżania się do celu, dostrzegaliśmy coraz więcej szczegółów. Wokół wieży rozbito namioty i zbudowano jakieś chatki. Urag uprzedzał nas, że dwemerskie budowle przyciągają ekspedycje naukowe, więc mieliśmy nawet szansę na towarzystwo. Pytanie tylko, czy przyjmie nas ono życzliwie.

Alftand

     Słońce już zachodziło, gdy stanęliśmy w pustym obozowisku. Chatki były na pół zniszczone, jedna zupełnie się rozlatywała, namioty poszarpane, wokół nieco porzuconych sprzętów. Za to w jednej z chat znaleźliśmy drewno na opał. Postanowiliśmy przenocować tutaj. Rozpaliliśmy ogień, zjedliśmy wreszcie porządny, gorący posiłek i popiliśmy parującym wywarem z ziół. Po dwóch dniach, spędzonych na mrozie, te kawałki solonej dziczyzny smakowały nam jak najlepsze dania na cesarskim dworze. Teoretycznie, bo żadne z nas nigdy tam nie jadało…

     W chacie znalazłem porzucony dziennik. Była to kronika wyprawy. W nie najlepszym stanie, ale dała się przeczytać. Przy świetle ogniska zagłębiliśmy się w lekturze.

     
     Udało nam się zabezpieczyć teren badań i uniemożliwić dostęp tym, którzy chcieliby wykraść to, co do tej pory udało nam się odkryć, zwłaszcza tym z Akademii w Zimowej Twierdzy. Myślą chyba, że przywilej badania wszystkich ruin powinien należeć wyłącznie do nich.

     Skład naszej ekspedycji jest następujący:
     
     Sulla Trebatius (ja sam) – dowódca.
     Umana – moja wierna towarzyszka i osobisty strażnik.
     Valie – czarodziejka, nie związana z Zimową Twierdzą (długo takiej szukałem).
     Endrast – inny odkrywca, mający na koncie kilka sukcesów na skalę lokalną.
     Yag – potężna kobieta, najęta po to, by trzymać resztę robotników w ryzach.
     J’darr i J’zharr – khajiiccy bracia, najęci do pomocy.

     Potrzebujemy dodatkowych robotników. Przebijanie się przez lód okazuje się być trudnym zadaniem.

     Przygotowaliśmy tymczasowe schronienie i zbadaliśmy okolicę. Niewielki ruiny na niższym poziomie lodowca zdają się być połączone z główną budowlą. Nie udało nam się też znaleźć wejścia na nawis, który odkryliśmy. Yag twierdzi, że widziała rozpadlinę w lodowej ścianie. To może być przejście do wnętrza ruin, dlatego spróbujemy dostać się do rozpadliny wraz z ekwipunkiem. Zanosi się na zamieć.


     Dziennik urywał się w tym miejscu. Szkoda, że ten cały Sulla nie miał zwyczaju pisania dat przy zapiskach. Nie wiedzieliśmy, jak dawno temu ta wyprawa miała miejsce. Czy to możliwe, że napotkamy ją po drodze?

     Rankiem zbadaliśmy wieżę. Ekspedycja zadbała nawet o to, by położyć do niej kładkę nad płytkim zagłębieniem w skale. Wieża była typową, dwemerską budowlą, jednak bardziej przypominała klatkę dla jakiegoś drapieżnika. Zbudowano ją na planie czworoboku. W każdym rogu znajdował się gruby filar, wyposażony od wewnątrz w jakieś mechanizmy. Filary dźwigały nad sobą kamienne sklepienie, natomiast zamiast ścian, były tu kraty z niekorodującego, krasnoludzkiego metalu. Wewnątrz nie było nic, tylko kamienna podłoga, z jakąś dźwignią. Wszystko to ujrzeliśmy przez kraty, których sforsować nie daliśmy rady.

Wędrując po Skyrim często można napotkać na krasnoludzkie wieże-windy. Ta znajduje się w okolicach Mzinhaleft. Ta w Alftand wygląda podobnie

     - Jak się tam dostać – zastanawiałem się, kręcąc głową.

     - W dzienniku było, że wejście jest poniżej – przypomniała Lydia.

     Istotnie, nieco poniżej wieży, pod wystającymi spod śniegu dachami, znaleźliśmy rozpadlinę i poukładane w niej kładki. Doprowadziły nas one do lodowego tunelu. Widać, ekspedycja przeniosła się tutaj. Chodnik był zbudowany solidnie. Gdzieniegdzie widzieliśmy miejsca, w których ekspedycja obozowała. Zwłaszcza jedno obfitowało w porozrzucane garnki i inne sprzęty. Były też całkiem wygodne legowiska, ale całość zbryzgana była zamarzniętą krwią. Coś musiało się tu zdarzyć.

     Tunel prowadził w dół. Wił się na prawo i lewo, aż dotarł do ściany, prowizorycznie zbitej z desek i drewnianych bali. Nie wiedzieliśmy, po co ją postawiono, ale też żadne z nas nie znało się na kopaniu tunelów, więc uznaliśmy, że to ma chronić strop przed zawaleniem. Zwłaszcza, że przy ścianie tunel skręcał ostro w prawo.

     - Gdzie to jest? – rozległ się nagle głos zza ściany. – Wiem, że chciałeś mieć wszystko dla siebie, J’zharze!

     Przypadliśmy do ściany i zaczęliśmy nasłuchiwać. Głos był jęczący, jak u Khajita, w dodatku bełkotliwy, jakby Khajit był pijany, albo pod wpływem narkotyków.

     - Zawsze próbujesz zostawić wszystko dla siebie – ciągnął głos. – Nie! Musi być więcej skoomy!

     Spojrzeliśmy po sobie. Skooma! Khajit był naćpany!

     - Zamknij się! – wrzasnął nagle, choć nikt się nie odzywał. – Nie kłam, J’zharze! To ty zrobiłeś! Zawsze próbujesz mnie okraść!

     Głos umilkł i zaczął nieprzytomnie charczeć. Lydia wskazała boczny tunel. Rzuciliśmy się w tym kierunku. Może doprowadzi nas do tajemniczego Khajita? Odnalezienie żywego członka dawnej ekspedycji graniczyło z cudem.

     W pewnym momencie tunel zmienił charakter. Znaleźliśmy się w dwemerskim korytarzu. Nie otaczał nas już lód, tylko równe, kamienne ściany. Korytarz był kręty i wciąż gdzieniegdzie przysypany zbrylonym śniegiem. Jeszcze kilkanaście kroków, zakręt i… Znaleźliśmy się w niewielkiej komnacie.

     Przy wejściu potknąłem się o szczątki jakiegoś mechanizmu. Przypominał metalowego pająka i tkwił w nim klejnot duszy. Naładowany! Bardzo mnie to ucieszyło, bowiem moja broń potrzebowała pilnie doładowania. Łuk nie zadawał już obrażeń od mrozu. Zresztą, sam go zaklinałem, a doświadczenia w tym wielkiego nie miałem i efekty wyczerpywały się bardzo szybko. Potrzebował nieustannego doładowywania, a dotąd o klejnoty duszy było trudno. W komnacie znajdował się kamienny stół, na którym leżały podobne szczątki, jednak starannie rozkręcone, jakby ktoś badał ich strukturę.

     Wyjście z komnaty prowadziło znów przez lodowy tunel. Dotarliśmy do miejsca obozowania.

     - Co? – rozległ się głos, całkiem blisko. – Kto to, bracie? Kolejny gładkoskóry szuka jedzenia? Ale jego z nami nie było! Nie… Nie, to na pewno ty chcesz moją skoomę!

     - Hej! – zawołałem. – Kim jesteś?

     Chwila ciszy. Nagle zza zakrętu wychylił się Khajit z mieczem w ręku i obłędem w oczach. Wbił we mnie wzrok i zacharczał.

     - Jest tam kto?

