wtorek, 14 czerwca 2016

Rozdział XXXVIII - Akademia w Zimowej Twierdzy

     Mapa też nie nastrajała optymistycznie. Według niej, prostego traktu do Zimowej Twierdzy po prostu nie było. Trzeba było najpierw pójść daleko na zachód, a potem skręcić kolejno na północ i po pewnym czasie na wschód, po czym wędrować jeszcze dalej. Niestety, góry nie były zbyt gościnne. Przejść przez strzeliste szczyty się nie dało. Może i znalazłoby się jakąś przełęcz, ale wyprawa taka była niebezpieczna i równie długa jak traktem, postanowiliśmy więc niepotrzebnie nie ryzykować.

     Po przejściu długiego mostu, skręciliśmy w prawo, na zachód. Potem przez następny most i jeszcze jeden, aż wyszliśmy na trakt, prowadzący w górę, wiodący obok jakiegoś tartaku i małej wioski. Droga nie była specjalnie stroma, więc nie narzekaliśmy. Aż do chwili, kiedy usłyszeliśmy ryk smoka.

     Jak na komendę podnieśliśmy głowy. Nie było go widać zza drzew. Puściliśmy się więc pędem tam, gdzie wiodła droga. I wkrótce ujrzeliśmy go. Zawisł nad miejscem, którego stąd nie było widać.

     - Atakuje tam kogoś – Lydia zdjęła z pleców łuk.

     Powstrzymałem ją.

     - Nie… Przeciwnie.

     Zacisnąłem zęby.

     To był Alduin. Wszędzie go poznam! Tej sylwetki się nie zapomina. Rzuciliśmy się pędem w tamtym kierunku, nie dbając już o to, czy nas dostrzeże, czy nie. Wiedziałem, że Alduin mnie nie zaatakuje. Nie z dobroci serca, o nie! On chciał mnie upokorzyć. Chciał, bym stał się świadkiem jego tryumfu, świadkiem końca świata. To dlatego nigdy nie wyrządził mi krzywdy, choć miał ku temu wiele okazji.

     Alduin tymczasem grzmiał swoim głosem prosto w smoczy kurhan. Już po chwili niezdarnie wygrzebał się z niego poszarzały szkielet smoka. Tak jak niegdyś w Gajkyne, szkielet wyprostował szyję i oddał hołd swemu smoczemu władcy. Alduin krzyknął znów i na szkielet zaczęła napływać złotawa mgiełka, która uformowała się w ciało smoka. Nowo narodzony smok uderzył skrzydłami, podczas, gdy Alduin odlatywał już w nieznane, nie zaszczycając nas nawet jednym spojrzeniem.

     Nie czekaliśmy, aż smok obudzi się do końca. Dwie zatrute strzały trafiły smoka w szyję. Potrząsnął łbem, zdziwiony. Zanim rozłożył skrzydła, dostał dwie następne. I dopiero wtedy nas zauważył. Wzbił się w powietrze i zaryczał, aż się pobliskie góry zatrzęsły. Po czym poczęstował mnie jęzorem mrozu.

     Niedobrze! Na nasze łuki nałożono właśnie zaklęcie mrozu. Ten smok był na nie zupełnie odporny. Obrażenia, jakich doznawał, wyrządzały wyłącznie strzały, nie wspomagane przez zaklęcie. Dlatego walka z nim była dość długa i miejscami dramatyczna. Pobojowisko zapełniło się pustymi fiolkami po miksturach uzdrowienia. W końcu jednak smok uległ, w dużej mierze dzięki Paarthurnaxowi, który nauczył mnie Ognistego Oddechu. Ten krzyk osłabił go do tego stopnia, że upadł na ziemię. Zguba Smoków dokończyła dzieła, a ja, jak zwykle, wchłonąłem jego duszę. Lydia spoglądała na ten rytuał zafascynowana. Widziała to już tyle razy, a jednak nigdy nie miała dość.

     A potem ruszyliśmy w dalszą, długą drogę. Słońce minęło już najwyższy punkt na niebie, gdy na trakcie zamajaczyły nam wysokie mury jakiegoś fortu. Podeszliśmy bliżej, zachowując ostrożność. Takie budowle zwykle zasiedlali rozbójnicy. Z bliska nie wydawała się już tak wysoka – po prostu, droga w tym miejscu wiodła pod górę, a fort zbudowano na jej szczycie. Minęła dłuższa chwila, zanim dostrzegliśmy na murach jakiś ruch.

     Lydia złapała mnie za ramię. Drugą ręką wskazała na coś na murach.

     - Nekromanci… - zamruczała z gniewem.

     Minęła chwila, zanim zauważyłem wskazanego wartownika. Po murze przechadzał się szkielet. Z łukiem na plecach, powoli, kołysząc się niezdarnie. Omiotłem wzrokiem okolicę. Żadnego przejścia. Fort zbudowano idealnie na trakcie, w głębokim wąwozie. Ominąć go nie sposób. Trzeba było przejść tuż pod nosem kościanego wartownika. Spojrzeliśmy po sobie.

     - Tu zdaje się jest tajne wejście – mruknęła Lydia.

     - Znasz ten fort? – spytałem.

     - Tylko z opowiadań – potrząsnęła głową. - Ale jeden z żołnierzy mówił mi kiedyś o nim. To Fort Kastav. Gdzieś pod zachodnią ścianą jest wejście do więzienia.

