sobota, 13 kwietnia 2019

Rozdział XXVII – Ahzidal

     Wiadomość od Ralisa była jeszcze krótsza niż ostatnio. Przyszła z samego rana. Nie traciliśmy czasu, tylko szybko wdzialiśmy na siebie zbroje i szybkim krokiem udaliśmy się w stronę kurhanu. Wkrótce stanęliśmy w obozowisku, ale było ono zupełnie puste. Nie znaleźliśmy nawet Ralisa.

     - Chyba wszyscy są na dole – mruknąłem niepewnie, podchodząc do stołu, na którym walały się jakieś zapiski. – Nie zostawił nam tu żadnej wiadomości?

     Wiadomości nie było. Ale był dziennik Ralisa. Nie w postaci kajetu, tylko luźnych, porozrzucanych kartek, jakby nie miał czasu ich oprawić. Dobrze, że strony były ponumerowane. Wiem, że nie należy czytać cudzych pamiętników, bez zgody właściciela, ale te kartki leżały tak, jakby celowo je tu zostawiono. Czyżby Ralis chciał, żebym to przeczytał? Cóż, przyznaję, zrobiłem to. Po trosze ze zwykłej ciekawości, ale przede wszystkim dlatego, że już od dawna intrygowało mnie, co on przede mną ukrywa. I odniosłem wrażenie, że nie potrafił mi tego powiedzieć. I może właśnie dlatego zostawił te kartki na wierzchu – żebym dowiedział się sam.

     Zaczynało się zwyczajnie.

     Przybyłem na Solstheim, żeby sprawdzić, ile prawdy kryje się w pogłoskach, związanych z Kurhanem Kolbjorn. Mój chlebodawca jest przekonany, że tam właśnie znajdują się relikty Ahzidala. Osobiście jestem dość sceptyczny, ale póki ten dziadyga mi płaci, będę kopał tam, gdzie sobie tego zażyczy.

     Muszę jednak przyznać, że prezentuje się to dość kiepsko. Z początku myślałem, że pobłądziłem, ale teraz wiem, że kurhan został zwyczajnie pogrzebany pod grubą warstwą popiołu. Spróbuję się do niego przekopać. Może miejscowi będą chętni zrobić to za mnie, jak im zaświecę grosiwem. Od opuszczenia Kruczej Skały nie spotkałem jeszcze ani żywej duszy, ale ciągle słyszę jakieś rozmowy i szepty, więc wiem, że ktoś tu żyje.

     Jak dotąd wszystko zgadzało się z tym, co sam mi powiedział. Zdziwiło mnie tylko to zdanie o tajemniczych szeptach. Czyżby był tu ktoś jeszcze?

     Już widzę, że dokopanie się do tego kurhanu będzie drogą przez mękę – pisał dalej Ralis. – Wynająłem górników z Kruczej Skały. Każdy z nich rzekomo przepracował lata w kopalni, ale widać, że nie przywykli do takich warunków. Rozkopując miejsca takie jak to, trzeba się liczyć z tym, że można znaleźć nieciekawe rzeczy.

     Nasza ekipa zmalała o kilka dusz, gdy okazało się, że zmarli, których wykopaliśmy są w dość bojowych nastrojach. Musiałem wstrzymać prace do czasu, aż znajdziemy jakichś nowych robotników. Może zwerbuję tych pajaców, którzy tak się ze mnie nabijają.

     Dalej następowały fragmenty, które mocno mnie zaniepokoiły.

     Moi niewidzialni „przyjaciele” coraz śmielej sobie poczynają. Nieprędko zrozumiałem, że zwyczajnie się przede mną ukrywają. To chyba ze wstydu. Bo trzeba być prawdziwym tchórzem, żeby bez ustanku z kogoś szydzić.

     Kopanie wciąż nam nie idzie, bo truposze z kurhanu przeganiają górników. Miałem nadzieję, że mieszkańcy tej wyspy potrafią się uporać z byle zdechlakami, ale widzę, że przeceniłem ich możliwości. Nie powtórzę tego błędu.

     Ralis słyszał głosy! Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni.

     - Szalony, czy nawiedzony? – szepnęła Lydia.

     Wołami by mnie teraz nie odciągnęli od tego dziennika.

     Gdyby nie mój niewidzialny przyjaciel, już dawno uciekłbym z tego miejsca. Żałuję, że prędzej nie pojąłem, iż nie nawiedza mnie jakaś grupa, lecz jedna istota o setkach głosów. Dzięki niej pojąłem istotę kurhanu. Bardzo chciałbym się teraz z nią rozmówić.

     Niemal czuję każdy zakamarek tego miejsca, tak, jakbym sam je zbudował. Wyjaśniłem górnikom, jak poprawnie przejść po płytkach, ale byli chyba zbyt wystraszeni, żeby stawać tam, gdzie trzeba. Nic nie szkodzi, dla mego mistrza to żaden problem. Już wkrótce stanę przed jego obliczem.

     Gdybym nie miał hełmu, zapewne włosy stanęłyby mi dęba, a tak oblał mnie tylko zimny pot. Było dla mnie jasne, że albo jakaś istota nawiedziła Ralisa, albo po prostu popadł w obłęd. Potwierdzała to następna strona dziennika.

     Lord Ahzidal żąda więcej krwi. Chętnie zaspokoję jego głód. Dusze tych nieszczęśników których zatrudniam, są kalekie, więc trzeba ich wielu, żeby osiągnąć pożądany efekt.

     Nie będę więcej pisał. Nie ma takiej potrzeby. Pora obudzić mego mistrza i dać mu to, na co zasłużył.

     Rzuciłem dziennik na stół. Kartki papieru rozsypały się, ale nie dbałem o to. Nie było czasu do stracenia. Ralis oszalał!

     Nie dbałem o to, czy napotkam jakichś nieumarłych. Pędziłem przed siebie po drewnianym podeście, potem po kamiennej posadzce, aż znalazłem się w głębi labiryntu korytarzy. Żadnego draugra nie napotkałem, ale usłyszałem w oddali jakiś niewyraźny głos. Ktoś wołał.

     Zbiegliśmy ze schodów. Rzuciłem się w prawo, do komnaty, w której przedtem znaleźliśmy płyty naciskowe, ale tam było pusto. Spróbowałem więc w drugą stronę. Ku mojemu zadowoleniu, odkryłem, że przejście zostało odblokowane. Prowadziło ono do niewielkiej, jasno oświetlonej  komnaty, z dwoma, czy trzema kamiennymi tronami, zamkiem szyfrowym i zakratowanym szybem. I dwoma silnymi draugrami.

Opisana komnata. Widoczne kamienne trony szyb, prowadzący w dół. Po lewej stronie widoczne zamknięte, kamienne, obrotowe drzwi, skrywające jeden ze znaków, jaki należy ustawić na szyfrowym zamku. Za tronami dźwignia i jeden ze słupków szyfrowego zamka

     Nieumarli zwykle budzą się, gdy intruz podejdzie w miarę blisko. Ponieważ komnata była oświetlona, ja zauważyłem ich z daleka, siedzących na tronach, w pozycjach, jakby pradawni wojownicy ucięli sobie drzemkę. Ostrożnie, bez hałasu zdjąłem łuk i nałożyłem strzałę. Jednego położyłem od razu. Nawet się nie obudził. Ale drugi zaczął wstawać, a moja strzała, choć poważnie nim zachwiała, nie uśmierciła go na powrót. Zrobiła to dopiero strzała Lydii, wypuszczona ze świstem znad mojego ucha.

     Głos dobiegał z dołu. Wydawało mi się, że to Ralis, ale pewności nie miałem, bowiem wszechobecne tutaj echo bardzo zniekształcało wszelkie dźwięki. Po obu stronach komnaty znajdowały się obrotowe drzwi, takie same jak przy wejściu do wielkiej komnaty. Przy jednych dodatkowo spora krata, zamykająca dostęp do płytkiej niszy, z kamiennym piedestałem, na którym stała żelazna zbroja, ani chybi należąca niegdyś do Azhidala. I dwie dźwignie, przy każdych drzwiach. Za tronami natomiast stały słupki zamka szyfrowego. Na przeciwległej ścianie wisiał łańcuch z uchwytem, za który szczęśliwie pociągnąłem w pierwszej kolejności.

     Nie musieliśmy tracić czasu na odgadywanie zagadki. Jak się okazało, ten uchwyt otwierał kratę zasłaniającą wejście do szybu. Chwyciłem miecz i zbiegłem na dół. Lydia popędziła za mną.

     Szyb prowadził do okrągłej komnaty, o wysokim sklepieniu. Posadzkę zbudowano na kształt koncentrycznych kręgów, a wokół stały bazaltowe sarkofagi. Wiedziałem już, czego się po nich spodziewać. Natomiast to, co ujrzałem, zdumiało mnie tak, na chwilę straciłem rezon.

     Oto na samym środku stał Ralis, z obłędem w oczach i nieprzytomnym głosem wzywał Ahzidala!

     - Ahzidalu, przebudź się! – wołał. – Ahzidalu!

     - Oszalał – szepnęła Lydia.

     I było jeszcze coś. Na posadzce, w kałuży krwi, leżało kilka ciał górników. I żadnych draugrów! To nie one ich zabiły. To musiał być… Ralis.