     Pokazałem mu puste ręce i otworzyłem usta, by zagadać, ale nie zdążyłem wydać z siebie dźwięku. Khajit zaatakował tak wściekle, że byłbym zginął na miejscu, gdybym w porę się nie usunął. Lydia przywaliła mu plecakiem i sięgnęła po miecz. Moja broń znajdowała się w plecaku, więc szybko przywołałem zaklęcie płomieni. Nie chciałem palić Khajita żywcem – chciałem go tylko odepchnąć od siebie. Nie na darmo mówi się „odskoczył jak oparzony”. Ale ten był tak naćpany, że nie czuł bólu. Zamierzył się jeszcze raz i… Miecz Lydii wbił mu się w pierś.

     Zakląłem szpetnie. Khajit potrzebował pomocy, a nie przemocy. Ale nic innego nie dało się zrobić.

     - Popatrz tam – Lydia wskazała w głąb korytarza.

     Było tam legowisko, a na nim leżał inny Khajit, cały we krwi. Podbiegłem do niego, ale nie żył już od długiego czasu. Dookoła leżało kilka pustych buteleczek. Lydia podniosła jedną do nosa.

     - Skooma – mruknęła. – Zabił własnego brata dla butelki skoomy!

     I z wściekłością rzuciła ją o posadzkę, rozbijając w drobny mak.

     - Już mi go nie żal – mruknęła i oparła się o ścianę.

     Pokiwałem głową. Ja nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, że mógłbym podnieść na własnego brata coś więcej niż drewniany miecz do ćwiczeń, albo tradycyjną, wierzbową rózgę na Święto Obfitości, kiedy to bliscy i znajomi żartobliwie smagali się po plecach, życząc wszystkim obfitych plonów. Jednego z nich opłakiwałem do dziś, a Lydia, choć ledwo swoich pamiętała, zapewne wiele by dała, by ujrzeć ich wśród żywych. Narkotyk jednak dokonał takich spustoszeń w mózgu Khajita, że stracił zdolność odróżniania dobra i zła.

     - Zatłukę każdego handlarza skoomą, jakiego spotkam – oświadczyła nagle Lydia, zdejmując plecak. – A w ogóle, proponuję włożyć na siebie coś twardszego. Robi się niebezpiecznie.

     Pomogliśmy sobie wzajemnie przy wciąganiu zbroi. W swoich elfich skorupach poczułem się o wiele pewniej. Łuk musiałem doładować. Magiczne ładunki szybko się w nim wyczerpywały. Wciąż nie umiałem zaklinać przedmiotów tak, by oszczędniej się eksploatowały. Za to do pasa przypiąłem Przedświt, którego ładunki nie wyczerpywały się tak szybko. Cóż, jakby nie patrzeć, był to daedryczny artefakt, zaklęty naprawdę solidnie. Jeszcze go nigdy nie doładowywałem, a miał na sobie wciąż więcej niż połowę magicznych ładunków, pomimo, że przecież używałem go dość często.

     Ech, zdobyć łuk, zaklęty tak solidnie! Bo zanim ja nauczę się tak zaklinać, doczekam się siwizny na skroniach! Albo i nie – bo aby jej doczekać, też potrzebowałem dobrej broni…

     Ruszyliśmy przed siebie. Tunel został za nami. Teraz szliśmy już przez solidną, dwemerską budowlę i nie musieliśmy martwić się, że coś spadnie nam na głowę. W dodatku, niektóre dwemerskie lampy, zasilane nie wiadomo jak, oświetlały podziemia równie skutecznie, co w czasach, gdy brodaci Dwemerowie przemierzali te… Aleje. Tak, aleje, bo trudno było nazwać inaczej te przestronne i pięknie wykonane korytarze. Mijaliśmy najdziwniejsze mechanizmy, zasłonięte złocistymi kratami. Czasami napotykałem dwemerskie skrytki i nie zawsze okazywały się puste. Znalazłem tam trochę kosztowności, ale przeważnie zawierały jedynie części jakiegoś mechanizmu, nieznanego przeznaczenia.

Dwemerskie budowle do dziś zachwycają misternym wykończeniem i trwałością. Gdzieniegdzie można wciąż znaleźć porzucone sprzęty codziennego użytku.

     Kilka razy usłyszeliśmy jakiś chrzęst. Był to działający, krasnoludzki pająk-strażnik. Niesamowite! Po tylu wiekach one wciąż działały i patrolowały podziemne korytarze, w poszukiwaniu intruzów. Chodziły po nich jak żywe pająki, choć były przecież maszynami. Z podziwem myślałem wtedy o dwemerskich uczonych. Stworzyć takie cuda mogła tylko bardzo zaawansowana cywilizacja.

     Niestety, dla pająków byliśmy tylko intruzami. Atakowały nas wściekle i z uporem. Musieliśmy je unieszkodliwić, czyli po prostu rozbić. Szkoda… Za to wewnątrz miały naładowane klejnoty duszy, co nieco mnie pocieszało.

     Innym razem trafiliśmy na potężniejszego przeciwnika. Krasnoludzką sferę widzieliśmy już poprzednio w muzeum Calcelma, ale ta, którą napotkaliśmy w korytarzu, nie była jedynie muzealnym eksponatem. Był to humanoidalny robot, który zamiast nóg miał koła. Potrafił schować się między tymi kołami, jak ślimak w skorupie i wtedy, przyjmując kulisty kształt, potrafił poruszać się bardzo szybko. Zaatakował nas z szybkością szablozębnego kota. Jednak lekka i misterna konstrukcja nie oparła się naszym mieczom i udało nam się ją rozbić, zanim zdążyła zadać nam jakąkolwiek ranę.

     Naszą drogę kilkakrotnie przedzielały solidne drzwi, wykonane z krasnoludzkiego metalu. Otwierały się lekko, jakby dawni mieszkańcy podziemi opuścili je dopiero wczoraj, a nie przed wiekami.

     Gdy pchnęliśmy kolejne drzwi, znaleźliśmy się w wysokim i rozległym szybie. Przejście było zawalone, więc jedyna droga prowadziła w dół. Trzeba było zeskoczyć na platformę, znajdującą się pod nami. Stamtąd prowadziło wejście do kolejnego korytarza. A pod nimi wiły się serpentynowe podjazdy, pełniące rolę schodów. Dwemerowie zawsze budowali gładkie podjazdy, aby mogły po nich jeździć sfery. A nawet jeśli budowali schody, to zawsze pozostawiali obok gładki podjazd.

Alftand - widok na szyb, o którym mowa w tekście. Widoczny podjazd dla sfer-strażników.

     Na platformie poniżej dostrzegliśmy jakieś ciało. Ork! Wprawdzie światło było dość mizerne, ale dostrzegłem wystające z dolnej szczęki kły. Chyba nie żyje! Zeskoczyliśmy czym prędzej i podbiegliśmy do tajemniczej postaci. Była to Orsimerka i niestety, martwa, naszpikowana strzałami.

     - Popatrz – Lydia podsunęła mi pod nos strzałę, wyrwaną z ciała Orsimerki. – Pamiętasz to małżeństwo, które pochowaliśmy pod Wąwozem Rabusiów? Pamiętasz te strzały?

     Wziąłem ostrożnie strzałę do ręki. Miała rację. Strzałę wykonano z wielkiego, owadziego odnóża. Taka sama, jak tamte.

     - Zatem zaraz dowiemy się, kto ich zabił – mruknąłem, rozglądając się na boki i sięgając po łuk.

     Dowiedziałem się szybciej, niż sądziłem. Jedyna droga z tej platformy wiodła w dół, po serpentynowym podjeździe i tam nagle pojawił się tajemniczy, patykowaty, ale bez wątpienia humanoidalny kształt. Nie wydając żadnego dźwięku, napiął łuk i strzała, wykonana z odnóża owada, trzasnęła o mój naramiennik. Grot był za miękki, aby przebić elfi stop, z jakiego wykonano moją zbroję, więc zsunął się po niej, nie czyniąc mi krzywdy. Ja za to umieściłem swoją, dwemerską strzałę, prosto w jego czole. Podbiegliśmy do niego. Nie żył już. Nigdy w życiu nie widziałem takiego odrażającego stwora. Chudy i żylasty, bez nosa i z jakimiś błonami w miejscu, w którym ludzie mają oczy. Uszy miał spiczaste, jak elf. Miał na sobie coś w rodzaju zbroi, wykonanej z owadziego pancerza. Jego łuk wyglądał, jak zmontowany z dwu potężnych, owadzich żuwaczek. Lydia potrząsnęła głową.

