środa, 29 czerwca 2016

Rozdział XLI - Zguba Alduina

     - Gdzie my jesteśmy? - Lydia rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem.

     Otworzyłem oczy i pomrugałem chwilę, by przegnać mroczki. Byłem zdrętwiały, bo spałem w bardzo niewygodnej pozycji. Z jękiem i wysiłkiem przeciągnąłem się, słysząc, jak trzeszczą mi kości.

     - A, prawda – Lydia złapała się za czoło. – Jesteśmy w podziemiach Alftand… - ziewnęła, zakrywając usta. – Ciekawe, czy na powierzchni jest dzień, czy noc.

     - Jak długo spaliśmy? – spytałem głupio.

     - Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Spałam.

     - No tak – mruknąłem, drapiąc się po karku. – Wybacz, jeszcze się nie obudziłem. Ciężko mi się myśli…

     Suchary z szynką i napar z palonego zboża to było nasze skromne śniadanie. Zagryźliśmy jeszcze po jabłku, choć po uprzednim przemarznięciu zrobiły się miękkie. Zachowały jednak smak.

     Gdy w pełnym rynsztunku stanęliśmy pod drzwiami, zawahałem się. Nie wiedziałem, co za nimi znajdę. Zgodnie ze słowami Septimusa, miała tam się znajdować Czarna Przystań. Nie wiedziałem, co to. Trzeba było tam poszukać wieży Mzark i tam miał być ukryty Prastary Zwój. Położyłem dłoń na złocistych skrzydłach drzwi i pchnąłem je. Otworzyły się na oścież. Znaleźliśmy się w Czarnej Przystani.

     Widok był tak niesamowity, że przez długi czas żadne z nas nie wypowiedziało ani słowa. Z otwartymi ustami rozglądaliśmy się dookoła, podziwiając widok tyleż piękny, co niesamowity. Spodziewałem się jaskini. Dużej jaskini. Może nawet ogromnej. Ale to, co zobaczyłem, choć z pewnością jaskinią było, nie zasługiwało na tak banalną nazwę. To był podziemny świat!

Czarna Przystań - bezkresna jaskinia, stanowiąca jedno z wielkich miast dwemerskich. Widok z tarasu, na który prowadzi winda z  katedry w Alftand.

     Sklepienie znajdowało się tak wysoko, że nie można było go dojrzeć. Usiane świecącymi w ciemności grzybami, wyglądało jak rozgwieżdżone niebo. Drugiego końca jaskini w ogóle nie można było dostrzec. Rosły tu ogromne, świecące grzyby, rozświetlające mrok zimnym, fosforyzującym blaskiem. Gdzieniegdzie umieszczono latarnie, dodatkowo oświetlające podziemny świat. A w świecie tym stało wiele dwemerskich budowli, biegły drogi, schody… Stały wysokie wieże, płynęły podziemne rzeki i huczały podziemne wodospady.

     Wyszliśmy na kamienny taras. Przed sobą ujrzałem jakąś machinę, wyglądającą jak… Jak to się nazywało? Kusza! Oczywiście, złotego koloru, jak wszystko co metalowe w dwemerskich siedzibach. Z tarasu mieliśmy widok na trakt, wyłożony kamieniem. I ładnie oświetlony. Naprzeciw znajdował się jakiś budynek, przypominający dom mieszkalny. I jedynie okrągły kształt na jego progu niszczył wizję pięknej przestrzeni, bowiem stała tam dwemerska sfera, schowana w swej okrągłej skorupie.

     Chwyciłem łuk. Może sfera nas nie zauważy, ale wolałbym na to nie liczyć. Dwie strzały, jakie w nią wpakowaliśmy, nie zniszczyły jej. Sfera nagle się otworzyła i robot z impetem ruszył w naszą stronę, przy okazji pokazując nam, gdzie jest podjazd, którym mogliśmy opuścić taras. Wjechał i zaatakował ostrymi ramionami. Mieczom jednak nie dał rady się oprzeć. Po jednym z ciosów rozsypał się u naszych stóp.