     Chciałem wbiec do komnaty i potrząsnąć nim, aby trochę oprzytomniał, ale nie zdążyłem. Nagła eksplozja na samym środku zmiotła Ralisa gdzieś na bok, jak szmacianą lalkę, a w jego miejscu pojawiła się dobrze mi znana postać smoczego kapłana.

     Nie miałem wątpliwości, że to sam Ahzidal. Z lektury wiedziałem przecież, że był smoczym kapłanem. Nie było czasu na rozmyślania – napiąłem łuk. Lydia uczyniła to samo. Dwie szklane strzały pomknęły ku nieumarłemu kapłanowi. Obie trafiły, ale go nie zabiły. Na domiar złego, z sarkofagów zaczęli wyłazić inni nieumarli. Ahzidal, jakby w ogóle nie dbał o te dwie brzechwy, sterczące z jego boku, skierował się w naszą stronę i pochylił ku nam swoją laskę. Każdy smoczy kapłan miał jakiś magiczny kostur. Był to zapewne jego atrybut i symbol jego godności. A także bardzo skuteczna broń przeciw wszystkim niewolnikom, którzy nie dość szybko zginali przed nim karki. Nie dałem mu czasu na strzał z kostura, jakąkolwiek magią był on naładowany. Posłałem mu kolejną strzałę, która zdmuchnęła go pod ścianę, jakkolwiek wciąż jeszcze żył, jeśli można tak powiedzieć o nieumarłym. Strzała Lydii chybiła, ale trafiła innego draugra, który wlazł jej na linię strzału. Ja tymczasem wypuściłem następną, czym uśmierciłem ostatecznie smoczego kapłana. Rozwiał się i zamienił w kupkę błyszczącego popiołu. Kostur zagrzechotał o kamienną posadzkę. Zacząłem szyć do pozostałych.

     Tym razem draugry zadziwiająco szybko zorientowały się, skąd lecą strzały. Czterech nieumarłych, którzy jeszcze stali na nogach, zwróciło się ku nam. Na szczęście wejście do komnaty było wąskie. Draugry nie mogły atakować wszystkie jednocześnie, jedynie dwójkami. Mogliśmy więc z łatwością stawić im czoła. Cios dwuręcznego, pradawnego brzeszczotu przyjąłem na tarczę. Byłem przygotowany na mocne uderzenie, więc mimo wstrząsu, nie wytrąciło mnie ono z równowagi. Moja kontra była skuteczniejsza – Rozdzieracz Chłodu rozorał mu pierś, zanim zdążył powtórnie podnieść swój miecz. A gdy już to zrobił, otrzymał silne pchnięcie sztychem w brzuch. Poświata w jego oczach zgasła, a on sam upuścił miecz i osunął się na ziemię. Drugi nieumarły, stojący dotąd za nim, zamierzył się na mnie toporem, ale uniknąłem ciosu zręcznym unikiem i uderzyłem z półobrotu. Ten cios był tak silny, że przepołowił zmumifikowane ciało. Upadło na ziemię w dwu częściach i więcej już nie wstało. Lydia ze swoimi przeciwnikami uporała się równie zręcznie. Dwa truchła leżały na posadzce, po jej stronie.

Kurhan Kolbjorn - komnata, w której miała miejsce opisana walka

     Podbiegłem do Ralisa. Żył, ale był nieprzytomny. Podniosłem dłoń i rzuciłem w jego stronę porcję uzdrawiającej magii, jedną i drugą, zanim otworzył oczy.

     - O, bogowie… - jęknął. – Co się stało?

     Rozejrzał się z przestrachem wokół. Ujrzał pobojowisko i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

     - Co ja zrobiłem? – jęknął.

     - Co się tu dzieje? – zapytałem, patrząc mu prosto w oczy.

     - Nie pamiętam – szepnął. – Odkąd przybyłem do Kolbjorn… słyszę szepty. Głosy. Myśli. Pragnienia… Z każdym dniem robiły się coraz wyraźniejsze. Głośniejsze. Kilka razy straciłem świadomość. To było… To było tuż przed przebudzeniem draugra…

     Jego nieskładna opowieść upewniła mnie tylko w przekonaniu, że znalazł się pod wpływem jakiejś mrocznej siły. Spojrzałem mu prosto w oczy i wolno, bo sam miałem ściśnięte gardło, zadałem mu pytanie.

     - Czy ty… Zabiłeś górników?

     Spłoszył się. Rzucił okiem na swój kilof, przytroczony do pasa. Podążyłem za jego wzrokiem. Na ostrzu kilofa była krew. I przyklejona do niego mała kępka jasnych włosów…

     - Nie wiem… - szepnął Ralis z przestrachem.  – Może? Ale to… To on tego chciał! Potrzebował ich energii. Nie wiem! Mam nadzieję, że nie.

     Rozejrzał się z przerażeniem po komnacie. Dostrzegł martwych górników i rozległe plamy krwi. Spojrzał na swój kilof i znów na nich. I zbladł jak ściana. Jego szara skóra poszarzała jeszcze bardziej.

     - Ale.. Może… - szeptał zbielałymi wargami. – Błagam, musisz mi uwierzyć!

     Byłem w szoku. On zapewne też. Byłbym w stanie mu uwierzyć, że nie chciał nikogo skrzywdzić, że działał nieświadomie, zahipnotyzowany przez moc Ahzidala. Byłbym, gdybym nie przeczytał tego dziennika. Ralis wiedział, czego żąda od niego Ahzidal. Zdawał sobie sprawę z tego, co robi. I posłusznie to wykonał.

     Pokręciłem głową.

     - Nie puszczę ci tego płazem – szepnąłem.

     Nie, nie miałem zamiaru go zabijać. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Wiedziałem, że smoczy kapłani potrafili narzucić swoją wolę. Było tu wiele okoliczności łagodzących, ale stojąc wokół zwłok pomordowanych górników, nie mogłem dopuścić, aby taka zbrodnia pozostała bezkarna. Nie chciałem zresztą dla niego surowej kary. W zupełności wystarczyłoby mi, gdyby przed mieszkańcami Kruczej Skały, bliskimi zamordowanych górników, wyraził głęboką skruchę. Chciałem, żeby wszystko odbyło się jak należy. Zaprowadziłbym go do miasta i oddał w ręce kapitana Veletha. I podczas sądu, wiedząc jaką potęgą dysponują smoczy kapłani, sam w pewnych sprawach wziąłbym go w obronę.

     Ale elf opacznie zrozumiał moje słowa.

     - Co? – wybuchnął nagle. – Nie! Nie możesz! Jestem powiernikiem jego woli! Już wkrótce będzie panem nas wszystkich!

     I zamierzył się na mnie ostrzem kilofa.

     To był ostatni błąd w jego życiu. Oszalały elf, uzbrojony jedynie w kilof, nie jest liczącym się przeciwnikiem dla kogoś takiego jak ja. Zasłoniłem się tarczą i wbiłem mu miecz w pierś. Odruchowo, nawet o tym nie myśląc. Wybałuszył oczy, aż pokazały się czerwone obwódki jego czarnych źrenic. Musiałem trafić prosto w serce, bo momentalnie zwiotczał. Nie żył już, gdy opadł na kamienną posadzkę.

     Tak zakończył życie Ralis Sedarys, ten który odkrył tajemnicę kurhanu Kolbjorn.

     Żałowałem, że tak się to skończyło. I żałowałem Ralisa. Żałowałem szczerze. Miałem ogromne poczucie winy. Z tego powodu, później, już w Kruczej Skale, gdy spotkałem się z rajcami, nie potrafiłem powiedzieć całej prawdy na jego temat. Nie chciałem, by obwiniono go o całe to zło, jakie wydarzyło się w kurhanie. Niech przynajmniej po śmierci źle go nie wspominają. Przemilczałem jego niechlubną rolę w tej tragedii. Miałem świadomość, że nie jestem tu bez winy i że źle to wszystko rozegrałem. Powinienem tkwić tutaj, na miejscu i wszystkiego doglądać samemu. Dostrzegłbym wtedy oznaki jego szaleństwa na czas.

     - Albo sam byś oszalał – mruknęła przytomnie Lydia. – Widzisz, z jaką łatwością Ahzidal opanował umysł Ralisa. Twego by nie potrafił?

     Pokręciłem głową, ale nie na znak przeczenia, tylko niedowierzania. Nie wiedziałem tego. Może i ja bym się poddał, kto wie, choć wierzyłem, że techniki medytacji, jakich nauczyli mnie Siwobrodzi uchroniłyby mnie od wpływu ducha nekromanty. Zwykle przyzywałem ich wizualizacje, gdy wyczuwałem jakąś mroczną siłę, usiłującą mnie zniewolić. Nigdy już się tego nie dowiemy.

     Zamierzałem opuścić komnatę tym samym wyjściem, ale Lydia zauważyła przejście, jakie otworzyło się po opadnięciu wieka jednego z sarkofagów. I był to szczęśliwy traf, bowiem przejście to prowadziło do kolejnej komnaty, tym razem ze ścianami wyrzeźbionymi w ornament, przypominający wszechobecną w Apokryfie koronkę. A na środku stał kamienny postument, jak łatwo się domyślić, z Czarną Księgą, zatytułowaną „Włókna i filigran”. Czekała mnie kolejna wizyta w królestwie Hermaeusa Mory. Po krótkim namyśle, zdecydowałem się na nią od razu.