     - To musi być… Falmer – szepnęła zaaferowana. – Słyszałam o nich. Zdegenerowane, dzikie elfy, żyjące od niepamiętnych czasów w podziemiach. Ślepe, ale mają świetny słuch i węch.

     - Elfy? – rzuciłem okiem na stwora. – Czy to możliwe, że to Dwemerowie tak się zdegenerowali?

     - Nie wiem – odparła. – Ale chyba nie. Dwemerowie kochali maszyny i nie umieli bez nich żyć. To było plemię konstruktorów a ten tutaj – trąciła go stopą – sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, do czego służy koło. Może to plemię, które Dwemerów zniszczyło…

     Kolejna strzała świsnęła mi koło ucha. Przypadliśmy do podestu, uważnie się rozglądając. Dostrzegłem napastnika na samym dole. Dla niego był to trudny strzał, pod górę, z dużej odległości, w dodatku podjazd odgradzał nas od niego. Ale chybił zaledwie o włos. Jak to możliwe, żeby ślepa istota potrafiła tak celnie strzelać, kierując się tylko słuchem? Jednocześnie usłyszałem jakiś hałas. To dwóch innych Falmerów podkradło się do nas podjazdem i zaatakowało Lydię mieczami.

     Ten na dole chyba trochę się pogubił w tym hałasie, jaki rozległ się podczas walki. Znieruchomiał, nasłuchując i dlatego położyłem go jedną, celną strzałą. A potem wyciągnąłem miecz i wspomogłem Lydię. Jeden z atakujących padł pod ciosem jej miecza. Drugiego uderzyłem tarczą tak mocno, że stracił równowagę i ze straszliwym charkotem spadł kilka pięter w dół, roztrzaskując się na miejscu. Pojedynek był skończony, ale tylko chwilowo. Musieliśmy iść dalej, a nie mieliśmy wątpliwości, że dalej napatoczymy się na następnych.

     Tak też było w istocie. Nasza wędrówka po dwemerskich ruinach miała trwać o wiele dłużej niż zakładaliśmy. W tym czasie natknęliśmy się na kolejne obozowiska Falmerów. Rozbijali je w przestronnych komnatach. Nie wiedziałem, po co im te prymitywne namioty, jakie stawiali w podziemiach. Czyżby miały im zapewnić prywatność? Bo do niczego innego służyć nie mogły. Chitynowe kufry zamykały w sobie falmerskie skarby. Były to głównie nieprzydatne dla nas, wypreparowane owadzie nogi, albo pancerze, ale zdarzały się też drogie kamienie, albo biżuteria, albo pochodząca ze świata ludzi broń.

     Były to dziwne stwory. Mając do dyspozycji zaawansowane technicznie urządzenia, czy choćby wszechobecne krasnoludzkie narzędzia i broń, oni prowadzili prymitywne życie, wykonując sprzęty wyłącznie z owadzich, lub pajęczych części ciała. Wykorzystywali w tym celu chaurusy, o czym dowiedziałem się nieco później. Chaurus, to wielki owad, o ostrych szczękach, szybki i silny. Młode samce potrafiły latać. Samice, nieco większe, nie miały skrzydeł, ale nie były przez to mniej groźne. Potrzebny był dobry łuk, albo miecz i koniecznie tarcza, aby osłonić się przed ich szybkimi atakami.

     W jednym z obozowisk znaleźliśmy przykutą do kamiennego łoża Altmerkę. Nieżywą. Na ciele widać było ślady tortur. Wzdrygnąłem się na ten widok, ale prawdziwie makabryczny okazał się stół po drugiej stronie wejścia. Tam znajdowały się ludzkie szczątki, odarte z mięsa, jakby przygotowane do ćwiartowania. Zrobiło mi się mdło.

     - Prawdziwi rzeźnicy – szepnęła Lydia, zbielałymi wargami. – Oni są ludożercami!

     Przemogłem wstręt i podszedłem do szkieletu, leżącego na stole. Wciąż miał przykute ręce… Zerknąłem na zakrwawiona czaszkę. Po wąskiej żuchwie poznałem elfa. Altmer, najprawdopodobniej.

     - Chodźmy stąd – stęknąłem, czując, że robi mi się słabo. – Jak najdalej od tego miejsca.

     Korytarz prowadził do kolejnego obozowiska. Trzech Falmerów rzuciło się na nas i momentalnie ich trupy zasłały posadzkę. Nie było litości. Zasiekliśmy ich z zimną krwią.

     Wędrówka doprowadziła nas do sporych drzwi, z krasnoludzkiego metalu. Pchnąłem je i stanąłem olśniony. Znalazłem się w ogromnej jaskini. Tak ogromnej jaskini nie widziałem jeszcze nigdy. Większa niż swego czasu w Ustengrav. Na jej środku stała zdobiona, dwemerska budowla, przypominająca katedrę. Dwóch Falmerów, którzy się tam kręcili, szybko dołączyło do swoich pobratymców, w falmerskich zaświatach. Podeszliśmy do przegradzającej przejście kraty.

     - Jak tu pięknie – szepnęła zachwycona Lydia. – Ciekawe, co to za oświetlenie. Jarzy się tak jednostajnie…

Tajemnicza katedra w Alftand - widok ze stanowiska wartowniczego. W lewym., dolnym rogu widoczny falmerski szałas.

     Dziedziniec budynku oświetlony był świecącą żółtawym blaskiem latarnią. Zawieszona była wysoko, w niedostępnym miejscu. Tajemnica leżała poza naszym zasięgiem. W dodatku, katedra też, bo kraty były mocne i nie dały się ruszyć. Rozglądając się, dostrzegłem podest nad wejściem, którym przyszliśmy. Czy mi się wydaje, czy jest tam jakaś dźwignia? Prowadziły do niego wąskie schodki. Wbiegłem na nie i rzeczywiście, tam właśnie znajdowała się dźwignia, która otwierała przejście.

     - Stanowisko wartownicze – skwitowała Lydia. – Tylko przed kim oni próbowali się ochronić?

     Wnętrze katedry było imponujące. Przestronne, o szerokich schodach i kratownicowych ścianach. Ruszyliśmy ostrożnie przed siebie. Nagle Lydia znieruchomiała i przytknęła palec do ust. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Po chwili oboje usłyszeliśmy… Ludzkie głosy! Dobiegały z górnej części budynku, oddzielonej kratami, jednak było w nich przejście. Weszliśmy na górę i stanęliśmy przed tajemniczym mechanizmem, jakby pulpitem do sterowania… No właśnie, czym? Za nim znajdował się spory hol i stamtąd dobiegł nas kobiecy głos.

     - Sulla, chodźmy stąd – błagała kobieta. – Czy nie dość już śmierci?

     - Oczywiście, że chcesz, abym wyszedł! – twardy, męski głos brzmiał nienawiścią. – Tylko czekasz, żebym się odwrócił. Chcesz przypisać sobie całą chwałę!

     - Sulla… - szepnęła Lydia. – To musi być ten dowódca wyprawy. A ona to pewnie… Jak ona miała na imię? Umana.

     Cicho zbliżyliśmy się do holu, mając nadzieję na nawiązanie kontaktu. Ale było za późno. Mężczyzna, ubrany w cesarską, oficerską zbroję, wyciągnął nagle miecz.

     - Czas zakończyć tę zabawę! – krzyknął i zaatakował swoją towarzyszkę.

     Ta odbiła cios i przeszła do kontrataku, ale nie udało jej się dosięgnąć mieczem piersi mężczyzny.

     - Walczyłem z lepszymi od ciebie – odezwał się Sulla, chełpliwym tonem i zaatakował znów.

     Domniemana Umana odbiła jednak cios i trzasnęła go płazem aż stracił równowagę i musiał odskoczyć.

     - A wydawało ci się, że jestem tylko śliczną buźką? – jej twarz, wykrzywiła się szyderczo.

     Zauważyłem, że Redgardka rzeczywiście miała lico gładkie, i regularne. Była naprawdę ładna.