     - Zachodnia ściana to ta po naszej stronie – zauważyłem. – Proponuję podkraść się tam i poszukać. Tylko cichutko!

Fort Kastav - widok od zachodu; taki właśnie widok ujrzeli nasi podróżnicy
     Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Podkradliśmy się najpierw do cienia pod skałę. Nawet jeśli wartownik by nas nie spostrzegł, mógł przecież zauważyć wyraźne ślady na śniegu i zaalarmować pozostałych. Lepiej więc było pozostawiać je w cieniu. Szkielet wprawdzie był na to za głupi, ale gdzie szkielety, tam i nekromanci, a tych o brak sprytu nie można posądzać. W cieniu góry podkradliśmy się pod samą ścianę. Tu wartownik już nie mógł nas zauważyć. Zaczęliśmy cicho poszukiwać wejścia.

     Minęło trochę czasu, zanim miecz Lydii, zagłębiając się w śnieg, natrafił na jakąś deskę. Stuknęło cicho. Delikatnie odgarnęliśmy śnieg, odsłaniając przysypaną klapę. Nie od razu dała się otworzyć, musiałem podważyć ją ostrzem miecza, bo przymarzła, ale wkrótce puściła z cichym trzaskiem. Wsunęliśmy się do środka, po skrzypiącej drabinie. Musieliśmy chwilę poczekać, aż nasze oczy przyzwyczają się do mroku, a  potem, z wyciągniętymi łukami, zaczęliśmy przemierzać ciemne lochy.

     W więzieniu było tylko dwóch nekromantów. Oczywiście, nie w charakterze więźniów. Zamieszkiwali puste komnaty. Magowie generalnie są trudnymi przeciwnikami - silni i żywotni. Ale rzadko kiedy noszą na sobie zbroje. Celna strzała, wypuszczona z ukrycia, zwykle dokonuje dzieła. Dokonała i tym razem. Trzeba było tylko uprzednio zlikwidować dwóch strażników. Bardzo chudych strażników – dosłownie, same kości – jak stwierdziła Lydia. Szkielety, po prostu…

     Pomyszkowałem trochę po lochach. Cele były puste, ale było tu kilka innych pomieszczeń. Jakiś magazyn, jakaś stróżówka, czy pokój strażników. Spodziewałem się znaleźć kilka klejnotów duszy, których zaczynało mi już brakować, ale rozczarowałem się. Kilka magicznych mikstur i parę sztuk złota, to cały łup.

     Ostrożnie wyszliśmy na zewnątrz. Tu już poszło gorzej. Na dziedzińcu bowiem znajdowało się dwóch magów, którzy od razu nas zaatakowali. Tańczyłem jak oszalały, unikając rzucanych w moim kierunku błyskawic i lodowych kolców. W dodatku o moją zbroję zaczęły grzechotać strzały, wypuszczane przez dwóch kościanych strażników. I strzelaj tu, człowieku, z łuku, jak nie ma czasu napiąć!

     Toteż odrzuciłem łuk i rzuciłem się na maga z mieczem. Lydia doszła chyba do takiego samego wniosku. Mieczom magowie ulegli bardzo szybko. Rozprawiłem się też z bliższym szkieletem i użyłem jego łuku, by pozbyć się drugiego. Uzdrowiłem sobie kilka oparzeń, po czym przywołałem drugie zaklęcie i zaleczyłem rany Lydii. Pozostał jeszcze główny budynek – koszary.

     W koszarach poszło łatwo. Jeden szkielet, jeden nekromanta. Ze wszystkich łupów jedynie księga czarów była coś warta. „Przywołanie Chowańca” to raczej nie był czar, jakiego chciałem się nauczyć, ale każda umiejętność może się przydać. Wrzuciłem ją do plecaka.

     Na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Zaznaczyłem na mapie Fort Kastav i oszacowałem drogę do Zimowej Twierdzy. Kawałek drogi… Stanęło na tym, że przenocowaliśmy w forcie, przyrządzając sobie kolację z zapasów nekromantów. Na szczęście zapasy były jadalne, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo.

     Rankiem wstaliśmy dość późno. Nie potrzebowaliśmy się spieszyć. Do Zimowej Twierdzy nie dalej niż pół dnia drogi. Zjedliśmy śniadanie, zabraliśmy trochę żywności i zarzuciliśmy swoje plecaki na ramiona. Dzień wstał pochmurny i po chwili zaczął padać śnieg. Szliśmy, nie spiesząc się, po drodze, wytyczonej u podnóża góry. Minęliśmy jakąś kopalnię, pozdrowiliśmy strażnika, a po krótkim czasie dotarliśmy do miasteczka.

     Nędzny przedstawiało widok. Główna ulica to zaledwie kilka drewnianych budynków. Opodal stało kilka porzuconych, na wpół zawalonych chat. Za to przed nami pokazało się wejście na olbrzymi most, za którym szarym cieniem majaczyła majestatyczna bryła Akademii.

     Wspięliśmy się na most. Tam zatrzymała nas sympatycznie wyglądająca Altmerka. Pozdrowiliśmy ją, a ona skłoniła się uprzejmie. Jednak gdy zrobiłem krok naprzód, uniosła dłoń w zatrzymującym geście.