     Tym razem nie wydarzyło się nic dramatycznego i na dobrą sprawę nawet godnego opisania. Ta część Apokryfu była niewielka, prosta i prawie nie zamieszkana. Napotkałem tylko jednego Czyhacza, którego położyłem z daleka. Potem na mojej drodze pojawił się Poszukiwacz. Nieco dalej, z czarnego jeziorka wyłonił się drugi Czyhacz i ten dostrzegł mnie, gdy tylko wystrzeliłem. Zaczął mnie gonić, ale na szczęście był daleko. Zdążyłem władować mu jeszcze trzy strzały, które rozłożyły go na koronkowej posadzce.

     Za jeziorkiem brama prowadziła do ciemnego korytarza, wypełnionego mrożącym krew cieniem. Musiałem skorzystać z obecności świetlików, by przejść na drugą stronę. A tam ujrzałem księgę, która otworzyła się na mój widok sama, jakby na mnie czekała. I, jak zwykle, zaproponowała mi jedno z trzech błogosławieństw do wyboru. Wybrałem Ochronę. Miała ona sprawiać, że ciosy moich przeciwników zostaną nieco osłabione. Przyjąłem je z wdzięcznością. Nawet coś na kształt cienia sympatii do Hermaeusa Mory przewinęło mi się przez umysł. Czyżby mi sprzyjał? Czyżby chciał, abym to ja wygrał to starcie? A może jedynie wyrównywał nasze szanse, aby nasza walka nie rozstrzygnęła się już na samym początku? Cóż, w pojedynku z Miraakiem przyda mi się każda przewaga. Każdy drobiazg może zaważyć o zwycięstwie. A potem po prostu odczytałem odpowiedni wers w księdze i wróciłem do tej samej komnaty, prosto w objęcia Lydii.

     Wracaliśmy tą samą drogą, którą tu przyszliśmy, tym razem jednak bez pośpiechu, starannie rozglądając się na boki. Musiały się tu znajdować pozostałe części uzbrojenia Azhidala. Znaleźliśmy je bez trudu. Żelazny hełm, ozdobiony byczymi rogami, znajdował się na dole, blisko wejścia do szybu. Umieszczono go podobnie, jak pozostałe relikty, w niszy, zasłoniętej kratą. Otwierał ją szyfrowy zamek, na szczęście prosty, który udało nam się otworzyć po kilku próbach. Trochę bardziej skomplikowane było otwarcie zamka na górze, w komnacie ze zbroją. Trzeba było najpierw odgadnąć szyfr, a aby to zrobić, musieliśmy najpierw odsłonić kamienne tablice, przysłonięte obrotowymi drzwiami. W końcu jednak krata z chrzęstem się uniosła. Zbroja Azhidala stała przed nami, w zasięgu ramion.

     - I co z tym wszystkim zrobimy? – spytała Lydia.

     Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, kto zlecił Ralisowi odnalezienie reliktów. Nigdy mi tego nie zdradził. Może po przejrzeniu jego zapisków, pozostawionych na górze, dowiemy się czegoś o zleceniodawcy, ale szczerze mówiąc, wątpiłem w to. On sam już nie żył i niczego nie mógł nam powiedzieć. Najchętniej zostawiłbym to wszystko na miejscu, w nie naruszonym stanie. Ale wiedziałem, że wtedy nie ochronimy tego skarbu przed rabusiami. Niedobrze by było, gdyby wpadło to w ręce rozbójników. Nie znając historii tych przedmiotów, w najlepszym razie mogliby je zniszczyć, albo zagubić. W najgorszym – użyć przeciwko mieszkańcom Solstheim. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, przynajmniej na razie, zabrać to wszystko do Posiadłości Severinów i umieścić na manekinie. Potem się zastanowimy, co zrobimy z tym dalej.

     W miejscu, gdzie rozgałęziały się korytarze, złożyliśmy ciężki kirys i rogaty hełm. Postanowiliśmy pójść jeszcze do komnaty z płytami naciskowymi, żeby spróbować dostać się do pierścienia. Zagadka okazała się trudna i łatwa jednocześnie. Trudna, bo choć szukaliśmy jakiegoś uchwytu, czy dźwigni, niczego nie znaleźliśmy. Nie było też żadnej wskazówki, żadnej kamiennej tablicy – niczego. Były natomiast płytki naciskowe, z których każda po nadepnięciu zaświecała się na moment zimną poświatą. Doszliśmy do wniosku, że to jakaś kombinacja tych płytek musi otwierać kratę. Ale jaka? Wszystkie były takie same, niczym się od siebie nie różniły. I co się okazało? Że ta zagadka jest łatwa. Trzeba było po prostu przebiec po nich na tyle szybko, by choć przez chwilę wszystkie jarzyły się jednocześnie. Ostatnią nadepnąć w momencie, w którym pierwsza jeszcze nie zdążyła zgasnąć. Lydia przespacerowała się po nich bez zbytniego pośpiechu i z taką gracją, że gdybym był tą kratą, uniósłbym się w górę z samego podziwu. Z tego, czy innego powodu, krata poszła w górę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pierścień był nasz. Można było wracać na górę.

     - Nie sprawdzisz tych zaklęć? – spytała Lydia, gdy już doszliśmy do schodów, przy których zostawiliśmy hełm i zbroję.

     Rzuciłem okiem na wszystkie trzy relikty. Błyszczały poświatą zaklęć, ale w tej chwili nie interesowało mnie, jakich. W tej chwili obchodziło mnie coś zupełnie innego.

     - Później – odparłem. – Ze spokojem, w domu. Teraz ważniejsze jest coś innego. Pamiętasz, po co tu przyszliśmy?

     - Słowo – pokiwała głową Lydia. – Nawet nie zwróciłam uwagi, czy ściana jest odkopana.

     - Ani ja – przyznałem się. – Biegłem przed siebie jak szalony. Zupełnie o nim zapomniałem.

     Chwyciłem w ręce ciężką zbroję i zarzuciłem sobie na ramię. Lydia złapała za hełm. Pierścień ukryłem w kieszeni pod kirysem. Ruszyliśmy w górę i po niedługim czasie znaleźliśmy się przed smoczą ścianą. Odkopaną! Wyraźnie było widać inskrypcje, wypisane smoczym językiem, a Słowo wołało mnie głośno i wyraźnie. Nadeszła chwila prawdy. Podszedłem zupełnie blisko, tak, że mogłem dotknąć ściany dłonią.

Wielka komnata kurhanu Kolbjorn - widok od strony wejścia. Po lewej stronie, pod podestem, widoczna smocza ściana

     Światło, jakim wypełnione były litery Słowa, wkrótce oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. Dusza ubitego smoka udzieliła mi jego zrozumienia.

     - Nos – szepnąłem bezwiednie. – Uderzenie…

     Było to ostatnie słowo krzyku Cyklon. Dwa poprzednie już znałem. I choć poczułem w sobie moc władania potężnym żywiołem, przeżyłem wtedy ogromny zawód.

     - To nie to – westchnąłem. – To nie jest Aspekt Smoka.

     Lydia również posmutniała. Zrozumiała bowiem, że do pojedynku z Miraakiem – miałem nadzieję, że będzie to pojedynek – muszę stanąć słabszy niż się z początku spodziewałem. A to oznaczało, że szanse przechylają się na stronę tyrana.

     Była jednak Nordką. Choć bała się o mnie i niemal umierała ze strachu, że może mnie stracić, nic nie powiedziała. Żaden Nord nie cofnie się z placu boju tylko dlatego, że przeciwnik jest silniejszy. Nord nie chce umierać w łóżku, jako niedołężny starzec. Nord ma w sobie coś z Orsimera – jeśli ma umrzeć, to w walce, z dumnie podniesionym czołem i dzierżąc miecz w dłoni.

     Nasz powrót do Kruczej Skały odbył się w ciszy, jeśli nie liczyć chrzęstu niesionej przeze mnie zbroi. Dotarliśmy na miejsce już po zmroku. Jeść nam się nie chciało. Od razu poszliśmy spać.

     Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Lydia również. Trzymaliśmy się kurczowo w objęciach, jakbyśmy się bali, że jakaś zła siła rozdzieli nas właśnie w tamtej chwili. Dopiero nad ranem zmorzył mnie sen.

     Spałem niezbyt długo, ale gdy otworzyłem oczy, wiedziałem już, że nie zasnę na powrót. Lydia spała obok mnie, złożywszy głowę na splecionych dłoniach. Oddychała równo  delikatnie. Długie rzęsy rzucały cienie na jej policzki. Jej buzia wydała mi się w tym momencie tak niewinna, tak bezbronna, jakbym zamiast na młodą, piękną kobietę, patrzył na małą dziewczynkę. Wpatrywałem się nią z czułością, z jaką zapewne matka patrzy na swoje malutkie dziecko. Chciałem ją objąć i przytulić – ale bez śladów pożądania. W tej chwili kochałem ją bezgranicznie, ale nie jako żonę, a po prostu bliską mi ludzką istotę, która potrzebuje mojej opieki. Wpatrywałem się w nią, chciwie i ze wzruszeniem, chcąc by ten widok wrył mi się w pamięć na zawsze, by w mej ostatniej chwili ukazał mi się przed oczami. Tak, chciałem odejść z tego świata z tym właśnie wspomnieniem. Nie sławą wojownika, nie Smoczego Dziecięcia, ale kogoś, kto nauczył się przez ten czas czegoś znacznie, znacznie ważniejszego. Kogoś, komu było dane otrzymać największy i najcenniejszy na świecie dar - miłość.