     Kolejnego ataku Sulla już nie przeżył. Nadział się na miecz swojej towarzyszki, której oczy rozszerzyły się w przerażeniu, jakby dopiero teraz uzmysłowiła sobie, co się stało. I wtedy dostrzegła nas.

     - Stój! – zawołałem. – Jesteśmy przyjaciółmi! Nie mamy złych zamiarów…

     Ale ona, z nieprzytomnym wzrokiem i nieludzkim krzykiem rzuciła się w moją stronę, unosząc miecz. A obok mnie stała Lydia, alergicznie reagująca na każde zagrożenie mojego życia. Umana padła pod ciosem jej miecza, jeszcze zanim do mnie dobiegła.

     Westchnąłem cicho. Może można było temu zapobiec… Mogliśmy połączyć swoje siły i zyskać cennych sprzymierzeńców. Oni znali już te podziemia, my wciąż się w nich gubiliśmy.

     Ale stało się. Było za późno.

     Aby przestać o tym myśleć, zajęliśmy się oględzinami katedry. W jednym miejscu znalazłem dźwignię. Przesunąłem ją i otworzyła się jakaś krata, jednakże przejścia za nią nie było. Wszystkie moje myśli bezustannie wracały do tajemniczego mechanizmu, stojącego w holu. Jak to mówił Septimus? Okrągły przedmiot miał otwierać bramy. W pulpicie zaś znajdowało się okrągłe zagłębienie, pokryte wzorkami. Czyżby to był rodzaj zamka?

     Wyciągnąłem oba przedmioty, jakie dostałem od Septimusa. Kula wydawała się pasować do zagłębienia. Włożyłem ją tam i nagle… Pulpit zawirował, szczęknął jakiś mechanizm a wokół mnie zaczęła opadać posadzka, tworząc coś w rodzaju kręconych schodów. Lydia roześmiała się.

     - Znalazłeś przejście!

     Uśmiechnąłem się.

     - To musi prowadzić do – zająknąłem się. – Jak Septimus to nazywał?

     - Do Czarnej Przystani – podpowiedziała. – Ciekawe, co to jest ta Czarna Przystań.

     Niepewnie wzruszyłem ramionami.

     - Chyba zaraz się dowiemy – mruknąłem.

     Ostrożnie zeszliśmy po schodach na dół. Korytarz poprowadził nas do małej komnaty, z dźwignią pośrodku. Coś takiego było w wieży…

     - Czyżby to była… Winda? – szepnąłem. – Chodź bliżej, nie stój na krawędzi!

     Lydia podeszła do mnie i podejrzliwym okiem otaksowała otoczenie. Ja natomiast chwyciłem dźwignię i bez wysiłku ją przerzuciłem.

     To, co stało się później, zapamiętam na długo. Posadzka zaczęła szybko opadać. Nie tak szybko, żeby stracić równowagę, ale wystarczająco, by zakręciło się w głowie. Co ciekawe, sufit opadał razem z nami. Po dłuższej chwili, gdy zrobiło się nieco cieplej, winda zatrzymała się. Zjechaliśmy jeszcze niżej. Przed nami otwierał się krótki korytarz, zakończony wielkimi drzwiami. To musiało być tu.

     - Ciekawe, co czeka nas za tamtymi drzwiami – mruknąłem zaaferowany.

     - Cokolwiek czeka, czy nie może poczekać jeszcze trochę? – spytała Lydia.

     Skinąłem głową. Ja też miałem już dość. Byłem zmęczony i głodny. Postanowiliśmy urządzić postój.

     - Może w katedrze byłoby wygodniej? – zaproponowałem. – Tam może znajdzie się jakieś miejsce do spania. Bo tutaj… - omiotłem wzrokiem korytarz.

     Lydia niechętnym okiem zerknęła w stronę windy.

     - Będziemy wracać? – spytała.

     - Masz rację – machnąłem ręką. – Śpimy tu. A na razie trzeba coś zjeść.

     Wędrówka po podziemnych korytarzach zupełnie zniekształciła nam poczucie czasu. Nie wiedzieliśmy, jak długo się po nich włóczyliśmy. Czy na powierzchni jest dzień, czy noc? Jedynie burczenie w brzuchu i senność w oczach przypominały nam o upływie czasu. Zjedliśmy więc porządną kolację, czy może obiad, żadne z nas nie wiedziało. A potem rozłożyliśmy sobie grube derki na kamiennej posadzce.

     - Trzymam pierwszą wartę – powiedziała Lydia, sennym głosem. – Zgoda?

     - Chrzanić wartę – mruknąłem ledwo żywy. – Idź spać. Jeśli oboje się nie wyśpimy, możemy nie przeżyć jutrzejszego dnia. Tu raczej nic nam nie grozi.

     Lydia nie była tak pewna, a raczej tak zrezygnowana jak ja. Poustawiała kilka znalezionych prętów tak, aby przewróciły się, gdy ktoś użyje windy, albo otworzy drzwi. Zabezpieczywszy się w ten sposób z obu stron, dopiero wtedy położyła się na derce, zasypiając niemal natychmiast z obnażonym mieczem w dłoni. Spojrzałem na nią rozczulony. Była tak zmęczona, że nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Mnie też oczy się już zamykały.

     Wiem, że było to lekkomyślne z naszej strony. Nie wystawić warty w miejscu, rojącym się od falmerów i krasnoludzkich mechanizmów. Ale żadne z nas nie miało na to siły. Było pewne, że wartownik i tak zaśnie. A jeśli ma już spać, to niech lepiej się wyśpi. Czasami po prostu dobrze jest mieć szczęście. Tej nocy je mieliśmy. Nic nie zakłóciło naszego snu.

piątek, 17 czerwca 2016

Rozdział XXXIX - Podróż po krach

     Wyszliśmy z Arcaneum w minorowych nastrojach. „Gdzieś na północy” to mogło być dokładnie wszędzie… Powoli schodziliśmy po kręconych schodach. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że nastała już noc. Po drodze napotkaliśmy idące naprzeciw nam Faraldę i Mirabelle, pogrążone w wesołej rozmowie. Na pytanie mistrzyni, czy udało mi się zdobyć jakieś informacje, rozłożyłem ręce.

     - Idziemy na pola lodowe – oświadczyłem smętnym głosem. – Szukać Septimusa Signusa.

     Spojrzały po sobie.

     - Umiesz pływać? – spytała Faralda z niepokojem.

     - Tak, bo co? – bąknąłem zdziwiony.

     - Przyszło ocieplenie – odparła. – Lód się topi. Podróż jest bardzo niebezpieczna. Lód może się pod tobą załamać. Zresztą, już popękał. Masz zamiar skakać po krach?

     - Jeśli będzie trzeba – westchnąłem zrezygnowany.

     - Ale, mam nadzieję, nie dziś! – wtrąciła się Mirabelle. – W ciemności zginiesz na pewno!

     - Nie chcę nadużywać gościnności Akademii…

     - Bzdura! – przerwała mi. – Zostałeś przyjęty i jesteś jednym z nas. Masz prawo tu mieszkać. Nawet, jeśli nie zamierzasz przykładać się do nauki. Przynajmniej przez jakiś czas…

     Spojrzałem na nią z wdzięcznością, po czym Lydia i ja udaliśmy się do Komnaty Osiągnięć, gdzie był nasz pokój. Kolacja już tam na nas czekała, co nieco poprawiło nasze humory. Do czasu, gdy zerknąłem na łóżko. Jak my tu będziemy spać?

Akademia w Zimowej Twierdzy, Komnata Osiągnięć - jedna z komnat mieszkalnych. Tutaj własnie nocował swego czasu Wulfhere, zwany Dovahkiinem

     Na moje wątpliwości, Lydia roześmiała się tylko i stwierdziła, że sobie poradzi. Gdy już umyty i rozebrany rzuciłem się na miękkie łóżko, zrobiło mi się niewiarygodnie błogo, aczkolwiek odczuwałem też wyrzuty sumienia. Ja tu sobie leżę rozwalony na szerokim łożu, jak jakiś jarl, a Lydia być może leży gdzieś skulona na wiechciu słomy, przykryta płaszczem. Już chciałem wstać, aby ją odszukać, gdy nieoczekiwanie Lydia pojawiła się w wejściu, ubrana w samą koszulę, grzmocąc o posadzkę nie zasznurowanymi, pancernymi butami.

