piątek, 17 czerwca 2016

Rozdział XXXIX - Podróż po krach

     Wyszliśmy z Arcaneum w minorowych nastrojach. „Gdzieś na północy” to mogło być dokładnie wszędzie… Powoli schodziliśmy po kręconych schodach. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że nastała już noc. Po drodze napotkaliśmy idące naprzeciw nam Faraldę i Mirabelle, pogrążone w wesołej rozmowie. Na pytanie mistrzyni, czy udało mi się zdobyć jakieś informacje, rozłożyłem ręce.

     - Idziemy na pola lodowe – oświadczyłem smętnym głosem. – Szukać Septimusa Signusa.

     Spojrzały po sobie.

     - Umiesz pływać? – spytała Faralda z niepokojem.

     - Tak, bo co? – bąknąłem zdziwiony.

     - Przyszło ocieplenie – odparła. – Lód się topi. Podróż jest bardzo niebezpieczna. Lód może się pod tobą załamać. Zresztą, już popękał. Masz zamiar skakać po krach?

     - Jeśli będzie trzeba – westchnąłem zrezygnowany.

     - Ale, mam nadzieję, nie dziś! – wtrąciła się Mirabelle. – W ciemności zginiesz na pewno!

     - Nie chcę nadużywać gościnności Akademii…

     - Bzdura! – przerwała mi. – Zostałeś przyjęty i jesteś jednym z nas. Masz prawo tu mieszkać. Nawet, jeśli nie zamierzasz przykładać się do nauki. Przynajmniej przez jakiś czas…

     Spojrzałem na nią z wdzięcznością, po czym Lydia i ja udaliśmy się do Komnaty Osiągnięć, gdzie był nasz pokój. Kolacja już tam na nas czekała, co nieco poprawiło nasze humory. Do czasu, gdy zerknąłem na łóżko. Jak my tu będziemy spać?

Akademia w Zimowej Twierdzy, Komnata Osiągnięć - jedna z komnat mieszkalnych. Tutaj własnie nocował swego czasu Wulfhere, zwany Dovahkiinem

     Na moje wątpliwości, Lydia roześmiała się tylko i stwierdziła, że sobie poradzi. Gdy już umyty i rozebrany rzuciłem się na miękkie łóżko, zrobiło mi się niewiarygodnie błogo, aczkolwiek odczuwałem też wyrzuty sumienia. Ja tu sobie leżę rozwalony na szerokim łożu, jak jakiś jarl, a Lydia być może leży gdzieś skulona na wiechciu słomy, przykryta płaszczem. Już chciałem wstać, aby ją odszukać, gdy nieoczekiwanie Lydia pojawiła się w wejściu, ubrana w samą koszulę, grzmocąc o posadzkę nie zasznurowanymi, pancernymi butami.

     Bez żadnych ceremonii wyskoczyła z butów i wtarabaniła mi się do łóżka.

     - Posuń się, grubasie – mruknęła.

     Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem co odpowiedzieć.

     - Grubasie? – spytałem tylko. – W którym miejscu?

     - Jak nie jesteś grubasem, to nie rozwalaj się po całym łóżku – odparła rozbawiona. – To jest moja połowa. Spylaj na swoją!

     - Masz szczęście, że Balgruuf tego nie słyszy – odparłem, przesuwając się na jedną stronę. – Zdegradowałby cię do szeregowego, gdyby dowiedział się, jak odzywasz się do swego tana.

     - Tan sam mnie zwolnił ze służby – odparła rezolutnie, gramoląc się pod grubą kołdrę. – Był z niego kawał drania. Teraz podróżuję z przyjacielem. A przyjaciel ma dobre serce, mam przynajmniej taką nadzieję, i nie każe mi spać na zimnej posadzce, w graciarni, razem z myszami i pająkami.

     - A od kiedy boisz się myszy? – roześmiałem się. – Albo pająków!

     - Od kiedy mogę za to kupić miejsce w wygodnym łożu – mruknęła, opadając na poduszkę. – Ech, jak miło! Ciekawe, czy będę umiała spać w tak miękkim łóżku.

     Nie wytrzymałem, wybuchnąłem śmiechem.

     - Zdarza mi się chrapać – ostrzegłem żartobliwym tonem.

     - A ja mam twarde łokcie – mruknęła. – Nie chcesz ich poczuć, to nie chrap.

     Rozbawiła mnie. Założyłem ręce pod głowę i wbiłem wzrok w sufit. To była moja ulubiona pozycja do zasypiania. Ale sen nie nadchodził.