     A potem delikatnie podniosłem się z posłania i zacząłem się ubierać. Swój testament przygotowałem już wcześniej. Leżał w sejfie, zrolowany i ukryty w skórzanym etui – tym samym, w którym niedawno dostałem od rajcy akt własności Posiadłości Severinów. Zresztą, sam dokument również tam tkwił, jako załącznik. Treść testamentu nie była tajemnicą dla nikogo, kto znał mnie choć trochę. Jak łatwo się domyślić, wszystko po mojej śmierci dziedziczyła Lydia. Jedynie atrybuty arcymaga miały powrócić do Zimowej Twierdzy i służyć nowemu przywódcy Akademii. Szata Savosa cały czas tam była. Ja miałem przy sobie tylko jego naszyjnik, a w Białej Grani diadem, który on sam niegdyś mi podarował.

     Włożyłem spodnie i płócienną koszulę, na to cienką bluzę, którą zwykle nosiłem pod zbroją. A potem sięgnąłem po swoje skorupy. Chrzęst blach zbudził Lydię. Podniosła głowę i spojrzała na mnie w chwili, w której sznurowałem wysokie, elfie buty, opancerzone blachą z księżycowego kamienia.

     - Czy to już? – spytała szeptem.

     Zasznurowałem drugi but i zapiąłem sprzączkę, przytrzymującą opancerzenie. Ciasno zaciągnąłem skórzany pasek.

     - Już – odparłem, nie patrząc w jej stronę. – Bardziej gotowy nie będę. Nie ma sensu odkładać tego na później.

     Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. Nie, nie bałem się śmierci. Widziałem Sovngard na własne oczy i wiedziałem, że śmierć to nic strasznego. Pierś rozsadzał mi inny ból – ból rozstania. Takiego żalu nie czułem nawet wtedy, gdy szykowałem się do pojedynku z Alduinem. Może byłem wtedy bardziej naiwny i nie zdawałem sobie sprawy, na jak cienkim włosku wisiało wówczas moje życie. Może dlatego, że wtedy nie zasmakowałem jeszcze swej miłości tak bardzo, jak teraz. Może dlatego, że nie miał to być mój pierwszy pojedynek z Alduinem i wierzyłem, że można go pokonać. Miraak zaś był wielką niewiadomą.

     Teraz najbardziej chciałem zostać tu, z tą jedyną istotą, którą kochałem bezgranicznie. I właśnie dlatego musiałem ją opuścić – po to, by ją ochronić przed tyranem, który przygotowywał się już do zagarnięcia tego świata, jakby był on jego własnością. Najpierw Solstheim, ale gdyby zniewolił mieszkańców tej wyspy, z pozostałymi częściami Tamriel poszłoby mu jeszcze łatwiej. Im więcej niewolników miałby do swej dyspozycji, tym szybciej resztę świata ogarniałoby szaleństwo. Oczami wyobraźni ujrzałem Białą Grań i swych przyjaciół, jak zabiedzeni, obdarci i głodni, bezmyślnie mamrocząc coś pod nosem, przerabiają miasto na świątynię ku czci Miraaka. Wyobraziłem sobie Cesarskie Miasto i świątynię Akatosha splądrowaną i obudowaną koronkową konstrukcją, a samą statuę boga-smoka splugawioną i zamiast błogosławieństw zsyłającą przekleństwa.

     Nie miałem wielkiej nadziei na pokonanie Miraaka. Alduin nie znał potęgi Smoczego Dziecięcia i zlekceważył ją – dlatego zginął. Zabiła go jego własna arogancja. Pahlok, jak mawiał Paarthurnax. Miraak zaś doskonale wiedział, na co stać Smocze Dziecię, bo był jednym z nich. Jeśli wierzyć legendom, był pierwszym Smoczym Dziecięciem, jakie w ogóle się objawiło. To on utorował ścieżkę, którą ja również usiłowałem podążać, ale ja byłem zaledwie jego naśladowcą, nikim więcej. On pochodził z długowiecznych i uzdolnionych magicznie Dunmerów, ja byłem człowiekiem, w dodatku jeszcze bardzo młodym. Tego, w czym on doskonalił się przez wieki, ja zaledwie liznąłem. Jakąż ja mogłem mieć nad nim przewagę? Bo umiałem walczyć mieczem i łukiem? A co, jeśli nie dopuści mnie on na długość miecza, albo otoczy się barierą, której nie przebiją moje strzały?

     Lydia delikatnym ruchem zsunęła się z łóżka i podeszła do stolika, na którym stał kaganek. Skrzesała ognia i jasny płomyczek oświetlił naszą sypialnię, przypominającą w tym momencie jakąś ciemną grotę. Przytuliła się do mnie na chwilę. Tylko na chwilę, po czym z wysiłkiem oderwała się od mojej piersi i schyliła się po moją zbroję. Niby najwierniejszy giermek, pomogła mi ją włożyć, starannie zapinając wszystkie sprzączki. Gdy wkładała mi rękawice, trzymała moją dłoń trochę dłużej, niż było to potrzebne. Choć się z tym kryła, zauważyłem że jej oczy nienaturalnie błyszczą. Z trudem powstrzymywała łzy.

     Objęła mnie, zapinając mi pas. Kołczan przypięła mi ciasno do pleców, żeby nie telepał mi się na grzbiecie, gdyby przyszło mi biec. Na koniec chwyciła hełm. Chwilę patrzyła na mnie, zanim mi go podała. Ja też włożyłem go z niejakim wahaniem, jakby ten hełm stanowił jakąś barierę, rozdzielającą nas na wieki. Lydia delikatnie zapięła mi szybkozłączkę pod brodą. Łuk przytroczyła mi do pleców. Potem, na otwartych dłoniach podała mi miecz. Rozdzieracz Chłodu, naładowany magicznymi ładunkami do maksymalnej pojemności, pokrył się szronem. Chwyciłem rękojeść i wsunąłem go do pochwy.

     Chciałem się odezwać, ale Lydia przykryła mi usta dłonią.

     - Nic nie mów – szepnęła. – Wiem!

     Księga „Sny na jawie” leżała zamknięta w sejfie. Lydia podała mi ją na otwartych dłoniach, podobnie jak przed chwilą miecz. I dopiero teraz spojrzała mi w oczy.

     Ileż smutku i napięcia było w tym spojrzeniu! Jak to się stało, że nie upuściłem tej księgi i nie porwałem jej w ramiona, nie wiem do dziś.

     - Będę tu czekała na ciebie – oświadczyła. – Tak długo jak będzie trzeba.

     Poczułem, że drętwieje mi gardło. Z trudem przełknąłem ślinę. Przez chwilę wpatrywałem się w ozdobne przetłoczenia na okładce księgi, po czym, wziąłem głęboki oddech i z pewnym wahaniem uchyliłem okładkę i otworzyłem ją na jednej z pierwszych stron. Kątem oka ujrzałem jeszcze cienie, wychylające się z kart, a potem księga znikła, podobnie jak Posiadłość Severinów i blada w mdłym świetle kaganka figurka mojej żony.

     Znalazłem się w Apokryfie.

wtorek, 2 kwietnia 2019

Rozdział XVI – Zachodnie wybrzeże

     Po powrocie do Kruczej Skały, stwierdziłem, że nic, ale to już nic dzisiaj nie zrobię. Byłem w podłym nastroju. Żal mi było poległych górników, ale jeszcze bardziej niepokoił mnie upływ czasu. Miraak wciąż rósł w siłę, a ja stałem w miejscu. Jeśli tak dalej pójdzie, nic nie ocali mieszkańców Solstheim przed tyranią. Pocieszałem się tylko, że Ralis odkopie niedługo smoczą ścianę i moja moc także wzrośnie. Musiałem poczekać, ale przyrzekłem sobie, że bez względu na rezultat tych poszukiwań, gdy tylko poznam to Słowo – jakiekolwiek ono jest – wyruszam do Apokryfu. Ralis poprosił, żeby mu dać cztery dni na opróżnienie wielkiej komnaty. To było dużo czasu, ale trzeba pamiętać, że przecież miał zaledwie kilku ludzi i musiał jeszcze zorganizować nową ekipę. Wziąwszy to pod uwagę, stwierdziłem, że tempo prac naprawdę jest ekspresowe.

     Aby się uspokoić, zabrałem się za lekturę „Upadku Ahzidala”. Egzemplarz, znaleziony przy martwym górniku, był trochę podniszczony, ale pozostał czytelny. Autorem był niejaki Balund Szary Płaszcz. Nie słyszałem tego imienia przedtem, ale było właściwe dla Nordów. Księgę skromnie wydano, bez ozdobnych czcionek, zawijasów i innych ozdobników, oprawiono w zwykłe, papierowe okładki, wzmocnione tylko jakąś żywicą. Jedynie na samym początku znajdował się niezbyt wymyślny, kolorowy inicjał.

     Przeczytałem na głos pierwsze zdanie.