     Bez żadnych ceremonii wyskoczyła z butów i wtarabaniła mi się do łóżka.

     - Posuń się, grubasie – mruknęła.

     Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem co odpowiedzieć.

     - Grubasie? – spytałem tylko. – W którym miejscu?

     - Jak nie jesteś grubasem, to nie rozwalaj się po całym łóżku – odparła rozbawiona. – To jest moja połowa. Spylaj na swoją!

     - Masz szczęście, że Balgruuf tego nie słyszy – odparłem, przesuwając się na jedną stronę. – Zdegradowałby cię do szeregowego, gdyby dowiedział się, jak odzywasz się do swego tana.

     - Tan sam mnie zwolnił ze służby – odparła rezolutnie, gramoląc się pod grubą kołdrę. – Był z niego kawał drania. Teraz podróżuję z przyjacielem. A przyjaciel ma dobre serce, mam przynajmniej taką nadzieję, i nie każe mi spać na zimnej posadzce, w graciarni, razem z myszami i pająkami.

     - A od kiedy boisz się myszy? – roześmiałem się. – Albo pająków!

     - Od kiedy mogę za to kupić miejsce w wygodnym łożu – mruknęła, opadając na poduszkę. – Ech, jak miło! Ciekawe, czy będę umiała spać w tak miękkim łóżku.

     Nie wytrzymałem, wybuchnąłem śmiechem.

     - Zdarza mi się chrapać – ostrzegłem żartobliwym tonem.

     - A ja mam twarde łokcie – mruknęła. – Nie chcesz ich poczuć, to nie chrap.

     Rozbawiła mnie. Założyłem ręce pod głowę i wbiłem wzrok w sufit. To była moja ulubiona pozycja do zasypiania. Ale sen nie nadchodził.

     - Swego czasu, gdy prosiłem, abyś mówiła mi po imieniu, stwierdziłaś, że nie uchodzi – stwierdziłem zamyślony. – Teraz to już nawet spanie w jednym łóżku cię nie przeraża.

     - Przekonałam się, że jesteś niegroźny – mruknęła sennym głosem. – Nie widzisz we mnie kobiety…

     W ostatnich słowach zabrzmiała ledwo dostrzegalna nutka goryczy. Aż mnie zabolała.

     - Kto ci takich bzdur naopowiadał? – burknąłem. – Bo nie próbuję cię uwodzić?

     Odwróciła się w moją stronę.

     - No, nie próbuję – ciągnąłem dalej. - Bo nie chcę cię urazić. Nie uchodzi, to nie uchodzi. Zresztą, jest jeszcze we mnie szacunek dla wysokich rodów.

     Uniosła się na łokciu i spojrzała na mnie tak, jakby ujrzała mnie po raz pierwszy w życiu.

     - A kto mówi o uwodzeniu? – spytała z widocznym wyrzutem. – Nigdy nie rzuciłeś nawet uwagi o tym, że mam… No nie wiem… Że do twarzy mi w czymś tam, albo chociaż, że mam ładne oczy. W ogóle, traktujesz mnie, jakbym była mężczyzną. Toteż tak się zachowuję. Dwóch mężczyzn przyjaciół w jednym łóżku to nic zdrożnego.

     - Myślałem, że tego właśnie sobie życzysz – odrzekłem nieśmiało. – Że nie chcesz, żebym ci takie rzeczy mówił. Ja… Ja też nie chciałem, żebyś wzięła mnie za jakiegoś obleśnego typa, który wykorzystuje okazje.

     - Bzdura – prychnęła. – Każda kobieta to lubi. Nawet taka jak ja. Nawet od zupełnie obcego, a co dopiero od… Od przyjaciela!

     Nie wiedziałem co powiedzieć. Lydia już nieraz potrafiła mnie zachwycić, ale starałem się tego nie okazywać, żeby nie stawiać jej w kłopotliwej sytuacji. Za bardzo ceniłem sobie jej towarzystwo.

     - Wybacz – mruknąłem zawstydzony. – Nie mam dużego doświadczenia z kobietami. Onieśmielają mnie…

     - Taaa… - pokiwała głową. – Ale do innych to potrafisz robić maślane oczy! Widziałam, jak gapiłeś się na tyłek Faraldy, nie jestem ślepa. Albo ta w Markarcie, jak jej tam było…

     - Lisbet – podpowiedziałem, rumieniąc się mimo woli.

     - Jak zwał, tak zwał – wzruszyła ramionami. – Nie chodzi mi o to, że ci się nie podobam. Chodzi o to, że czasem chciałabym usłyszeć jakieś miłe słowo. Inni nie szczędzą mi komplementów, tylko ty mi ich skąpisz.

     - A kto ci powiedział, że mi się nie podobasz? – teraz ja uniosłem się na łokciu. – Nie mówiłem ci, bo ja… w ogóle nie mówiłem tego jeszcze nikomu. Jakoś nie potrafię…

     - Czy można prosić o ciszę? – rozległ się głos z sąsiedniej komnaty. – Tu próbuje się spać!

     Zachichotaliśmy oboje, po czym zaczęliśmy mówić szeptem.

     - Ja wiem, dziewczyna zakuta w stal nie wygląda pięknie – westchnęła. – Dotąd nie mieliśmy okazji spotkać się na balu, czy na przyjęciu.

     - Nie dla nas takie rozrywki – zgodziłem się. – Ale nawet w zbroi wyglądasz ładnie. Pomyślałem to już wtedy, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy. A wtedy, w Wichrowym Tronie, kiedy polowaliśmy na Rzeźnika…

     - No? – zachęciła mnie.

     - To była stara, wyświechtana szmata – roześmiałem się. – A ty wyglądałaś w niej jak królowa.

     - Myślałam, że wtedy żartujesz – odparła, a potem westchnęła boleśnie. – Powiedz mi, co ty masz z tymi wysokimi rodami? Już nie pierwszy raz mi to mówisz.

     - Onieśmielają mnie – odparłem  z prostotą. – Tak samo jak piękne kobiety. A ty…

     Urwałem, nie wiedząc, jak jej to powiedzieć.

     - Co ja? 

     - No… Jesteś jednym i drugim…

     Patrzyła na mnie badawczo.

     - Mówisz szczerze?

     Uśmiechnąłem się.

     - Choćbym chciał, nie umiałbym cię okłamać – zapewniłem. – Jesteś na to za sprytna.

     Opuściła wzrok i zamyśliła się.

     - Wiesz, że jesteś rycerzem? – spytała nieoczekiwanie.

     Spojrzałem na nią zdziwiony.

     - Jakim rycerzem? Jestem synem kowala.

     - Jesteś tanem – pokręciła głową z politowaniem. – Jarl, nadając ci tytuł, przyjął cię w grono rycerzy. 
     Nie wiedziałeś o tym?

     - Nie – bąknąłem zdumiony. – No, ale to nie robi ze mnie rycerza… W tym sensie, że nie odebrałem takiego wychowania, jak rycerze.

     - Gdyby każdy członek wysokiego rodu zachowywał się tak jak ty, Skyrim miałoby mniej kłopotów – opadła na poduszkę.

     Przez chwilę milczeliśmy, po czym ona znowu uniosła się na łokciu.

     - Naprawdę ci się podobam?

     Czułem, że się czerwienię.

     - Naprawdę – szepnąłem. – Spotkałem raz w życiu piękną dziewczynę. Szybko stała mi się droga. Ale nie umiałem jej tego powiedzieć. Chciałem więc wygadać się przed najlepszym przyjacielem. I też nie mogłem.

     - Bo?

     Nieśmiało spojrzałem jej w oczy.

     - Bo… Ta dziewczyna i ten przyjaciel… To jedna osoba.

     Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, po czym położyła mi głowę na ramieniu, kładąc mi rękę na piersi.

