czwartek, 23 czerwca 2016

Rozdział XL - Alftand

     Podróż po górskich szczytach nie jest przyjemnością. Zwłaszcza po północnym łańcuchu górskim. Wieje tam bardzo mroźny wiatr od morza. Polować za bardzo nie ma na co, dlatego już w Akademii zaopatrzyliśmy się w zapasy żywności i ciepłe ubrania. Urag kręcił nosem, burczał i wszelkimi sposobami próbował nas zniechęcić do tej wyprawy, ale w końcu wytargał jakąś księgę, w której można było wyczytać, gdzie znajduje się Alftand. Niestety, znajdował się wysoko w górach. Zaznaczył nam to miejsce na mapie. Niechętnie. Bardzo niechętnie.

     Wyruszyliśmy przed świtem. Najpierw wspinaczka, która wycisnęła z nas siódme poty. Wspinaliśmy się stromą ścieżką na płaskowyż i wtedy właśnie wzeszło słońce. Gdy stanęliśmy na przełęczy, było już zupełnie jasno.

     Nie robiliśmy przerw. Jedliśmy w drodze, zresztą za bardzo jeść się nie chciało. Wiatr smagał nas po twarzach i szarpał nasze wypchane plecaki, w których umieściliśmy nie tylko zapasy, ale i nasze zbroje. Paradowanie w metalowym ubranku w taką pogodą mogło się skończyć tylko odmrożeniem.

     Szliśmy cały dzień w stronę sterczących szczytów, a wydawało nam się, że w ogóle nie posuwamy się naprzód. Gdy słońce zaczęło się obniżać, Lydia dostrzegła płytką grotę, w zacisznym miejscu i tam postanowiliśmy przenocować. O rozpaleniu ognia nie było mowy. Konia z rzędem, kto znajdzie tu jakiś opał! Tylko śnieg i kamienie.

     Wieczorem wiatr nieco osłabł, więc noc minęła spokojnie. Opatuleni derami i płaszczami, przyciśnięci do siebie, ogrzewając się wzajemnie, spędziliśmy ją w bardzo niewygodnej pozycji, plecami opierając się o skałę. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że nie zwracaliśmy na to uwagi. Rankiem okazało się, że nasze zapasy zamarzły. Gdyby nie przewidywalność Lydii, a raczej jej świetne wyszkolenia, w ogóle nie mielibyśmy co jeść. Ale ona wieczorem wyjęła kawał wędzonego mięsa i kilka marchewek, by schować je, zwyczajem norskich żołnierzy, u siebie pod ubraniem. To ponoć stary, wojskowy sposób. Podzieliła się ze mną, a ja nauczyłem się nowej rzeczy, która mogła mi pomóc przetrwać na mrozie – pamiętaj o tym, by jedzenie nosić przy sobie.

     Ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie rozmawialiśmy, by nie tracić sił. Koło południa w oddali zamajaczyła nam jakaś budowla, wystająca spod śniegu. Przyspieszyliśmy kroku. Budowla coraz bardziej zaczynała przypominać niewysoką wieżę, zaś pod nią znajdowały się ruiny jakiegoś pałacyku, czy raczej grobowca. W miarę zbliżania się do celu, dostrzegaliśmy coraz więcej szczegółów. Wokół wieży rozbito namioty i zbudowano jakieś chatki. Urag uprzedzał nas, że dwemerskie budowle przyciągają ekspedycje naukowe, więc mieliśmy nawet szansę na towarzystwo. Pytanie tylko, czy przyjmie nas ono życzliwie.

Alftand

     Słońce już zachodziło, gdy stanęliśmy w pustym obozowisku. Chatki były na pół zniszczone, jedna zupełnie się rozlatywała, namioty poszarpane, wokół nieco porzuconych sprzętów. Za to w jednej z chat znaleźliśmy drewno na opał. Postanowiliśmy przenocować tutaj. Rozpaliliśmy ogień, zjedliśmy wreszcie porządny, gorący posiłek i popiliśmy parującym wywarem z ziół. Po dwóch dniach, spędzonych na mrozie, te kawałki solonej dziczyzny smakowały nam jak najlepsze dania na cesarskim dworze. Teoretycznie, bo żadne z nas nigdy tam nie jadało…

     W chacie znalazłem porzucony dziennik. Była to kronika wyprawy. W nie najlepszym stanie, ale dała się przeczytać. Przy świetle ogniska zagłębiliśmy się w lekturze.