     - Popatrz – pokazała Lydia. – Jakie krótkie strzałki!

     Podniosłem pęk krasnoludzkich strzał, znacznie krótszych i cięższych, niż te, które znajdowały się w moim kołczanie. Wysypały się z wnętrza sfery, ułożone w zgrabny pakiet. Na jednym z ramion sfery ujrzałem małą kuszę.

     - No proszę – mruknąłem. – Ta sfera potrafi strzelać. Trzeba na nie bardzo uważać. Bardzo ładne bełty.

     - Bełty?

     - Strzały do kuszy. Pamiętasz tego Orka, Obrońcę Świtu?

     - Tego, co walczył z wampirami?

     - Tego samego. Miał na plecach kuszę. Rodzaj łuku, przymocowany do kolby. Można ją napiąć i trzymać napiętą bardzo długo. W dodatku można ją napiąć znacznie mocniej niż łuk. Tak przynajmniej mówił.

     - A jak z celnością – zainteresowała się Lydia.

     - Nie wiem – odparłem. – Chyba dobrze… Gorzej z szybkostrzelnością. Strzelisz raz i musisz zużyć dużo czasu, żeby ją napiąć znów. Ponoć łucznik zdąży strzelić w tym czasie kilka razy…

     - To się nie przyjmie – skwitowała Lydia.

     - Nie byłbym taki pewien – mruknąłem. – Zachowam te bełty.

     Zeszliśmy z tarasu i stanęliśmy na trakcie. W oddali było widać wiele świateł, majaczyło kilka budynków, ale żadne z nas nie wiedziało, w którą stronę iść. Poszliśmy na chybił trafił w lewo. Na początek postanowiliśmy zbadać dom, na progu którego uprzednio stała sfera. Drzwi uchyliły się lekko. Wewnątrz urządzono jakieś laboratorium alchemiczne. Ale całość wyglądała jak niewielki, jednoizbowy domek mieszkalny. Było tu trochę książek, składników alchemicznych i nawet magiczny katalizator. Przy łożu leżał szkielet. Ludzki szkielet! Musiał tam leżeć od dawna, poszarzały od starości.
Skorzystałem z laboratorium i wysuszonych składników. Leżały tam od niepamiętnych czasów, pokryte kurzem i zeschnięte na wiór, ale dało się je wykorzystać. Wytworzyłem kilka mikstur uzdrowienia – tego nigdy za wiele. Przy okazji odkryłem, że mieszając korzeń nirnu z jednym z grzybów, uzyskuje się truciznę, podobną do śnieżnego jadu. Też się przyda.

Czarna Przystań

     Opuściliśmy laboratorium i udaliśmy się do jasno oświetlonego budynku opodal. Tam jednak nie było nic. Wyglądało, jakby korytarz zagrodzono wielką, kamienną ścianą.

     Wyszliśmy i skierowaliśmy się ścieżką w dół. Nagle zobaczyłem jakiś ruch.

     - Falmerowie – szepnąłem, wskazując pobliski budynek.

     Na oświetlonym balkonie snuły się dwie złowrogie postaci. Trochę daleko, ale powinno się udać. Wziąłem na cel lewego, Lydia prawego. Obie strzały pomknęły ku celowi jednocześnie. Obie trafiły, ale żadna nie zabiła. Trzeba było poprawić. Druga salwa jednak położyła kres ich życiu. Ale nie naszym kłopotom. Nie minęło więcej czasu niż potrzeba na kilka oddechów, gdy zaatakował nas inny przeciwnik. Usłyszeliśmy nagle cichy furkot. Lecąc nisko nad dróżką, zbliżał się do nas ogromny, czarny owad.

     Chaurus.

     Był wielkości dużego psa. Zbliżał się do nas wachlując czterema skrzydłami, każde długie jak wzrost człowieka. Napięliśmy łuki. Nasze strzały trochę go spowolniły, ale nie zabiły. Chaurus ma bardzo prymitywny układ nerwowy. Nie ma mózgu i dlatego strzała w głowę go nie zabije. Oczu też nie używa, żyjąc w ciemności, jakkolwiek młode osobniki takowe posiadają. Kieruje się głównie węchem i słuchem, a ośrodki tych zmysłów ma rozmieszczone na całym ciele.

