poniedziałek, 11 czerwca 2018

Rozdział XVII – Kurhan Kolbjorn

     Komnata nie miała drugiego wyjścia. Rzecz rzadko spotykana w norskich budowlach. Musieliśmy wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. Przyszło mi do głowy, żeby wyjść na skróty przez ową niewielką chatkę, ale oboje stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jeśli przed dalszą drogą odpoczniemy w suchym i ciepłym przedsionku kurhanu. Poza tym, chciałem jeszcze sprawdzić, co znajdowało się po drugiej stronie zwodzonego mostu, którego nie udało mi się opuścić.

     Przeszliśmy przez sanktuarium i przechyloną posadzkę wielkiej komnaty. Doszliśmy do schodów, prowadzących na most i wspięliśmy się po nich. Stanąłem na końcu zwodzonego mostu i zawiedziony pokręciłem głową – nie dam rady przeskoczyć. Zwłaszcza, że nie bardzo było na co – po tamtej stronie po prostu odbiłbym się od podniesionej części mostu. Przeskoczyłem za to na kamienny taras po lewej stronie i stamtąd próbowałem dostać się na en przeciwległy. Kilka razy spadłem, na szczęście nie robiąc sobie krzywdy. W końcu mi się udało.

     Moje wysiłki niespecjalnie się opłaciły. Po drugiej stronie nie było żadnego przejścia, tylko coś w rodzaju komnaty, umeblowanej rozpadającymi się regałami i starym kufrem, w którym poza starymi, pordzewiałymi elementami zbroi niczego ciekawego nie było. Na regałach też nie znalazłem niczego prócz kurzu, pajęczyn i poczerniałem ze starości, wypreparowanej czaszki trolla. W dodatku, gdy pociągnąłem za uchwyt, opuszczający most, ten opadł z hukiem, o mało się łamiąc, a przy okazji wzniecając taki tuman kurzu, że przez dobrą chwile nie było niczego widać. Krztusząc się, wyszliśmy czym prędzej z niegościnnych podziemi i z ulgą odetchnęliśmy czystym powietrzem przedsionka.

     Na zewnątrz zapadał już zmrok. Zatem tak jak poprzednio, zabarykadowaliśmy się w przedsionku, rozpaliliśmy niewielki ogień i postanowiliśmy zostać tu na noc. Na kolację były kawałki dziczyzny, upieczone nad ogniskiem i trochę czerstwego, ciemnego chleba. Też opiekanego nad ogniskiem, przez co przyjemnie chrupał między zębami. Próbowałem jeszcze poczytać znalezione przy zbójach dokumenty, ale szybko zmorzyła mnie senność. Zdołałem się tylko zorientować, że istotnie przeprowadzano tam jakieś eksperymenty z pająkami i ich jadem. Lekturę odłożyłem na dogodniejszy czas i przytuliłem się do Lydii, która spała już w najlepsze. Mruknęła coś przez sen i przekręciła się na drugi bok. Przykryłem nas oboje płaszczem kultysty i zapadłem w sen.

     Rankiem zrobiło się zimno. Przytuleni do siebie, na pół zagrzebani w słomie, z niechęcią myśleliśmy o opuszczeniu nagrzanego posłania. Lydia wprost oświadczyła, że nigdzie się nie rusza, dopóki nie rozpalę ognia.

     - Masz bliżej – stwierdziła.

     Nazwałem ją kolejno leniem, naciągaczką, chytrą manipulantką i osobą pozbawioną serca, ale jakoś nie wpłynęło to znacząco na jej chęci podniesienia się ze słomianego posłania. W końcu uległem i to nie tyle z powodu jej uporu, co z nieco bardziej prozaicznego. Przemogłem się i wyszedłem na zewnątrz, gdzie natychmiast owionęło mnie przejmujące zimno. Gdy drżąc wróciłem do przedsionka, czym prędzej chwyciłem wiecheć słomy i rzuciłem do na żar. Dmuchnąłem parę razy, aż płomyk objął słomę, strzelając wesoło. Dorzuciłem trochę drobnych drewienek, na końcu dokładając polan ze zbójnickich zapasów. Zrobiło się cieplej. Wykruszony kawał muru u góry zadziałał jak komin, wyciągając dym. Poczuliśmy się jak w domu.

     - Śniadanie proszę do łózka – mruknęła Lydia spod płaszcza.

     Parsknąłem śmiechem. Lydia nigdy nie lubiła jeść w łóżku, twierdząc, że nie znosi, jak w pościeli uwierają ją kruszyny. Zresztą, uważała, że to niewygodne i wciąż trzeba uważać, żeby się czymś nie ochlapać. Kiedyś, gdy jeszcze o tym nie wiedziałem, chciałem zrobić jej przyjemność i zanieść jej śniadanie do pościeli. Wyobrażałem sobie, że zbudzi ją smakowity zapach. Skończyło się tym, że zamiast zapachu, obudził ją straszliwy rumor, gdy straciłem równowagę na stromych schodach i całe pyszne śniadanie znalazło się na mojej koszuli, a ja sam wylądowałem na dole, z włosami w jajecznicy.

     Westchnąłem żałośnie na wspomnienie poranków w Wietrznym Domku. Czy my jeszcze tam wrócimy? Czy obudzimy się jeszcze w naszym wygodnym, miękkim łożu, całkiem nadzy, spleceni w gorącym uścisku? A potem śniadanie na dole, przy czystym stole, na przepięknej dwemerskiej zastawie. I Lydia z błyszczącymi oczami i białymi wąsami od gorącego mleka, które tak lubiła pić każdego ranka. I ja, grzejący ręce od kubka z wywarem z palonego zboża i cykorii. Oboje, siedzący naprzeciw siebie, wciąż głodni swego widoku i swego towarzystwa. Jakże tęskniłem do swojego małego raju, do mojego najszczęśliwszego miejsca na świecie – skromnego, niedużego Wietrznego Domku w Białej Grani. Niepozorny, nie wyróżniający się niczym szczególnym, a przecież za to jedno miejsce na ziemi oddałbym całą resztę świata. Wietrzny Domek – niemy świadek najszczęśliwszych chwil mojego życia. Moje małe, prywatne, radosne sanktuarium…

     Lydia w końcu zwlekła się z barłogu i po krótkiej wizycie na zewnątrz dosiadła się do ogniska, przytulając się do mojego ramienia. Objąłem ją czule. Byłem pewien, że podobnie jak ja, błądzi teraz myślami po ulicach Białej Grani. Przemierza most nad kanałem i zbliża się do kuźni, gdzie Adrianne pozdrawia ją uśmiechem i jakąś wesołą uwagą. W powietrzu roznosi się charakterystyczny zapach z dymarki za kuźnią – jedynego miejsca w mieście, gdzie nawet podczas mrozu było ciepło. Mija schody do strażnicy, mija drugie, prowadzące do Dzielnicy Chmur i kolejne, do sklepu „Pijany Łowca”. Przechodzi koło naszego domu i idzie dalej, w kierunku rynku i sklepu Belethora. A za nim stoją kramy ze świeżymi towarami, jest i apteka, i gospoda „Pod chorągwianą klaczą”… I dalej, na wysokie schody do Dzielnicy Chmur, gdzie centralną część zajmuje przepięknie kwitnący Zielonnik, otoczony strumyczkiem i ławeczkami. A obok świątynia Kynaret…

     - Wiesz o czym myślę? – spytała nagle Lydia.

     - Założę się, że o Białej Grani – odparłem.

     Wtuliła głowę w mój rękaw.

     - Wiedziałeś…

     - Nietrudno było zgadnąć – uśmiechnąłem się. – Ja też tęsknię za domem.

     Przez chwilę nic nie mówiliśmy, wpatrując się w płomyki, strzelające ponad polanami.

     - Gdy wrócimy – odezwała się znów Lydia – pójdziemy do łóżka na cały tydzień. Żadnych forsownych marszów, żadnego spania po grobowcach i żadnego machania mieczem. 

     - Sprzykrzy ci się takie życie – uśmiechnąłem się.

     - Nie przez tydzień – odparła rozmarzonym głosem. – Tydzień w łóżku mi nie zaszkodzi. Stać nas na tydzień leniuchowania.

     Roześmiałem się z cicha. To prawda. Zgromadziliśmy już majątek, który pozwoliłby nam na leniuchowanie do końca naszych dni. W dodatku, on wciąż rósł, bowiem Lydia, odziedziczywszy po ojcu smykałkę do interesów, zainwestowała część naszych pieniędzy w kupieckie karawany, sklepy w mieście i w kilka przedsięwzięć Kompanii Wschodniocesarskiej. To przynosiło nam regularne, na razie jeszcze niewielkie, ale już liczące się dochody. Byliśmy bogaczami, a prowadziliśmy tryb życia jak dwoje bezdomnych włóczęgów, sypiając byle gdzie, jedząc byle co i wciąż niepewni jutra. Ale wiedzieliśmy też, że nie zamienilibyśmy tego pełnego przygód życia na żadne luksusy. Może kiedyś, gdy wejdą nam na karki przeżyte lata i dadzą o sobie znać. Ale jeszcze nie teraz. I, miejmy nadzieję, jeszcze długo nie.

     - I żadnego żelastwa na sobie – dodała jeszcze Lydia prowokującym tonem. – Ani żadnej przepoconej koszuli. A najlepiej, żeby na sobie nie mieć niczego. 

     - Ech, ty to umiesz przekonać – westchnąłem z uśmiechem. – Już się nie mogę doczekać.

     Po śniadaniu odzialiśmy się w zbroje, przypasaliśmy broń, nasze plecaki zarzuciliśmy sobie na ramiona i, trzymając się za ręce, ruszyliśmy w drogę powrotną do Kruczej Skały. 

*          *          *

     Czarna Księga dołączyła do swych towarzyszek w sejfie. Spojrzałem na nie zadumany i z westchnieniem pokręciłem głową. Mimo moich kilku wypraw do Apokryfu, wcale nie czułem się silniejszy. Jakoś nie przybyło mi potęgi, a już na pewno nie na tyle, by poczuć się bardziej pewnym siebie. Księgi okazały się być niczym więcej, jak tylko drogą, którą można dostać się do siedziby Hermeusa Mory. Nie dawały mocy, a przynajmniej nie tyle, by w znaczący sposób wpłynęło to na wynik ewentualnego starcia. Miraak potrafił zniewolić ludzki umysł, ja nie. Nie pragnąłem takiej mocy, ale zdawałem sobie sprawę, że bez niej będę zdany na jego łaskę i niełaskę. A na jego łaskę trudno było liczyć.

     Przyszło mi na myśl, że mógłbym użyć pierwszej Czarnej Księgi, która przeniosła mnie wprost do miejsca, w którym się znajdował. I tam ustrzelić go z łuku, jak kaczkę. Problem w tym, że on nie był kaczką, tylko potężnym magiem. Wiedział, w jaki sposób dostałem się do Apokryfu, Musiał to wiedzieć. A mimo to, nie odebrał mi księgi, choć bez wątpienia mógł to zrobić. Uznał, że nie stanowię zagrożenia. Mogło to być przejawem pychy, ale mógł po prostu mieć rację. Smoki w Apokryfie nie sprawiały wrażenia, jakby się z nim przyjaźniły – były jego sługami. Skoro potrafił zniewolić smoki, ludzie nie stanowili dla niego żadnego problemu. Uśmiechnąłem się na wspomnienie Paarthurnaxa i Odahviinga. Niby to samo, a jednak nie to samo. Mnie smoki pomagały, bo chciały mi pomóc. Były moimi przyjaciółmi. Smoki zniewolone przez Miraaka nie miały ku temu powodu. Byłem Smoczym Dziecięciem – ich wrogiem.

     Jedyne, co wydawało mi się pożyteczne, to nauka Krzyków. Aspekt Smoka dawał ogromną moc wojownikowi, zwiększając jego szybkość, siłę i pancerz. To mogło się przydać w bezpośrednim starciu. Sam Miraak zamanifestował ten Krzyk, podczas spotkania ze mną, chcąc pokazać mi swoją potęgę. Jeszcze większe nadzieje wiązałem z krzykiem Przymus. Jeśli wierzyć legendom, ten Krzyk miał moc zniewolić nawet smoka. I coś mi mówiło, że inaczej nie dostanę się w to miejsce, gdzie przebywa Miraak. Czarna Księga, która mnie wtedy do niego przeniosła, zniewoliła mnie jednocześnie. Trzeba było szukać innego sposobu.

     Problem w tym, że poznałem dopiero dwa słowa Aspektu Smoka i tylko jedno Przymusu. Gdzieś tu muszą być pozostałe. Może w zasypanym kurhanie coś znajdę?

     Postanowiłem odwiedzić go później. Według Veletha znajdował się niedaleko Kruczej Skały, więc nie musiałem planować wielkiej wyprawy. Mogłem tam iść sam, niechby Lydia trochę odpoczęła. Choć jak ją znałem, i tak ze mną pójdzie…

     Na razie wyciągnąłem znalezione w kurhanie dokumenty i zacząłem je przeglądać. Na pierwszy ogień poszedł dziennik Bosmerki. Ku mojemu rozczarowaniu, nie zawierał żadnych informacji, tylko pełne wyrzutów zapiski obrażonej elfki. O ile zdołałem się zorientować, skierowane przeciwko owemu martwemu Bosmerowi, którego znaleźliśmy w klatce. Pismo było niewyraźne, zamaszyste i wyglądało, jakby pisał to ktoś w stanie silnego wzburzenia. Zresztą, zgadzało się to z treścią zapisków.


     Wiem co mu po głowie chodzi. Czy on naprawdę myśli, że zdoła przypisać sobie wszystkie zasługi za odkrycie tych pająków? Następnym razem, jak pójdzie do ich klatki, zamknę za nim drzwi. Wtedy będzie musiał mnie wysłuchać.

     Co on mi próbuje implikować? Że niby ja mam nie po kolei w głowie? Nonsens! To on próbuje przywłaszczyć sobie moje odkrycie. I pewnie myśli, że ja tego nie widzę. Nic mi nie dolega. Nic!

     Gada do mnie jak do upośledzonego dziecka. Szaleństwo? Jakie szaleństwo? Kto jest szalony? Już ja mu pokażę szaleństwo!

     To bez znaczenia. Już wkrótce zobaczy, jak wygląda prawdziwa moc. Te zaśpiewy z głównej komnaty to niezbity dowód na to, że jest tam coś potężnego . Bogowie jedni wiedzą, jakie odkrycia może nam to przynieść.


     Niewiele mi to wszystko powiedziało. Zastanowił mnie jedynie fragment o „zaśpiewach z głównej komnaty”. Czyżby ta elfka słyszała zew smoczej ściany? Do tej pory byłem pewien, że słyszę to tylko ja. Może nie jestem jedynym? A może chodziło tu o coś innego? Może Smoczy kapłan co jakiś czas wynurzał się ze swego sarkofagu i prowadził jakieś obrzędy?

     Zabrałem się za resztę papierów. