środa, 27 czerwca 2018

Rozdział XVIII – Neloth

     Trzony tych niezwykłych grzybów miały bardzo szerokie podstawy, niby rozłożyste korzenie, wystające ponad powierzchnię ziemi. Idealne do budowy schodów. Wystarczyło po prostu wyciąć stopnie w naturalnym wejściu i nieco wyrównać po bokach, tworząc stylowe poręcze. Dwa mniejsze domostwa wyposażono w takie właśnie schody, ale dom mistrza miał gładkie wejście, bez stopni. Zapewne po to, by łatwiej było wtaczać doń wózki z ciężkimi tobołami.

     Główne drzwi nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ot, zwykłe, drewniane, choć solidne skrzydło, wyposażone w zamek z okrągłą, przekręcaną klamką. Ale gdy znaleźliśmy się w środku, aż przystanęliśmy zaskoczeni. Znaleźliśmy się na dnie niewielkiego i pustego szybu, oświetlonego w jakiś magiczny sposób. Z dna unosił się łagodnym strumieniem magiczny płomień, sięgający drewnianej rampy na górze. Rampa ta znajdowała się wysoko, kilka, czy nawet kilkunastokrotnie wyżej niż wzrost człowieka. Wspiąć się nie sposób, a tu ani schodów, ani drabiny. Gdyby nie studia w Akademii, zapewne stanąłbym bezradnie, nie wiedząc co robić. Ale dość nasłuchałem się opowieści doświadczonych magów, by odgadnąć, co to takiego.

     To był tak zwany dryf.

     Wystarczyło wejść w ową błękitną mgiełkę, aby łagodnie uniosła człowieka w górę. Tam trzeba było uczynić krok do przodu i stanąć na rampie. Działało to po prostu jak magiczna winda, tylko bez skomplikowanych, dwemerskich mechanizmów. Z uznaniem pomyślałem o mistrzu Nelocie. Tylko potężny mag umiał stworzyć coś takiego.

     Na piętrze znajdowało się całkiem przestronne, schludnie urządzone mieszkanie. Mało tego, mieszkanie było wielopokojowe, bowiem od głównej komnaty odchodził kilka pomniejszych komór, z drzwiami z misternie kutej kraty, w dunmerskim, koronkowym stylu. Było tu wszystko, czego potrzebować mógł mag. Pod względem wyposażenia pomieszczenie przypominało kwaterę arcymaga w Zimowej Twierdzy, tylko było znacznie przytulniejsze i cieplejsze. Był tu i magiczny katalizator, i alchemiczne laboratorium, i regały pełne ksiąg i najróżniejszych składników, i duży stół, na którym leżały jakieś papiery, kałamarz i pióra, i wiele, wiele innych rzeczy. I był on – mistrz Neloth.

     - Znowu ty? – uśmiechnął się na mój widok.

     Istotnie, ów niewysoki Dunmer w ciemnej, bogatej szacie, wydawał mi się znajomy. Już gdzieś widziałem tę twarz, ze spiczastą bródką, sterczącymi wąsami, zaczątkami łysiny i bardzo przenikliwymi oczami. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie.

     Widząc moją minę, postanowił pomóc mojej pamięci.

     - Nie widzieliśmy się w Kruczej Skale? – spytał, z przekąsem.

     Okazało się, że przebywał w Kruczej Skale akurat w dniu, w którym dotarliśmy na wyspę. Musiał być jednym z wielu, których pytałem o Miraaka. Ale ja jeszcze wtedy nikogo tam nie znałem a Dunmerowie wszyscy wydawali mi się do siebie podobni. Dlatego go nie zapamiętałem. Rozumiał to, dodając, że jemu z kolei trudno byłoby nie zapamiętać nieznajomej postaci w thalmorskiej zbroi. Zrobił na mnie korzystne wrażenie, mimo pewnej, właściwej Dunmerom, postawy, polegającej na traktowaniu innych ras z góry.

     Postawa ta cechowała zwłaszcza dunmerskich magów. Dunmerowie, niezwykle uzdolnieni magicznie, żyli w dodatku wystarczająco długo, aby swą sztukę doprowadzić do perfekcji. Stąd górowali oni nad magami, wywodzącymi się z innych ras, może jedynie z wyjątkiem Altmerów. Ale nie tylko to było źródłem ich arogancji. O tym jednak dowiedziałem się znacznie później, gdy zainteresowany historią Morrowind, zacząłem przekopywać się przez bibliotekę Uraga w Zimowej Twierdzy. Otóż, w Morrowind, jeszcze stosunkowo niedawno, bo przed wybuchem Czerwonej Góry, istniało prawnie usankcjonowane niewolnictwo. Neloth mógł te czasy doskonale pamiętać, a niejeden Dunmer tęsknił do czasów, gdy karki obcych zginały się przed nimi w pokorze. Najgorzej mieli tam Argonianie, traktowani niemal jak gadające zwierzęta robocze. I tak oto wyjaśnił się powód złupienia Twierdzy Smutku, stolicy Morrowind, przez Argonian. To tłumaczyło też powszechną wśród niektórych Dunmerów niechęć do Cesarskich, którzy próbowali niewolnictwo, jeśli już nie znieść, bo zbyt mocno było ono zakorzenione w tamtejszej świadomości, to przynajmniej ograniczyć. Skutek podobno był taki, że Cesarski Legion po cichu wspierał abolicjonistów i ułatwiał niewolnikom ucieczki. W ograniczonym wprawdzie zakresie i zupełnie nieoficjalnie, ale to wystarczyło, by Dunmerowie zaczęli uważać ich za wrogów..

     Neloth nie dość, że był potężnym, dunmerskim magiem, to jeszcze z pewnością z pochodzenia był arystokratą, co widać było po każdym jego geście, czy słowie. W dodatku, pochodził z bogatego rodu Telvanni, który, podobnie jak inne wielkie rodziny,  praktycznie całą swoją fortunę zbudował na niewolniczej pracy innych, podlejszych zdaniem Dunmerów ras. Niemożliwym więc zdawało się, aby wyzbył się swych przyzwyczajeń, których nabył jeszcze jako dziecko. Widać było to choćby po sposobie, w jaki traktował służbę. Nie chciałbym nigdy trafić między jego kamerdynerów.

     A jednak przede mną hamował się. Nie okazywał nam wyraźnie ani wyższości, ani pańskiej łaskawości. Odniosłem wręcz wrażenie, że ze wszystkich sił stara się być uprzejmy i tylko od czasu do czasu wyrywała mu się jakaś delikatnie kąśliwa uwaga. Doceniałem jego wysiłki, więc puszczałem je mimo uszu. To sprawiło, że udało nam się nawiązać nić porozumienia. Opowiedziałem mu trochę o sobie. Wspomniałem oczywiście o smoczej krwi, co przyjął z lekkim uniesieniem brwi. Nie miałem zamiaru się przed nim przechwalać swoją mocą, ale wydało mi się to istotne. Dodałem tylko, że Miraak również jest Smoczym Dziecięciem, co rzucało jaśniejsze światło na całą sprawę. Gdy wspomniałem o Akademii, okazał więcej zainteresowania. Nic dziwnego, sam był magiem. Cisnęło mi się na usta pytanie, czy znał Savosa Arena, ale uznałem, że to nieistotne. Opowiedziałem mu też o smoczych ścianach i przeszukiwaniach zakamarków norskich podziemi, co już wyraźnie go zainteresowało. Gdy spytał o cel naszej wizyty, poczułem jednak coś w rodzaju niepewności. Niepewności, że uzna mnie za kogoś, z kim nie warto na ten temat rozmawiać.

     - Podobno wiesz, gdzie znaleźć Czarne Księgi – starałem się mówić pewnym głosem.

     Nie odpowiedział od razu. Przymknął oczy, jakby się namyślał.

     - Mówisz o księgach wiedzy ezoterycznej, które stary Hermeus Mora rozrzucił po świecie? – odrzekł tonem, który nie był ani twierdzeniem, ani pytaniem. – Czy to ma związek z twoimi poszukiwaniami Miraaka?

     Potwierdziłem. Opowiedziałem mu o swych poszukiwaniach w świątyni Miraaka, dodając, że udało mi się znaleźć tam jedną z czarnych ksiąg.

     - Udało ci się, tak? – uśmiechnął się. – I zdarzyło ci się ją też przeczytać, co? Nie próbuj zaprzeczać. Widać to po tobie. Widzę to…

     Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli.

     - Niebezpieczna wiedza to nadal wiedza – mruknął sentencjonalnie. – A więc jest przydatna. Z doświadczenia stwierdzam, że nie ma wręcz nic przydatniejszego.

     A potem spojrzał na mnie pytająco. Nic nie musiał mówić, zrozumiałem to nieme pytanie. Brzmiało ono, co pragnę zrobić z tą wiedzą.

     - Muszę wiedzieć to, co Miraak, jeśli mam go powstrzymać – wyznałem.

     Pokręcił głową, ale nie z dezaprobatą. Raczej z troską.

     - To naprawdę niebezpieczna droga – rzekł z naciskiem. – Hermeus Mora niczego nie daje za darmo. Możesz skończyć jak Miraak. – zerknął w moją stronę i uśmiechnął się na poły drwiąco, na poły żartobliwie. – Dwoje opętanych żądzą potęgi Smoczych Dzieciąt. To mogłoby być ciekawe.

     Na moje zapewnienia, że chcę tylko powstrzymać Miraaka, zareagował dość sceptycznie.

     - Wierzę ci, oczywiście – zapewnił. – Wierzę, że nie chcesz stać się tyranem. Ale nie doceniasz potęgi Hermeusa Mory. On potrafi nagiąć wolę, a nawet może to stać się zupełnie bez udziału twojej woli. Nie sądzę, by Miraak od początku planował, kim się stanie.

     - Co innego mogę zrobić? – westchnąłem.

     - Nic – pokiwał smętnie głową. – I, co gorsza, nikt nie może cię zastąpić.

     Spojrzał na mnie zatroskanym wzrokiem.

     - Mógłbym zmierzyć się z nim na polu magii – rzekł mocnym tonem. – Wiem, że jestem, jeśli nie tak potężny jak on, to przynajmniej niewiele mu ustępuję. Ale jest coś, w czym dorównać mu nie mogę. Za to ty możesz.

     - Smocza krew…

     Skinął głową.

     - Razem stanowilibyśmy dla niego przeciwnika, któremu musiałby ulec – znów się uśmiechnął. – Cały problem w tym, że tylko jeden z nas może się z nim zmierzyć. I, niestety, jesteś nim ty.

     Pochylił się w moją stronę.

     - Zapewne drażni cię, że tak nisko oceniam twoje siły, ale zrozum, nawet jak na człowieka, jesteś jeszcze bardzo młody. Bez urazy, nie jesteś wystarczająco silnym magiem, bo być nim nie możesz. Mistrzostwo w magii wymaga ćwiczeń przez wiele dziesięcioleci, których ty po prostu jeszcze nie przeżyłeś. Przyjmij moje słowa nie tylko jako nauki mistrza magii, ale przede wszystkim starszego i bardziej doświadczonego mieszkańca tego świata.

     Miał rację. Miał zupełną rację.

     - Więc mi nie pomożesz? – westchnąłem.

     - Tego nie powiedziałem – pokręcił głową. – Nie chcę cię też zniechęcać. Chcę tylko, żebyś był w pełni świadom, na co się rzucasz. Poza tym, pomóc mogę ci tylko w zdobyciu Czarnej Księgi. W pokonaniu Miraaka nijak pomóc ci nie potrafię.

     I wtedy uderzyła mnie fala radosnego podniecenia. Dotarło bowiem do mnie, że Neloth też obawia się powrotu tyrana. On też chciał powstrzymać Miraaka przed powrotem. Tyle tylko, że nie mając w sobie smoczej krwi, był praktycznie bezradny. Przecież nawet głupie oczyszczenie kamieni żywiołów wymagało umiejętności władania głosem. Ale mogłem liczyć na jego pomoc – był moim sojusznikiem i tylko to się dla mnie liczyło. Obaj chcieliśmy tego samego i żaden z nas nie mógł sobie z tym poradzić sam. Musieliśmy, po prostu musieliśmy zjednoczyć nasze siły.

     - Wiesz, gdzie znajdę kolejną Czarną Księgę? – spytałem z nadzieją.

     - O, tak! – odparł. – Łatwo je znaleźć, gdy wie się jak szukać. Mam tu jedną, którą wykorzystałem do znajdowania kolejnych – machnął ręką w stronę regału.

     - Masz jakąś Czarna Księgę? – aż wstałem z krzesła.

     - Tak – uśmiechnął się. – Nie siedziałem bezczynnie, gdy to fascynujące szaleństwo pochłonęło Solstheim. Ale to nie mojej księgi szukasz.

     Spojrzałem na niego pytająco.

     - Jestem pewien, że nie ma ona związku z tym Miraakiem – dodał.

     Usiadłem na powrót, nieco zawiedziony. Nie na długo, bowiem Neloth podniósł w górę palec i konfidencyjnie oświadczył.

     - Ale wiem, gdzie znaleźć księgę, która może ci pomóc…

     Zaintrygował mnie. Rzuciłem niepewnie okiem w stronę regału.

     - Dlaczego nie pomoże mi ta księga, którą tu masz? – spytałem.

     Uczynił lekceważący ruch dłonią.

     - Och, z całą pewnością nie ma związku z mocą, która przejęła władzę nad wyspą – zapewnił. -  I nie mówię o Hermeusie Morze. Te czarne księgi wszystkie należą, rzecz jasna, do niego…

     Zamilkł na chwilę i w zamyśleniu poskubał swą spiczastą bródkę, jak zwykł czynić to Veleth.

     - Nie, to czego szukasz, to konkretna księga – rzekł po chwili. – Najpewniej dlatego, że pochodzi od niej moc Miraaka.

     A ja wiedziałem, że ma rację. Żadna ze zdobytych przeze mnie czarnych ksiąg nie uczyniła mnie w znaczący sposób silniejszym. Tu rzeczywiście musiało chodzić o jakąś konkretną księgę. I coś mi mówiło, że on wie, gdzie można ją znaleźć.

     - Więc wiesz, gdzie znajdę Czarną Księgę? – spytałem po dłuższej chwili milczenia. – Tę związaną z Miraakiem?

     Powoli skinął głową.

     - Tak…

     Po czym uśmiechnął się, ale był to uśmiech raczej smutny, wyrażający coś w rodzaju bezradności.

     - Nie udało mi się jej jednak zdobyć – westchnął i skierował na mnie badawczy wzrok. – Ale razem może odkryjemy sekrety, jakie pozostawili po sobie Dwemerowie.

     Sądziłem, że się przesłyszałem.

     - Dwemerowie? – powtórzyłem, nie kryjąc zdumienia. – Co mają z tym wspólnego?

     Roześmiał się, jakby spodziewał się takiej właśnie reakcji.

     - Zakazana wiedza była w pewnym sensie specjalnością Krasnoludów, prawda? Chyba nie sądzisz, że tak po prostu by ją zostawili. Wygląda na to, że starożytni Dwemerowie odkryli tę księgę i zabrali, by ją zbadać.

     Pochylił się ku mnie i zniżył głos, choć i tak nikt postronny nie mógł nas usłyszeć.

     - Znalazłem ich „czytelnię” w ruinach Nchardak. To właśnie tam jest księga, ale zamknięto ją w gablocie ochronnej, której nie udało mi się otworzyć. Może jednak nasza dwójka będzie w stanie dobrać się do księgi…

     - Trójka – poprawiłem z naciskiem.

     Spojrzał na Lydię.

     - Przedstawiła się jako twój huskarl… - rzekł niepewnie.

     - Jest kimś więcej – zapewniłem. – To moja żona i nieodłączna, a przy tym doświadczona towarzyszka takich wypraw.

     Przekrzywił głowę i uniósł brwi.

     - W takim razie, rzeczywiście trójka – odrzekł, kiwając głową. – Każda para rąk się przyda. I oczu… A więc, dalej, do Nchardak!

     Ale nie mogliśmy iść tam teraz. Mieliśmy za sobą długą drogę i potrzebowaliśmy odpoczynku. Neloth z zakłopotaniem rozejrzał się po mieszkaniu, bowiem nie bardzo miał nas gdzie ulokować. Łóżko miał tylko jedno, a choć mieszkanie było rozległe, znajdowało się w nim pełno sprzętów i trudno było o wolny kąt do spania. Zaproponował nam więc nocleg w sąsiednim grzybie, gdzie mieściła się kuchnia i zamieszkiwał jego kucharz i kamerdyner, Ulves Romoran.

     Jak się okazało, był nim ten sam Dunmer, którego swego czasu uwolniliśmy od klątwy Kamienia Słońca. Poznał nas od razu. Trudno nie poznać pary wojowników w złotych blachach.

     - Ciągle nie rozumiem, jak to się stało, że pracowałem przy tym filarze – powtarzał co jakiś czas, przygotowując dla nas kolację.

     Kuchnia miała spory aneks, gdzie stało całkiem wygodne łóżko. Rzecz osobliwa o tyle, że wśród Dunmerów i nie tylko ich, służba rzadko kiedy miała własne łóżko, zwykle sypiając pokotem na byle derce. Ulves zapewnił nas, że poradzi sobie przez tę jedną noc i podawszy nam lekką, ale pożywną potrawkę z mięsa i warzyw, pożegnał się, życząc nam dobrej nocy i zniknął za drzwiami. Zapewne udał się do drugiego z grzybowych domów.

     Zjawił się zresztą o świcie, by przygotować śniadanie. Starał się poruszać bardzo ostrożnie, aby nas nie zbudzić. Nie wiedział, że to najskuteczniejszy sposób, by postawić Lydię na nogi. Nie chcąc go krępować, opuściliśmy kuchnię i udaliśmy się do mistrza Nelotha, który również już nie spał. Jak się spodziewaliśmy, zaprosił nas na śniadanie, które wkrótce podano.

     W czasie posiłku spytałem go o Strażnika Popiołów, którego wczoraj usiłował przyzwać jego uczeń. Uśmiechnął się i chętnie mi to wyjaśnił. Okazało się, że ów strażnik to rodzaj atronacha, czyli daedry, reprezentującej żywioły. Nie zdziwił się, że nigdy przedtem o nim nie słyszałem. Jedynie Dunmerowie nauczyli się traktować popiół jak jeden z żywiołów, a i to jedynie niektórzy.

     - Nasza wyprawa zapewne nie będzie wycieczką krajoznawczą – skwitował, popijając łyk ziołowego wywaru. – Trzeba będzie stanąć do walki, choćby z tymi zbójami, którzy się kręcą po okolicach. Będzie okazja do przyzwania Strażnika Popiołów, to go sobie obejrzycie.

     Nie traciliśmy czasu. Wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. I ledwo minęliśmy ostatnie, ledwo wyrośnięte grzybki Tel Mithryn, a już na kirysie Lydii zrykoszetowała strzała, wypuszczona z pobliskich zarośli.

     Widziałem tę strzałę. Akurat patrzyłem w tamtą stronę i widziałem wyraźnie, skąd wyleciała. Błyskawicznie zdjąłem luk i strzeliłem w tamtym kierunku. Rozdzierający krzyk upewnił mnie, że trafiłem. A potem wszyscy czworo rzuciliśmy się ku zaroślom. Tak, czworo! Bowiem towarzyszył nam przywołany przez Nelotha Strażnik Popiołów.

     Zbójów było czterech. Żaden nie przeżył. Po skończonej walce przyjrzałem się naszemu towarzyszowi rodem z Otchłani. Wyglądał  na masywnego osiłka. Przypominał atronacha burzy, tylko zamiast z burzowych chmur, zbudowany był z obłoków wirującego pyłu, co istotnie nadawało mu wygląd, budzący respekt. Zajęty swoim przeciwnikiem, nie zdołałem dostrzec, w jaki sposób ten atronach walczy, ale uznałem, że jeszcze będzie okazja.

     Ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Po drodze Neloth opowiedział nam co nieco o celu podróży.

     - Nchardak, starożytne, dwemerskie miasto – mówił tonem pełnym podziwu. – We wschodniej części Solstheim. W większości jest już zalane, ale na szczęście główna biblioteka nadal znajduje się nad wodą.

     Po niedługim czasie ujrzeliśmy już pierwsze iglice, wystające z morza. Niedługo pokazało się kilka większych wież i cały system mostów, łączący budowlę z brzegiem. Neloth aż westchnął na ten widok. Musiał naprawdę pasjonować się osiągnięciami Dwemerów.

Ruiny Nchardak - widok z nadbrzeża

     - Dwemerowie wiedzieli jak budować tak, by gmachy przetrwały wieki – odezwał się, omiatając budowlę wzrokiem. – Ich wieże przeżyły ich o tysiąclecia.

     Wyciągnął ramię i wskazał największy z budynków, znajdując się na samym końcu całego systemu mostów, wieżyczek i schodów, prowadzącego do głównego wejścia.

     - Księga znajduje się w tamtej hali – oznajmił i poklepał się po kieszeni, jakby chciał się upewnić, że ma przy sobie jakiś przedmiot. – Muszę otworzyć nam drzwi. Bierzmy się do dzieła.

     I mówiąc to wstąpił na most. Ruszyliśmy za nim. Wszyscy troje rozglądaliśmy się na wszystkie strony, bowiem skórzany namiot, rozbity na jednym z tarasów sugerował, że miejsce to ma już lokatorów. I to najprawdopodobniej takich, którzy z jakiegoś powodu trzymają się z dala od ludzkich osad. Innymi słowy, spodziewaliśmy się banitów. Mimo to, Neloth nie przestawał mówić.

     - Oto jesteśmy – rzekł ni to do mnie, ni to do siebie. – Nchardak… Księga, której szukamy, jest w tej hali.

     - Dokąd zmierzamy? – spytałem, szukając wzrokiem wejścia.

     - Księga znajduje się w głównej hali – odparł, wskazując ja ręką. – Gdy byłem tu ostatnio, zapieczętowałem drzwi, by nie wdarli się tam złodzieje i inni nicponie…

     Urwał, bowiem właśnie dostrzegliśmy rzeczonych nicponi. Było ich w sumie pięcioro, co ujrzałem wyraźnie, gdy rzuciłem wokół czar Wykrycie Życia, co, jak zauważyłem, nie uszło uwadze maga. Wszyscy zajarzyli się na purpurowo, odcinając się kontrastem od postaci Lydii i Nelotha, którzy na chwilę zaświecili się błękitnym blaskiem. Znów w ruch poszły dwa łuki, porcje Magii Zniszczenia z obu rąk i potężna postać Strażnika Popiołów, pędząca ku przestępcom. To byłoby zbyt wiele nawet na drużynę doborowych żołnierzy, a co dopiero na zwykłych rabusiów. Nie minęło wiele czasu, a czworo z nich było już tylko wspomnieniem.

Strażnik Popiołów - szczególny rodzaj atronacha


     - Może w końcu będziemy mogli zająć się tym, po co tu jesteśmy – mruknął Neloth, kierując się na taras największego budynku, w którym tkwiła masywna brama.

     Tam też, w jednej z nisz, zadekował się herszt, zapewne sądząc, że uda mu się przeczekać w ukryciu. Nic z tego. Szept Aury wykrył go z daleka. Przygotowałem łuk, by wpakować mu strzałę, gdy tylko się wychyli, ale on, nie pozbawiony widać sprytu, przesunął się tak, że Neloth znalazł się między nim a mną. Nie czekał, aż sytuacja się zmieni i wściekle zaatakował elfa. Nie mogłem strzelać, ale okazało się, że wcale nie musiałem. Błyskawica, która wyskoczyła z ręki maga, rozjaśniła okolicę tak, że pomimo jasnego dnia ujrzałem cień herszta na kamienny murze. Była naprawdę potężna. Poraziła go w jednej chwili, rozchodząc się po stalowym pancerzu i atakując go ze wszystkich stron naraz. Śmierć była natychmiastowa.

     Z uznaniem skinąłem głową mistrzowi magii. Ten uśmiechnął się lekko.

     - Trzeba było się zastanowić przed zaatakowaniem wielkiego maga rodu Telvanni – mruknął tonem przechwałki.

     Wszyscy troje zbliżyliśmy się do wrót. Neloth sięgnął w głąb poły swej długiej szaty, jakby czegoś szukał. Wyglądało to, jakby szukał po kieszeniach klucza. Aż się uśmiechnąłem na tę myśl. Okazało się jednak, że wiele się nie pomyliłem.

     - Dwemerowie z Nchardak najwyraźniej bardzo cenili sobie te cokoły sterujące – wskazał dłonią na podłużny postument przy drzwiach.

     Kształt wydał mi się znajomy. Coś podobnego spotkałem już w wieży Mzark, gdzie razem z Lydią zdobyliśmy Pradawny Zwój. Był to obły, na pół kamienny, na pół metalowy słupek, o czerwonym zabarwieniu, z czworokątnym otworem na górze. Należało włożyć weń dwemerską kostkę, aby zadziałał. Nie zdziwiło mnie więc, gdy nasz towarzysz wyciągnął z kieszeni ni mniej ni więcej, tylko właśnie dwemerski, sześcienny leksykon, pokryty świetlistymi wzorami.

     - Na szczęście, podczas ostatniej wizyty znalazłem kostkę, służącą do ich używania – zademonstrował nam misternie wykonany przedmiot. – Zapieczętowałem drzwi przy wychodzeniu, żeby nie kręcili się tu ignoranci i włóczędzy. Pozwólcie, że je otworzę.

     Gdy włożył kostkę do pulpitu, dał się słyszeć cichy szczęk. Neloth wyciągnął kostkę i pchnął lekko drzwi. Uchyliły się.

     - Księga jest w środku – oznajmił, wchodząc.

Nchardak - wejście do podziemi. Po lewej stronie widoczny cokół sterujący.
     Podążyliśmy za nim.

     Pomieszczenie znajdowało się w zadziwiająco dobrym stanie. Nawet kurzu w nim nie było zbyt wiele. Było okrągłe, całkiem przestronne i jasno oświetlone, owymi krasnoludzkimi lampami, które paliły się zimnym światłem, zupełnie bez płomienia i to nieprzerwanie od tysięcy lat. Najważniejszy jednak element znajdował się w posadzce, na samym środku komnaty. Otóż, wykonano w niej zagłębienie, głębokie na jakieś pół wysokości człowieka i przykryto je masywną, przezroczystą płytą. W tym osobliwym schowku znajdowała się czarna księga, doskonale widoczna z naszego miejsca.

     - Widzicie? – Neloth pochylił się i dotknął palcem szklanej płyty. Oto księga. Brakuje tak niewiele… Uwierz mi jednak, że żadna magia nie otworzy tej gabloty. W innym wypadku już miałbym tę księgę.

     Rozejrzał się bezradnie po pomieszczeniu, jakby szukając wokół natchnienia. Niewiele tu było do oglądania. Dwa pulpity sterujące, jakieś drzwi, nie wiadomo dokąd prowadzące – ot i wszystko. Przyjrzałem się samej płycie w podłodze. Wyglądała na bardzo masywną. I chyba nie było to szkło, tylko jakiś inny, nieznany mi budulec. Bardzo dziwnie załamywał światło, jakby składał się z wielu warstw. Płyta była ponadto tak gruba, jak moje udo. Z pewnością bardzo mocna i bardzo ciężka.

     Postukałem w nią końcem miecza. Spróbowałem mocniej – żadnego efektu. Nawet kawałeczek się nie odłupał. Uderzyłem naprawdę mocno – nic. Czyżby po raz pierwszy pokonał mnie jakiś zamek?

     - Tu nie ma zamka – odparła Lydia. – Tylko jakiś mechanizm pod spodem.

     Przyjrzałem się jakimś podłużnym prętom, ledwo widocznym na skraju płyty. To zapewne otwierało ją od środka. I nie ulegało wątpliwości, że teraz płyta była starannie zaryglowana. Nawet gdyby było za co ją złapać i nawet gdyby użyć dźwigni, nie dałoby się jej otworzyć.

     Neloth chyba odgadł moje myśli, bowiem uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.

     - Nie, nie możemy iść na łatwiznę – odezwał się. – Jeśli uda nam się przywrócić dopływ pary do pomieszczenia, na pewno zdołam ją otworzyć.

     Postukał palcem w pulpit sterujący, ale żadnego efektu to nie przyniosło. Czymkolwiek sterował ten pulpit, było to nieczynne.

     - Jak widzicie, łatwiej powiedzieć niż zrobić – westchnął, wskazując drzwi. – Do kotłów tędy.

     Podszedł do wysokich drzwi i wziął w dłoń kostkę.

     - Za mną – uśmiechnął się.

     I włożył kostkę w inny pulpit, znajdujący się przy drzwiach. Tu, o dziwo, mechanizm zadziałał. Widocznie zasilany był jakimś niezależnym od innych systemem. Drzwi ustąpiły i naszym oczom ukazała się winda. Dobrze nam znana, dwemerska winda, z dźwignią pośrodku. Wstąpiliśmy na ruchomą platformę, która po chwili ruszyła powoli w dół.

     - Gdy tu ostatnio byłem, zbadałem tylko mały fragment ruin – odezwał się elf. – Byłem tu wtedy sam, a do takiej brudnej i niebezpiecznej pracy zdecydowanie potrzebny jest asystent.

     Skinąłem głową, przyznając mu rację. Dwemerskie ruiny, pełne pułapek i wciąż działających mechanicznych strażników, niebezpiecznie było zwiedzać w pojedynkę. Zaraz mieliśmy się zresztą o tym przekonać, bowiem winda zatrzymała się, ku mojemu zdziwieniu, nie w krasnoludzkim korytarzu, jak się spodziewałem, tylko w naturalnym, skalnym chodniku. Niezbyt szerokim, lekko opadającym. Czyżby to było jakieś przejście awaryjne? Weszliśmy weń ostrożnie, Neloth pierwszy, ja za nim, Lydia na końcu. Wkrótce korytarz zamienił się w schody, prowadzące do dwemerskiej, podziemnej budowli. Gdy znaleźliśmy się w krasnoludzkich podziemiach, Neloth rozejrzał się z podziwem.

     - Nchardak, „Miasto stu wież” – odezwał się, kiwając głową. – W swoim czasie było największym z dwemerskich archiwów i zapewne najbardziej zaawansowanym. W dawnych opowieściach mówi się, że gdy Nordowie przybyli podbić miasto, Dwemerowie zanurzyli pod wodę i trzymali tam, póki najeźdźcy się nie poddali.

     Lydia pokręciła głową z niedowierzaniem. Zmusić Nordów do poddania się było naprawdę trudną sztuką. Neloth dostrzegł to i uśmiechnął się.

     - Mam wątpliwości – potwierdził jej przypuszczenia. – Ale miasto było cudem dwemerskiej techniki. A zostało po nim… to.

Nchardak - Wielka Komnata

     W chwili, gdy wymówił te słowa, korytarz skręcił w prawo i rozgałęził się. Przed sobą ujrzeliśmy szerokie schody w dół, natomiast w lewo od głównego chodnika odchodził drugi, węższy, tworząc coś w rodzaju tarasu i prowadził do wysokich, wąskich drzwi. Za schodami naszym oczom ukazało się ogromne pomieszczenie. Chodnik prowadził środkiem, pomiędzy dwoma podłużnymi mechanizmami niewiadomego przeznaczenia. Wyglądały jak jakieś skrzynie sterownicze. W dodatku wciąż działały, co można było poznać po odgłosach, dobywających się wewnątrz i zmieniających się znakach, umieszczonych na obrotowych bębnach. Chodnik prowadził na kolejnym, szeroki taras, na którym znajdowały się dwa znane nam już słupki sterujące. Za tarasem znajdowała się rozległa jaskinia, cała zalana wodą. 

     - Jak widzisz, dolne poziomy miasta są w większości zalane – rzekł, zwracając się do Lydii, po czym przeniósł wzrok na mnie. – Ale sytuacja nie jest beznadziejna.

     Wolnym, nieco uroczystym krokiem zbliżył się do jednego ze słupków sterujących.

     - Stare dwemerskie pompy nadal pracują – zapewnił. - Patrzcie!

     To mówiąc, umieścił kostkę w jednym z pulpitów. Przez chwile nic się nie działo, aż nagle rozległ się głośny szum. Pulsujący dźwięk przybrał na sile i nagle woda wolno, ale w zauważalnym tempie zaczęła opadać.

     Trwało to dość długo, zanim woda odsłoniła część jaskini. Wyłonił się z niej zarys niższego tarasu i pod nim jakieś schody, prowadzące donikąd, a raczej prosto do wody.

Nchardak - górny taras Wielkiej Komnaty. Widoczne cokoły sterujące. To w jednym z nich Neloth umieścił kostkę, by obniżyć poziom wody, widocznej za tarasem

     Neloth wskazał taras pod nami. Gdy wychyliłem się nieco, dostrzegłem dalsze słupki sterujące Ze swego miejsca dostrzegłem tylko dwa, ale zdaje się, że było ich więcej. Wszystkie były zabarwione na niebiesko, co, jak wyjaśnił mag, było ważne. Niebieskie słupki działały bowiem tylko wtedy, gdy kostka znajdowała się w uchwycie. Jej wyjęcie przerywało działanie mechanizmu, którym słupek sterował. Inaczej było w przypadku czerwonego, który działał jak przełącznik. Innymi słowy, kostkę umieszczało się w nim tylko na chwilę. Przełącznik przeskakiwał – na przykład, otwierając zamek – a potem kostkę można było wyjąć. Aby zamknąć zamek, trzeba było znów włożyć kostkę w otwór.

     - Pompy pracują jednak tylko wtedy, gdy w cokole znajduje się kostka – westchnął, wskazując na niebieskie słupki. – A mam, niestety, tylko jedną.

     Obejrzał uważnie system rur, jaki pojawił się po odsłonięciu pomieszczenia przez wodę. Badał je długo i uważnie. Potem odszedł od tarasu i zaczął śledzić bieg rur na sklepieniu. W końcu skinął głową.

     - Te cztery kotły dostarczają parę do pokoju na górze – odezwał się ni to do nas, ni do siebie. – Są wyłączone, ale nadal reagują na działanie kotek sterujących. Jeśli więc znajdziemy jeszcze cztery kostki, możemy z powrotem włączyć te kotły i przywrócić zasilanie w pokoju na górze…

     Zerknął ponad siebie i niepewnie poskubał bródkę. 

     - Wtedy powinno się udać otworzyć gablotę ochronną księgi – dokończył już pewniejszym tonem.

     Skinął na nas i skierował się do jednego z dwóch tajemniczych, podłużnych urządzeń. W połowie drogi zatrzymał się i wskazał na słupek.

     - Przynieś tę kostkę – poprosił. – Będzie nam potrzebna.

     Lydia stała najbliżej, więc wyciągnęła przedmiot z cokołu. Natychmiast dał się słyszeć szum wzbierającej wody. Po wyłączeniu pompy, woda na powrót zaczęła zalewać pomieszczenie i to znacznie szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie minęło wiele czasu, a w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowały się schody, na powrót chlupotała spieniona woda.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Rozdział XVII – Kurhan Kolbjorn

     Komnata nie miała drugiego wyjścia. Rzecz rzadko spotykana w norskich budowlach. Musieliśmy wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. Przyszło mi do głowy, żeby wyjść na skróty przez ową niewielką chatkę, ale oboje stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jeśli przed dalszą drogą odpoczniemy w suchym i ciepłym przedsionku kurhanu. Poza tym, chciałem jeszcze sprawdzić, co znajdowało się po drugiej stronie zwodzonego mostu, którego nie udało mi się opuścić.

     Przeszliśmy przez sanktuarium i przechyloną posadzkę wielkiej komnaty. Doszliśmy do schodów, prowadzących na most i wspięliśmy się po nich. Stanąłem na końcu zwodzonego mostu i zawiedziony pokręciłem głową – nie dam rady przeskoczyć. Zwłaszcza, że nie bardzo było na co – po tamtej stronie po prostu odbiłbym się od podniesionej części mostu. Przeskoczyłem za to na kamienny taras po lewej stronie i stamtąd próbowałem dostać się na en przeciwległy. Kilka razy spadłem, na szczęście nie robiąc sobie krzywdy. W końcu mi się udało.

     Moje wysiłki niespecjalnie się opłaciły. Po drugiej stronie nie było żadnego przejścia, tylko coś w rodzaju komnaty, umeblowanej rozpadającymi się regałami i starym kufrem, w którym poza starymi, pordzewiałymi elementami zbroi niczego ciekawego nie było. Na regałach też nie znalazłem niczego prócz kurzu, pajęczyn i poczerniałem ze starości, wypreparowanej czaszki trolla. W dodatku, gdy pociągnąłem za uchwyt, opuszczający most, ten opadł z hukiem, o mało się łamiąc, a przy okazji wzniecając taki tuman kurzu, że przez dobrą chwile nie było niczego widać. Krztusząc się, wyszliśmy czym prędzej z niegościnnych podziemi i z ulgą odetchnęliśmy czystym powietrzem przedsionka.

     Na zewnątrz zapadał już zmrok. Zatem tak jak poprzednio, zabarykadowaliśmy się w przedsionku, rozpaliliśmy niewielki ogień i postanowiliśmy zostać tu na noc. Na kolację były kawałki dziczyzny, upieczone nad ogniskiem i trochę czerstwego, ciemnego chleba. Też opiekanego nad ogniskiem, przez co przyjemnie chrupał między zębami. Próbowałem jeszcze poczytać znalezione przy zbójach dokumenty, ale szybko zmorzyła mnie senność. Zdołałem się tylko zorientować, że istotnie przeprowadzano tam jakieś eksperymenty z pająkami i ich jadem. Lekturę odłożyłem na dogodniejszy czas i przytuliłem się do Lydii, która spała już w najlepsze. Mruknęła coś przez sen i przekręciła się na drugi bok. Przykryłem nas oboje płaszczem kultysty i zapadłem w sen.

     Rankiem zrobiło się zimno. Przytuleni do siebie, na pół zagrzebani w słomie, z niechęcią myśleliśmy o opuszczeniu nagrzanego posłania. Lydia wprost oświadczyła, że nigdzie się nie rusza, dopóki nie rozpalę ognia.

     - Masz bliżej – stwierdziła.

     Nazwałem ją kolejno leniem, naciągaczką, chytrą manipulantką i osobą pozbawioną serca, ale jakoś nie wpłynęło to znacząco na jej chęci podniesienia się ze słomianego posłania. W końcu uległem i to nie tyle z powodu jej uporu, co z nieco bardziej prozaicznego. Przemogłem się i wyszedłem na zewnątrz, gdzie natychmiast owionęło mnie przejmujące zimno. Gdy drżąc wróciłem do przedsionka, czym prędzej chwyciłem wiecheć słomy i rzuciłem do na żar. Dmuchnąłem parę razy, aż płomyk objął słomę, strzelając wesoło. Dorzuciłem trochę drobnych drewienek, na końcu dokładając polan ze zbójnickich zapasów. Zrobiło się cieplej. Wykruszony kawał muru u góry zadziałał jak komin, wyciągając dym. Poczuliśmy się jak w domu.

     - Śniadanie proszę do łózka – mruknęła Lydia spod płaszcza.

     Parsknąłem śmiechem. Lydia nigdy nie lubiła jeść w łóżku, twierdząc, że nie znosi, jak w pościeli uwierają ją kruszyny. Zresztą, uważała, że to niewygodne i wciąż trzeba uważać, żeby się czymś nie ochlapać. Kiedyś, gdy jeszcze o tym nie wiedziałem, chciałem zrobić jej przyjemność i zanieść jej śniadanie do pościeli. Wyobrażałem sobie, że zbudzi ją smakowity zapach. Skończyło się tym, że zamiast zapachu, obudził ją straszliwy rumor, gdy straciłem równowagę na stromych schodach i całe pyszne śniadanie znalazło się na mojej koszuli, a ja sam wylądowałem na dole, z włosami w jajecznicy.

     Westchnąłem żałośnie na wspomnienie poranków w Wietrznym Domku. Czy my jeszcze tam wrócimy? Czy obudzimy się jeszcze w naszym wygodnym, miękkim łożu, całkiem nadzy, spleceni w gorącym uścisku? A potem śniadanie na dole, przy czystym stole, na przepięknej dwemerskiej zastawie. I Lydia z błyszczącymi oczami i białymi wąsami od gorącego mleka, które tak lubiła pić każdego ranka. I ja, grzejący ręce od kubka z wywarem z palonego zboża i cykorii. Oboje, siedzący naprzeciw siebie, wciąż głodni swego widoku i swego towarzystwa. Jakże tęskniłem do swojego małego raju, do mojego najszczęśliwszego miejsca na świecie – skromnego, niedużego Wietrznego Domku w Białej Grani. Niepozorny, nie wyróżniający się niczym szczególnym, a przecież za to jedno miejsce na ziemi oddałbym całą resztę świata. Wietrzny Domek – niemy świadek najszczęśliwszych chwil mojego życia. Moje małe, prywatne, radosne sanktuarium…

     Lydia w końcu zwlekła się z barłogu i po krótkiej wizycie na zewnątrz dosiadła się do ogniska, przytulając się do mojego ramienia. Objąłem ją czule. Byłem pewien, że podobnie jak ja, błądzi teraz myślami po ulicach Białej Grani. Przemierza most nad kanałem i zbliża się do kuźni, gdzie Adrianne pozdrawia ją uśmiechem i jakąś wesołą uwagą. W powietrzu roznosi się charakterystyczny zapach z dymarki za kuźnią – jedynego miejsca w mieście, gdzie nawet podczas mrozu było ciepło. Mija schody do strażnicy, mija drugie, prowadzące do Dzielnicy Chmur i kolejne, do sklepu „Pijany Łowca”. Przechodzi koło naszego domu i idzie dalej, w kierunku rynku i sklepu Belethora. A za nim stoją kramy ze świeżymi towarami, jest i apteka, i gospoda „Pod chorągwianą klaczą”… I dalej, na wysokie schody do Dzielnicy Chmur, gdzie centralną część zajmuje przepięknie kwitnący Zielonnik, otoczony strumyczkiem i ławeczkami. A obok świątynia Kynaret…

     - Wiesz o czym myślę? – spytała nagle Lydia.

     - Założę się, że o Białej Grani – odparłem.

     Wtuliła głowę w mój rękaw.

     - Wiedziałeś…

     - Nietrudno było zgadnąć – uśmiechnąłem się. – Ja też tęsknię za domem.

     Przez chwilę nic nie mówiliśmy, wpatrując się w płomyki, strzelające ponad polanami.

     - Gdy wrócimy – odezwała się znów Lydia – pójdziemy do łóżka na cały tydzień. Żadnych forsownych marszów, żadnego spania po grobowcach i żadnego machania mieczem. 

     - Sprzykrzy ci się takie życie – uśmiechnąłem się.

     - Nie przez tydzień – odparła rozmarzonym głosem. – Tydzień w łóżku mi nie zaszkodzi. Stać nas na tydzień leniuchowania.

     Roześmiałem się z cicha. To prawda. Zgromadziliśmy już majątek, który pozwoliłby nam na leniuchowanie do końca naszych dni. W dodatku, on wciąż rósł, bowiem Lydia, odziedziczywszy po ojcu smykałkę do interesów, zainwestowała część naszych pieniędzy w kupieckie karawany, sklepy w mieście i w kilka przedsięwzięć Kompanii Wschodniocesarskiej. To przynosiło nam regularne, na razie jeszcze niewielkie, ale już liczące się dochody. Byliśmy bogaczami, a prowadziliśmy tryb życia jak dwoje bezdomnych włóczęgów, sypiając byle gdzie, jedząc byle co i wciąż niepewni jutra. Ale wiedzieliśmy też, że nie zamienilibyśmy tego pełnego przygód życia na żadne luksusy. Może kiedyś, gdy wejdą nam na karki przeżyte lata i dadzą o sobie znać. Ale jeszcze nie teraz. I, miejmy nadzieję, jeszcze długo nie.

     - I żadnego żelastwa na sobie – dodała jeszcze Lydia prowokującym tonem. – Ani żadnej przepoconej koszuli. A najlepiej, żeby na sobie nie mieć niczego. 

     - Ech, ty to umiesz przekonać – westchnąłem z uśmiechem. – Już się nie mogę doczekać.

     Po śniadaniu odzialiśmy się w zbroje, przypasaliśmy broń, nasze plecaki zarzuciliśmy sobie na ramiona i, trzymając się za ręce, ruszyliśmy w drogę powrotną do Kruczej Skały. 

*          *          *

     Czarna Księga dołączyła do swych towarzyszek w sejfie. Spojrzałem na nie zadumany i z westchnieniem pokręciłem głową. Mimo moich kilku wypraw do Apokryfu, wcale nie czułem się silniejszy. Jakoś nie przybyło mi potęgi, a już na pewno nie na tyle, by poczuć się bardziej pewnym siebie. Księgi okazały się być niczym więcej, jak tylko drogą, którą można dostać się do siedziby Hermeusa Mory. Nie dawały mocy, a przynajmniej nie tyle, by w znaczący sposób wpłynęło to na wynik ewentualnego starcia. Miraak potrafił zniewolić ludzki umysł, ja nie. Nie pragnąłem takiej mocy, ale zdawałem sobie sprawę, że bez niej będę zdany na jego łaskę i niełaskę. A na jego łaskę trudno było liczyć.

     Przyszło mi na myśl, że mógłbym użyć pierwszej Czarnej Księgi, która przeniosła mnie wprost do miejsca, w którym się znajdował. I tam ustrzelić go z łuku, jak kaczkę. Problem w tym, że on nie był kaczką, tylko potężnym magiem. Wiedział, w jaki sposób dostałem się do Apokryfu, Musiał to wiedzieć. A mimo to, nie odebrał mi księgi, choć bez wątpienia mógł to zrobić. Uznał, że nie stanowię zagrożenia. Mogło to być przejawem pychy, ale mógł po prostu mieć rację. Smoki w Apokryfie nie sprawiały wrażenia, jakby się z nim przyjaźniły – były jego sługami. Skoro potrafił zniewolić smoki, ludzie nie stanowili dla niego żadnego problemu. Uśmiechnąłem się na wspomnienie Paarthurnaxa i Odahviinga. Niby to samo, a jednak nie to samo. Mnie smoki pomagały, bo chciały mi pomóc. Były moimi przyjaciółmi. Smoki zniewolone przez Miraaka nie miały ku temu powodu. Byłem Smoczym Dziecięciem – ich wrogiem.

     Jedyne, co wydawało mi się pożyteczne, to nauka Krzyków. Aspekt Smoka dawał ogromną moc wojownikowi, zwiększając jego szybkość, siłę i pancerz. To mogło się przydać w bezpośrednim starciu. Sam Miraak zamanifestował ten Krzyk, podczas spotkania ze mną, chcąc pokazać mi swoją potęgę. Jeszcze większe nadzieje wiązałem z krzykiem Przymus. Jeśli wierzyć legendom, ten Krzyk miał moc zniewolić nawet smoka. I coś mi mówiło, że inaczej nie dostanę się w to miejsce, gdzie przebywa Miraak. Czarna Księga, która mnie wtedy do niego przeniosła, zniewoliła mnie jednocześnie. Trzeba było szukać innego sposobu.

     Problem w tym, że poznałem dopiero dwa słowa Aspektu Smoka i tylko jedno Przymusu. Gdzieś tu muszą być pozostałe. Może w zasypanym kurhanie coś znajdę?

     Postanowiłem odwiedzić go później. Według Veletha znajdował się niedaleko Kruczej Skały, więc nie musiałem planować wielkiej wyprawy. Mogłem tam iść sam, niechby Lydia trochę odpoczęła. Choć jak ją znałem, i tak ze mną pójdzie…

     Na razie wyciągnąłem znalezione w kurhanie dokumenty i zacząłem je przeglądać. Na pierwszy ogień poszedł dziennik Bosmerki. Ku mojemu rozczarowaniu, nie zawierał żadnych informacji, tylko pełne wyrzutów zapiski obrażonej elfki. O ile zdołałem się zorientować, skierowane przeciwko owemu martwemu Bosmerowi, którego znaleźliśmy w klatce. Pismo było niewyraźne, zamaszyste i wyglądało, jakby pisał to ktoś w stanie silnego wzburzenia. Zresztą, zgadzało się to z treścią zapisków.


     Wiem co mu po głowie chodzi. Czy on naprawdę myśli, że zdoła przypisać sobie wszystkie zasługi za odkrycie tych pająków? Następnym razem, jak pójdzie do ich klatki, zamknę za nim drzwi. Wtedy będzie musiał mnie wysłuchać.

     Co on mi próbuje implikować? Że niby ja mam nie po kolei w głowie? Nonsens! To on próbuje przywłaszczyć sobie moje odkrycie. I pewnie myśli, że ja tego nie widzę. Nic mi nie dolega. Nic!

     Gada do mnie jak do upośledzonego dziecka. Szaleństwo? Jakie szaleństwo? Kto jest szalony? Już ja mu pokażę szaleństwo!

     To bez znaczenia. Już wkrótce zobaczy, jak wygląda prawdziwa moc. Te zaśpiewy z głównej komnaty to niezbity dowód na to, że jest tam coś potężnego . Bogowie jedni wiedzą, jakie odkrycia może nam to przynieść.


     Niewiele mi to wszystko powiedziało. Zastanowił mnie jedynie fragment o „zaśpiewach z głównej komnaty”. Czyżby ta elfka słyszała zew smoczej ściany? Do tej pory byłem pewien, że słyszę to tylko ja. Może nie jestem jedynym? A może chodziło tu o coś innego? Może Smoczy kapłan co jakiś czas wynurzał się ze swego sarkofagu i prowadził jakieś obrzędy?

     Zabrałem się za resztę papierów. Te, niestety, były pomieszane ze sobą, a że nie opatrzono ich datami, niemało się natrudziłem, zanim poukładałem je we właściwej kolejności. Widać, że sporządził je ktoś wprawdzie ciekawy świata i ze smykałką eksperymentatora, ale bez wykształcenia w tym kierunku i bez umiejętności prowadzenia naukowych notatek. Zapiski opisywały eksperymenty na ognistych pająkach, z wykorzystaniem tajemniczej maszynerii, ale pełne były też wtrętów zupełnie prywatnych, czego z pewnością doświadczony badacz nie umieszczałby w protokole z badań. Pisany był też zupełnie nienaukowym językiem. Choć z pewnością przez człowieka wykształconego, o bogatym słownictwie, to jednak z pewnością nie maga, ani alchemika.

     W miarę lektury trochę rozjaśniło mi się w głowie na temat tajemniczych żółtoskórych zbójów z kurhanu. To był efekt eksperymentowania z pajęczym jadem. Ale najbardziej zaciekawił mnie inny fragment. Zrozumiałem bowiem, że maszyneria przerabia owe pająki… na broń!


     Jak na razie udało mi się sprawdzić tylko kilka kombinacji, ale wyglądają one bardzo obiecująco. Oto wyniki moich eksperymentów:

     Rubin + kokon albinosa = skaczący ognisty pająk

     Rubin + uszkodzony kokon = wybuchający ognisty pająk

     Rubin + sól + uszkodzony kokon = 

     Tu niestety widniał malowniczy kleks, w dodatku zrobiony celowo, jakby autor zapisków chciał ukryć wynik przed kimś, kto przeglądałby jego notatki. Nie udało mi się tego odcyfrować. Czytałem więc dalej.

     Rubin + sól + kokon albinosa = ukryty ognisty pająk.

     Dochodzę do wniosku, że wykorzystanie klejnotów wyższej jakości może zwiększyć intensywność nasycenia, dając nieoczekiwane wyniki. Królestwo za rubin bez skazy…

     Podejrzewam także, że inne kombinacje składników, wykorzystanych w poprzednich eksperymentach, zaowocowałoby innymi wynikami. Z moich obserwacji wynika, że diament czy granat nie nada się do eksperymenty, gdyż brak mu mocy. Moje poprzednie eksperymenty dowiodły, że rubin sprawdza się doskonale . Sprawdzę, czy reakcja zajdzie z ametystem, szmaragdem lub szafirem.

     Mam pewność, że natkniemy się na jeszcze inne gatunki pająków. Któż wie, jakie tu zachodziły eksperymenty? Musimy być czujni, bo źródło tutejszej magii z pewnością jest niedaleko.

     I nagle następował fragment zupełnie nie związany z eksperymentem. Zupełnie, jakby ów badacz pisał po prostu pamiętnik i wyniki swych badań zapisywał niejako przy okazji, nie tworząc dla nich osobnego dokumentu. To jeszcze bardziej upewniło mnie, że nie był to żaden uczony. Nieszczęśnik, nie wiedział, czym jego eksperymentowanie może grozić i sam na siebie wydal wyrok śmierci.

     Wiedziałem, że któregoś dnia jej odbije – pisał – i wygląda na to, że dziś jest ten dzień. Trzeba mi było uciekać, jak jeszcze miałem okazję, bo moc tych pająków namieszała Merilar w głowie. Kto by się spodziewał, że te albinosy są takie potężne?

     Siedzenie pod kluczem działa mi na nerwy, ale dzięki temu mogę się skupić na pracy. Co ona właściwie zamierzała osiągnąć? Przecież musiała wiedzieć, że jestem oddany mojej pracy. Nie, nie powinienem jej obwiniać za to, co teraz robi. Któż to wie, co opary tych eksperymentów robią z mózgiem? No cóż, przynajmniej mnie nie zaszkodziły. A może tak mi się tylko wydaje? Może i mnie dotknęły one tak jak moją siostrę.

     Siostrę! Zatem to było rodzeństwo… Dwoje Bosmerów, którzy przywędrowali tutaj nie wiadomo skąd. Być może uciekinierzy z puszczy Valen, po tym jak Altmerowie dokonali tam czystek etnicznych. Od razu poczułem do nich litość i w piersi zadrgał mi żal z powodu śmierci Bosmerki. Do śmierci badacza nie przyłożyłem ręki, ale przecież ową Merilar zabiłem własnoręcznie. Pewnie, broniłem się tylko, ale i tak zrobiło mi się markotno. Zwłaszcza, że prawdopodobnie atakując mnie ona sama nie wiedziała co robi. Zresztą, ja w ogóle lubiłem Bosmerów. Przyjaźniłem się z wieloma z nich.

     Dalej znów było o pająkach. Opisano kilka dalszych odkryć, ale wciąż zapiski z eksperymentu mieszały się z uwagami o Merilar. Pełne wyrzutów, ale i troski o jej los. Nie miałem zamiaru eksperymentować z pająkami, więc po pewnym czasie porzuciłem lekturę, stwierdzając, że dokumenty nie zawierają niczego przydatnego. Tylko psuły mi humor, poprzez świadomość, że zabiłem nieszczęsną Merilar.

     Na smutki najlepsze jest działanie. Odłożyłem papiery na regał i zacząłem wciągać na siebie zbroję.

     - Wychodzimy? – spytała Lydia.

     - Tylko do kurhanu Kolbjorn – odparłem. – Chciałem rzucić na niego okiem.

     Oczywiście, również zaczęła wciągać na siebie elfie blachy, twierdząc, że też jest ciekawa tej budowli. Choć byłem gotów założyć się, że chodziło jej głównie o moje bezpieczeństwo.

     Aby dostać się do kurhanu, trzeba było wspiąć się na górę klifu. Przy wykorzystaniu ścieżek, jakie wykonano w umocnieniach, nie było to trudne, choć trochę męczące. Ścieżka była stroma i gdy wreszcie stanieliśmy na szczycie, oboje dyszeliśmy jak kowalskie miechy.