     - Swego czasu, gdy prosiłem, abyś mówiła mi po imieniu, stwierdziłaś, że nie uchodzi – stwierdziłem zamyślony. – Teraz to już nawet spanie w jednym łóżku cię nie przeraża.

     - Przekonałam się, że jesteś niegroźny – mruknęła sennym głosem. – Nie widzisz we mnie kobiety…

     W ostatnich słowach zabrzmiała ledwo dostrzegalna nutka goryczy. Aż mnie zabolała.

     - Kto ci takich bzdur naopowiadał? – burknąłem. – Bo nie próbuję cię uwodzić?

     Odwróciła się w moją stronę.

     - No, nie próbuję – ciągnąłem dalej. - Bo nie chcę cię urazić. Nie uchodzi, to nie uchodzi. Zresztą, jest jeszcze we mnie szacunek dla wysokich rodów.

     Uniosła się na łokciu i spojrzała na mnie tak, jakby ujrzała mnie po raz pierwszy w życiu.

     - A kto mówi o uwodzeniu? – spytała z widocznym wyrzutem. – Nigdy nie rzuciłeś nawet uwagi o tym, że mam… No nie wiem… Że do twarzy mi w czymś tam, albo chociaż, że mam ładne oczy. W ogóle, traktujesz mnie, jakbym była mężczyzną. Toteż tak się zachowuję. Dwóch mężczyzn przyjaciół w jednym łóżku to nic zdrożnego.

     - Myślałem, że tego właśnie sobie życzysz – odrzekłem nieśmiało. – Że nie chcesz, żebym ci takie rzeczy mówił. Ja… Ja też nie chciałem, żebyś wzięła mnie za jakiegoś obleśnego typa, który wykorzystuje okazje.

     - Bzdura – prychnęła. – Każda kobieta to lubi. Nawet taka jak ja. Nawet od zupełnie obcego, a co dopiero od… Od przyjaciela!

     Nie wiedziałem co powiedzieć. Lydia już nieraz potrafiła mnie zachwycić, ale starałem się tego nie okazywać, żeby nie stawiać jej w kłopotliwej sytuacji. Za bardzo ceniłem sobie jej towarzystwo.

     - Wybacz – mruknąłem zawstydzony. – Nie mam dużego doświadczenia z kobietami. Onieśmielają mnie…

     - Taaa… - pokiwała głową. – Ale do innych to potrafisz robić maślane oczy! Widziałam, jak gapiłeś się na tyłek Faraldy, nie jestem ślepa. Albo ta w Markarcie, jak jej tam było…

     - Lisbet – podpowiedziałem, rumieniąc się mimo woli.

     - Jak zwał, tak zwał – wzruszyła ramionami. – Nie chodzi mi o to, że ci się nie podobam. Chodzi o to, że czasem chciałabym usłyszeć jakieś miłe słowo. Inni nie szczędzą mi komplementów, tylko ty mi ich skąpisz.

     - A kto ci powiedział, że mi się nie podobasz? – teraz ja uniosłem się na łokciu. – Nie mówiłem ci, bo ja… w ogóle nie mówiłem tego jeszcze nikomu. Jakoś nie potrafię…

     - Czy można prosić o ciszę? – rozległ się głos z sąsiedniej komnaty. – Tu próbuje się spać!

     Zachichotaliśmy oboje, po czym zaczęliśmy mówić szeptem.

     - Ja wiem, dziewczyna zakuta w stal nie wygląda pięknie – westchnęła. – Dotąd nie mieliśmy okazji spotkać się na balu, czy na przyjęciu.

     - Nie dla nas takie rozrywki – zgodziłem się. – Ale nawet w zbroi wyglądasz ładnie. Pomyślałem to już wtedy, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy. A wtedy, w Wichrowym Tronie, kiedy polowaliśmy na Rzeźnika…

     - No? – zachęciła mnie.

     - To była stara, wyświechtana szmata – roześmiałem się. – A ty wyglądałaś w niej jak królowa.

     - Myślałam, że wtedy żartujesz – odparła, a potem westchnęła boleśnie. – Powiedz mi, co ty masz z tymi wysokimi rodami? Już nie pierwszy raz mi to mówisz.

     - Onieśmielają mnie – odparłem  z prostotą. – Tak samo jak piękne kobiety. A ty…

     Urwałem, nie wiedząc, jak jej to powiedzieć.

     - Co ja? 

     - No… Jesteś jednym i drugim…

     Patrzyła na mnie badawczo.

     - Mówisz szczerze?

     Uśmiechnąłem się.