     - Przechodzisz przez most na własną odpowiedzialność – odezwała się spokojnym, głębokim tonem. – Droga jest niebezpieczna, a brama się nie otworzy. Nie wejdziesz.

     Pomyślałem, że byłem naiwny, sądząc, że do Akademii wpuszczają obcych. Przedstawiłem siebie i Lydię. Altmerka miała na imię Faralda. Na pytanie, co tu robi, odpowiedziała spokojnie.

     - Jestem tu, by pomagać tym, którzy szukają mądrości Akademii. A jeśli przy okazji moja obecność może odstraszyć tych, którzy chcą nam zaszkodzić, tym lepiej. Ważniejsze pytanie brzmi: co TY tutaj robisz?

     Zmieszałem się, co nie uszło jej uwadze.

     - Mogę wejść do Akademii? – spytałem.

     - Może… - odparła Altmerka. – Ale co chcesz tam znaleźć?

     I co ja miałem teraz zrobić? Byłem tak blisko celu, a jednocześnie tak daleko! Opowiedzieć jej tutaj o Alduinie, Smokogrzmocie, Prastarym Zwoju? Przecież zejdzie mi do późnej nocy!

     - Chcę tylko zobaczyć, jak wygląda w środku – odparłem, mając nadzieję, że brzmi to przekonująco.

     - Ha! – roześmiała się. – Brakuje nam tu dobrego humoru! Ale czuję, że chcesz czegoś więcej. Zdaje się, że Akademia ma to, czego szukasz. Pytanie, co ty możesz zaproponować Akademii.

     Rozłożyła ręce w przepraszającym geście.

     - Nie każdy może wejść do środka – stwierdziła, z tajemniczym uśmiechem. – Trzeba najpierw wykazać biegłość w sztukach magicznych. To taka mała próba.

     Ech, tu mnie miała! Tych kilka zaklęć, jakie znałem, nie warte były zademonstrowania. Ledwo potrafiłem się nimi posługiwać, nie mówiąc o biegłości. Nie miałem nic, co mogłoby ją przekonać, że jestem wart przepuszczenia. Czym niby miałem się wyróżnić?

     I nagle przyszedł mi do głowy pomysł. Jak to, czym? Czyż nie jestem kimś wyjątkowym? Czyż nie mam mocy, o jakiej inni ludzie mogą tylko pomarzyć? Mocy nadanej mi nie przez uczonych magów z Akademii, a przez samego Akatosha?

     - Czy Smocze Dziecię może otrzymać prawo wstępu – spytałem, patrząc jej w oczy.

     Faralda przyjrzała mi się uważnie. Odgadła, że mówię prawdę. Nie wiem jak, ale odgadła. Co nie zmieniło jej postanowienia poddania mnie próbie.

     - Smocze Dziecię? – powiedziała wolno. – Od dawna nie mieliśmy kontaktu z Siwobrodymi. Naprawdę masz Głos? Chętnie to zobaczę.

     Przez chwilę zastanawiałem się, którego Krzyku użyć. Zerknąłem na padający wokół śnieg i już wiedziałem. Odwróciłem się do niej plecami, aby jej nie zaszkodzić, po czym uniosłem głowę w górę i wciągnąłem w płuca powietrze.

     - Lok-Vah-Koor!

     Grzmot Krzyku przeciął powietrze. Fala uderzyła w chmury ponad nami, które nagle zwinęły się w sobie i… znikły. Nagle pojawiło się ostre, górskie słońce. Zmrużyliśmy oczy.

     Spojrzałem na Faraldę. Widziałem, że demonstracja mojego Thu’um zrobiła na niej wrażenie.

     - Więc opowieści są prawdziwe… - szepnęła, a głośniej dodała. – Jesteś Smoczym Dziecięciem!

     Milczała przez chwilę, ale potem uśmiechnęła się. A umiała się uśmiechać.

     - Normalnie wymagane jest zaprezentowanie biegłości  w jednej ze szkół magii, ale w twoim wypadku… - pokiwała głową. – Chyba możemy wiele się od siebie nauczyć. Akademia to dobre miejsce dla ciebie. Witaj w naszych szeregach! Przeprowadzę cię przez most. Kiedy wejdziesz do środka, porozmawiaj z Mirabelle Ervine, naszą mistrzynią. Proszę, chodź za mną.

     Ruszyła przodem przez majestatyczny most. Miała wdzięczne, kocie ruchy, jak każda Altmerka. Doszliśmy do pierwszego zakrętu. Most rozszerzał się w tym miejscu, tworząc coś w rodzaju małego placyku, na środku którego stała kamienna niby studnia. Faralda zamierzyła się na nią, jakby miała zamiar cisnąć w nią kamieniem. Jej prawa dłoń zabłysła błękitnym światłem. A potem zabłysła studnia, gdy kula energii uderzyła w jej środek. Ze studni uniósł się pionowo w górę snop bladoniebieskiego światła. Magiczna bariera została zdjęta.

     Faralda tymczasem skręciła w prawo i zaczęła piąć się w górę, na główne przęsło mostu. Na górze też znajdowała się studnia, którą zapaliła w identyczny sposób. Domyśliłem się, że to nie studnie, a raczej latarnie, jakimś nieznanym mi, magicznym światłem oznajmiające, że przejście zostało otwarte.