     
     Udało nam się zabezpieczyć teren badań i uniemożliwić dostęp tym, którzy chcieliby wykraść to, co do tej pory udało nam się odkryć, zwłaszcza tym z Akademii w Zimowej Twierdzy. Myślą chyba, że przywilej badania wszystkich ruin powinien należeć wyłącznie do nich.

     Skład naszej ekspedycji jest następujący:
     
     Sulla Trebatius (ja sam) – dowódca.
     Umana – moja wierna towarzyszka i osobisty strażnik.
     Valie – czarodziejka, nie związana z Zimową Twierdzą (długo takiej szukałem).
     Endrast – inny odkrywca, mający na koncie kilka sukcesów na skalę lokalną.
     Yag – potężna kobieta, najęta po to, by trzymać resztę robotników w ryzach.
     J’darr i J’zharr – khajiiccy bracia, najęci do pomocy.

     Potrzebujemy dodatkowych robotników. Przebijanie się przez lód okazuje się być trudnym zadaniem.

     Przygotowaliśmy tymczasowe schronienie i zbadaliśmy okolicę. Niewielki ruiny na niższym poziomie lodowca zdają się być połączone z główną budowlą. Nie udało nam się też znaleźć wejścia na nawis, który odkryliśmy. Yag twierdzi, że widziała rozpadlinę w lodowej ścianie. To może być przejście do wnętrza ruin, dlatego spróbujemy dostać się do rozpadliny wraz z ekwipunkiem. Zanosi się na zamieć.


     Dziennik urywał się w tym miejscu. Szkoda, że ten cały Sulla nie miał zwyczaju pisania dat przy zapiskach. Nie wiedzieliśmy, jak dawno temu ta wyprawa miała miejsce. Czy to możliwe, że napotkamy ją po drodze?

     Rankiem zbadaliśmy wieżę. Ekspedycja zadbała nawet o to, by położyć do niej kładkę nad płytkim zagłębieniem w skale. Wieża była typową, dwemerską budowlą, jednak bardziej przypominała klatkę dla jakiegoś drapieżnika. Zbudowano ją na planie czworoboku. W każdym rogu znajdował się gruby filar, wyposażony od wewnątrz w jakieś mechanizmy. Filary dźwigały nad sobą kamienne sklepienie, natomiast zamiast ścian, były tu kraty z niekorodującego, krasnoludzkiego metalu. Wewnątrz nie było nic, tylko kamienna podłoga, z jakąś dźwignią. Wszystko to ujrzeliśmy przez kraty, których sforsować nie daliśmy rady.

Wędrując po Skyrim często można napotkać na krasnoludzkie wieże-windy. Ta znajduje się w okolicach Mzinhaleft. Ta w Alftand wygląda podobnie

     - Jak się tam dostać – zastanawiałem się, kręcąc głową.

     - W dzienniku było, że wejście jest poniżej – przypomniała Lydia.

     Istotnie, nieco poniżej wieży, pod wystającymi spod śniegu dachami, znaleźliśmy rozpadlinę i poukładane w niej kładki. Doprowadziły nas one do lodowego tunelu. Widać, ekspedycja przeniosła się tutaj. Chodnik był zbudowany solidnie. Gdzieniegdzie widzieliśmy miejsca, w których ekspedycja obozowała. Zwłaszcza jedno obfitowało w porozrzucane garnki i inne sprzęty. Były też całkiem wygodne legowiska, ale całość zbryzgana była zamarzniętą krwią. Coś musiało się tu zdarzyć.

     Tunel prowadził w dół. Wił się na prawo i lewo, aż dotarł do ściany, prowizorycznie zbitej z desek i drewnianych bali. Nie wiedzieliśmy, po co ją postawiono, ale też żadne z nas nie znało się na kopaniu tunelów, więc uznaliśmy, że to ma chronić strop przed zawaleniem. Zwłaszcza, że przy ścianie tunel skręcał ostro w prawo.

     - Gdzie to jest? – rozległ się nagle głos zza ściany. – Wiem, że chciałeś mieć wszystko dla siebie, J’zharze!

     Przypadliśmy do ściany i zaczęliśmy nasłuchiwać. Głos był jęczący, jak u Khajita, w dodatku bełkotliwy, jakby Khajit był pijany, albo pod wpływem narkotyków.

     - Zawsze próbujesz zostawić wszystko dla siebie – ciągnął głos. – Nie! Musi być więcej skoomy!