     - Choćbym chciał, nie umiałbym cię okłamać – zapewniłem. – Jesteś na to za sprytna.

     Opuściła wzrok i zamyśliła się.

     - Wiesz, że jesteś rycerzem? – spytała nieoczekiwanie.

     Spojrzałem na nią zdziwiony.

     - Jakim rycerzem? Jestem synem kowala.

     - Jesteś tanem – pokręciła głową z politowaniem. – Jarl, nadając ci tytuł, przyjął cię w grono rycerzy. 
     Nie wiedziałeś o tym?

     - Nie – bąknąłem zdumiony. – No, ale to nie robi ze mnie rycerza… W tym sensie, że nie odebrałem takiego wychowania, jak rycerze.

     - Gdyby każdy członek wysokiego rodu zachowywał się tak jak ty, Skyrim miałoby mniej kłopotów – opadła na poduszkę.

     Przez chwilę milczeliśmy, po czym ona znowu uniosła się na łokciu.

     - Naprawdę ci się podobam?

     Czułem, że się czerwienię.

     - Naprawdę – szepnąłem. – Spotkałem raz w życiu piękną dziewczynę. Szybko stała mi się droga. Ale nie umiałem jej tego powiedzieć. Chciałem więc wygadać się przed najlepszym przyjacielem. I też nie mogłem.

     - Bo?

     Nieśmiało spojrzałem jej w oczy.

     - Bo… Ta dziewczyna i ten przyjaciel… To jedna osoba.

     Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, po czym położyła mi głowę na ramieniu, kładąc mi rękę na piersi.

     - Nie pożyjemy pewnie na tyle długo, żeby to cokolwiek między nami zmieniło – uśmiechnęła w zadumie. – Ale i tak miło jest to wiedzieć. Śpij, mój przystojny przyjacielu – pogładziła mnie po nieogolonej szczęce. – Musimy wypocząć przed jutrzejszą wyprawą.

     - Nareszcie! – rozległ się gderliwy głos z sąsiedniej komnaty.

     - A tak przy okazji – zawtórował mu inny, po drugiej stronie. – Ona wygrała na punkty!

     Śmiechy rozległy się w całej Komnacie Osiągnięć. Trochę zażenowany całą sytuacją, wyjąłem rękę spod głowy i objąłem nią Lydię. Poczułem ciepło jej ciała i sprawiło mi ono nieoczekiwaną przyjemność. Miło było przytulić ją do siebie. Poczułem błogość i wiedziałem już, że za tę chwilę mógłbym oddać resztę życia.

     Zasnęliśmy tej nocy, czując że właśnie wydarzyło się między nami coś ważnego.

     *         *          *

     Było jeszcze ciemno, gdy opuściliśmy Akademię i, wciąż trochę zaspani, znaleźliśmy się po drugiej stronie mostu. Ale senność uleciała z nas w jednej chwili, gdy usłyszeliśmy odgłosy walki. Tuż pod wejściem na most dwóch strażników rozpaczliwie broniło się przed czterema napastnikami i dwoma rosłymi psami, nieznanej mi, ale bardzo groźnie wyglądającej rasy. Nie trzeba było nam żadnej zachęty. Z obnażonymi mieczami pędem ruszyliśmy na odsiecz strażnikom. Potężne, czarne psisko rzuciło się do mojego gardła. Trafiło jednak na tarczę, od której odbiło się z mrożącym krew w żyłach skowytem. Cios miecza przez łeb dokończył dzieła. Lydia zabiła drugiego psa, po czym wsparła jednego ze strażników, który, najwyraźniej ranny, zaczął już słabnąć. Drugi jeszcze mógł dać sobie radę, więc ruszyłem na pozostałych napastników. Ten zaatakował mnie magią. Dziwną magią. Czułem, że uchodzi ze mnie życie, jakby wysysał ze mnie krew. Czerwona poświata pojawiła się między nami. Zrozumiałem, kim on jest.

Zimowa Twierdza - widok z mostu, prowadzącego do Akademii. Masywna budowla po prawej to pierwszy filar mostu, na którym  nasi podróżnicy spotkali Faraldę

     Wampir!

     Trzymał mnie na dystans, nie pozwalając podejść, a moje ruchy stały się powolne i niezdarne, jakby brakowało mi sił. Zdołałem zadać mu jedynie płytki cios końcem miecza. Zbyt lekka to rana, aby go osłabić, ale wystarczyła, aby uruchomić magię Przedświtu. Wampir zajął się ogniem i wrzasnął wniebogłosy. Poświata znikła.