     Za czasów, których nikt dziś nie pamięta, gdy pierwsi ludzie kroczyli po Skyrim, w mieście Saarthal narodził się wielki zaklinacz.

     - Saarthal – uniosłem brwi. – Pamiętasz, byliśmy tam! To blisko Akademii. Jak to mówił Tolfdir? Że to najstarsza ludzka osada w Tamriel.

     - Zgadza się – odrzekła Lydia, pochylona nad strzałą, którą opatrywała właśnie piórkami. – Miejsce chwały Ysgramora.

     - Miałem okazję go poznać – uśmiechnąłem się. – Na dworze Shora, w Sovngardzie.

     - Wiem – mruknęła. – Mówisz to nie pierwszy raz…

     - Mówię to za każdym razem, gdy ktokolwiek o nim wspomni – burknąłem. – I będę mówił, bo jestem z tego dumny.

     Odwróciłem się do niej.

     - I to ja, Cesarski, chwalę się tym na prawo i lewo, a ty mnie za to krytykujesz. A myślałem, że to Nordowie są tymi, którzy kochają herosów.

     - Kocham tylko jednego herosa – odparła, nie podnosząc głowy. – Chociaż powoli mi przechodzi, bo jest skończonym marudą.

     Wzruszyłem ramionami i powróciłem do lektury.

     - Czytaj na głos – dodała. – Też chciałabym wiedzieć, czego szukamy.

     Odchrząknąłem i zacząłem czytać.

     Już jako chłopiec zdradzał niebanalny talent magiczny, a z wiekiem stał się potężniejszy od swych mentorów. Gdy odkrył, że w ojczystych stronach niczego już się nie nauczy, opuścił żonę z dzieckiem i ruszył w świat, aby poznać tajemnice elfich mistrzów.

     - Już go nie lubię – burknęła Lydia.

     Po latach powrócił do Saarthal, lecz w miejscu tętniącego życiem miasta znalazł zgliszcza, które pozostawili po sobie elfi najeźdźcy. Odszukał ruiny swego domu i wśród jego poczerniałych ścian poprzysiągł zemstę. Wtedy właśnie narodził się Ahzidal, zgorzkniały niszczyciel.

     Księga opisywała dalej, jak to Ahzidal, zdając sobie sprawę, że samemu niewiele zwojuje, zaczął zgłębiać tajniki magii. Studiował nawet u Dwemerów, od których nauczył się harmonizować naturę siedmiu oblicz metalu. Nie koniec na tym, pobierał nauki nawet u Ayleidów, gdzie poznał tajniki starożytnych run, przepełnionych pierwotną mocą. Poznawał tajemnice Falmerów, Chimerów i Altmerów, a wszystko po to, by któregoś dnia obrócić tę potęgę przeciwko nim.

     Dalej następował ciekawy fragment.

     Gdy doszły go wieści o Ysgramorze i jego Towarzyszach, którzy przybyli z Atmory, niezwłocznie wyruszył im na spotkanie. Po trzech dniach stanął przed ich obliczem nieopodal ruin Saarthal, umocnionych przez elfie wojska i zaoferował swe wsparcie. Przybysze zza morza, wzmocnieni jego zaklęciami, rozgromili elfy. Żądza zemsty Ahzidala wreszcie została zaspokojona. 

     - Niesamowite! – bąknąłem. – Ahzidal był jednym z herosów, na równi z samym Ysgramorem. To on przyczynił się do zwycięstwa Pięćsetki. Dlaczego nigdy o nim nie słyszałem? Te relikty, które wykopuje Ralis, są bezcenne. Może nie materialnie, ale naukowo rzecz biorąc, to część najważniejszej historii Skyrim.

     - I to samego początku jego historii – przytaknęła Lydia. – Z Saarthal ludzie rozprzestrzenili się na całe Tamriel. No i co było dalej?

     A dalej już nie było tak chwalebnie i tak po bohatersku. Ahzidal bowiem nie poczuł ulgi po tym, jak zemścił się na elfach. Uciekł w naukę, w zakazaną wiedzę. Chłonął ją jak gąbka. Zgromadził całą wiedzę elfów, ale i ona mu nie wystarczała. Zaczął wiec zgłębiać tajniki smoczych run i w tym celu został smoczym kapłanem. To również mu nie wystarczyło, więc zwrócił się ku Otchłani, a tam znalazł zarówno ogromną moc, jak i szaleństwo. Podobno już nie wrócił do naszego świata, choć inni twierdzili, że zdradzony przez smoczych kapłanów, zginął pośród ruin Saarthal. Z kolei Skaalowie twierdzili, że zbiegł na Solstheim i został pochowany w kurhanie Kolbjorn, razem ze skarbami, które stworzył.

     - Nieszczęśliwy człowiek – westchnąłem. – Przypomina mi trochę Rzeźnika z Wichrowego Tronu, który też oszalał z bólu.

     - Nie wspominaj mi o tym – wzdrygnęła się Lydia. – Jak w ogóle możesz porównać kogoś takiego jak Ahzidal do jakiegoś rzezimieszka?

     Zamknąłem księgę i odłożyłem ją na półkę.

     - Masz rację, nie powinienem – mruknąłem. – Samo mi się tak jakoś skojarzyło. Tamten też oszalał z bólu, po stracie ukochanej.

     Rzuciłem okiem na dwa manekiny, stojące pod ścianą. Jeden w hełmie Śmiercionoścy, drugi w butach i rękawicach Ahzidala. Wydało mi się niewłaściwe, że stoją obok siebie. Choćby dlatego, że Ahzidal był jednak kimś wielkim, zanim upadł, a Haknir Śmiercionośna to zwykły pirat, wyróżniający się jedynie niepospolitym okrucieństwem.

     Lydia, widząc, że wpatruję się w stalhrimowy hełm, wysnuła z tego zupełnie inny wniosek.

     - Idziemy jutro na zachodnie wybrzeże?

     Skierowała moje myśli w inną stronę.

     - Nie wiem – westchnąłem. – Wybrzeże jest długie, a my nie mamy pojęcia, gdzie tego trzeba szukać. Równie dobrze możemy szukać igły w stogu siana. To mogło być schowane w każdym miejscu. Nie wiemy nawet, czy na samym wybrzeżu, czy gdzieś wyżej, w jakiejś ukrytej jaskini. Poza tym, morze mogło to już dawno wypłukać i wessać na jakąś głębię.

     - Chyba nie – pokręciła głową. – On był kapitanem pirackiego statku. Kimś, kto dobrze zna morze, ale na lądzie czuje się nieswojo. Nie wychodził daleko na ląd. No i znał miejsca, gdzie można było zakopać to bezpiecznie na setki lat.

     - Coś w tym jest – przyznałem. – Tylko my nie jesteśmy żeglarzami i nie potrafimy takich miejsc odnaleźć. Więc jak je poznamy?

     Wyprostowała się i zmarszczyła brwi. Zawsze przyjmowała taką pozę, gdy wpadła na jakiś pomysł.

     - Gjalund ma tu przypłynąć jutro, albo pojutrze – przygryzła w zamyśleniu kosmyk włosów, jaki wsunął jej się do ust. – Pokażmy mu tę mapę i spytajmy go.

     To był dobry pomysł. Tak postanowiłem zrobić.

     - A na razie musisz wykuć szpikulec.

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - Szpikulec na kiju – wyjaśniła. – Cienki i długi gdzieś na półtora łokcia. Nie, na dwa łokcie!

     Zrobiłem jeszcze bardziej zdziwioną minę.

     - Na co ci taki szpikulec?

     Przewróciła oczami.

     - Masz zamiar przekopać całe wybrzeże? Trzeba najpierw poszukać. Potrzebne coś, co można łatwo wbić w ziemię i sprawdzić, czy coś tam jest pod spodem.

     - Jesteś prawdziwym skarbem – pokiwałem głową. – Oczywiście, potrzebujemy szpikulca.

     I zaraz na kartce papieru zacząłem rozrysowywać sobie, jak takie coś miałoby wyglądać.

     Wbrew pozorom, niełatwa to była sprawa. Ostrze, wbijane w grunt, musiało być bardzo sztywne, żeby się tam nie wygięło, ale jednocześnie cienkie, żeby można było wbić je głęboko w piach. Zdecydowałem się na przekrój w kształcie równoramiennego krzyża, o ostrych końcach. Szpikulec byłby u nasady szeroki na grubość dużego palca i zwężał się ku końcowi, na samej końcówce przechodząc w ostro zakończony stożek. Tylko z czego to zrobić? Stal jest za bardzo sprężysta i za mocno by się wyginała, z kolei w przypadku szpikulca ze szkła – mam na myśli oczywiście metaliczny stop o tej nazwie – nie dałoby się odpowiednio zahartować przedmiotu o tak zróżnicowanym przekroju. Na takie rzeczy najlepszy byłby krasnoludzki metal, ale ja nie umiałem obrabiać go wystarczająco dobrze. Zdecydowałem się więc na księżycowy kamień. To było bardzo dobre tworzywo, bowiem w zależności od sposobu hartowania można było z niego uzyskać zarówno element sprężysty, jak i sztywny i twardy.