     Spojrzeliśmy po sobie. Skooma! Khajit był naćpany!

     - Zamknij się! – wrzasnął nagle, choć nikt się nie odzywał. – Nie kłam, J’zharze! To ty zrobiłeś! Zawsze próbujesz mnie okraść!

     Głos umilkł i zaczął nieprzytomnie charczeć. Lydia wskazała boczny tunel. Rzuciliśmy się w tym kierunku. Może doprowadzi nas do tajemniczego Khajita? Odnalezienie żywego członka dawnej ekspedycji graniczyło z cudem.

     W pewnym momencie tunel zmienił charakter. Znaleźliśmy się w dwemerskim korytarzu. Nie otaczał nas już lód, tylko równe, kamienne ściany. Korytarz był kręty i wciąż gdzieniegdzie przysypany zbrylonym śniegiem. Jeszcze kilkanaście kroków, zakręt i… Znaleźliśmy się w niewielkiej komnacie.

     Przy wejściu potknąłem się o szczątki jakiegoś mechanizmu. Przypominał metalowego pająka i tkwił w nim klejnot duszy. Naładowany! Bardzo mnie to ucieszyło, bowiem moja broń potrzebowała pilnie doładowania. Łuk nie zadawał już obrażeń od mrozu. Zresztą, sam go zaklinałem, a doświadczenia w tym wielkiego nie miałem i efekty wyczerpywały się bardzo szybko. Potrzebował nieustannego doładowywania, a dotąd o klejnoty duszy było trudno. W komnacie znajdował się kamienny stół, na którym leżały podobne szczątki, jednak starannie rozkręcone, jakby ktoś badał ich strukturę.

     Wyjście z komnaty prowadziło znów przez lodowy tunel. Dotarliśmy do miejsca obozowania.

     - Co? – rozległ się głos, całkiem blisko. – Kto to, bracie? Kolejny gładkoskóry szuka jedzenia? Ale jego z nami nie było! Nie… Nie, to na pewno ty chcesz moją skoomę!

     - Hej! – zawołałem. – Kim jesteś?

     Chwila ciszy. Nagle zza zakrętu wychylił się Khajit z mieczem w ręku i obłędem w oczach. Wbił we mnie wzrok i zacharczał.

     - Jest tam kto?

     Pokazałem mu puste ręce i otworzyłem usta, by zagadać, ale nie zdążyłem wydać z siebie dźwięku. Khajit zaatakował tak wściekle, że byłbym zginął na miejscu, gdybym w porę się nie usunął. Lydia przywaliła mu plecakiem i sięgnęła po miecz. Moja broń znajdowała się w plecaku, więc szybko przywołałem zaklęcie płomieni. Nie chciałem palić Khajita żywcem – chciałem go tylko odepchnąć od siebie. Nie na darmo mówi się „odskoczył jak oparzony”. Ale ten był tak naćpany, że nie czuł bólu. Zamierzył się jeszcze raz i… Miecz Lydii wbił mu się w pierś.

     Zakląłem szpetnie. Khajit potrzebował pomocy, a nie przemocy. Ale nic innego nie dało się zrobić.

     - Popatrz tam – Lydia wskazała w głąb korytarza.

     Było tam legowisko, a na nim leżał inny Khajit, cały we krwi. Podbiegłem do niego, ale nie żył już od długiego czasu. Dookoła leżało kilka pustych buteleczek. Lydia podniosła jedną do nosa.

     - Skooma – mruknęła. – Zabił własnego brata dla butelki skoomy!

     I z wściekłością rzuciła ją o posadzkę, rozbijając w drobny mak.

     - Już mi go nie żal – mruknęła i oparła się o ścianę.

     Pokiwałem głową. Ja nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, że mógłbym podnieść na własnego brata coś więcej niż drewniany miecz do ćwiczeń, albo tradycyjną, wierzbową rózgę na Święto Obfitości, kiedy to bliscy i znajomi żartobliwie smagali się po plecach, życząc wszystkim obfitych plonów. Jednego z nich opłakiwałem do dziś, a Lydia, choć ledwo swoich pamiętała, zapewne wiele by dała, by ujrzeć ich wśród żywych. Narkotyk jednak dokonał takich spustoszeń w mózgu Khajita, że stracił zdolność odróżniania dobra i zła.

     - Zatłukę każdego handlarza skoomą, jakiego spotkam – oświadczyła nagle Lydia, zdejmując plecak. – A w ogóle, proponuję włożyć na siebie coś twardszego. Robi się niebezpiecznie.