     Ten moment dał mi sposobność przynajmniej częściowego uleczenia. Wytrenowanym ruchem sięgnąłem po uzdrawiającą miksturę. Pomogło mi to pewniej stanąć na nogi. Kolejny cios zadałem, zanim wampir się pozbierał. Z satysfakcją zauważyłem, że magia ognia bardzo go osłabia. Kolejny cios i jeszcze jeden. Tym razem udało mi się wbić mu miecz w pierś, niemal po rękojeść, po czym odskoczyłem, aby nie doznać kontaktu z jego krwią. Nie wiedziałem dokładnie, jak to się dzieje, ale wszystkowiedzące babcie w naszej wiosce mawiały, że to mogłoby zamienić mnie w wampira.

     Krótki tryumf szybko ustąpił miejsca przerażeniu, gdy spostrzegłem ostatniego napastnika. Drugi wampir stał w miejscu zupełnie dla mnie niedostępnym i z okrutnym uśmiechem dosięgnął mnie swoja magią wysączania, czy jak to się tam nazywało. Słabłem z każdą chwilą, próbując się wspiąć na skałę. Nie było sensu łapać za łuk, bowiem zapewne i tak nie byłbym w stanie go naciągnąć. Próbowałem zebrać resztki sił, aby poczęstować go Ognistym Oddechem i choć na chwilę przerwać ten łańcuch.

     Ale nie zdążyłem. W pewnym momencie jednak wampir, z nieznanej mi przyczyny, przerwał swój morderczy proceder i wybałuszył oczy. Rozłożył ręce, jakby sparaliżowany. Stał tak bez ruchu dłuższą chwilę, po czym nagle na jego skroni pokazała się krwawa plama. Bez żadnego jęku zwalił się ze skały prosto pod moje nogi. I wtedy dostrzegłem przyczynę tego zachowania. Z jego szyi i skroni wystawały dwie krótkie, grube strzałki. Ktoś go zastrzelił! Rozejrzałem się uważnie dookoła.

     Mój wybawca stał na trakcie, którym dotarliśmy do Zimowej Twierdzy. Był dziarskim Orsimerem o krótkich, siwych włosach. Miał na sobie lamelkową zbroję, włożoną na skórzany kaftan. Z ramienia wystawała mu rękojeść jakiejś dziwnej broni.

     Skłoniłem mu się z szacunkiem i podziękowaniem. Zareagował typowo, jak Ork, bez ceregieli.

     - Hej, ty – odezwał się. – Obrońcy Świtu przyjmą w swe szeregi każdego, kto gotów jest przeciwstawić się rosnącemu zagrożeniu ze strony wampirów. Co ty na to?

     - Kim są Obrońcy Świtu? – spytałem trochę nieprzytomnie, bo wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie.

     - Jesteśmy łowcami wampirów – odrzekł Ork. – Tropimy i niszczymy to żądne krwi tałatajstwo, gdzie tylko się da. 

     Pokręciłem głową i rozłożyłem ręce. Misja była ze wszech miar godna pochwały, ale ja miałem na głowie pilniejsze niebezpieczeństwo.

     - Przykro mi…

     - Wszyscy tak mówią – westchnął Ork. – A potem ich gardło rozdziera zgraja wygłodniałych wampirów i nic już nie mówią.

     Podszedłem bliżej i położyłem mu dłoń na ramieniu.

     - Nie rozumiesz – rzekłem cicho. – Każdy z nas ma swoją zarazę, którą zwalcza. Ty usiłujesz uwolnić świat od wampirów, a ja od smoków.

     Błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach.

     - Ty jesteś… - zająknął się. – Tak, wiem kim jesteś. Jesteś tym, którego zwą Dzieckiem Smoka, prawda?

     - Prawda – uśmiechnąłem się. – Mam na imię Wulfhere i dziękuję ci za uratowanie mi życia.

     - Durak – odparł Ork. – Tak mam na imię. Rób swoje, ja to rozumiem. Twoja misja jest równie ważna jak moja. Ale jeśli zmienisz zdanie i zechcesz do nas dołączyć, nim nie będzie za późno, pomów z Isranem w Twierdzy Świtu, na południowy wschód od Pękniny.

     Uścisnęliśmy sobie ręce.

     - Co to za broń? – spytałem na odchodnym.

     Zademonstrował mi machinę, jakiej nigdy nie widziałem. Wyglądała jak krótki, ale bardzo masywny łuk, przytwierdzony do grubego, specjalnie ukształtowanego drzewca, z którego wystawały jakieś haki i dźwignie.