     - Nie pożyjemy pewnie na tyle długo, żeby to cokolwiek między nami zmieniło – uśmiechnęła w zadumie. – Ale i tak miło jest to wiedzieć. Śpij, mój przystojny przyjacielu – pogładziła mnie po nieogolonej szczęce. – Musimy wypocząć przed jutrzejszą wyprawą.

     - Nareszcie! – rozległ się gderliwy głos z sąsiedniej komnaty.

     - A tak przy okazji – zawtórował mu inny, po drugiej stronie. – Ona wygrała na punkty!

     Śmiechy rozległy się w całej Komnacie Osiągnięć. Trochę zażenowany całą sytuacją, wyjąłem rękę spod głowy i objąłem nią Lydię. Poczułem ciepło jej ciała i sprawiło mi ono nieoczekiwaną przyjemność. Miło było przytulić ją do siebie. Poczułem błogość i wiedziałem już, że za tę chwilę mógłbym oddać resztę życia.

     Zasnęliśmy tej nocy, czując że właśnie wydarzyło się między nami coś ważnego.

     *         *          *

     Było jeszcze ciemno, gdy opuściliśmy Akademię i, wciąż trochę zaspani, znaleźliśmy się po drugiej stronie mostu. Ale senność uleciała z nas w jednej chwili, gdy usłyszeliśmy odgłosy walki. Tuż pod wejściem na most dwóch strażników rozpaczliwie broniło się przed czterema napastnikami i dwoma rosłymi psami, nieznanej mi, ale bardzo groźnie wyglądającej rasy. Nie trzeba było nam żadnej zachęty. Z obnażonymi mieczami pędem ruszyliśmy na odsiecz strażnikom. Potężne, czarne psisko rzuciło się do mojego gardła. Trafiło jednak na tarczę, od której odbiło się z mrożącym krew w żyłach skowytem. Cios miecza przez łeb dokończył dzieła. Lydia zabiła drugiego psa, po czym wsparła jednego ze strażników, który, najwyraźniej ranny, zaczął już słabnąć. Drugi jeszcze mógł dać sobie radę, więc ruszyłem na pozostałych napastników. Ten zaatakował mnie magią. Dziwną magią. Czułem, że uchodzi ze mnie życie, jakby wysysał ze mnie krew. Czerwona poświata pojawiła się między nami. Zrozumiałem, kim on jest.

Zimowa Twierdza - widok z mostu, prowadzącego do Akademii. Masywna budowla po prawej to pierwszy filar mostu, na którym  nasi podróżnicy spotkali Faraldę

     Wampir!

     Trzymał mnie na dystans, nie pozwalając podejść, a moje ruchy stały się powolne i niezdarne, jakby brakowało mi sił. Zdołałem zadać mu jedynie płytki cios końcem miecza. Zbyt lekka to rana, aby go osłabić, ale wystarczyła, aby uruchomić magię Przedświtu. Wampir zajął się ogniem i wrzasnął wniebogłosy. Poświata znikła.

     Ten moment dał mi sposobność przynajmniej częściowego uleczenia. Wytrenowanym ruchem sięgnąłem po uzdrawiającą miksturę. Pomogło mi to pewniej stanąć na nogi. Kolejny cios zadałem, zanim wampir się pozbierał. Z satysfakcją zauważyłem, że magia ognia bardzo go osłabia. Kolejny cios i jeszcze jeden. Tym razem udało mi się wbić mu miecz w pierś, niemal po rękojeść, po czym odskoczyłem, aby nie doznać kontaktu z jego krwią. Nie wiedziałem dokładnie, jak to się dzieje, ale wszystkowiedzące babcie w naszej wiosce mawiały, że to mogłoby zamienić mnie w wampira.

     Krótki tryumf szybko ustąpił miejsca przerażeniu, gdy spostrzegłem ostatniego napastnika. Drugi wampir stał w miejscu zupełnie dla mnie niedostępnym i z okrutnym uśmiechem dosięgnął mnie swoja magią wysączania, czy jak to się tam nazywało. Słabłem z każdą chwilą, próbując się wspiąć na skałę. Nie było sensu łapać za łuk, bowiem zapewne i tak nie byłbym w stanie go naciągnąć. Próbowałem zebrać resztki sił, aby poczęstować go Ognistym Oddechem i choć na chwilę przerwać ten łańcuch.

     Ale nie zdążyłem. W pewnym momencie jednak wampir, z nieznanej mi przyczyny, przerwał swój morderczy proceder i wybałuszył oczy. Rozłożył ręce, jakby sparaliżowany. Stał tak bez ruchu dłuższą chwilę, po czym nagle na jego skroni pokazała się krwawa plama. Bez żadnego jęku zwalił się ze skały prosto pod moje nogi. I wtedy dostrzegłem przyczynę tego zachowania. Z jego szyi i skroni wystawały dwie krótkie, grube strzałki. Ktoś go zastrzelił! Rozejrzałem się uważnie dookoła.

     Mój wybawca stał na trakcie, którym dotarliśmy do Zimowej Twierdzy. Był dziarskim Orsimerem o krótkich, siwych włosach. Miał na sobie lamelkową zbroję, włożoną na skórzany kaftan. Z ramienia wystawała mu rękojeść jakiejś dziwnej broni.

     Skłoniłem mu się z szacunkiem i podziękowaniem. Zareagował typowo, jak Ork, bez ceregieli.

     - Hej, ty – odezwał się. – Obrońcy Świtu przyjmą w swe szeregi każdego, kto gotów jest przeciwstawić się rosnącemu zagrożeniu ze strony wampirów. Co ty na to?

     - Kim są Obrońcy Świtu? – spytałem trochę nieprzytomnie, bo wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie.

     - Jesteśmy łowcami wampirów – odrzekł Ork. – Tropimy i niszczymy to żądne krwi tałatajstwo, gdzie tylko się da. 

     Pokręciłem głową i rozłożyłem ręce. Misja była ze wszech miar godna pochwały, ale ja miałem na głowie pilniejsze niebezpieczeństwo.

     - Przykro mi…

     - Wszyscy tak mówią – westchnął Ork. – A potem ich gardło rozdziera zgraja wygłodniałych wampirów i nic już nie mówią.

     Podszedłem bliżej i położyłem mu dłoń na ramieniu.

     - Nie rozumiesz – rzekłem cicho. – Każdy z nas ma swoją zarazę, którą zwalcza. Ty usiłujesz uwolnić świat od wampirów, a ja od smoków.

     Błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach.

     - Ty jesteś… - zająknął się. – Tak, wiem kim jesteś. Jesteś tym, którego zwą Dzieckiem Smoka, prawda?

     - Prawda – uśmiechnąłem się. – Mam na imię Wulfhere i dziękuję ci za uratowanie mi życia.

     - Durak – odparł Ork. – Tak mam na imię. Rób swoje, ja to rozumiem. Twoja misja jest równie ważna jak moja. Ale jeśli zmienisz zdanie i zechcesz do nas dołączyć, nim nie będzie za późno, pomów z Isranem w Twierdzy Świtu, na południowy wschód od Pękniny.

     Uścisnęliśmy sobie ręce.

     - Co to za broń? – spytałem na odchodnym.

     Zademonstrował mi machinę, jakiej nigdy nie widziałem. Wyglądała jak krótki, ale bardzo masywny łuk, przytwierdzony do grubego, specjalnie ukształtowanego drzewca, z którego wystawały jakieś haki i dźwignie.

     - Nigdy nie widziałeś kuszy, prawda? – uśmiechnął się pogodnie. – To najlepsza broń na wampiry. Działa jak łuk, ale bełt leci szybciej. No i można ją napiąć i trzymać napiętą znacznie dłużej. A to przykłada się do ramienia, o tak – złożył się do strzału. – Tu naciskasz i hak zwalnia cięciwę. Bardzo poręczna.

     - Celniejsza niż łuk? – spytałem.

     - Pewnie tak, choć trudno mi powiedzieć. Kiepski ze mnie łucznik – zarechotał rubasznie. – Jako łucznik masz nade mną tę przewagę, że możesz wysłać mi kilka strzał w czasie, gdy ja wystrzelę jeden bełt. Ale ten bełt – zniżył głos – przeszywa każdą zbroję. Każdą!