     Pomogliśmy sobie wzajemnie przy wciąganiu zbroi. W swoich elfich skorupach poczułem się o wiele pewniej. Łuk musiałem doładować. Magiczne ładunki szybko się w nim wyczerpywały. Wciąż nie umiałem zaklinać przedmiotów tak, by oszczędniej się eksploatowały. Za to do pasa przypiąłem Przedświt, którego ładunki nie wyczerpywały się tak szybko. Cóż, jakby nie patrzeć, był to daedryczny artefakt, zaklęty naprawdę solidnie. Jeszcze go nigdy nie doładowywałem, a miał na sobie wciąż więcej niż połowę magicznych ładunków, pomimo, że przecież używałem go dość często.

     Ech, zdobyć łuk, zaklęty tak solidnie! Bo zanim ja nauczę się tak zaklinać, doczekam się siwizny na skroniach! Albo i nie – bo aby jej doczekać, też potrzebowałem dobrej broni…

     Ruszyliśmy przed siebie. Tunel został za nami. Teraz szliśmy już przez solidną, dwemerską budowlę i nie musieliśmy martwić się, że coś spadnie nam na głowę. W dodatku, niektóre dwemerskie lampy, zasilane nie wiadomo jak, oświetlały podziemia równie skutecznie, co w czasach, gdy brodaci Dwemerowie przemierzali te… Aleje. Tak, aleje, bo trudno było nazwać inaczej te przestronne i pięknie wykonane korytarze. Mijaliśmy najdziwniejsze mechanizmy, zasłonięte złocistymi kratami. Czasami napotykałem dwemerskie skrytki i nie zawsze okazywały się puste. Znalazłem tam trochę kosztowności, ale przeważnie zawierały jedynie części jakiegoś mechanizmu, nieznanego przeznaczenia.

Dwemerskie budowle do dziś zachwycają misternym wykończeniem i trwałością. Gdzieniegdzie można wciąż znaleźć porzucone sprzęty codziennego użytku.

     Kilka razy usłyszeliśmy jakiś chrzęst. Był to działający, krasnoludzki pająk-strażnik. Niesamowite! Po tylu wiekach one wciąż działały i patrolowały podziemne korytarze, w poszukiwaniu intruzów. Chodziły po nich jak żywe pająki, choć były przecież maszynami. Z podziwem myślałem wtedy o dwemerskich uczonych. Stworzyć takie cuda mogła tylko bardzo zaawansowana cywilizacja.

     Niestety, dla pająków byliśmy tylko intruzami. Atakowały nas wściekle i z uporem. Musieliśmy je unieszkodliwić, czyli po prostu rozbić. Szkoda… Za to wewnątrz miały naładowane klejnoty duszy, co nieco mnie pocieszało.

     Innym razem trafiliśmy na potężniejszego przeciwnika. Krasnoludzką sferę widzieliśmy już poprzednio w muzeum Calcelma, ale ta, którą napotkaliśmy w korytarzu, nie była jedynie muzealnym eksponatem. Był to humanoidalny robot, który zamiast nóg miał koła. Potrafił schować się między tymi kołami, jak ślimak w skorupie i wtedy, przyjmując kulisty kształt, potrafił poruszać się bardzo szybko. Zaatakował nas z szybkością szablozębnego kota. Jednak lekka i misterna konstrukcja nie oparła się naszym mieczom i udało nam się ją rozbić, zanim zdążyła zadać nam jakąkolwiek ranę.

     Naszą drogę kilkakrotnie przedzielały solidne drzwi, wykonane z krasnoludzkiego metalu. Otwierały się lekko, jakby dawni mieszkańcy podziemi opuścili je dopiero wczoraj, a nie przed wiekami.

     Gdy pchnęliśmy kolejne drzwi, znaleźliśmy się w wysokim i rozległym szybie. Przejście było zawalone, więc jedyna droga prowadziła w dół. Trzeba było zeskoczyć na platformę, znajdującą się pod nami. Stamtąd prowadziło wejście do kolejnego korytarza. A pod nimi wiły się serpentynowe podjazdy, pełniące rolę schodów. Dwemerowie zawsze budowali gładkie podjazdy, aby mogły po nich jeździć sfery. A nawet jeśli budowali schody, to zawsze pozostawiali obok gładki podjazd.

Alftand - widok na szyb, o którym mowa w tekście. Widoczny podjazd dla sfer-strażników.

     Na platformie poniżej dostrzegliśmy jakieś ciało. Ork! Wprawdzie światło było dość mizerne, ale dostrzegłem wystające z dolnej szczęki kły. Chyba nie żyje! Zeskoczyliśmy czym prędzej i podbiegliśmy do tajemniczej postaci. Była to Orsimerka i niestety, martwa, naszpikowana strzałami.

     - Popatrz – Lydia podsunęła mi pod nos strzałę, wyrwaną z ciała Orsimerki. – Pamiętasz to małżeństwo, które pochowaliśmy pod Wąwozem Rabusiów? Pamiętasz te strzały?

     Wziąłem ostrożnie strzałę do ręki. Miała rację. Strzałę wykonano z wielkiego, owadziego odnóża. Taka sama, jak tamte.

     - Zatem zaraz dowiemy się, kto ich zabił – mruknąłem, rozglądając się na boki i sięgając po łuk.

     Dowiedziałem się szybciej, niż sądziłem. Jedyna droga z tej platformy wiodła w dół, po serpentynowym podjeździe i tam nagle pojawił się tajemniczy, patykowaty, ale bez wątpienia humanoidalny kształt. Nie wydając żadnego dźwięku, napiął łuk i strzała, wykonana z odnóża owada, trzasnęła o mój naramiennik. Grot był za miękki, aby przebić elfi stop, z jakiego wykonano moją zbroję, więc zsunął się po niej, nie czyniąc mi krzywdy. Ja za to umieściłem swoją, dwemerską strzałę, prosto w jego czole. Podbiegliśmy do niego. Nie żył już. Nigdy w życiu nie widziałem takiego odrażającego stwora. Chudy i żylasty, bez nosa i z jakimiś błonami w miejscu, w którym ludzie mają oczy. Uszy miał spiczaste, jak elf. Miał na sobie coś w rodzaju zbroi, wykonanej z owadziego pancerza. Jego łuk wyglądał, jak zmontowany z dwu potężnych, owadzich żuwaczek. Lydia potrząsnęła głową.

     - To musi być… Falmer – szepnęła zaaferowana. – Słyszałam o nich. Zdegenerowane, dzikie elfy, żyjące od niepamiętnych czasów w podziemiach. Ślepe, ale mają świetny słuch i węch.

     - Elfy? – rzuciłem okiem na stwora. – Czy to możliwe, że to Dwemerowie tak się zdegenerowali?

     - Nie wiem – odparła. – Ale chyba nie. Dwemerowie kochali maszyny i nie umieli bez nich żyć. To było plemię konstruktorów a ten tutaj – trąciła go stopą – sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, do czego służy koło. Może to plemię, które Dwemerów zniszczyło…

     Kolejna strzała świsnęła mi koło ucha. Przypadliśmy do podestu, uważnie się rozglądając. Dostrzegłem napastnika na samym dole. Dla niego był to trudny strzał, pod górę, z dużej odległości, w dodatku podjazd odgradzał nas od niego. Ale chybił zaledwie o włos. Jak to możliwe, żeby ślepa istota potrafiła tak celnie strzelać, kierując się tylko słuchem? Jednocześnie usłyszałem jakiś hałas. To dwóch innych Falmerów podkradło się do nas podjazdem i zaatakowało Lydię mieczami.

     Ten na dole chyba trochę się pogubił w tym hałasie, jaki rozległ się podczas walki. Znieruchomiał, nasłuchując i dlatego położyłem go jedną, celną strzałą. A potem wyciągnąłem miecz i wspomogłem Lydię. Jeden z atakujących padł pod ciosem jej miecza. Drugiego uderzyłem tarczą tak mocno, że stracił równowagę i ze straszliwym charkotem spadł kilka pięter w dół, roztrzaskując się na miejscu. Pojedynek był skończony, ale tylko chwilowo. Musieliśmy iść dalej, a nie mieliśmy wątpliwości, że dalej napatoczymy się na następnych.

     Tak też było w istocie. Nasza wędrówka po dwemerskich ruinach miała trwać o wiele dłużej niż zakładaliśmy. W tym czasie natknęliśmy się na kolejne obozowiska Falmerów. Rozbijali je w przestronnych komnatach. Nie wiedziałem, po co im te prymitywne namioty, jakie stawiali w podziemiach. Czyżby miały im zapewnić prywatność? Bo do niczego innego służyć nie mogły. Chitynowe kufry zamykały w sobie falmerskie skarby. Były to głównie nieprzydatne dla nas, wypreparowane owadzie nogi, albo pancerze, ale zdarzały się też drogie kamienie, albo biżuteria, albo pochodząca ze świata ludzi broń.

     Były to dziwne stwory. Mając do dyspozycji zaawansowane technicznie urządzenia, czy choćby wszechobecne krasnoludzkie narzędzia i broń, oni prowadzili prymitywne życie, wykonując sprzęty wyłącznie z owadzich, lub pajęczych części ciała. Wykorzystywali w tym celu chaurusy, o czym dowiedziałem się nieco później. Chaurus, to wielki owad, o ostrych szczękach, szybki i silny. Młode samce potrafiły latać. Samice, nieco większe, nie miały skrzydeł, ale nie były przez to mniej groźne. Potrzebny był dobry łuk, albo miecz i koniecznie tarcza, aby osłonić się przed ich szybkimi atakami.

     W jednym z obozowisk znaleźliśmy przykutą do kamiennego łoża Altmerkę. Nieżywą. Na ciele widać było ślady tortur. Wzdrygnąłem się na ten widok, ale prawdziwie makabryczny okazał się stół po drugiej stronie wejścia. Tam znajdowały się ludzkie szczątki, odarte z mięsa, jakby przygotowane do ćwiartowania. Zrobiło mi się mdło.

     - Prawdziwi rzeźnicy – szepnęła Lydia, zbielałymi wargami. – Oni są ludożercami!

     Przemogłem wstręt i podszedłem do szkieletu, leżącego na stole. Wciąż miał przykute ręce… Zerknąłem na zakrwawiona czaszkę. Po wąskiej żuchwie poznałem elfa. Altmer, najprawdopodobniej.

     - Chodźmy stąd – stęknąłem, czując, że robi mi się słabo. – Jak najdalej od tego miejsca.

     Korytarz prowadził do kolejnego obozowiska. Trzech Falmerów rzuciło się na nas i momentalnie ich trupy zasłały posadzkę. Nie było litości. Zasiekliśmy ich z zimną krwią.

     Wędrówka doprowadziła nas do sporych drzwi, z krasnoludzkiego metalu. Pchnąłem je i stanąłem olśniony. Znalazłem się w ogromnej jaskini. Tak ogromnej jaskini nie widziałem jeszcze nigdy. Większa niż swego czasu w Ustengrav. Na jej środku stała zdobiona, dwemerska budowla, przypominająca katedrę. Dwóch Falmerów, którzy się tam kręcili, szybko dołączyło do swoich pobratymców, w falmerskich zaświatach. Podeszliśmy do przegradzającej przejście kraty.

     - Jak tu pięknie – szepnęła zachwycona Lydia. – Ciekawe, co to za oświetlenie. Jarzy się tak jednostajnie…

Tajemnicza katedra w Alftand - widok ze stanowiska wartowniczego. W lewym., dolnym rogu widoczny falmerski szałas.

     Dziedziniec budynku oświetlony był świecącą żółtawym blaskiem latarnią. Zawieszona była wysoko, w niedostępnym miejscu. Tajemnica leżała poza naszym zasięgiem. W dodatku, katedra też, bo kraty były mocne i nie dały się ruszyć. Rozglądając się, dostrzegłem podest nad wejściem, którym przyszliśmy. Czy mi się wydaje, czy jest tam jakaś dźwignia? Prowadziły do niego wąskie schodki. Wbiegłem na nie i rzeczywiście, tam właśnie znajdowała się dźwignia, która otwierała przejście.

     - Stanowisko wartownicze – skwitowała Lydia. – Tylko przed kim oni próbowali się ochronić?

     Wnętrze katedry było imponujące. Przestronne, o szerokich schodach i kratownicowych ścianach. Ruszyliśmy ostrożnie przed siebie. Nagle Lydia znieruchomiała i przytknęła palec do ust. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Po chwili oboje usłyszeliśmy… Ludzkie głosy! Dobiegały z górnej części budynku, oddzielonej kratami, jednak było w nich przejście. Weszliśmy na górę i stanęliśmy przed tajemniczym mechanizmem, jakby pulpitem do sterowania… No właśnie, czym? Za nim znajdował się spory hol i stamtąd dobiegł nas kobiecy głos.

     - Sulla, chodźmy stąd – błagała kobieta. – Czy nie dość już śmierci?