Umocnienia klifu na zachodnim wybrzeżu Solstheim. Ikonografia wykonana w dzień szczególnej aktywności wulkanu

     Piękny widok rozciągał się z tego miejsca. Na zachodzie morze, spokojne tego dnia, na wschodzie niewielki płaskowyż, a za nim gęsty las i wzgórza wyspy. Właśnie na tym płaskowyżu ujrzeliśmy w oddali jasne płótno namiotu, a obok niego spory, kamienny krąg. Ani chybi, było to wejście do kurhanu. Ciekawe, jak głęboko odkopane.

     W miarę zbliżania się do celu, dostrzegałem coraz więcej szczegółów i rzedła mi mina. Dookoła kurhanu walało się parę kilofów, łopat, lin i wiader, porzuconych w nieładzie. Kurhan jednak był zasypany niemal po sam czubek. Odsłonięto go jedynie na taką głębokość, że szczyt obmurowania sięgał człowiekowi do pasa. Ruchu też wielkiego tam nie było. Tylko jeden elf z kilofem pracowicie rozbijał zbrylony popiół. Nie od razu nas zauważył. Gdy w końcu nas ujrzał, spłoszył się i uniósł kilof w obronnym geście.

     Był to niemłody już elf, choć szczupły i smukły. Z sylwetki i rysów twarzy przypominał Bosmera, ale ciemna skóra sugerowała Dunmera. Możliwe, że był mieszańcem. Widać było po nim, że jest porządnie zmęczony i z pewnością nieodpowiednio odżywiony. Zrobiło mi się go żal.

     Uniosłem ręce w pokojowym geście, ale nie zauważyłem, aby zadziałało to na niego uspokajająco. Z lękiem obrzucił wzrokiem moją thalmorską zbroję. Stałem pod słońce, więc nie dostrzegał mojej twarzy. Wolnym krokiem podszedłem więc bliżej i stanąłem tak, aby słońce na zachodzie oświetliło moje cyrodiilijskie oblicze.

     - Co tu robisz? – spytałem z uśmiechem.

     - A tobie co do tego? – odrzekł ze źle skrywanym lękiem.

     Jednak, gdy mi się przyjrzał uważniej, nieco się uspokoił. Jak widać, Thalmor budził niepokój nawet tu.

     Opuścił kilof.

     - Przepraszam – westchnął. – Ostatnio nie mogę się opędzić od tchórzliwych łachudr, które przychodzą wytykać mnie palcami.

     Otarł ramieniem spocone z wysiłku czoło i sięgnął po manierkę. Niestety, była pusta. Podałem mu więc swoją. Podziękował skinieniem głowy i wypił kilka dużych łyków. Był naprawdę zmachany.

     Zaproponowałem, abyśmy usiedli i porozmawiali. Z wdzięcznością przyjął poczęstunek, w postaci słodkiej bułki. Z westchnieniem usiadł na kamiennym występie i z przyjemnością zatopił zęby w chrupiącym pieczywie. Spytałem ponownie, co tu robi. Zerknął na nas zrazu podejrzliwe, ale zaraz się uspokoił. Cień uśmiechu przewinął się przez jego usta.

      - Ech, chyba nic się nie stanie, jak ci o tym powiem – zaczął niepewnie. – Wyglądasz na osobę z grubsza przyzwoitą. Nazywam się Ralis. Ralis Sedarys, z Twierdzy Smutku.

     Przestawiliśmy mu się. Przy okazji wyjaśniło się, że jest Dunmerem. Twierdza Smutku leżała bowiem w Morrowind, nie w Valen.

     - Pracuję dla pewnego kolekcjonera antyków – ciągnął Ralis, – który wyłożył sporą sumę septimów, abym znalazł pewne utracone skarby. Relikty Azhidala…

     Spojrzał na nas pytająco, ale oboje potrząsnęliśmy głowami. Nie słyszeliśmy o nich.

     - Szkoda tylko, że ta wyprawa to jedno wielkie pasmo nieszczęść – westchnął i zaczął przeżuwać swoją bułkę.

     - Co się stało? – spytałem.

     Wskazał wymownie głową na kurhan.

     - W takim miejscu trudno się spodziewać, że wszystko będzie szło jak z płatka, prawda? – uśmiechnął się smutno. – Muszę przyznać, że spotkało mnie coś, na co nie byłem przygotowany.

     Znów ugryzł swoją bułkę i zrobił to ze źle skrywaną niecierpliwością. Musiał naprawdę być głodny. Nic dziwnego, od jakiegoś czasu ciężko pracował fizycznie. Dopiero po chwili dokończył swoją opowieść.

     - Gdy pierwszy raz dotarłem do Kolbjorn – odezwał się smutnym tonem, – nie sposób było go dostrzec… Ukryty pod warstwą popiołu, jak większość rzeczy na tej przeklętej wyspie. Żeby znaleźć kurhan, przerzuciłem tego całą kopę. Żeby odkopać wrota, musiałem namachać się dwa razy tyle.

     Westchnął przeciągle, a ja pojąłem wreszcie, co się stało. Dokopał się w końcu aż do wrót, ale wulkan zasypał wszystko na powrót, niwecząc całe tygodnie jego ciężkiej pracy. Nic dziwnego, że nie miał wesołego nastroju.

     - Wykopaliska nie są moją specjalnością – skrzywił się. – Nawet gdyby były, burze popielne zasypią wszystkie dziury szybciej, niż człowiek jest w stanie machać łopatą.

     Pokiwałem głową. To było przekleństwo i błogosławieństwo tej wyspy. Przed wybuchem wulkanu, wyspę zamieszkiwali głównie wyspiarscy Nordowie, bo tylko oni byli w stanie wytrzymać w tym mroźnym i ostrym klimacie. Erupcja wulkanu i ciągły dym, wydobywający się z krateru, zmieniły klimat południowej części wyspy. Teraz było tu w miarę ciepło i możliwa była uprawa jadalnych roślin, ale regularne deszcze popiołu potrafiły być naprawdę uciążliwe. W czystych, północnych rejonach wyspy, mieszkali niemal wyłącznie Skaalowie – potomkowie Nordów.

     - Dlaczego nie wynajmiesz górników z Kruczej Skały? – spytałem.

     Uśmiechnął się smutno.

     - Myślisz że mam fundusze na taką operację? – prychnął z goryczą i pokręcił głową. – Nie, otrzymam je dopiero wtedy, gdy wrócę z artefaktami. Nie stać mnie na wydanie tysiąca septimów.

     Wydało mi się to dziwne, że zleceniodawca nie dał mu zaliczki wystarczającej na pokrycie kosztów. Zresztą, może i dał, może nawet została odpowiednio zainwestowana, ale wulkan zdążył zasypać efekty całej pracy. W każdym razie, odniosłem wrażenie, że Ralis nie mówi mi całej prawdy. Szkolenie w Akademii zaczęło przynosić efekty. Nie byłem już naiwnym młodzieńcem, któremu można było wcisnąć byle co. Wyczuwałem jednak nie tyle fałsz, co nieufność, której trudno było się dziwić, wziąwszy pod uwagę, że prawie się nie znaliśmy..

     Ale istniała jeszcze druga strona medalu – ja też chciałem zbadać kurhan. Byłem już człowiekiem zamożnym. W niektórych kręgach uchodziłem wręcz za bogacza. Dla mnie tysiąc septimów nie było poważnym wydatkiem. Skoro miało to pomóc w pokonaniu Miraaka, byłem gotów wydać znacznie więcej.

     - Mam trochę pieniędzy – odrzekłem ostrożnie. – Szukasz partnera?

     Jak mu się oczy zaświeciły!

     - Co? Mówisz poważnie? – aż wstał z wrażenia.

     Skinąłem głową i zabrzęczałem kiesą.

     - Cóż, myślę, że to może się udać – rzekł z nadzieją.

     Wyraźnie przybyło mu sił. Nic dziwnego, też poczułbym przypływ adrenaliny na taką wiadomość. Zaczął energicznym krokiem chodzić po wnętrzu kurhanu, w myślach zapewne planując kolejne prace.

     - Szczegóły dogadamy później – zdecydował. – Na razie ja zajmę się kopaniem, a ty gotówką. Masz złoto?

     Fakt, na razie nie było o czym gadać, przynajmniej dopóki nie odsłonimy dna kurhanu, więc przystałem na to, podając mu kiesę. Zerknął do środka i z zadowoleniem pokiwał głową.

     - Hmm… Wszystko się zgadza. Wygląda na to, że możemy zacząć robotę. Wybiorę się do Kruczej Skały i zbiorę brygadę kopaczy.

     Spytał nas o adres. Na wieść, że mieszkamy w Kruczej Skale, aż klasnął w ręce. W razie czego nie musiał nas szukać daleko.

     - Jak będę miał się czym pochwalić, dam ci znać – zapewnił, ściskając moja dłoń. – Interesy z tobą to czysta przyjemność. Do zobaczenia – dodał widząc, że zbieramy się do odejścia.

     - Co o nim myślisz? – spytałem w drodze powrotnej.

     - Coś kręci – skrzywiła się Lydia. – Ale jeśli zależy nam tylko na smoczej ścianie to przecież jej nie ukradnie. Warto zaryzykować.

     - Też tak myślę – skinąłem głową. – Tysiąc septimów to nie majątek. Nie dla nas.

     - Nie skończy się na tym – uśmiechnęła się. – Za łatwo mu dałeś te pieniądze. Teraz on wie, że ci na tym zależy i będzie nas doił do gołego płótna w kieszeni.

     - Tak myślisz?