Akademia w Zimowej Twierdzy - widok od morza. Jak widać, magiczna eksplozja całkowicie zniszczyła wszystko, co znajdowało się w  bezpośrednim sąsiedztwie Akademii. Wyraźnie widać szczątki mostu, łączącego Akademię ze stałym lądem.

     Przyszła kolej na najniebezpieczniejszą część wędrówki. Akademię od reszty lądu odgradzała głęboka i stroma przepaść – pozostałość po magicznej eksplozji. Część mostu zawaliła się razem ze skałą, ale przęsło, o dziwo, zachowało się, choć nie było pod nim żadnego podparcia. Byłą wąskie, poszczerbione, a na dodatek wiał tu silny wiatr. Ostrożnie, krok za krokiem, starając się nie patrzeć w dół, ale przeszliśmy za Faraldą, która sprawiała wrażenie, jakby spacerowała po łące. Znaleźliśmy się po drugiej stronie, przed bramą i kolejną latarnią, którą Altmerka zapaliła w identyczny sposób, co poprzednie. Brama otworzyła się bezszelestnie. Za nią znajdował się dziedziniec Akademii, którego centralną część stanowił monumentalny pomnik, a wokół stało kilka osób. Jakiś zakapturzony Dunmer i dwie inne postacie pogrążone w rozmowie: wysoki Altmer o zimnym spojrzeniu i sympatycznie wyglądająca Bretonka.

Zimowa Twierdza - dziedziniec Akademii. Widok na Komnatę Żywiołów


     - To jest Mirabelle – szepnęła Faralda, wskazując na Bretonkę. – A to arcymag.

     - Ten wysoki? – upewniłem się.

     - Nie! – na twarzy Faraldy pojawił się grymas. – Mówię o tym niższym. Savos Aren, nasz arcymag. Ale nie będziemy mu teraz przeszkadzać. Tamten to Ancano. Nieprzyjemny gość…

     - Thalmor panoszy się nawet tutaj – mruknęła Lydia.

     Thalmorczyk! Istotnie, Altmer miał na sobie thalmorską szatę maga, na co nie zwróciłem przedtem uwagi. Kobiety jednak zauważą to prędzej. Podszedłem do rozmawiającej pary i zatrzymałem się taktownie w pewnej odległości, czekając aż skończą. Jednak wynalazek Adrianne Avenicci, czyli wkładki w hełmie, wzmacniające dźwięk, pozwolił mi na przysłuchiwanie się tej rozmowie, co zrobiłem bez śladu skrępowania. W stosunku do Thalmoru nie miałem żadnych obiekcji.

     Mirabelle trzymała na łokciu jakiś spory kajet, a w drugiej ręce ołówek i wyglądało to tak, jakby Ancano przeszkodził jej właśnie w pracy. Mimo to, cierpliwie znosiła jego obecność.

     - Wydaje mi się, że wyraziłam się jasno – mówiła, nie podnosząc głosu.
Ancano wydawał się zakłopotany.

     - Tak, oczywiście – zająknął się. – Próbuję tylko zrozumieć powody, stojące za tą decyzją.

     - Być może dane ci było przywyknąć do tego, że Cesarstwo gnie się na każde zawołanie – w głosie Bretonki pojawiła się nutka zniecierpliwienia. – Ale obawiam się, że Thalmor nie może tu liczyć na takie względy. Jesteś gościem Akademii, bo tego życzy sobie arcymag. Mam nadzieję, że docenisz tę sposobność.

     - Tak, oczywiście… - Ancano był wyraźnie zakłopotany, co sprawiło mi niemałą przyjemność. – Arcymag ma moje podziękowania.

     - W takim razie, to wszystko – skwitowała Mirabelle i jakby nigdy nic, powróciła do swoich zapisków, zupełnie ignorując obecność Thalmorczyka.

     Ten zacisnął usta w bezsilnej złości, po czym łypnął okiem w moją stronę. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, zapewne dziwiąc się, skąd mam na sobie zbroję thalmorskiego oficera. Jednak nie zaczepił mnie, tylko obrócił się na pięcie i znikł w budynku Akademii.

     Podszedłem do Bretonki i skłoniłem się lekko. Podniosła na mnie swe ciemne oczy, po czym zerknęła na Lydię i na Faraldę, stojącą opodal. Ta uśmiechnęła się i skinęła głową. Twarz Mirabelle rozjaśniła się na ten widok. Miała bardzo miłą buzię i inteligentne, nieco żartobliwe spojrzenie. Studenci musieli za nią przepadać.

     - Witaj w Akademii – odezwała się dźwięcznym głosem, tak spokojnym, że umiał chyba uspakajać dzikie bestie.

     Przedstawiłem się, a potem Lydię. Nastąpiła krótka prezentacja.

     - Kazano mi się z tobą spotkać – dodałem na końcu, zerkając na Faraldę, która wolnym krokiem wracała już na swoje stanowisko przy moście.

     - Kolejny nowy uczeń – uśmiechnęła się ciepło. – Zaskakujące, ilu nowych pojawia się tutaj ostatnimi czasy – zerknęła wymownie na drzwi, za którymi zniknął Ancano, czym wywołała na naszych twarzach wesołe uśmiechy.