     - Oczywiście, że chcesz, abym wyszedł! – twardy, męski głos brzmiał nienawiścią. – Tylko czekasz, żebym się odwrócił. Chcesz przypisać sobie całą chwałę!

     - Sulla… - szepnęła Lydia. – To musi być ten dowódca wyprawy. A ona to pewnie… Jak ona miała na imię? Umana.

     Cicho zbliżyliśmy się do holu, mając nadzieję na nawiązanie kontaktu. Ale było za późno. Mężczyzna, ubrany w cesarską, oficerską zbroję, wyciągnął nagle miecz.

     - Czas zakończyć tę zabawę! – krzyknął i zaatakował swoją towarzyszkę.

     Ta odbiła cios i przeszła do kontrataku, ale nie udało jej się dosięgnąć mieczem piersi mężczyzny.

     - Walczyłem z lepszymi od ciebie – odezwał się Sulla, chełpliwym tonem i zaatakował znów.

     Domniemana Umana odbiła jednak cios i trzasnęła go płazem aż stracił równowagę i musiał odskoczyć.

     - A wydawało ci się, że jestem tylko śliczną buźką? – jej twarz, wykrzywiła się szyderczo.

     Zauważyłem, że Redgardka rzeczywiście miała lico gładkie, i regularne. Była naprawdę ładna.

     Kolejnego ataku Sulla już nie przeżył. Nadział się na miecz swojej towarzyszki, której oczy rozszerzyły się w przerażeniu, jakby dopiero teraz uzmysłowiła sobie, co się stało. I wtedy dostrzegła nas.

     - Stój! – zawołałem. – Jesteśmy przyjaciółmi! Nie mamy złych zamiarów…

     Ale ona, z nieprzytomnym wzrokiem i nieludzkim krzykiem rzuciła się w moją stronę, unosząc miecz. A obok mnie stała Lydia, alergicznie reagująca na każde zagrożenie mojego życia. Umana padła pod ciosem jej miecza, jeszcze zanim do mnie dobiegła.

     Westchnąłem cicho. Może można było temu zapobiec… Mogliśmy połączyć swoje siły i zyskać cennych sprzymierzeńców. Oni znali już te podziemia, my wciąż się w nich gubiliśmy.

     Ale stało się. Było za późno.

     Aby przestać o tym myśleć, zajęliśmy się oględzinami katedry. W jednym miejscu znalazłem dźwignię. Przesunąłem ją i otworzyła się jakaś krata, jednakże przejścia za nią nie było. Wszystkie moje myśli bezustannie wracały do tajemniczego mechanizmu, stojącego w holu. Jak to mówił Septimus? Okrągły przedmiot miał otwierać bramy. W pulpicie zaś znajdowało się okrągłe zagłębienie, pokryte wzorkami. Czyżby to był rodzaj zamka?

     Wyciągnąłem oba przedmioty, jakie dostałem od Septimusa. Kula wydawała się pasować do zagłębienia. Włożyłem ją tam i nagle… Pulpit zawirował, szczęknął jakiś mechanizm a wokół mnie zaczęła opadać posadzka, tworząc coś w rodzaju kręconych schodów. Lydia roześmiała się.

     - Znalazłeś przejście!

     Uśmiechnąłem się.

     - To musi prowadzić do – zająknąłem się. – Jak Septimus to nazywał?

     - Do Czarnej Przystani – podpowiedziała. – Ciekawe, co to jest ta Czarna Przystań.

     Niepewnie wzruszyłem ramionami.

     - Chyba zaraz się dowiemy – mruknąłem.

     Ostrożnie zeszliśmy po schodach na dół. Korytarz poprowadził nas do małej komnaty, z dźwignią pośrodku. Coś takiego było w wieży…

     - Czyżby to była… Winda? – szepnąłem. – Chodź bliżej, nie stój na krawędzi!

     Lydia podeszła do mnie i podejrzliwym okiem otaksowała otoczenie. Ja natomiast chwyciłem dźwignię i bez wysiłku ją przerzuciłem.

     To, co stało się później, zapamiętam na długo. Posadzka zaczęła szybko opadać. Nie tak szybko, żeby stracić równowagę, ale wystarczająco, by zakręciło się w głowie. Co ciekawe, sufit opadał razem z nami. Po dłuższej chwili, gdy zrobiło się nieco cieplej, winda zatrzymała się. Zjechaliśmy jeszcze niżej. Przed nami otwierał się krótki korytarz, zakończony wielkimi drzwiami. To musiało być tu.