     Jego słowa zrobiły na mnie wrażenie. Pomyślałem, że przydałoby się nauczyć z tego strzelać. W walce może przydać się każda broń. Może jeszcze będzie okazja… Pożegnaliśmy się i każdy z nas odszedł swoją drogą. On, w kierunku Fortu Kastav, ja ku Lydii, oczekującej mnie opodal i karmiącej rannego strażnika magiczną miksturą uzdrowienia.

     Opowiedziałem Lydii i strażnikom o tym, co usłyszałem od Duraka.

     - Zaczynam rozważać, czy się do nich nie przyłączyć – odparł jeden z nich.

     Zbadaliśmy zwłoki wampirów. Okazało się, że wampirami było tylko dwóch z nich. Dwaj pozostali byli ich sługami. A psy nie przypominały żadnej znanej mi rasy. Były duże, czarne i smukłe. Zapewne bardzo szybkie. Wyglądały, jakby ktoś, lub coś obgryzło im uszy i nosy.

     - Ogar śmierci – szepnęła Lydia.

     - Tak się nazywają? – zainteresowałem się.

     Wzruszyła ramionami.

     - Ja je tak nazwałam – odparła, po czym zerknęła na mnie. – Świta. Idziemy?

     Podążyliśmy na północ. Nie bezpośrednio. Nie dało się, bowiem magiczna eksplozja, oprócz zniszczenia miasta i znacznego przybliżenia wybrzeża, ukształtowała także stromy klif, po którym nie dało się zejść. Trzeba było pójść kawałek na zachód, gdzie znajdowało się łagodniejsze zejście. Zeszliśmy więc i wróciliśmy wybrzeżem na wschód. Stanęliśmy pod Zimową Twierdzą. Dopiero stąd było można było ocenić ogrom zniszczenia. Akademia stała na wydawało się, niezwykle cienkim filarze, jaki ostał się po eksplozji. Skały wokół jakby wyparowały. Miejsce wokół Akademii zalało morze. Gdzieniegdzie tylko znajdowały się niewielkie wysepki. Na jednej z nich dostrzegłem ruiny jakiejś budowli.

     - I my po tym przeszliśmy? – Lydia wskazała na resztki mostu, łączące brzeg z Akademią.

     Istotnie, z dołu wyglądało to nieszczególnie. Sterczące z przęsła resztki filarów, o nic nie oparte, wisiały w powietrzu jak odnóża stonogi, uniesionej przez ptaka. Most wydał się stąd jeszcze węższy i cieńszy. Tu, na dole, widać było resztki filarów, które od niego odpadły. Kwestią czasu było, kiedy zawali się zupełnie.

     Wzruszyłem ramionami. Nie miałem na to żadnego wpływu. Zresztą, nie wierzyłem, żeby magowie jakoś nie zadbali o własne bezpieczeństwo. Z pewnością spoili resztki jakąś magią…

     Ruszyliśmy na północ. Trzeba było pobrodzić trochę w lodowatej wodzie, aby przejść na tę wysepkę, która zachowała się pod Akademią. Na szczęście było płytko, ledwo po kolana. Z kolejną wyspą, oddaloną nieco bardziej, nie było już tak łatwo. Woda z pewnością głębsza, wprawdzie nie groziła utonięciem, ale przy tej temperaturze, zmoczony po szyję, żaden człowiek nie przetrwałby zbyt długo. Nawet Nord! Wprawdzie morze w tym miejscu było słabo zasolone i częściowo pokryte lodem, ale ten nie wyglądał zbyt solidnie. Popękany, sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili miał się rozlecieć.

     No i co z tego, skoro i tak musieliśmy przejść na drugi brzeg? Zacząłem skakać z kry na krę. Najdelikatniej, jak umiałem. Pomarszczone od spodu podeszwy moich elfich butów sprawiały się całkiem nieźle, nie pozwalając mi się ześlizgnąć. W dodatku powierzchnia kry była chropowata i pokryta bryłkami lodu. Kry jednak chybotały się niebezpiecznie. Trzeba było naprawdę uważać. Kilka razy o mało nie zażyłem lodowatej kąpieli. W końcu jakoś przelazłem i obejrzałem się na Lydię, która z wdziękiem, lekko, jakby wcale nie miała na sobie stalowej zbroi, skakała z kry na krę, wydawałoby się bez żadnego wysiłku. Pokręciłem głową z podziwem. Już wcześniej podejrzewałem, że nie jest Nordką czystej krwi, pomimo wysokiego wzrostu, wyraźnie norskich rysów i jasnej skóry. Ciemne oczy i czarne włosy, u Nordów dość rzadko spotykane, wyraźnie wskazywały na domieszkę krwi cesarskiej lub redgardzkiej. Po raz pierwszy pomyślałem, że być może ma w sobie też coś z Bosmera. Zwinność i lekkość poruszania się wyraźnie to sugerowały.

     Doskoczyła do mnie i żartobliwie stuknęła pięścią w blachę mojego napierśnika.

     - Nie było tak źle – uśmiechnęła się. – Ciekawe, co to za ruiny.

Akademia w Zimowej Twierdzy - widok od strony Lodowych Pól. Na tle Akademii widać ruiny świątyni, o których mowa.

     Były widoczne nawet z dołu, gdy zaczęliśmy wspinać się na szczyt, stwierdziłem, że to chyba grobowiec, lub świątynia. Trudno było stwierdzić, bowiem niewiele z tej budowli zostało. Właściwie, tylko kilka filarów i jakaś kopuła, do której się skierowałem. Naprzeciwko nam wyszedł komitet powitalny – trzy szkielety!

     - Nieźle się zaczyna – mruknąłem, zdejmując łuk.

     Szkielet to słaby przeciwnik, więc nie mieliśmy z nimi problemu. Trzeba tylko było uważać, żeby nie natknąć się na coś groźniejszego. Tajemnicza kopuła okazała się być wejściem do świątyni, której jednak nie było. Już nie. Za to z pozostawionego tu sarkofagu wygramolił się potężny draugr – suweren śmierci. Zamierzył się na mnie długim, dwuręcznym mieczem. I nabrał powietrza w to, co kiedyś było płucami. Zaraz porazi mnie okrzykiem. Zrobiłem to samo.

     -Fus! Ro! Dah! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Całe szczęście, że Lydia nie zdążyła jeszcze wejść, bo pewnie nie przeżyłaby mojej głupoty. A tak tylko rymnęła na plecy prosto w miękki śnieg, gdy fala uderzeniowa, po kilkakrotnym, odbiciu się od ścian, wydostała się z wejścia, spychając wszystko ze swej drogi. Wszystkie trzy słowa Nieugietej Siły w tak małym pomieszczeniu, nawet mnie wytrąciły z równowagi. Fala obu nas potargała. Na szczęście, draugr wyraźnie osłabł, więc nie miałem z nim dużego kłopotu, zwłaszcza, że odkryłem nową magię Przedświtu. Otóż, w walce z nieumarłymi, wywoływał on czasem malowniczą eksplozję, która zadawała obrażenia tylko nieumarłym. W końcu, właśnie do walki z nimi został stworzony.

     Niestety, niczego więcej tam nie znaleźliśmy. Wyszliśmy z kopuły i rozejrzeliśmy ze szczytu. Wokół było kilka wysp. Największa na zachodzie i w zasadzie tam należałoby poszukać najpierw, tylko nie było jak się na nią dostać. Zerknęliśmy na północ. Od wyspy w tamtym kierunku odchodziła długa, wąska mierzeja, zakończona lodowym polem, a za nią jakaś wysepka i…

Lodowe Pola. Trzeba bystrości wzroku Lydii z Wietrznego Domku, aby w oddali dostrzec łódź

     - Łódź! – zawołała Lydia.

     Wytężyłem wzrok. Rzeczywiście, przy tej wysepce ktoś wyciągnął na lód niewielką łódkę. Ten ślad ludzkiej ręki dodał nam nadziei. Czyżby to na tej wysepce schronił się Septimus? Zbiegliśmy na dół, prosto w grupę dziwnych potężnych stworzeń, które na nasz widok zaryczały ostrzegawczo.