     Nazajutrz kupiłem od Glovera dwie duże sztabki rafinowanego księżycowego kamienia. I na cały dzień zniknąłem w naszej kuźni. Wykuwałem dwa szpikulce, jeden dla Lydii, drugi dla siebie. W trakcie kucia okazało się, że wygodniej będzie końce ukształtować w kwadrat, który dopiero na wysokości dłoni zamieniał się w krzyż, a potem w rurowatą nasadkę. Samo wykucie nie trwało długo. Więcej czasu zajęło mi hartowanie i odpuszczanie. To trzeba było zrobić bardzo precyzyjnie, żeby nie przesadzić w żadną stronę. Zbyt mocno zahartowane ostrze pęknie pod wpływem mocniejszego obciążenia. Zbyt słabo – będzie się giąć. A tak cienki profil bardzo trudno jest rozgrzać równomiernie. A potem pracowite ostrzenie. Na tym najdłużej mi zeszło. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że każde z narzędzi miało cztery ostrza, które należało naostrzyć i jako tako wypolerować z obu stron, przestaje to dziwić. W dodatku, z uwagi na krzyżowy przekrój, nie można było położyć go wygodnie w poprzek na kamieniu szlifierskim, jak ostrze zwykłego noża. Trzeba było kłaść to wzdłuż, na samiutkiej krawędzi. Trochę mi przy tym zeszło. Moja żona w tym czasie wyruszyła w głąb wyspy, poszukać odpowiedniego drewna na drzewce. Ale pech chciał, że w okolicach Kruczej Skały rosły albo niewielkie krzewinki, albo strzeliste świerki, których wygięte gałęzie nie nadawały się do naszych celów. Po godzinie bezskutecznego szukania, zdecydowała się wreszcie kupić u Fethisa dwie pary grabi i po prostu wyciągnęła z nich styliska.

     Pod wieczór oba narzędzia były gotowe. Ostre szpikulce zostały mocno i pewnie osadzone na prostych kijach. Po drugiej stronie nasadziłem nań po żelaznym obciążniku, zwiększającego masę, aby wchodził głębiej w piach. Lydia, oglądając rezultat mojej pracy, stwierdziła, że to chyba najgroźniejsza broń, jaką udało mi się stworzyć. Tym szpikulcem można było, używając go jak włóczni, bez wysiłku przebić wołu na wylot. Na Solstheim nie było wprawdzie dzikich bawołów, czy podobnych zwierząt. Były jednak dość pokaźne dziki, więc mgła trafić się okazja.

     Statek Gjalunda przybił do kei po dwóch dniach, około południa. Jak zwykle, witała go grupka mieszkańców Kruczej Skały. Wśród nich wielu naszych znajomych. Adril czekał na jakieś dokumenty, Fethis na skrzynię z zamówionymi towarami, Glover na list z Pękniny, a Veleth na wiadomości od znajomego z Wichrowego Tronu. Musiałem więc poczekać, aż załatwią swoje sprawy, zanim mogłem porozmawiać z kapitanem.

     Gjalund rzucił okiem na podaną mu mapę i ze znawstwem skinął głową.

     - Bardzo dokładna – stwierdził. – Widać, że sporządził ją wytrawny żeglarz.

     I tu wyjaśnił mi coś, czego do tej pory nie rozumiałem. Otóż mapę tę niezbyt gęsto pokratkowano cienkimi liniami, jak przypuszczałem, po to, by łatwiej było ją narysować i odwzorować kształt. Ale myliłem się. Ta siatka pokazywała dokładne położenie danego punktu, które można było zmierzyć, przy pomocy kilku przyrządów nawigacyjnych. Na marginesach istotnie napisano jakieś liczby, nic mi niemówiące. Nie do końca to rozumiałem. Gjalund, widząc, że może mnie czymś zadziwić, chętnie wyjaśnił mi, o co tu chodzi. Otóż, znajdując się w jakimś miejscu, przy pomocy dwóch przyrządów, chronometru i kwadrantu, można było ustalić położenie tego punktu i jego współrzędne na mapie. Wszyscy żeglarze stosowali ten sam system do nawigacji po morzu, zatem mapa była dla niego najzupełniej czytelna. Pokazał mi nawet oba przyrządy. Wyjaśnił przy tym, że chronometru używać nie muszę, bowiem zachodnie wybrzeże przebiegało niemal zupełnie prosto na linii północ-południe, a oba punkty leżały na jednej linii. Jedyne, co musiałem ustalić, to położenie w drugiej linii, a do tego służył kwadrant. Objaśnił mi też, jak działa i za niewielką opłatą zgodził się go użyczyć, ale tylko na dwa dni, bowiem później miał zamiar odpłynąć do Skyrim.

     - Znam te wody tak dobrze, że poradziłbym sobie i bez niego – stwierdził. – Ale lepiej nie kusić losu. Morze bywa nieprzewidywalne.

     Na koniec policzył, nie mam pojęcia jak, ile wynoszą współrzędne obu punktów na zachodnim wybrzeżu i napisał mi je na marginesie mapy, niezbyt zgrabnymi kulfonami, ale czytelnie.

     Wróciłem do posiadłości z głupią miną, niosąc pod pachą mosiężny przyrząd.

     - Gjalund powiedział mi, jak tego używać, ale szczerze mówiąc, obawiam się, że mogę nie dać rady – wyznałem, czerwieniąc się. – Tym mierzy się położenie słońca. I trzeba to zrobić w samo południe. To ważne.

     - Po co to?

     - Jak zmierzysz położenie słońca, to trzeba tu odczytać na tej skali. A potem porównać z mapą. Konkretnie z tymi cyframi – wskazałem palcem. – Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem.

     Lydia wysunęła dolną wargę, na znak że nic nie rozumie. Wyglądała tak zabawnie, że aż się roześmiałem, za co oberwałem poduszką.

     - Żeglarze używają tego do nawi… nawia…

     - Nawigacji…

     - No właśnie. Mierzą tym jakąś szerokość, czy coś, jakoś tak to się nazywa. W każdym razie, w południe trzeba zmierzyć kąt, w jakim słońce odstaje od pionu. I jeśli będzie mniej, niż mi tu napisał – wskazałem na margines mapy – to trzeba iść na północ. A jeśli więcej, na południe. Tak długo, aż będzie się zgadzało z tym punktem. Łatwizna!

     - Nie taka łatwizna – prychnęła. – Zapominasz, że położenie słońca trzeba zmierzyć w południe. Jak sobie to wyobrażasz? Mierzysz położenie, przesuwasz się na północ, ale jak daleko? Tam trzeba znowu czekać na południe i sprawdzić położenie, potem znowu się przesunąć i znów czekać na południe… A za dwa dni masz mu to oddać.

     Zabiła mi tym ćwieka. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wysunąłem kilka pomysłów, jeden głupszy od drugiego. Skończyło się na ponownej wizycie u Gjalunda, gdy rumieniąc się, wyłuszczyłem mu swój problem. Podpowiedział mi, że odległość między dwiema kreskami na mapie, w rzeczywistości odpowiada – tu rzucił na mnie okiem, jakby chciał mnie zmierzyć – mniej więcej pięć tysięcy dwustu krokom. W linii prostej. Pokazał mi, jak policzyć dystans, który pozostał mi do przejścia. Kosztowało mnie to trochę pieniędzy, bo Nordowi wypada zapłacić za naukę. Ale rozjaśniło mi się trochę w głowie. Kapitan zwrócił też moja uwagę na fakt, że punkty, oznaczone krzyżykami, są bardzo charakterystyczne.

     - Ten tutaj, to północny koniec tego cypla – wskazał ręką w stronę Kamienia Ziemi. – A ten znajduje się na północ od wodospadu, u podnóża góry, dokładnie pod tym zboczem – wskazał palcem na mapę. – Takich miejsc nie ma tu za wiele. Pewnie mój kwadrant w ogóle nie będzie ci potrzebny.

     Uzbrojeni w nową wiedzę, kwadrant, mapę i dwa ostre szpikulce, wyruszyliśmy jeszcze tej samej nocy. Droga była daleka, a postanowiliśmy dotrzeć dziś do punktu, leżącego dalej na północ, za wodospadem. Musieliśmy przy tym zdążyć przed południem. W myślach wciąż powtarzałem sobie wzór, jak obliczać odległość według wskazań przyrządu. Gjalund zmartwił mnie przy tym, mówiąc, że urządzenie nie jest aż tak precyzyjne, żeby znaleźć jakiś obiekt na lądzie. Służy do nawigacji na morzu, gdzie panują puste przestrzenie, a dokładność rzędu kilku strzałów z łuku jest więcej niż wystarczająca. Miałem bardzie polegać na wskazówkach z mapy, niż na obliczeniach.

     I, niestety, miał rację. Gdy byliśmy już na miejscu, trzykrotnie zmierzyłem nasze położenie i trzy razy otrzymałem inny wynik. Różniły się między sobą bardzo nieznacznie, ale w przełożeniu na odległości wyszły mi trzy punkty, odległe od siebie mniej więcej o trzy strzały z dobrego łuku. To na nic. Przy poszukiwaniu czegoś tak małego jak skrzynia, nie pomogło ani trochę. Musiało mi wystarczyć to, co zdołałem odczytać z mapy.