     - Nigdy nie widziałeś kuszy, prawda? – uśmiechnął się pogodnie. – To najlepsza broń na wampiry. Działa jak łuk, ale bełt leci szybciej. No i można ją napiąć i trzymać napiętą znacznie dłużej. A to przykłada się do ramienia, o tak – złożył się do strzału. – Tu naciskasz i hak zwalnia cięciwę. Bardzo poręczna.

     - Celniejsza niż łuk? – spytałem.

     - Pewnie tak, choć trudno mi powiedzieć. Kiepski ze mnie łucznik – zarechotał rubasznie. – Jako łucznik masz nade mną tę przewagę, że możesz wysłać mi kilka strzał w czasie, gdy ja wystrzelę jeden bełt. Ale ten bełt – zniżył głos – przeszywa każdą zbroję. Każdą!

     Jego słowa zrobiły na mnie wrażenie. Pomyślałem, że przydałoby się nauczyć z tego strzelać. W walce może przydać się każda broń. Może jeszcze będzie okazja… Pożegnaliśmy się i każdy z nas odszedł swoją drogą. On, w kierunku Fortu Kastav, ja ku Lydii, oczekującej mnie opodal i karmiącej rannego strażnika magiczną miksturą uzdrowienia.

     Opowiedziałem Lydii i strażnikom o tym, co usłyszałem od Duraka.

     - Zaczynam rozważać, czy się do nich nie przyłączyć – odparł jeden z nich.

     Zbadaliśmy zwłoki wampirów. Okazało się, że wampirami było tylko dwóch z nich. Dwaj pozostali byli ich sługami. A psy nie przypominały żadnej znanej mi rasy. Były duże, czarne i smukłe. Zapewne bardzo szybkie. Wyglądały, jakby ktoś, lub coś obgryzło im uszy i nosy.

     - Ogar śmierci – szepnęła Lydia.

     - Tak się nazywają? – zainteresowałem się.

     Wzruszyła ramionami.

     - Ja je tak nazwałam – odparła, po czym zerknęła na mnie. – Świta. Idziemy?

     Podążyliśmy na północ. Nie bezpośrednio. Nie dało się, bowiem magiczna eksplozja, oprócz zniszczenia miasta i znacznego przybliżenia wybrzeża, ukształtowała także stromy klif, po którym nie dało się zejść. Trzeba było pójść kawałek na zachód, gdzie znajdowało się łagodniejsze zejście. Zeszliśmy więc i wróciliśmy wybrzeżem na wschód. Stanęliśmy pod Zimową Twierdzą. Dopiero stąd było można było ocenić ogrom zniszczenia. Akademia stała na wydawało się, niezwykle cienkim filarze, jaki ostał się po eksplozji. Skały wokół jakby wyparowały. Miejsce wokół Akademii zalało morze. Gdzieniegdzie tylko znajdowały się niewielkie wysepki. Na jednej z nich dostrzegłem ruiny jakiejś budowli.

     - I my po tym przeszliśmy? – Lydia wskazała na resztki mostu, łączące brzeg z Akademią.

     Istotnie, z dołu wyglądało to nieszczególnie. Sterczące z przęsła resztki filarów, o nic nie oparte, wisiały w powietrzu jak odnóża stonogi, uniesionej przez ptaka. Most wydał się stąd jeszcze węższy i cieńszy. Tu, na dole, widać było resztki filarów, które od niego odpadły. Kwestią czasu było, kiedy zawali się zupełnie.

     Wzruszyłem ramionami. Nie miałem na to żadnego wpływu. Zresztą, nie wierzyłem, żeby magowie jakoś nie zadbali o własne bezpieczeństwo. Z pewnością spoili resztki jakąś magią…

     Ruszyliśmy na północ. Trzeba było pobrodzić trochę w lodowatej wodzie, aby przejść na tę wysepkę, która zachowała się pod Akademią. Na szczęście było płytko, ledwo po kolana. Z kolejną wyspą, oddaloną nieco bardziej, nie było już tak łatwo. Woda z pewnością głębsza, wprawdzie nie groziła utonięciem, ale przy tej temperaturze, zmoczony po szyję, żaden człowiek nie przetrwałby zbyt długo. Nawet Nord! Wprawdzie morze w tym miejscu było słabo zasolone i częściowo pokryte lodem, ale ten nie wyglądał zbyt solidnie. Popękany, sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili miał się rozlecieć.