     Na szczęście, był to młody osobnik. Tylko młode samce potrafią latać, a i to tylko dlatego, że ich pancerz jest cienki i lekki. Potem, gdy grubieje, skrzydła odpadają. Ale teraz dobry miecz mógł przeciąć go na pół. Mógłby, gdyby chaurus na to pozwolił. Był zwinny i szybki, ale nie dość szybki. Miecze dokończyły dzieła.

     Ruszyliśmy złocącą się dróżką w dół. Wiodła między gigantycznymi, świecącymi grzybami. Nasze oczy do tego stopnia przyzwyczaiły się do ciemności, że musieliśmy je mrużyć, bowiem ich poświata raziła nas. W jednym z jaśniej oświetlonych miejsc dostrzegliśmy jeden z najgroźniejszych dwemerskich mechanizmów: centuriona.

     Centurion to potężny, humanoidalny robot, zdolny do walki na krótką odległość. Nie jest tak delikatny jak sfera i dlatego potrafi się oprzeć większości spadających na niego ciosów. Walczy głównie wręcz, ale potrafi dmuchać kłębami przegrzanej, gorącej pary, a ta parzy gorzej niż wrzątek.

     Ten, którego dostrzegliśmy, stał nieruchomo przy drodze, podłączony do swej stacji. Centurion zużywał sporo energii, więc musiał ją uzupełniać na bieżąco. Służyły temu specjalne stacje, wyglądające jak złote bramy. Tam podgrzewana była para, tam też ładowano rdzeń energetyczny, który go napędzał.

     Nie, nie byłem wtedy taki mądry! Tego wszystko o chaurusach i centurionach dowiedziałem się znacznie później, słuchając uważnie uczonych mężów i czytając dostarczone przez Uraga księgi. Wiedziałem jednak, że centurion zaatakuje nas, gdy tylko się zbliżymy. Jedyna rada – zaatakować jako pierwszy. Z daleka.

     Znów napięliśmy łuki.

     Po pierwszych strzałach, jakie trzasnęły o korpus centuriona, ten jakby się przebudził. Rozejrzał się i ruszył w naszą stronę. Biegł. Wolno, ale można to nazwać biegiem. Z wysiłkiem, jak człowiek, który dźwiga spory ciężar, nie odrywając nigdy obu nóg od ziemi. Słaliśmy strzałę za strzałą. Większość nie robiła na nim żadnego wrażenia, odbijając się od opancerzonego blachą korpusu. Ale kilka musiało trafić w jakieś ważne elementy, bo wyraźnie zwolnił. Gdy podszedł bliżej, moja strzała przebiła pancerz. Centurion zachwiał się.

     Nawet ja wiem, że mobilne maszyny nie mogą mieć grubego pancerza, bo nie mogłyby się ruszać, albo byłyby zbyt powolne, by walczyć. Z centurionem było tak samo. Jego blachy były odporne na strzały, wypuszczone z drewnianych łuków, ale łuki bosmerskie wypuszczały pociski z taką prędkością, że z mniejszej odległości były one w stanie przebić się przez metalową skorupę maszyny. Jeszcze jedna strzała. Centurion zachrobotał i stanął. A potem groteskowo wolno zwalił się na plecy, z hałasem, zwielokrotnionym wszechobecnym tu echem, który było chyba słychać po przeciwnej stronie Czarnej Przystani. Jedna z jego blach otworzyła się, ukazując skomplikowane wnętrze. Nie znałem się na tych mechanizmach. Jakieś przekładnie, jakieś kręcące się kule, jakieś rurki, wężyki, cięgna… I strzały! Czarne, twarde, niesamowicie lekkie strzały. I to aż dwanaście! Były wykonane z ebonu. Oczywiście, zabrałem je, podobnie jak wielki, naładowany do pełna klejnot duszy.