     Wybrzeże było tutaj dość strome. Wąska plaża, z szarego piachu, porośniętego gdzieniegdzie trawiakiem i jakimiś krzewinkami, kończyła się nagle stromą ścianą skał. Grań jednej z gór schodziła niemal do samego morza. Miejsce to znajdowało się w pobliżu Kamienia Wody, nieco dalej na północ. Było tu kilka małych wysepek, na które można było dostać się, brodząc zaledwie po kolana. Skłuliśmy je naszymi szpikulcami, ale poza kamieniami, niczego twardego nie znaleźliśmy. Raz Lydia dźgnęła w kawał drewna, ale okazało się, że to tylko przegniły konar, wyrzucony przez morze i zagrzebany w mule. Słońce zaczęło się już zniżać, gdy daliśmy za wygraną. Do Kruczej Skały było daleko, więc postanowiliśmy przenocować w wieży Kurhanu Krwiopuszcza, tej samej, która tak bardzo przypominała nam wieże Valtheim z Doliny Białej Grani. Też nie było blisko. Dotarliśmy do nich już o zmroku.

     Rankiem ruszyliśmy do Kruczej Skały. Oddałem Gjalundowi jego przyrząd i przyznałem się do porażki. Pokiwał smętnie głową.

     - Mówiłem, że to dobre na morzu – mruknął. – Ale jeśli chcesz poszukać czegoś, co zakopał żeglarz, musisz szukać na samym wybrzeżu, w miejscu, do którego nie docierają fale. Zapewne miejsce to umocniono jakimiś głazami, czy czymś w tym rodzaju. Szukaj jakiejś jaskini, albo nienaturalnej formacji. Wtedy może ci się poszczęści.

     Rada była dobra. Dlatego jeszcze wieczorem wróciliśmy do Kurhanu Krwiopuszcza, żeby poszukiwania zacząć od samego rana.

     Tym razem zabraliśmy się do tego inaczej. Dokładnie przeanalizowałem mapę i dopasowałem do niej miejsce, w którym mógł być zakopany nasz skarb. Pomyślałem, że pirat też by tak zrobił – wybrałby miejsce charakterystyczne. Zauważyłem więc, że krzyżyk na mapie nie znajduje się na przedłużeniu grani, tylko kawałek dalej, dokładnie w miejscu, w którym łuk wybrzeża znajdował się najdalej na wschód. Do sprawdzenia pozostał nam więc niewielki odcinek wąskiej plaży.

     Rzuciłem też okiem na coś, co w pierwszej chwili wydało mi się naturalnym usypiskiem, ale gdy podszedłem bliżej, stwierdziłem, że to zagrzebana w mule połowa kamiennego kręgu, niewątpliwie dzieło rąk ludzkich. Zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Podzieliłem się swym spostrzeżeniem z Lydią.


Zachodnie wybrzeże Solstheim. To gdzieś tu, według mapy, ukryto część skarbu.

     Głazy odgradzały od morza niewielki kawałek plaży. Morze co jakiś czas zalewało wnętrze tego półokręgu. Przez lata osadziło się w nim sporo mułu, którego fale, rozbite o głazy, nie zdołały wypłukać. Miejsce to objęły w posiadanie kraby błotne – wielkie skorupiaki, o szczypcach tak silnych, że potrafiłby zadać nieuzbrojonemu człowiekowi poważne rany, a nawet zabić. Gdy bezceremonialnie władowaliśmy się im w kolonię, kilka z nich, szczególnie wielkich, zaatakowało nas. Krzywdy nam nie wyrządziły, bo blacha z księżycowego kamienia to za twardy kąsek dla ich szczypiec, ale musieliśmy je wytłuc, bo nie dalibyśmy rady się od nich opędzić. Nogi krabów zebraliśmy do płóciennego worka. Nadają się do jedzenia, a niektórzy uważają je za rarytas. Geldis na pewno się nie obrazi za taki podarunek.

     Wszedłem do półokręgu i natychmiast zapadłem się w mule, niemal do połowy łydek. Z wysiłkiem zrobiłem kilka kroków, starając się nie zgubić w nim butów. Szpikulca, którym miałem skłuć grunt, musiałem używać jak laski, żeby się nie wywrócić. Mimo to udało mi się spenetrować niewielki obszar, aż w jednym miejscu wyczułem wyraźny opór.

     - Tu coś jest – wskazałem ręką.

     Lydia chwyciła łopatę, ja tymczasem szukałem dalej i znalazłem kolejne twarde miejsce. Zaznaczyłem je ułamaną gałęzią, i szukałem dalej. Znalazłem ich cztery. Gdy odłożyłem szpikulec i chwyciłem łopatę, Lydia, ubabrana jak krab błotny, dokopała się już do pierwszego, którym okazał się spory pniak. Ja w międzyczasie, ślizgając się w błocie, odkryłem gruby korzeń jakiegoś drzewa. Dopiero za trzecim razem trafiliśmy na deskę.

     - Oby to nie były resztki rozbitej łodzi – mruknąłem, wbijając łopatę w błotnistą maź.

     Kopało się naprawdę trudno. Miejsca, z których usunęliśmy błoto, natychmiast zalewała woda. Wpadłem więc na pomysł, żeby z tego błota sypać coś w rodzaju wału dookoła miejsca, w którym kopaliśmy. Rzeczywiście, pomogło. Zrobiło nam się weselej, ale nie tylko z tego powodu. Okazało się bowiem, że obok jednej deski tkwi druga, a łączą je żelazne okucia. To musi być skrzynia!

     Słońce już zaczęło się zniżać, gdy wreszcie odkopaliśmy zasmołowane wieko. Przypaliłem Płomieniem, żeby zmiękczyć smołę. Trochę nam zeszło na jej zdzieraniu. Dość, że gdy wreszcie uporałem się z zamkiem i wiekiem, słońce świeciło już na czerwono. I takimż blaskiem zabłysły nam stalhrimowe rękawice, gdy wreszcie udało nam się je wydobyć.

Stalhrimowe rękawice Haknira Śmiercionoścy

     Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby się z tego cieszyć. Nawet nie przymierzyłem tych rękawic, nie chcąc ich zabrudzić. Oboje przecież bardziej przypominaliśmy dziki, które właśnie wytarzały się w babrzysku. Lydia jednak przemogła się i ściągnęła z siebie zbroję. Przetarła ją jako tako z błota, po czym zrzuciła z siebie resztę ubrania i naga zanurzyła się w morzu. A mnie przeszedł wtedy dreszcz, nie tylko nagłego pożądania. Pozazdrościłem Nordom ich odporności na zimno. Mojej żonie nie przeszkadzało ani trochę, że kilkaset kroków dalej, w miejscu gdzie do morza wpływały wody rzeki, na powierzchni unosiła się kra. Obmyła się dokładnie, a gdy wyszła, czerwone promienie zachodzącego słońca oświetliły jej nagie, smukłe ciało, od którego nie dało się oderwać wzroku. Była jeszcze piękniejsza niż wtedy, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Miała ciało, którego pozazdrościć mogły jej boginie. Widząc, jak się jej przyglądam, uśmiechnęła się uwodzicielsko i prowokacyjnie poruszyła biodrami.

     - Dziś śpimy osobno – odezwała się drwiącym tonem. – Ja nie sypiam z brudasami.

     Parsknąłem śmiechem. Oto, jak potrafiła mnie przekonać. Poczekałem, aż się ubierze i włoży zbroję. Nie jest bezpiecznie rozbrajać się na tym pustkowiu. Przynajmniej jedno z nas zawsze miało na sobie skorupy i broń pod ręką. Gdy stanęła przede mną w pełnym rynsztunku, niechętnie rozpiąłem rzemienie swojej zbroi i też trochę ją opłukałem. Po czym, z wysiłkiem zdjąwszy z siebie ubranie, wziąłem trzy głębokie oddechy i z jękiem zanurzyłem się w lodowatej wodzie.

     Do Kurhanu Krwiopuszcza niemal biegłem. To był jedyny sposób, żeby jako tako się rozgrzać. Przez cały czas szczękałem zębami. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, natychmiast rozpaliłem ogień i usiadłem jak najbliżej. Lydia, widząc, że naprawdę przemarzłem nie na żarty, czym prędzej postawiła na ogniu miskę i nalała do niej wody, po czym wsypała dwie garście ziół. Myślałem, że to nigdy się nie zagotuje. Czekałem i czekałem, dzwoniąc zębami. Wreszcie woda zawrzała. Chwilę się podgotowało, po czym Lydia rozlała do naszych drewnianych kubków gorący wywar. Wypiłem go, parząc wargi i język. Trochę pomogło. Żałowałem, że nie mam w plecaku norskiego miodu, albo coloviańskiej brandy.

     Nienawidzę lodowatych kąpieli!

*          *          *

     Gdy następnego dnia, późnym rankiem zjawiliśmy się w Kruczej Skale, poszukałem kuriera, który zwykle o tej porze kręcił się po rynku. Spytałem o wiadomość od Ralisa.

     - Nie, nic – odpowiedział. – Przykro mi.

     Postanowiliśmy więc trochę się oporządzić.

     Najpierw gruntowne czyszczenie zbroi i pranie naszych ubrań. Zeszło nam do wczesnego popołudnia. Potem solidna kąpiel, w balii z ciepłą wodą. Gdy doprowadziliśmy się wreszcie do porządku, wziąłem w dłonie zawiniątko z rękawicami Śmiercionoścy, by je dokładnie obejrzeć.