     No i co z tego, skoro i tak musieliśmy przejść na drugi brzeg? Zacząłem skakać z kry na krę. Najdelikatniej, jak umiałem. Pomarszczone od spodu podeszwy moich elfich butów sprawiały się całkiem nieźle, nie pozwalając mi się ześlizgnąć. W dodatku powierzchnia kry była chropowata i pokryta bryłkami lodu. Kry jednak chybotały się niebezpiecznie. Trzeba było naprawdę uważać. Kilka razy o mało nie zażyłem lodowatej kąpieli. W końcu jakoś przelazłem i obejrzałem się na Lydię, która z wdziękiem, lekko, jakby wcale nie miała na sobie stalowej zbroi, skakała z kry na krę, wydawałoby się bez żadnego wysiłku. Pokręciłem głową z podziwem. Już wcześniej podejrzewałem, że nie jest Nordką czystej krwi, pomimo wysokiego wzrostu, wyraźnie norskich rysów i jasnej skóry. Ciemne oczy i czarne włosy, u Nordów dość rzadko spotykane, wyraźnie wskazywały na domieszkę krwi cesarskiej lub redgardzkiej. Po raz pierwszy pomyślałem, że być może ma w sobie też coś z Bosmera. Zwinność i lekkość poruszania się wyraźnie to sugerowały.

     Doskoczyła do mnie i żartobliwie stuknęła pięścią w blachę mojego napierśnika.

     - Nie było tak źle – uśmiechnęła się. – Ciekawe, co to za ruiny.

Akademia w Zimowej Twierdzy - widok od strony Lodowych Pól. Na tle Akademii widać ruiny świątyni, o których mowa.

     Były widoczne nawet z dołu, gdy zaczęliśmy wspinać się na szczyt, stwierdziłem, że to chyba grobowiec, lub świątynia. Trudno było stwierdzić, bowiem niewiele z tej budowli zostało. Właściwie, tylko kilka filarów i jakaś kopuła, do której się skierowałem. Naprzeciwko nam wyszedł komitet powitalny – trzy szkielety!

     - Nieźle się zaczyna – mruknąłem, zdejmując łuk.

     Szkielet to słaby przeciwnik, więc nie mieliśmy z nimi problemu. Trzeba tylko było uważać, żeby nie natknąć się na coś groźniejszego. Tajemnicza kopuła okazała się być wejściem do świątyni, której jednak nie było. Już nie. Za to z pozostawionego tu sarkofagu wygramolił się potężny draugr – suweren śmierci. Zamierzył się na mnie długim, dwuręcznym mieczem. I nabrał powietrza w to, co kiedyś było płucami. Zaraz porazi mnie okrzykiem. Zrobiłem to samo.

     -Fus! Ro! Dah! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Całe szczęście, że Lydia nie zdążyła jeszcze wejść, bo pewnie nie przeżyłaby mojej głupoty. A tak tylko rymnęła na plecy prosto w miękki śnieg, gdy fala uderzeniowa, po kilkakrotnym, odbiciu się od ścian, wydostała się z wejścia, spychając wszystko ze swej drogi. Wszystkie trzy słowa Nieugietej Siły w tak małym pomieszczeniu, nawet mnie wytrąciły z równowagi. Fala obu nas potargała. Na szczęście, draugr wyraźnie osłabł, więc nie miałem z nim dużego kłopotu, zwłaszcza, że odkryłem nową magię Przedświtu. Otóż, w walce z nieumarłymi, wywoływał on czasem malowniczą eksplozję, która zadawała obrażenia tylko nieumarłym. W końcu, właśnie do walki z nimi został stworzony.

     Niestety, niczego więcej tam nie znaleźliśmy. Wyszliśmy z kopuły i rozejrzeliśmy ze szczytu. Wokół było kilka wysp. Największa na zachodzie i w zasadzie tam należałoby poszukać najpierw, tylko nie było jak się na nią dostać. Zerknęliśmy na północ. Od wyspy w tamtym kierunku odchodziła długa, wąska mierzeja, zakończona lodowym polem, a za nią jakaś wysepka i…

Lodowe Pola. Trzeba bystrości wzroku Lydii z Wietrznego Domku, aby w oddali dostrzec łódź

     - Łódź! – zawołała Lydia.

     Wytężyłem wzrok. Rzeczywiście, przy tej wysepce ktoś wyciągnął na lód niewielką łódkę. Ten ślad ludzkiej ręki dodał nam nadziei. Czyżby to na tej wysepce schronił się Septimus? Zbiegliśmy na dół, prosto w grupę dziwnych potężnych stworzeń, które na nasz widok zaryczały ostrzegawczo.

     - Horkery! – zawołała Lydia. – Szkoda, że nie ma czasu na polowanie!