     Ruszyliśmy dalej. Spenetrowaliśmy kilka budynków. Jakąś wieżę, coś, co przypominało most, potem jakieś schody prowadzące donikąd. Niewiele tam było. Połaziliśmy po podjazdach i platformach, zawieszonych wysoko nad ziemią, ale, o dziwo, równie daleko od sklepienia. Żadne z nas nie miało pojęcia, gdzie znajduje się Prastary Zwój, więc penetrowaliśmy wszystkie napotkane budynki. A było ich sporo.

     Wkrótce zbliżyliśmy się do czegoś, co wyglądało na zamek, albo monumentalną świątynię. Otoczona była wysokim murem, a rozległy dziedziniec oświetlony był ogromną, żółtawą lampą. Dostrzegliśmy jakieś postacie, poruszające się po zalanym jaskrawym światłem, kamiennym dziedzińcu. Ostrożnie ruszyliśmy w tamtą stronę.

Czarna Przystań - kompleks świątynny, widok z zewnątrz
 

     Pierwszą napotkaną postacią był falmer, czego się spodziewaliśmy. Przegrał pojedynek z nami, aczkolwiek musiałem użyć potem zaklęcia leczenia. Ale odgłosy walki ściągnęły tu pozostałych, a oni, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, byli ludźmi. Sługi falmerów! Degeneraci, dostarczający im żywych ludzi i elfów na pożarcie! Wpadłem w szał. Nie żywiłem żadnego z nich, tnąc i waląc tarczą naokoło. Mieli liczebną przewagę, lecz nie mieli takich umiejętności jak my, ani takich zbroi. Wkrótce dziedziniec pokrył się ciałami ludzi i falmerów, których razem było około dziesięciu.

     Otarłem pot z czoła i zerknąłem na Lydię.

     - Cała? – spytałem.

     - Cała – skinęła głową. – Czyżby to było tu?

     - Na to wygląda – rozejrzałem się wokół. – Gdybym miał gdzieś schować Prastary Zwój, zrobiłbym to tutaj. Miejsce jest dobrze strzeżone i trudne do zdobycia.

     - Nie jestem pewna – mruknęła Lydia. – Ukryty donżon, mzarkowa wieżyca, tak mówił Septimus. Ani to ukryte, ani to wieża. Poza tym, co to za pewne miejsce, gdzie dostęp mają byle śmiecie, sprzedający potworom ludzi za złoto – z pogardą spojrzała na zwłoki Norda, leżące w kałuży krwi.

     - Nie dowiemy się zanim nie sprawdzimy – odparłem. – Ale zachowajmy ostrożność, Na pewno tych śmieci jest tu znacznie więcej.

     Budowla była raczej świątynią niż pałacem. Wewnątrz znaleźliśmy salę, wyglądającą na świątynną nawę. Nie pustą, o nie! Znowu czekała nas walka z ludźmi i kilkoma falmerami. Z walki wyszliśmy zwycięsko. Obłowiliśmy się też nielicho, bowiem u falmerskich sług znaleźliśmy sporo złota. Było też trochę niezłej, dwemerskiej broni, ale zabraliśmy tylko kilka sztyletów, aby je później sprzedać. Topory były za ciężkie.

Czarna Przystań - dziedziniec kompleksu świątynnego. Oświetlenie pochodzi z dwemerskiej lampy,  o nieznanej zasadzie działania., umieszczonej powyżej


     I cóż z tego, skoro nie było nigdzie Pradawnego Zwoju! Przewróciliśmy do góry nogami całą świątynię. Zajrzeliśmy w każdy zakamarek, sprawdziliśmy każdą skrytkę, każdą szafkę, każde podejrzane miejsce. W końcu usiedliśmy na kamiennej ławie, zmęczeni i zrezygnowani.

     Mury dookoła świątyni wyposażono w potężne baszty, które same w sobie stanowiły osobne budynki. Może tam? Opuściliśmy świątynię i udaliśmy się najpierw do pierwszej, potem do drugiej… Spenetrowaliśmy je wszystkie. Zmniejszyliśmy przy okazji populację falmerów i znaleźliśmy trochę kosztowności i klejnotów duszy. Ale zwoju ani śladu.

     W końcu stwierdziliśmy, że pora na odpoczynek. Znaleźliśmy przytulną komnatę, z drzwiami, wyposażonymi w solidny zamek. Stało tu kilka łóżek, które nikomu już nie będą potrzebne. Zaryglowaliśmy drzwi, ja dodatkowo zabezpieczyłem je zasuwą i zjadłszy co nieco, położyliśmy się spać. Spaliśmy czujnie, budząc się za najmniejszym szmerem. Mimo to, wypoczęliśmy. Czekało nas od nowa zwiedzanie Czarnej Przystani.

     Nie wiem, jak długo wędrowaliśmy po tym podziemnym świecie. Kierunki myliły nam się bezustannie i zaczęliśmy krążyć w kółko. Gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy nieczynnej latarni, Lydia zrezygnowana usiadła na jej schodach.

     - Zabłądziliśmy – westchnęła. – Jak tu znaleźć drogę?

     - Gdybyśmy choć wiedzieli, dokąd ta droga – dodałem. – Wiesz, chyba popełniamy błąd, włócząc się na przełaj. Powinniśmy trzymać się traktu. W końcu gdzieś nas zaprowadzi!

     Była to dobra rada, ale skutków nie przyniosła. Drogi krzyżowały się, schodziły i rozchodziły. Nigdy nie wiedzieliśmy, w którą stronę skręcić. Po raz kolejny przechodziliśmy obok świątyni. Byliśmy u kresu sił. Noc – jeśli tak można powiedzieć w miejscu, które nigdy nie widziało dnia – spędziliśmy dokładnie w tej samej komnacie, co ostatnio. Nasza wyprawa nie posunęła się naprzód ani o krok.

     Rano niechętnie wyruszyliśmy w dalszą drogę.

     Znów przechodziliśmy koło wodospadu. A potem obok jakiegoś amfiteatru, czy placu ćwiczeń. To wiedzieli już tylko Dwemerowie. Nogi nas bolały, byliśmy też głodni, bo musieliśmy oszczędzać zapasów. W pewnej chwili znaleźliśmy się jednak w miejscu, w którym nigdy przedtem nie byliśmy. Gigantyczny, naturalny filar wznosił się od ziemi aż do „nieba”, czyli sklepienia wysoko nad nami. Błyszczał w świetle fosforyzujących grzybów, pokładami kryształów. Zapewne można było co nieco z niego wydłubać, ale nie miałem na to sił. Usiedliśmy, aby odpocząć.

     - Co to? – Lydia wskazała jakieś światło, daleko od naszego miejsca. – Świeci tak żółto.

     Zerknąłem we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, sączyło się stamtąd bladożółte światło latarni. Było daleko. Bardzo daleko. Ledwo można było je dostrzec, bowiem wszechobecne świecące grzyby potrafiły zmylić wzrok.

     - To ta świątynia – odparłem. – Nasza sypialnia od kilku dni – dodałem z goryczą.

     - Na pewno nie – odparła Lydia, pewnym głosem. – Świątynia jest tam.

     Chwyciła mnie za ramię i zmusiła do powstania. Przeszliśmy kilka kroków i zza filaru wyłoniło się inne światło, identycznego koloru, majaczące w oddali. Rzeczywiście. Poznałem po łunie, odbijającej się od dziedzińca i murów. Skierowałem się ku nowemu źródłu światła, odkrytemu przez moją towarzyszkę. Ze zgrozą oceniłem odległość. Na „bardzo daleko”…

     - Chodźmy tam – westchnąłem. – Co innego mamy do roboty?

     Powlekliśmy się w kierunku światła. Po jakimś czasie usłyszeliśmy szum. Dotarliśmy do podziemnego jeziora, zasilanego kilkoma źródłami wody, która kaskadami spadała ze ścian. Wyglądało to, jakbyśmy dotarli do kresu owej wielkiej jaskini. Dno zbiegało się tu ze sklepieniem. A przed nami tkwił potężny filar, ale już nie naturalny. Wyglądał, jakby wyrastająca z dna, misternie wybudowana wieża, przebiła się przez sklepienie i jej dach ginął ponad nim.