     - Jestem pewna. Znajdzie jeszcze wiele powodów, żeby prosić cię o pieniądze. I wiesz co? – zagryzła wargę. – Coś mi się widzi, że nawet nie będzie musiał wymyślać. W takich kurhanach zawsze są draugry…

     Z westchnieniem zgodziłem się z nią. Tu pewnie nie wystarczy brygada kopaczy. Trzeba będzie jeszcze nająć strażników, a najemnicy każą sobie słono płacić. Poza tym, Ralis brał na siebie najtrudniejszą robotę i wcale nie miałem nic przeciwko temu, jeśli jakaś część tych pieniędzy skapnie na jego konto. W końcu, wyświadczał mi sporą przysługę. 

*          *          *

     - Po co ci to? – spytała Lydia, z nutką zaniepokojenia w glosie.

     - Pokażę Nelothowi – odrzekłem, demonstrując jedną z Czarnych Ksiąg. – Na wypadek, gdyby nie był skory do rozmowy. To powinno go zainteresować na tyle, żeby poświęcić nam trochę czasu.

     Księga powędrowała do plecaka. Ale zaraz przemyślałem sprawę i wyjąłem ją stamtąd. Gdybym ja zgubił, mogła wpaść w niepowołane ręce. Nie, za duże ryzyko.

     Na zewnątrz wciąż jeszcze było ciemno, choć wschód już jaśniał. Przed nami daleka droga, więc nie ociągając się, ruszyliśmy przed siebie. Tuż za Przedmurzem wspięliśmy się stromy klif i ruszyliśmy w głąb lądu, kierując się do Tel Mithryn, znajdującego się na najbardziej wysuniętym na południe i wschód cyplu wyspy. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad linię horyzontu, ale już zrobiło się jasno, gdy mijaliśmy kurhan Kolbjorn. Nasz wspólnik nie spał już, tylko przy pomocy sznurka i miarki mierzył coś wewnątrz obmurowania i skwapliwie zapisywał. Zapewne próbował oszacować, ile popiołu jest do wydobycia, co pozwoliłoby mu określić, ilu górników musi zatrudnić. Gdy uniósł głowę, poznał nas – trudno nie poznać tak charakterystycznych zbroi – i pomachał nam z daleka. Odpowiedzieliśmy na pozdrowienie, ale nie zbliżaliśmy się do wykopalisk. Skierowaliśmy się ku widocznej z daleka, znanej nam już leśnej drodze, którą wędrowaliśmy niedawno do Popielnej Cytadeli.

     Minęliśmy ją wczesnym popołudniem. W jej cieniu urządziliśmy sobie postój, aby coś przegryźć i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Po pewnym czasie wyszliśmy z lasu na zasypane popiołem pustkowie. Tak miało być już do samego wybrzeża. Choć nie do końca, bowiem na samym wybrzeżu ujrzeliśmy niewielki las.

     - To nie drzewa – roześmiała się Lydia, dłonią osłaniając oczy od zachodzącego słońca. – To grzyby!

Tel Mithryn. W obawie przed intruzami, mistrz Neloth umieścił między grzybami kilka automatycznych ikonografów - coś w rodzaju monitoringu. Zachowała się ikonografia Wulfhere'a i Lydii, zdążających do jego domu

     Miała rację. Aż przystanąłem ze zdumienia. Tak olbrzymich grzybów nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Nawet fosforyzujące parasole w Czarnej Przystani, największym mieście Dwemerów, nie były tak ogromne. Gdy podeszliśmy bliżej. Okazało się, że trzy z nich, rosnące na samym wybrzeżu, są prawdziwymi kolosami. Nawet, gdyby były drzewami, ich rozmiary byłyby imponujące. Pień największego z nich miał średnicę kilkudziesięciu kroków. Po obu bokach rosły dwa nieco mniejsze, lecz niewiele mu pod tym względem ustępujące. Jedynie z naszej strony grzyby były nieco mniejsze, nie nadające się do zamieszkania, ale i one miały rozmiary drzew. Widać, wyrosły tu w sposób naturalny, gdy grzybnia trzech olbrzymów rozgałęziła się pod ziemią i zaczęła zagarniać coraz to nowe obszary wybrzeża.

     Szarzało już, gdy doszliśmy na miejsce. Cała osada przypominała zadaszone targowisko – tyle było nad nią rozpiętych naturalnych parasoli. Tyle tylko, że było tu zupełnie pusto. Dotknąłem jednego z grzybów. Był twardy jak drewno. Z pewnością bardzo mocny, nawet jeśli wydrążyło się go w środku.

     Pod jednym z grzybów wreszcie zobaczyłem jakieś osoby. Była to para Dunmerów, zawzięcie o czymś rozprawiająca. On młody, w ubraniu dobrego gatunku, choć skromnym, ona nieco starsza, w bogatej sukni, zdobionej kolorowymi haftami. Grzybowe kapelusze odbijały dźwięk, więc mimo woli słyszeliśmy ich bardzo wyraźnie.

     - Co ty tu robisz? – dopytywała się Dunmerka. – Nie powinieneś pomagać mistrzowi Nelothowi w pracy?

     Młodzieniec nie od razu odpowiedział.

     - Dlaczego to przywołanie nie działa? – mruknął niezadowolony, po czym przeniósł wzrok na swą rozmówczynię i rzekł dobitnie. – Skoro musisz wiedzieć, próbuje sprawić, by zaklęcie Strażnika Popiołów zadziałało. A teraz daj mi się skupić. A poza tym, chyba lepiej będzie, jak zaczniesz przejmować się uszkodzeniami wieży?

     Dunmerka roześmiała się.

     - Mistrz Neloth powierzył naprawę wieży Elynei – odparła, po czym podejrzliwie pokiwała głową. – Dlaczego nie zajmujesz się tym w laboratorium? Tam byłoby bezpieczniej.

     Młodzieniec speszył się nieco.

     - Eee, no… - zająknął się. – Laboratorium jest za małe! Potrzebuje też ziemi z popiołem. Mistrz Neloth wie, co robię. Nie ma sensu zawracać mu tym głowę. W tej chwili jest bardzo zajęty.

     - Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie na ciebie – ostrzegła go dama. – Daj mi najpierw wrócić do środka.

     Mówiąc te słowa, obróciła się na pięcie. I wtedy nas dojrzała. Spojrzała na nas z ciekawością. Pozdrowiliśmy ją uniesieniem rąk. Podeszła bliżej, wciąż się nam przyglądając. Tymczasem jej niedawny rozmówca niczego nie zauważył.

     - Żadnego strażnika popiołów – mruknął sam do siebie i otworzył jakąś księgę. – Może odpowiedź jest w tej księdze…

     Wsadził nos niemal do środka, bo pod dachem z kapeluszy było już ciemno i trzeba było czytać naprawdę z bliska.

     - Nie widujemy tu zbyt wielu przybyszy – Dunmerka obrzuciła nas badawczym wzrokiem. – Potrzebujecie czegoś?

     Przedstawiliśmy się jej, a ona odwzajemniła się tym samym. Nazywała się Varona Nelas, jednak niczego więcej o sobie nie powiedziała.

     - Co to za miejsce? – spytałem po prezentacji.

     - Tel Mithryn – odpowiedziała tonem, jakby była zdziwiona, że ktoś może tego nie wiedzieć. – To dom mistrza Nelotha. Może zdarzyło ci się o nim usłyszeć. To sławny telvański mag.

     - Mieszka w wielkim grzybie? – spytała Lydia.

     - W Morrowind Telvanni hodują budynki ze specjalnych zarodników grzybów – uśmiechnęła się nie bez dumy. – Mistrz Neloth wyhodował sobie tutaj taki dom. Nie pytaj mnie, jak to zrobił.

     - Należysz do uczniów Nelotha? – zapytałem.

     Potrząsnęła głową.

     - Nie. Talvas jest jego uczniem – wskazała na młodzieńca za plecami. – Ja mu służę radą i zarządzam codziennymi sprawami.

     Upewniłem się jeszcze, że największy dom należy do Nelotha i pożegnaliśmy się. Z ciekawością podszedłem do Talvasa, który na dźwięk naszych głosów, uniósł głowę i przyglądał nam się ciekawie. Gdy podszedłem bliżej, przyjął pozę kogoś ważnego, kto nie lubi, gdy przerywa mu się w równie ważnych eksperymentach.

     - Chyba nie powinno cię tu być – odezwał się napuszonym tonem. – Czy mistrz Neloth wie o tobie?

     Zignorowałem jego ton. Nie czułem się jednak nim urażony. Zapewne Neloth był wymagającym nauczycielem i Talvas często obrywał od niego połajanki. Widząc młodego Cyrdiilijczyka, koniecznie chciał choć przed nim uchodzić za osobistość.

     - Ćwiczysz zaklęcie? – spytałem, rzuciwszy okiem na księgę.

     - Tak, próbuje wezwać strażnika popiołów – odparł tonem, jakby zwracał się do małego dziecka. – Mam tylko problem z odczytaniem pisma mistrza Nelotha. Nie chcę być nieuprzejmy, ale muszę się skupić.

     Śmieszyła mnie jego nadęta wypowiedź. Podobnie jak potraktowanie mnie jak niczego nieświadomego intruza. I mimo jego lekceważenia, wcale nie czułem się dotknięty. Wystarczała mi w zupełności świadomość, że gdybym zechciał, mógłbym jednym krzykiem rozpłaszczyć go na najbliższym pniu. Ale nawet nie przeszło mi przez myśl, aby mu to demonstrować. Niech żyją Siwobrodzi! To ich naukom zawdzięczam panowanie nad złymi emocjami.

     Skinąłem na Lydię i skierowaliśmy się w stronę największego z grzybowych domów.