     - Nie jestem na usługach Thalmoru – zapewniłem. – Ta zbroja to łup wojenny. A że użyteczny…

     Pokiwała pobłażliwie głową, po czym sięgnęła do torby, zawieszonej na ramieniu. Ku mojemu zdziwieniu, wyjęła stamtąd szatę maga-nowicjusza, parę butów i kaptur. Jak to mogło się tam zmieścić, nie wiem do dziś. Magia stwarza, jak widać, nowe możliwości. Jeden but wydawał mi się większy niż cała torba.

     - Będziesz potrzebować tego – wręczyła mi kompletne ubranie. - Nikt nie będzie wymagał od ciebie ich noszenia, ale możliwe, że spodobają ci się bardziej, niż twój obecny strój.

     Rozumiałem, co miała na myśli. Szata była zaklęta, zapewne jakimś zaklęciem, wspomagającym używanie magii. Może zwiększającym manę, lub przyspieszającym jej regenerację. Poza tym, nie było powodów, aby w Akademii nosić zbroję. Znacznie wygodniej było w normalnym ubraniu.

     - Pokrótce cię oprowadzę – zaproponowała. – A potem zaprowadzimy cię na pierwszą lekcję. Możemy zaczynać?

     Nie miałem zamiaru wstępować do Akademii w charakterze studenta, przynajmniej teraz, ale nie wiedziałem, jak powiedzieć o tym Mirabelle. Nie wiedziałem, jak wytłumaczyć jej, że przyszedłem tylko zdobyć informacje. Przeszło mi przez myśl, że jeśli nie stanę się częścią tej społeczności, nie będę mógł liczyć na niczyją pomoc. Postanowiłem na razie grać na zwłokę.

     - Chętnie się rozejrzę – powiedziałem.

     - Cudownie - Mirabelle skinęła głową. – Chodź za mną i nie odchodź za daleko.

     Niespecjalnie daleko się udała, bo po prostu wskazała na gmach za sobą.

     - Znaczącym pomieszczeniem tutaj jest Komnata Żywiołów – odezwała się. – To główne miejsce wykładów, ćwiczeń praktycznych oraz ogólnych spotkań. Arcaneum znajduje się ponad komnatą, a kwatery arcymaga jeszcze piętro wyżej. Choć w teorii zarządza Akademią, obowiązki arcymaga często sprawiają, że jest bardzo zajęty. Dlatego właśnie ja zajmuję się codziennymi sprawami. Teraz, jeśli pozwolisz za mną, pokażę ci komnaty mieszkalne.

     Ruszyła przodem, a my poczłapaliśmy za nią. Lydia litościwie odebrała ode mnie szatę maga, którą próbowałem powiesić sobie na ramieniu i która wciąż zsuwała się z mojej zbroi. Dreptałem więc niepewnym krokiem, cicho chrzęszcząc blachami, z parą butów w jednej ręce i kapturem w drugiej.

     - Akademia w Zimowej Twierdzy – mówiła tymczasem Mirabelle, nie zwalniając kroku, - to stały element krajobrazu Skyrim od tysięcy lat.

     - Bardziej stały niż samo miasto… – mruknęła Lydia za moimi plecami, czyniąc aluzję do wybuchu, który zmiótł niemal całą miejscowość.

     Mirabelle przystanęła, udowadniając tym samym, że ma doskonały słuch.

     - Niestety, musieliśmy zastosować bardziej rygorystyczne procedury wejścia – westchnęła. – Ze względu na problemy z miejscowymi Nordami. Nie spodziewamy się żadnego ataku, ale lepiej być przygotowanym na wszystko.

     Chwilą kłopotliwego milczenia uczciliśmy ofiary magicznej eksplozji, która była przyczyną tych problemów. Po czym ruszyliśmy dalej, w kierunku czegoś, co wyglądało na masywną basztę w zewnętrznym murze.

     - Nasi najnowsi członkowie mieszkają tutaj – odezwała się. – W Komnacie Osiągnięć. Proszę o zachowanie ciszy, gdy będziemy w środku, gdyż inni mogą prowadzić badania, albo… delikatne eksperymenty.

     Uchyliła drzwi i gestem zaprosiła nas do środka. Znaleźliśmy się w przestronnej i wysokiej rotundzie. Centralnym jej punktem była „studnia”, podobna do tych na moście. Dookoła znajdowały się komnaty mieszkalne. Naprzeciwko wejścia były schody, prowadzące na piętro, w kształcie loży, otaczającej cały budynek dookoła. Tam również znajdowały się mieszkania studentów i co niektórych magów.

Akademia w Zimowej Twierdzy - Komnata Osiągnięć

     Mirabelle wskazała na najbliższą komnatę. Była bogato wyposażona. Na środku stało szerokie, zapewne bardzo wygodne łoże, na jakim jeszcze w życiu nie spałem. Po bokach stały szafy, komody i nocne stoliki. Na półkach kilka ksiąg. Były i świece, i kufer na rzeczy osobiste, i nawet kilka kryształów duszy, przeznaczonych do eksperymentowania.

     - Pozwól, że wskażę ci drogę do twoich komnat – odezwała się znów. – Będziesz mieszkać wspólnie z innymi uczniami, których poznasz niedługo. Tutaj będziesz mieszkać – wskazała całkiem luksusowe jak na moje wyobrażenia pomieszczenie. – To łóżko oraz to biurko należą do ciebie. Proszę, postaraj się liczyć z innymi.

     Spojrzeliśmy po sobie z Lydią. Ja z zakłopotaniem, ona natomiast wyglądała na rozbawioną. Komnata była bardzo wygodna, bogato wyposażona i zapewne na większe luksusy trudno było liczyć w cesarskim pałacu. Sęk w tym, że miała tylko jedno łóżko! A nas było dwoje… Ale Mirabelle zdawała się tego nie zauważać. Widocznie sądziła, że Lydia to moja służka, którą nie warto zawracać sobie głowy.

     Później dowiedziałem się, od niej samej, jak było naprawdę. Była przekonana, że jesteśmy młodym małżeństwem. Stąd też te naciski na liczenie się z innymi…

     - Wróćmy teraz do Komnaty Żywiołów – odezwała się znów, gdy już zrzuciliśmy plecaki w kąt pokoju, – gdzie większość naszych członków gromadzi się podczas wykładów oraz sesji naukowych.
Znów powędrowaliśmy na dziedziniec i weszliśmy do głównego budynku Akademii. Mirabelle wskazała na przestronną komnatę, z magiczną „studnią” pośrodku.

     - Początkowo będzie uczył cię Tolfdir – poinformowała mnie. – Jeden z naszych najbardziej szanowanych czarodziejów. Tolfdir najprawdopodobniej rozmawia teraz z nowymi uczniami. Wejdź do środka, a w razie kłopotów zwróć się do któregoś z członków starszyzny.

     Spojrzała mi ciepło w oczy i zamierzała się pożegnać, ale ja w tym momencie zdobyłem się na odwagę i gestem poprosiłem ją o pozostanie.

     - Pani Mirabelle – zacząłem niepewnie.

     - Wystarczy Mirabelle – uśmiechnęła się. – Magowie mówią sobie po imieniu.

     - Właśnie w tym sęk, że ja nie jestem magiem – wyznałem. – I tak naprawdę nie zamierzam zostać studentem, przynajmniej jeszcze nie teraz.

     Spojrzała na mnie zdumiona.

     - Więc jak tu wszedłeś, nie będąc magiem?

     Westchnąłem cicho.

     - Jestem… Smoczym Dziecięciem…

     Znieruchomiała ze wzrokiem wbitym w moje oczy.

     - Faralda może to potwierdzić – wykrztusiłem. – Jeśli chcesz, zademonstruję swój Thu’um tu i teraz, choć wolałbym tego nie robić, bo nie chciałbym, aby dowiedzieli się o tym wszyscy wokół. Zwłaszcza ten Thalmorczyk… Jestem Smoczym Dziecięciem i potrzebuję pomocy magów z Zimowej Twierdzy.

     - Pomocy w czym? – spytała ostrożnie.

     - W ratowaniu świata – rzuciłem. – Tak, świata! Wiem, że dziwnie to brzmi, ale to najprawdziwsza prawda. Ten świat niedługo zostanie pożarty przez Alduina. Smoka, który…

     - Wiem, kim jest Alduin – przerwała mi. – Mów dalej!

     - Powiedziano mi, że mogę go pokonać. Ale potrzebuję pomocy. Sam nie dam mu rady, wiem to na pewno. Potrzebuję pomocy magów. A ściślej, Pradawnego Zwoju, albo chociaż informacji o tym, gdzie go szukać. I po to tu przyszedłem. Mirabelle, pomóż mi, proszę!

     Przyglądała mi się uważnie, zapewne ważąc moje słowa.

     - Smocze Dziecię… - powiedziała w zamyśleniu. – Kto by pomyślał? 

     - Pomożesz mi? – spytałem z nadzieją w głosie.

     Potrząsnęła głową.

     - Nie potrafię ci pomóc. Nic nie wiem o Pradawnych Zwojach – podniosła na mnie oczy i uśmiechnęła się. – Ale, jak zapewne zdążyłeś się zorientować, nie jestem jedynym członkiem Akademii. Ponad Komnatą Żywiołów znajduje się Arcaneum. To największa biblioteka w Skyrim. Jeśli istnieje jakaś księga, mówiąca o Pradawnych Zwojach, to z pewnością jest ona tam – wskazała na drzwi, wiodące na schody. – Idź tam i spytaj Uraga. Tylko…

     - Tylko? – podchwyciłem.

     - Biada ci, jeśli uszkodzisz jakąś księgę – roześmiała się. – Urag gro-Shub poczuje to, jakby zadano mu ranę na żywym ciele i tak też zareaguje.

     Z wdzięcznością uścisnąłem jej dłonie, po czym rzuciłem się we wskazanym kierunku. Lydia pobiegła za mną.

     Schody za drzwiami były wąskie i kręcone. Prowadziły do wielkiej, okrągłej komnaty. Wszystkie ściany obstawiono szafami i skrzyniami. Pośrodku znajdowało się płytkie zagłębienie z kilkoma stolikami i krzesłami, a naokoło niego – regały, zapełnione księgami. Księgozbiór, nawet na oko, był rzeczywiście imponujący. Woluminy zalegały każde wolne miejsce, również część z nich położono na podłodze.

Akademia w Zimowej Twierdzy - Arcaneum.