     - Wieża – szepnęła Lydia. – Tylko czy to wieża Mzark?

     - Przekonajmy się – odparłem.

Czarna Przystań - wieża Mzark

     Weszliśmy na malowniczy most, prowadzący do wieży. Wydawał nam się niezmiernie długi, ale wkrótce stanęliśmy przed bramą. Otworzyła się lekko, jak wszystkie tutaj. Za nią znajdował się krótki korytarz. A za nim…

     - Co to? – spytałem sam siebie.

     Wejście prowadziło do dziwnego pomieszczenia. Najpierw wąski korytarz wzdłuż półokrągłej, metalowej ściany, potem podjazd, prowadzący w górę, aż w końcu dotarliśmy do wyższego piętra.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     - Ja też…

     Pomieszczenie było przestronne i miało kształt rotundy. Podłoga była szklana, a w każdym razie przezroczysta. Centralną część zajmowała ogromna, metalowa półkula, czy raczej kopuła, złożona z pierścieni i wysadzana jakimiś kryształami. Wyglądała jak mapa nieba. Nad kopułą, na wysięgnikach, wisiały bladoniebieskie kryształy, błyszczące w jasnym, białym świetle, dobiegającym od szczytu sklepienia. Nie wiedziałem, co to za źródło światła, ale przywykłem już do faktu, że niewiele wiem o dwemerskich wynalazkach. Z jednej strony podjazd prowadził na coś w rodzaju balkonu. Wspięliśmy się tam i zerknęliśmy na całą konstrukcję z góry.

Wieża Mzark - tajemnicza dwemerska kopuła, w której ukryto Pradawny Zwój

     - To chyba jakieś… Astrolabium – szepnęła Lydia. – To wygląda jak gwiazdy.

     - Astrolabium tak głęboko pod ziemią – pokręciłem głową z powątpiewaniem. – Ale popatrz, tu są jakieś wskaźniki, przyciski i inne rzeczy…

     Na balkonie znajdowało się bowiem coś, co wyglądało na sterownię. Centralny punkt stanowił schemat całego urządzenia pod nami – tak mi się przynajmniej wydawało. Po obu jego stronach znajdowały się po dwa filary z przyciskami. Po prawej stronie dodatkowo jeszcze jeden, z tajemniczym zagłębieniem. Zupełnie, jakby stworzonym do sześciennego leksykonu, powierzonego mi przez Septimusa.

     - Pradawny Zwój jest tutaj – powiedziałem, wyjmując leksykon i umieszczając go w zagłębieniu. – To nie może być nic innego!

     Leksykon przywarł do filaru. Jednocześnie dał się słychać lekki szum, jakby uruchomiono jakiś mechanizm. Dwa przyciski po prawej stronie rozbłysły bladym światłem. Nacisnąłem jeden. Rozległ się głośny zgrzyt i kopuła przekręciła się w prawo, jednocześnie przekładając kilka pierścieni na drugą stronę. Nacisnąłem drugi przycisk. Zgrzyt i wszystko wróciło na stare miejsce. Znów przycisk i taka sama reakcja.

     Przez pewien czas, na chybił trafił posługiwałem się dwoma przyciskami, przekładając elementy kopuły we wszystkich możliwych kierunkach. W pewnym momencie leksykon otworzył się i rozjarzył niebieskawym światłem. Jednocześnie rozbłysnął inny przycisk po lewej stronie.

     Wcisnąłem go. Wysięgniki u góry poruszyły się i zmieniły pozycję. Nacisnąłem znów. Kolejna zmiana pozycji. Ostatni przycisk po lewej rozbłysnął mdłym światłem. Nacisnąłem go dłonią.

     Największy z kryształów, wiszący cały czas u góry, opadł na swych wysięgnikach i znalazł się tuż nad kopułą. Rozległ się syk, jakby ulatującej pary, po czym kryształ otworzył się. Wszystkie przyciski pogasły. Leksykon także zgasł i zatrzasnął się. Jednak pojawiły się na nim dziwne, świecące wzorki. Został naładowany.