     - Horkery! – zawołała Lydia. – Szkoda, że nie ma czasu na polowanie!

     Przyjrzałem im się uważnie. Były duże, znacznie większe od niedźwiedzia. I straszliwie niezgrabne. Wyglądały jak beznogie, bardzo tłuste świnie, albo gigantyczne gąsienice, z pyskami jak u drapieżnika. Podpierały się niezdarnie na przednich nogach w kształcie płetw. Tylnych nie miały w ogóle. Z tyłu miały tylko płetwy. Wyglądały nieporadnie, ale, jak zapewniała mnie Lydia, w wodzie trudno było o szybszego i zwinniejszego przeciwnika.

     Ominęliśmy je szerokim łukiem i wbiegliśmy na mierzeję. Na jej końcu znów zaczęła się zabawa w klasy – skakanie z kry na krę. Tutaj jednak oparcie było solidniejsze, bowiem były one częściowo do siebie przymarznięte. Bez trudu dotarliśmy do wysepki. A tam, niewiele ponad poziomem morza, znajdowały się drewniane drzwi, zamykające wejście do jaskini.

Horkery gromadnie zasiedlają zarówno Lodowe Pola, jak i całe wybrzeże. Poluje się na nie dla cennych kłów i smacznego mięsa

     Wsunęliśmy się do lodowej groty. Okazała się być jasno oświetlona. Spiralna pochylnia doprowadziła nas do jej dna. Grota urządzona była jak pokój mieszkalny. Jedną z jej ścian stanowiło jakieś tajemnicze urządzenie, wyglądające jak wielka wypukła tarcza, z krasnoludzkiego metalu, wykonana z mimośrodowo osadzonych pierścieni, wysadzana dużymi kryształami. Przed nią, zamyślony, stał starzec w szacie maga, w ogóle nie reagujący na nasze pojawienie się.

     - Septimus Signus? – spytałem ostrożnie.

     Spojrzał na mnie i roześmiał się dziwnie. Dostrzegłem w jego oczach obłęd…

     - Kop Dwemerze, po drugiej stronie – zacharczał. – Będę wiedział, że zgubiłeś nieznane i wspinasz się na swe głębiny… Gdy wzniesiono ostatnie piętro, nie można było dodać kolejnych. To był i ciągle jest sam wierzchołek!

     Starzec był obłąkany!

     Wiedziałem już, że się z nim nie dogadamy. I co ja teraz mam zrobić?

     Podszedłem do niego, chwyciłem łagodnie za ramiona i spojrzałem mu prosto w oczy. Starałem się mówić wyraźnie i powoli.

     - Podobno wiesz coś o Prastarych Zwojach!

     Starzec zachichotał.

     - Prastare Zwoje – zamruczał. – W rzeczy samej… Cesarstwo. – Pochylił się w moją stronę i zasłaniając ręką usta, wyszeptał, jakby zdradzał wielką tajemnicę. – Zbiegli z nimi! A przynajmniej tak myślą! Ci, których widzieli. Ci, których myśleli że widzieli.

     Podszedł do tajemniczej ściany i wbił w nią wzrok.

     - Znam jednego – rzekł z przekąsem. – Zapomnianego. Samotnego… Ale nie mogę do niego pójść. Nie biedny Septimus, bo ja… wzniosłem się ponad jego rozumienie.

     Wiedziałem, że tylko cierpliwością dam radę coś z niego wyciągnąć.

     - Gdzie zatem jest Zwój – spytałem dobitnie.

     - Tutaj! – ożywił się Septimus. – Cóż, w sensie, na tej płaszczyźnie. Mundus… Tamriel… Niedaleko, mówiąc stosunkowo. W skali kosmologicznej wszystko jest niedaleko.

     - On bredzi… - szepnęła Lydia. – Trzeba nim chyba potrząsnąć!

     Uznałem, że to dobra rada. Podszedłem go niego, złapałem mocno za ramiona i potrząsnąłem energicznie, aż spojrzał na mnie zdziwiony i jakby trochę przytomniej, jakby nagle odkrył, że nie jesteśmy żadnymi widziadłami, tylko realnymi osobami.

     - Pomożesz mi zdobyć Prastary Zwój, czy nie? – spytałem głośno.

     Trwaliśmy przez chwilę w bezruchu, po czym on delikatnie uwolnił się z mojego uścisku.

     - Jedna bryła unosi drugą – rzekł poważnym tonem. – Septimus da ci to, czego potrzebujesz, ale musisz mu przynieść coś w zamian.

     Nareszcie zaczyna gadać do rzeczy!

     - Czego chcesz? – spytałem, może trochę zbyt obcesowo.

     - Widzisz – podniósł palec, - oto majstersztyk Dwemerów. Głęboko, wewnątrz ich najwspanialszej wiedzy. Septimus jest sprytnym pośród ludzi, ale jest jedynie niemądrym dzieckiem w porównaniu z najgłupszym z Dwemerów. Mamy szczęście, że zostawili po sobie swój sposób czytania Pradawnych Zwojów. Jeden z nich wciąż tkwi w głębinach Czarnej Przystani. Obiła ci się o uszy nazwa „Czarna Przystań”? „Nad uśpionych Dwemerów wzniesiona, tęskna wieża skrywa mądrości nasiona”…

     Znowu zagłębił się w swoim świecie, ale tym razem jego umysł krążył wokół celu mojej wędrówki. Byle go nie zgubił! Byle go teraz nie przepłoszyć!

     - Gdzie jest Czarna Przystań? – spytałem łagodnie.

     Przybrał tajemniczą minę.

     - Poniżej głębin – szepnął. – Co skrywa ciemnica? Ukryty donżon: mzarkowa wieżyca… Alftand. Punkt przebicia, pierwszego wejścia, uderzenia. Sięgaj do granic, a Czarną Przystań znajdziesz tuż za nimi. Ale nie wszyscy mogą tam wejść! – uniósł dłoń w ostrzegawczym geście. – Tylko Septimus wie o ukrytym kluczu, który otworzy zamek, by wyskoczyć pod trupią skałę.

     Nie wiedziałem jeszcze dokąd mam się udać. Zapamiętałem jednak nazwę miejsca - Alftand. Ktoś w Akademii z pewnością będzie wiedział, gdzie to jest. Na razie musiałem skupić się na tym, co mówił teraz. O jakimś wejściu, zamkniętym przed niepożądanymi gośćmi.

     - Jak mogę dostać się do środka? – spytałem.

     Zachichotał i zaczął gmerać w szafie. Po chwili wyciągnął z niej dwa dziwne przedmioty. Jakąś kulkę, wielkości dużego jaja i jakąś sześcienną kostkę, nieco większą, o ścianach pokrytych tajemniczymi wzorami.

     - Mam dla ciebie dwie rzeczy – oznajmił prawie przytomnie. – Dwa artefakty. Jeden kanciasty, jeden okrągły. Okrągły do kręcenia. Muzyka Dwemerów jest delikatna i subtelna. I potrzebna do otworzenia ich najzmyślniejszych bram. Kanciasty leksykon jest do zapisywania. Dla nas to tylko kawałek metalu. Lecz dla Dwemerów to biblioteka pełna wiedzy. Lecz… pusta!

     I przy tych słowach złapał mnie za ramiona i przyciągnął do siebie. Jego głos stał się gorączkowy, do oczu powrócił obłęd.

     - Odszukaj Mzark i Niebiańską Kopułę! – wycharczał. – Tamtejsze machinacje odczytają Zwój i przeleją wiedzę w sześcian! Zaufaj Septimusowi! On wie, że ty możesz wiedzieć…

     Puścił mnie równie nagle jak chwycił. Wsunął mi oba przedmioty w dłonie i zacisnął na nich moje pięści. A potem jego duch chyba znów go opuścił. Powolnym krokiem powrócił do tajemniczej ściany i wbił w nią wzrok. Znowu popadł w letarg.

     - Nic tu po nas – szepnęła Lydia. – On znowu odszedł do swojego świata.

     Skinąłem głową.

     - Wracamy do Zimowej Twierdzy – odparłem. – Do widzenia, Septimusie. Dziękuję.

     Nie odpowiedział. Jakby go nie było.