     Na przeciwległym od wejścia końcu sali stało ciężkie, masywne biurko. Postać, siedząca za nim, na odgłos naszych kroków, podniosła głowę znad grubej księgi. Urag był starym Orsimerem, z resztką siwiejących włosów, związanych w supełek. Zdziwiło mnie to, bowiem Orkowie zwykle nie doceniali wysiłku umysłowego. Jak widać, w każdej rasie są wyjątki.

     Spojrzał na nas groźnie, jak na intruzów.

     - Jesteś w Arcaneum, którym zarządzam ja – rzekł bez wstępów. – To tak, jakbym miał własny wymiar w Otchłani. Spróbuj zakłócić spokój w Arcaneum, a każę atronachom rozerwać cię na strzępy.

     Była to przemowa typowa dla jego plemienia, bez żadnych ceregieli, prosto z mostu. Nie był nieuprzejmy – Orkowie taki po prostu mieli sposób bycia. Nie bawili się w słowne gierki i nie obchodziły ich uczucia rozmówcy. Ich zdaniem, mowa służyła wyłącznie do przekazywania informacji. Wszystko inne było stratą czasu. Byłem niezmiernie ciekaw, w jaki sposób zalecają się do swych wybranek, ale na wszelki wypadek wolałem o to nigdy nie pytać. Zapewne wyrażali sobie sympatię, waląc się maczugami po łbach…

     Zacząłem się rozglądać po półkach, ale szybko stwierdziłem, że to bezowocne. Księgi zdawały się być poukładane bez żadnego porządku, przypadkowo, nie pogrupowane ani tematycznie, ani chronologicznie, ani nawet kolorystycznie. Sprawdzić każdą z nich było niepodobieństwem. Nawet na pobieżne przejrzenie tych ksiąg nie starczyłoby ludzkiego życia.

     Ork szybko zorientował się, że sam sobie nie poradzę. Zapewne nie ja pierwszy…

     - Potrzebujesz pomocy? – spytał z przekąsem.

     Zwyczaj wskazywania żółtodziobom miejsca w szeregu był tak powszechny, że już chyba nigdzie na świecie, w żadnej instytucji nie budził zdziwienia ani oznak protestu. Trzeba było podkulić ogon i przyznać mu rację.

     - Imponująca biblioteka – dodałem, z przepraszającym uśmiechem.

     Orsimer prychnął z wyraźną dumą.

     - O tym, jak zdolny jest mag, decyduje to, co wie – powiedział nieco bardziej przyjaznym tonem. – Ja staram się udostępniać jak najwięcej wiedzy. Opiekujemy się tą kolekcją od drugiej ery. W tym czasie ksiąg przybywało i ubywało, ale większość się zachowała.

     Podszedłem do niego i spojrzałem mu w oczy.

     - Szukam Pradawnego Zwoju – powiedziałem prosto z mostu, właśnie w taki sposób, w jaki mówili Orkowie.

     Efekt był. Urag otworzył usta i przez chwilę nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. Przypominał rybę, wyrzuconą na brzeg, usiłującą złapać oddech. Drapieżną rybę, dodajmy… O jego wzburzeniu najlepiej świadczył fakt, że czytaną książkę – skarb nad skarby - bezwiednie wygiął tak, że omal się nie rozleciała.

     - I co zamierzasz z nim zrobić!? – wybuchnął, gdy wróciła mu zdolność mowy. – W ogóle wiesz, o co pytasz? Czy jesteś tylko chłopcem na posyłki?

     - Oczywiście że wiem – odparłem z mocą. – Masz go tutaj?

     Urag z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Myślisz, że nawet gdybym miał to przy sobie, pozwoliłbym ci to oglądać? – prychnął. – Ukryłbym go w najbardziej bezpiecznym miejscu. Nie zdołałby go tknąć nawet najlepszy złodziej świata!

     Potrząsnąłem głową.

     - Muszę go znaleźć – powiedziałem dobitnie. – I powiedziano mi, że możesz mi w tym pomóc.

     Zatrzasnął księgę z donośnym hukiem. Przez chwilę marszczył czoło, a ja wiedziałem już, że tę potyczkę wygrałem. Urag był niezmiernie dumny ze swej biblioteki. Myśl, że nie miał w zbiorze księgi, o którą pytał student, była jak plama na jego honorze.

     - Nie wiem, kto ci to powiedział – mruknął niezadowolony, - ale zrobię co w mojej mocy. Mamy naprawdę mnóstwo książek. Przyniosę wszystko, co mamy na ich temat, choć nie jest tego dużo. Więc nie rób sobie wielkich nadziei… - podniósł się z krzesła. – To w większości kłamstwa, doprawione plotką i domysłem.

     Sprawnie podszedł do jednej z szaf i otworzył ją, drapiąc się przy tym po brodzie. A ja musiałem przyznać, że choć praca wśród ksiąg nie zmieniła jego orsimerskiego charakteru, to jednak znacznie wzbogaciła jego język. Wysławiał się jak osoba wykształcona, doskonale znająca subtelności języka, ale nie przywiązująca do nich wielkiej uwagi. W duszy wciąż pozostał prostolinijnym, szczerym do bólu Orkiem.

     Po chwili wrócił, niosąc dwie księgi, które ostrożnie rozłożył na biurku.

     - Masz, spróbuj nie wylać na nie niczego!