     Chwyciłem kostkę i zdjąłem ją z podestu. Schowałem ją do plecaka i ostrożnie, z wahaniem zszedłem na dół. Wstępując na kopułę, czułem, jak jej elementy uginają się pod moim ciężarem. Podszedłem na środek i zajrzałem do wnętrza kryształu. Nawinięty na ozdobny rdzeń, tkwił tam zwój, pokryty nieznanymi znakami. Chwyciłem go w dłonie i wyjąłem z kryształu. Był lekki. Bardzo lekki.

     Gdy schodziłem z kopuły, błyszczały mi oczy. Ze wzruszenia. Lydia też uśmiechała się, schodząc do mnie z balkonu.

     - Mamy go – szepnąłem. – Mamy Prastary Zwój.

     Z uciechy uściskaliśmy się serdecznie, po czym chwyciliśmy się za ręce i rozpoczęliśmy szalony taniec radości. Śmialiśmy się i płakaliśmy jednocześnie. Gdy zakręciło nam się w głowach, rymnęliśmy na twardą szklaną posadzkę, nie przestając się śmiać.

     Lydia sięgnęła do plecaka. Wyjęła z niego podłużną butelkę. Poznałem od razu po jej kształcie. Wino braci Surlie.

     - Chowałam na szczególną okazję – powiedziała. – Jak myślisz, nadeszła?

     - Nadeszła – odpowiedziałem pewnym głosem. – Jeśli nie ta, to która?

     Wyjęła kubki, a ja zacząłem mocować się z korkiem.

     - Jak pozbędziemy się Alduina – odparła. – To będzie święto!

     - No, ale chyba masz tego wina więcej? – uśmiechnąłem się. – Na tej butelce zapas się nie kończy.

     - Nie mam – odparła. – Ale wiem, gdzie kupić.

     Oparliśmy się plecami o kopułę i wychyliliśmy po kubku smacznego, aromatycznego wina. Byliśmy tak zmęczeni, że momentalnie uderzyło nam do głowy. Dostaliśmy takiej głupawki, że zaczęliśmy śmiać się bez żadnego powodu.

     - Zanocujmy tutaj – zaproponowała Lydia. – Tu jest jasno i przytulnie.

     - Masz rację, odpocznijmy – rozlałem resztę wina do kubków. – Należy nam się odpoczynek.

     I pogłaskałem podłużny, owinięty w płótno pakunek.

     Prastary Zwój!

     - To tak, jakby zakończył się rozdział w księdze – szepnęła Lydia. – Jakby skończył się rozdział pod tytułem Prastary Zwój, a zaczął się następny.

     - A następny jaki ma tytuł? – spytałem, podnosząc kubek.

     - Zguba Alduina! – zawołała, unosząc swój.

     - Wypijmy za to!

     Tryknęliśmy się kubkami, ochlapując się przy okazji winem. Ale nic nie było w stanie dziś zmącić naszej radości. Alduin, jeśli miał dość rozumu, powinien teraz zacząć się bać.

6 komentarzy:

  1. Ciągle mnie zastanawia na jakiej zasadzie zostaje się Smoczym Dzieckiem. No i co będzie dalej??? Czy rozczytają ten zwój?
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dar od bogów. Dar, z którym człowiek się rodzi. Nie można się tego nauczyć, ani nie można zostać Smoczym Dziecięciem. Jest się nim, albo nie.

      Usuń
  2. Podoba mi się ta Czarna Przystań. Jest bardzo tajemnicza.
    Anabell zadała słuszne pytanie - też się cały czas zastanawiam, czy odczytanie Zwoju to będzie takie hop-siup. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że w kolejnych odcinkach zostanie ujawnione gdzie można kupić wino braci Surlie.
    Opis Czarnej Przystani przypomina mi nieco podziemia pod Dworcem Centralnym w Warszawie, aczkolwiek brakuje tam póki co robotów bojowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie zwiedziłem podziemi pod Dworcem centralnym, więc wierzę na słowo.

      Usuń