     - Ciekawe, co czeka nas za tamtymi drzwiami – mruknąłem zaaferowany.

     - Cokolwiek czeka, czy nie może poczekać jeszcze trochę? – spytała Lydia.

     Skinąłem głową. Ja też miałem już dość. Byłem zmęczony i głodny. Postanowiliśmy urządzić postój.

     - Może w katedrze byłoby wygodniej? – zaproponowałem. – Tam może znajdzie się jakieś miejsce do spania. Bo tutaj… - omiotłem wzrokiem korytarz.

     Lydia niechętnym okiem zerknęła w stronę windy.

     - Będziemy wracać? – spytała.

     - Masz rację – machnąłem ręką. – Śpimy tu. A na razie trzeba coś zjeść.

     Wędrówka po podziemnych korytarzach zupełnie zniekształciła nam poczucie czasu. Nie wiedzieliśmy, jak długo się po nich włóczyliśmy. Czy na powierzchni jest dzień, czy noc? Jedynie burczenie w brzuchu i senność w oczach przypominały nam o upływie czasu. Zjedliśmy więc porządną kolację, czy może obiad, żadne z nas nie wiedziało. A potem rozłożyliśmy sobie grube derki na kamiennej posadzce.

     - Trzymam pierwszą wartę – powiedziała Lydia, sennym głosem. – Zgoda?

     - Chrzanić wartę – mruknąłem ledwo żywy. – Idź spać. Jeśli oboje się nie wyśpimy, możemy nie przeżyć jutrzejszego dnia. Tu raczej nic nam nie grozi.

     Lydia nie była tak pewna, a raczej tak zrezygnowana jak ja. Poustawiała kilka znalezionych prętów tak, aby przewróciły się, gdy ktoś użyje windy, albo otworzy drzwi. Zabezpieczywszy się w ten sposób z obu stron, dopiero wtedy położyła się na derce, zasypiając niemal natychmiast z obnażonym mieczem w dłoni. Spojrzałem na nią rozczulony. Była tak zmęczona, że nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Mnie też oczy się już zamykały.

     Wiem, że było to lekkomyślne z naszej strony. Nie wystawić warty w miejscu, rojącym się od falmerów i krasnoludzkich mechanizmów. Ale żadne z nas nie miało na to siły. Było pewne, że wartownik i tak zaśnie. A jeśli ma już spać, to niech lepiej się wyśpi. Czasami po prostu dobrze jest mieć szczęście. Tej nocy je mieliśmy. Nic nie zakłóciło naszego snu.

6 komentarzy:

  1. Dobrze, że te krasnoludzkie sfery nie miały jeszcze pola energii wokół siebie, jak w Gwiezdnych Wojnach. ;)
    Ponure miejsce. I groźne. Dobrze, że rozdział nie kończy się wieczorem, tylko wiadomo, że spokojnie przeżyli noc. Jeśli oczywiście spali w nocy, skoro tak im się czas pokręcił!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie się z tym nie zgadzam. To miejsce wcale ie jest ponure. Przeciwnie, jest przepiękne, jak wszystkie dwemerskie budowle. A że nie całkiem bezpieczne - jak wszędzie w Skyrim...

      Usuń
  2. Ludożerne mutanty - mało miłe towarzystwo. No popatrz - wtedy też były znane dopalacze;) Ogromnie przydatne były wtedy kobiety, nawet te ładne:))
    Ostatnio słyszałam plotkę, że Kosmici są wśród nas, znaczy na Ziemi. Podobno zdradza ich kształt ich dłoni, przypominających jaszczurcze łapy. U nas na razie jeszcze spokojnie,nikt nikomu na ręce nie patrzy, ale nigdy nie wiadomo jak będzie dalej.:))))
    Jedno jest pewne - tu jest przynajmniej ciepło, aktualnie +29.Jutro ma być więcej, a w weekend jeszcze więcej.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem o pewnej studentce, która miała być krzyżówką człowieka i kosmity. Czego to ludzie nie wymyślą.

      Usuń
  3. Falmerowie w Skyrim, Morlokowie u Wellsa...
    Ciekawe czy obecni beneficjenci socjalistycznej pomocy społecznej wyewoluują w taką rasę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Elfy Śnieżne, czyli dzisiejsi Falmerowie, byli kiedyś dumną i szlachetna rasą. Nieznane są przyczyny ich degeneracji, ale najprawdopodobniej nie miało to nic wspólnego z dobrobytem. Raczej przeciwnie.

      Usuń