     Uśmiechnąłem się, demonstrując puste ręce, bez żadnego kubka, czy flaszki. Zabrałem księgi do jednego ze stolików, i usadowiłem się na krześle. „Efekty Prastarych Zwojów” – głosił pierwszy tytuł. Otworzyłem go i zacząłem czytać.

    
     Uczeni dobrze wiedzą, że czytanie Prastarych Zwojów za każdym razem niesie ze sobą pewne ryzyko. Mechanizm tych efektów jest do tej pory nieznany, zaś teoria o ukrytej wiedzy i karze boskiej były przedmiotem luźnych spekulacji, nie poświęcono im dotąd dokładniejszych badań…

     
     Im dalej czytałem, tym większy miałem w głowie mętlik. Cała księga była w zasadzie jednym wielkim ostrzeżeniem przed Zwojami. Zdaniem autora, zerknięcie w Prastary Zwój groziło pomieszaniem zmysłów, obłędem i różnymi innymi, podobnymi skutkami. Nie mówiąc już o jego lekturze, która możliwa była wyłącznie w przypadku doświadczonego maga i to w specjalnych warunkach. Generalnie, nie rusz, nie tykaj, trzymaj się od tego z daleka. Ale ani słowa o tym, gdzie go szukać, ani nawet czym one tak naprawdę są. Z westchnieniem rozczarowania odłożyłem ją na bok i sięgnąłem po drugą.

     „Refleksje nad Pradawnymi Zwojami” – głosił tytuł. A pod nim dopisek: spisane przez Septimusa Signusa z Akademii w Zimowej Twierdzy.

     I ta księga nie wniosła niczego nowego. Była kompletnie niezrozumiała. Stanowiła bardziej traktat filozoficzny o strachu przed wszechwładzą, jaka drzemie w Pradawnych Zwojach. Nie wniosła do sprawy nic. Rozczarowany, odniosłem księgi Uragowi. Ten spojrzał na mnie pytająco.

     - Ta księga, „Refleksje nad Pradawnymi Zwojami”, jest kompletnie niezrozumiała – westchnąłem.

     Bezradnie rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: uprzedzałem!

     - Tak - skinął głową. – To dzieło Septimusa Signusa. Jest światowym autorytetem w dziedzinie Prastarych Zwojów, ale cóż… Nie ma go od dłuższego czasu. Zbyt długiego.

     Nadzieja zaświtała mi do głowy, ale zaraz zgasła. Przez chwilę bowiem pomyślałem, że autor tej księgi wciąż tutaj jest. Przecież stało na tytułowej stronie, że autorem jest mag z Zimowej Twierdzy.

     - Jest… martwy? – spytałem ostrożnie.

     - O, nie! – zaprzeczył gwałtownie Urag. – Mam nadzieję, że nie… - dodał po chwili, marszcząc brew. – A jednak nawet ja nie widziałem go od lat. A byliśmy dobrymi znajomymi.

     Zniżył głos i pochylił się w moją stronę.

     - Dostał obsesji na punkcie Dwemerów – wyznał. – Wyruszył na północ, twierdząc, że znalazł jakiś stary artefakt. Od tej pory go nie widziałem. Jeśli chcesz spróbować go znaleźć, szukaj na polach lodowych.

     A potem, widząc moją głupią minę, z cierpliwością niespotykaną u Orsimerów, wyjaśnił mi, co to te pola lodowe. Na północ od Akademii znajdował się obszar, pokryty częściowo lodem i krą. Tam, gdzieś na północy, w jakiejś jaskini, czy ruinach, miał znajdować się posterunek Septimusa Signusa.
Nadzieja wciąż była. Wciąż się tliła, ale jej płomyczek zdawał się coraz bardziej ulotny.

6 komentarzy:

  1. Bardzo mi się podoba usytuowanie tej Akademii.Mam tylko podejrzenie, że gdybym już raz tam się wczołgała nigdy bym stamtąd nie wyszła. I wiesz, strasznie mało przytulne te wszystkie komnaty. No ale mam wrażenie, że zrobienie przytulnej komnaty w kamieniu jest mało możliwe.
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Same komnaty są całkiem przytulne - będę musiał pokazać którąś na obrazku. Na, ale do tego trzeba znów zagłębić się w grę, bo żadnego obrazka komnaty mieszkalnej nie zrobiłem. I dlatego kolejny rozdział będę musiał zamieścić nieco później - bo akurat tam jedna ze scen rozgrywa się w komnacie. Potem już nie będzie okazji.

      Usuń
  2. Też mam respekt dla bibliotekarzy. Mnie i kolegę chciano nie dopuścić do matury, za to, że do biblioteki weszliśmy w spiczastych czapach. Warunkiem dopuszczenia było przeproszenie pani bibliotekarki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewniam Cię, że przed Uragiem respekt czują nawet magowie.

      Usuń
  3. A czy Alduin nie traci części swojej mocy ożywiając kolejne smoki? No bo Wulfhere zyskuje wchłaniając złotą mgłę, czyli ma ona swoją "wagę".
    No proszę, wzięto ich za młode małżeństwo... ;) W sumie się nie dziwię tym ostrzeżeniom po jednej z nocy w schronisku podczas mojej ostatniej wyprawy... ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kusi mnie, żeby Cię pociągnąć za język co do tej nocy, ale zwalczę to w sobie ;)

      Usuń