     Były to zwykłe, skórzane rękawice, z futerkową wyściółką. Jedyne, co je odróżniało od innych, to fakt, że od zewnętrznej strony każda z nich miała przymocowane po trzy płytki stalhrimu, o kształcie zbliżonym do prostokąta, oprawione na obrzeżu w stalową ramkę. Dwie większe, chroniące nadgarstek i przedramię, zachodziły na siebie, niby rybie łuski. Trzecią, chroniąca wierzch dłoni, przymocowano osobno. Płytki zostały starannie obłupane, jednak wygładzić ich się widocznie nie dało, bowiem zachowały wyraźne ślady zgrubnej obróbki. Nałożono na nie zaklęcie cząstkowe, działające wespół z pozostałymi elementami zbroi. Wzmacniało ono ciosy ostrzy, ale tylko wtedy, gdy walczyło się dwoma mieczami, czy sztyletami jednocześnie. Zaklęcie owo było tym silniejsze, im więcej elementów zbroi wojownik miał na sobie. Podejrzewałem, że wszystkie jej elementy wzmacniały się wzajemnie. Naprawdę misterne zaklinanie. Ciekawe, co powie na to Neloth.

     Rękawice powędrowały na ręce manekina. A my poszliśmy coś zjeść. Po obiedzie niespecjalnie chciało mi się łazić, ale przemogłem się. Pora była jeszcze wczesna, do zachodu słońca sporo czasu, a do trzeciego punktu na mapie całkiem niedaleko.

     Kamień Ziemi znajdował się na niewielkim półwyspie, który stanowił jednocześnie naturalny falochron portu w Kruczej Skale. Mapa wskazywała nasadę tego cypla, przypominającą kolano. Obszar do przeszukania był raczej niewielki, więc poszliśmy się tam chociaż rozejrzeć, narzędzia zabierając jedynie na wszelki wypadek. Zbroje zostawiliśmy, żeby wyschły po szorowaniu, ale zabraliśmy ze sobą broń. I dobrze zrobiliśmy, bo zaatakowali nas zbóje.

     Było ich troje, niezbyt dobrze uzbrojonych. Poradziliśmy sobie z nimi bez trudu. A potem spojrzeliśmy na nasadę półwyspu i oboje wybuchliśmy śmiechem.

     - Jak myślisz, gdzie to jest? – spytała żartobliwie Lydia

     Istniało bowiem tylko jedno miejsce, gdzie rozsądny człowiek zakopałby skrzynię. Przed nami, znajdowała się kępka świerków, tworząc coś w rodzaju kręgu. Gdybym był piratem, zakopałbym swój skarb właśnie w tym kręgu, do którego nie dochodziły fale, a korzenie, oplatające zakopaną skrzynię, jeszcze lepiej by ją chroniły.

Zachodnie wybrzeże Solstheim na północ od Kruczej Skały. W oddali widać parę parzydłaków.

     - Spójrz – wskazałem na gałęzie świerków. – Od wewnętrznej strony są mizerne. Widać też, że dawno temu niektóre pousychały. To znak, że od tej strony podcięto korzenie. Dawno temu ktoś zakopał coś między nimi.

     - Więc na co czekamy? – Lydia wbiła szpikulec w ziemię.

     Ziemia tu była w miarę miękka, więc skrzynię znaleźliśmy szybko. Co innego jednak ją znaleźć, a co innego wykopać. Tym razem przeszkadzało nam nie błoto, ale splątane korzenie. Musiałem użyć kilofa i miecza, żeby się pod nie dostać. Wiły z pewnością mnie za to znienawidzą. Świerk to drzewo, które ukorzenia się bardzo płytko – tak przynajmniej twierdził Eanor, który o drzewach wiedział wszystko. Wskutek tego, jego korzenie są bardzo rozłożyste. Jeśli połączymy korzenie kilku drzew, rosnących w kręgu, otrzymamy w środku prawdziwą, drewnianą plecionkę, przez którą niełatwo się przebić. Za to, gdy już się do niej dostaliśmy, miękki piasek łatwo dał się odrzucić na bok. Skrzynia, wśród westchnień i stęknięć została wytargana na powierzchnię. Przez chwilę odpoczywaliśmy po wielkim wysiłku, a potem zabrałem się za jej otwieranie. Opalanie i oskrobywanie zamka ze smoły zajęło mi trochę czasu. Słońce, zawisło już nisko nad morzem i nabrało charakterystycznej dla tych stron barwy ciemnej purpury, gdy próbowało się przebić przez zalegające w powietrzu wulkaniczne pyły. To chyba jakieś fatum sprawiało, że pierwsze spojrzenie na stalhrimowe uzbrojenie zawsze miało miejsce o zachodzie słońca. Wreszcie zamek zgrzytnął, wieko zaskrzypiało.

     Wewnątrz leżał spory pakunek, owinięty w miękką skórę. Niecierpliwie zacząłem szarpać za rzemienie, którymi go obwiązano. W końcu wyciągnąłem swój stary orkowy sztylet i zwyczajnie je rozciąłem. Skóra opadła, odsłaniając zawartość.

     - Piękna! – westchnęła Lydia.

     - Piękna… – przytaknąłem.

     Oto trzymałem w dłoniach najprawdziwszą stalhrimową zbroję. Błękitne płyty skrzyły się jak diamenty, gdy podniosłem ją tak, aby oświetliło ją słońce. Była to typowa segmentata, tylko zamiast stalowych blach, zamontowano na niej stalhrimowe płyty. Podstawową część kirysu stanowił skórzany, pikowany kaftan, z futerkową podbitką. Napierśnik, podobnie jak naplecznik, wykonano z trzech, dużych płyt, zachodzących na siebie jak rybie łuski. Podobnie zbudowano naramienniki. Ku mojemu zdziwieniu, płyty, których do tego użyto, były tak mocno zaokrąglone, jakby je wygięto. Wydało mi się niemożliwe tak dokładne obłupanie kruszcu, aby uzyskać tak obły kształt. Ale tak musiało się stać, bowiem nie wygładzone płyty nosiły wyraźne ślady obróbki. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Tak wiele cennego kruszcu poszło w złom. Co za marnotrawstwo…

Stalhrimowy kirys Haknira Śmiercionoścy

     Każdą z płyt oprawiono w stalową ramkę, przynitowaną do kaftana. Zbroja była piękna i z pewnością bezcenna, ale wątpiłem, czy lepsza od stalowej. Wprawdzie stalhrimowa płyta była nie do skruszenia, ale obłożono nimi jedynie miejsca najbardziej narażone, pomijając przy tym okolice szyi. Teraz byłem już pewien, że miała ona bardziej znaczenie paradne, niż użytkowe. Jej właściciel musiał cieszyć się niemałym prestiżem wśród swych podkomendnych. I wiedziałem, że tak było naprawdę.

     Zaklęcie cząstkowe, jakie na nią nałożono, wzmacniało wytrzymałość na ciosy. Gdy w Posiadłości Severinów zbadałem ją razem z pozostałymi częściami zbroi, nie mogłem wyjść z podziwu nad precyzją zaklinania. Na każdy element nałożono inne zaklęcie cząstkowe, ale ich wzajemne wibracje potęgowały się w jakiś dziwny sposób, przypominający magiczny rezonans. I tak zbroja wzmacniała zaklęcie rękawic, a rękawice potęgowały zaklęcie zbroi. I to pomimo faktu, że oba zaklęcia były zupełnie inne. Nie sądziłem, by ktokolwiek dziś potrafił tak zaklinać.

     Kirys powędrował na korpus manekina. Miałem w swej posiadłości prawdziwy skarb. Jeszcze niekompletny, ale już bezcenny. I to potrójnie. Po pierwsze, zbroja należała do legendarnej postaci i posiadała olbrzymią wartość historyczną. Po drugie, była niezwykle kosztowna. Do jej sporządzenia użyto nieprawdopodobnej ilości bezcennego kruszcu, z którego większość przecież została obłupana i prawdopodobnie wyrzucona. Odpadków można było co najwyżej użyć na groty do strzał, jeśli udało się obłupać odpowiednio duże kawałki. Poza tym, włożono w nią olbrzymią ilość pracy i to pracy najlepszego rzemieślnika, którego usługi z pewnością nie były tanie. Po trzecie w końcu, niezwykle misternie i po mistrzowsku ją zaklęto. Nie mam pojęcia, ile mogła kosztować, ale z pewnością nie było na tym świecie człowieka, którego byłoby na nią stać, gdyby chciał ją nabyć po jej rzeczywistej wartości – włączając w to cesarza Tytusa II Mede.

     Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślami błądziłem w okolicach Tel Mithryn, siedziby Nelotha, gdzie według mapy zakopano ostatnią część zbroi. Zapewne były to buty, a może coś jeszcze. Ktoś taki jak Śmiercionośca z pewnością miał coś znacznie cenniejszego niż zbroja. Ktoś, kto potrafił zdobyć taki pancerz, musiał mieć również niezwykłą broń. Byłem jej bardzo ciekaw. Co to będzie? Jednoręczny miecz, czy dwuręczny brzeszczot? I co się z im stało?

     Tego wieczoru nie myślałem w ogóle o Miraaku, ani o czekającej mnie z nim walce. Zupełnie o nim zapomniałem.