     Przyjrzałem im się uważnie. Były duże, znacznie większe od niedźwiedzia. I straszliwie niezgrabne. Wyglądały jak beznogie, bardzo tłuste świnie, albo gigantyczne gąsienice, z pyskami jak u drapieżnika. Podpierały się niezdarnie na przednich nogach w kształcie płetw. Tylnych nie miały w ogóle. Z tyłu miały tylko płetwy. Wyglądały nieporadnie, ale, jak zapewniała mnie Lydia, w wodzie trudno było o szybszego i zwinniejszego przeciwnika.

     Ominęliśmy je szerokim łukiem i wbiegliśmy na mierzeję. Na jej końcu znów zaczęła się zabawa w klasy – skakanie z kry na krę. Tutaj jednak oparcie było solidniejsze, bowiem były one częściowo do siebie przymarznięte. Bez trudu dotarliśmy do wysepki. A tam, niewiele ponad poziomem morza, znajdowały się drewniane drzwi, zamykające wejście do jaskini.

Horkery gromadnie zasiedlają zarówno Lodowe Pola, jak i całe wybrzeże. Poluje się na nie dla cennych kłów i smacznego mięsa

     Wsunęliśmy się do lodowej groty. Okazała się być jasno oświetlona. Spiralna pochylnia doprowadziła nas do jej dna. Grota urządzona była jak pokój mieszkalny. Jedną z jej ścian stanowiło jakieś tajemnicze urządzenie, wyglądające jak wielka wypukła tarcza, z krasnoludzkiego metalu, wykonana z mimośrodowo osadzonych pierścieni, wysadzana dużymi kryształami. Przed nią, zamyślony, stał starzec w szacie maga, w ogóle nie reagujący na nasze pojawienie się.

     - Septimus Signus? – spytałem ostrożnie.

     Spojrzał na mnie i roześmiał się dziwnie. Dostrzegłem w jego oczach obłęd…

     - Kop Dwemerze, po drugiej stronie – zacharczał. – Będę wiedział, że zgubiłeś nieznane i wspinasz się na swe głębiny… Gdy wzniesiono ostatnie piętro, nie można było dodać kolejnych. To był i ciągle jest sam wierzchołek!

     Starzec był obłąkany!

     Wiedziałem już, że się z nim nie dogadamy. I co ja teraz mam zrobić?

     Podszedłem do niego, chwyciłem łagodnie za ramiona i spojrzałem mu prosto w oczy. Starałem się mówić wyraźnie i powoli.

     - Podobno wiesz coś o Prastarych Zwojach!

     Starzec zachichotał.

     - Prastare Zwoje – zamruczał. – W rzeczy samej… Cesarstwo. – Pochylił się w moją stronę i zasłaniając ręką usta, wyszeptał, jakby zdradzał wielką tajemnicę. – Zbiegli z nimi! A przynajmniej tak myślą! Ci, których widzieli. Ci, których myśleli że widzieli.

     Podszedł do tajemniczej ściany i wbił w nią wzrok.

     - Znam jednego – rzekł z przekąsem. – Zapomnianego. Samotnego… Ale nie mogę do niego pójść. Nie biedny Septimus, bo ja… wzniosłem się ponad jego rozumienie.

     Wiedziałem, że tylko cierpliwością dam radę coś z niego wyciągnąć.

     - Gdzie zatem jest Zwój – spytałem dobitnie.

     - Tutaj! – ożywił się Septimus. – Cóż, w sensie, na tej płaszczyźnie. Mundus… Tamriel… Niedaleko, mówiąc stosunkowo. W skali kosmologicznej wszystko jest niedaleko.

     - On bredzi… - szepnęła Lydia. – Trzeba nim chyba potrząsnąć!

     Uznałem, że to dobra rada. Podszedłem go niego, złapałem mocno za ramiona i potrząsnąłem energicznie, aż spojrzał na mnie zdziwiony i jakby trochę przytomniej, jakby nagle odkrył, że nie jesteśmy żadnymi widziadłami, tylko realnymi osobami.

     - Pomożesz mi zdobyć Prastary Zwój, czy nie? – spytałem głośno.

     Trwaliśmy przez chwilę w bezruchu, po czym on delikatnie uwolnił się z mojego uścisku.

     - Jedna bryła unosi drugą – rzekł poważnym tonem. – Septimus da ci to, czego potrzebujesz, ale musisz mu przynieść coś w zamian.

     Nareszcie zaczyna gadać do rzeczy!

     - Czego chcesz? – spytałem, może trochę zbyt obcesowo.

     - Widzisz – podniósł palec, - oto majstersztyk Dwemerów. Głęboko, wewnątrz ich najwspanialszej wiedzy. Septimus jest sprytnym pośród ludzi, ale jest jedynie niemądrym dzieckiem w porównaniu z najgłupszym z Dwemerów. Mamy szczęście, że zostawili po sobie swój sposób czytania Pradawnych Zwojów. Jeden z nich wciąż tkwi w głębinach Czarnej Przystani. Obiła ci się o uszy nazwa „Czarna Przystań”? „Nad uśpionych Dwemerów wzniesiona, tęskna wieża skrywa mądrości nasiona”…

     Znowu zagłębił się w swoim świecie, ale tym razem jego umysł krążył wokół celu mojej wędrówki. Byle go nie zgubił! Byle go teraz nie przepłoszyć!

     - Gdzie jest Czarna Przystań? – spytałem łagodnie.

     Przybrał tajemniczą minę.

     - Poniżej głębin – szepnął. – Co skrywa ciemnica? Ukryty donżon: mzarkowa wieżyca… Alftand. Punkt przebicia, pierwszego wejścia, uderzenia. Sięgaj do granic, a Czarną Przystań znajdziesz tuż za nimi. Ale nie wszyscy mogą tam wejść! – uniósł dłoń w ostrzegawczym geście. – Tylko Septimus wie o ukrytym kluczu, który otworzy zamek, by wyskoczyć pod trupią skałę.

     Nie wiedziałem jeszcze dokąd mam się udać. Zapamiętałem jednak nazwę miejsca - Alftand. Ktoś w Akademii z pewnością będzie wiedział, gdzie to jest. Na razie musiałem skupić się na tym, co mówił teraz. O jakimś wejściu, zamkniętym przed niepożądanymi gośćmi.

     - Jak mogę dostać się do środka? – spytałem.

     Zachichotał i zaczął gmerać w szafie. Po chwili wyciągnął z niej dwa dziwne przedmioty. Jakąś kulkę, wielkości dużego jaja i jakąś sześcienną kostkę, nieco większą, o ścianach pokrytych tajemniczymi wzorami.

     - Mam dla ciebie dwie rzeczy – oznajmił prawie przytomnie. – Dwa artefakty. Jeden kanciasty, jeden okrągły. Okrągły do kręcenia. Muzyka Dwemerów jest delikatna i subtelna. I potrzebna do otworzenia ich najzmyślniejszych bram. Kanciasty leksykon jest do zapisywania. Dla nas to tylko kawałek metalu. Lecz dla Dwemerów to biblioteka pełna wiedzy. Lecz… pusta!

     I przy tych słowach złapał mnie za ramiona i przyciągnął do siebie. Jego głos stał się gorączkowy, do oczu powrócił obłęd.

     - Odszukaj Mzark i Niebiańską Kopułę! – wycharczał. – Tamtejsze machinacje odczytają Zwój i przeleją wiedzę w sześcian! Zaufaj Septimusowi! On wie, że ty możesz wiedzieć…

     Puścił mnie równie nagle jak chwycił. Wsunął mi oba przedmioty w dłonie i zacisnął na nich moje pięści. A potem jego duch chyba znów go opuścił. Powolnym krokiem powrócił do tajemniczej ściany i wbił w nią wzrok. Znowu popadł w letarg.

     - Nic tu po nas – szepnęła Lydia. – On znowu odszedł do swojego świata.

     Skinąłem głową.

     - Wracamy do Zimowej Twierdzy – odparłem. – Do widzenia, Septimusie. Dziękuję.

     Nie odpowiedział. Jakby go nie było.

4 komentarze:

  1. Czy oni wciąż będą w takiej ponurej krainie lodu i mrozu? Gdybym wciąż była w takiej ponurej zimnicy to też bym ześwirowała jak Septimus.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Skyrim to górzysta kraina. W górach zwykle śniegi i lód, ale i na północy, zwłaszcza północnym wschodzie lodu nie brak (Wichrowy Tron, Gwiazda Zaranna, Zimowa Twierdza). W Samotni, choć też położona na północy, klimat jest jednak znacznie cieplejszy. Pozostałe miasta mają klimat może bez upałów, ale i bez mrozu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Strasznie cienkie ściany w tej Akademii. ;)
    Czyli horker to taki trochę nasz słoń morski? A ja myślałam, że to ryba...
    Zimno mi po przeczytaniu tego rozdziału. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ściany grube, ale drzwi brak. Wszystkie komnaty ustawione są dokoła, wejściami do wewnątrz. Magiczna studnia odbija dźwięk i - rezonator gotowy.

      Usuń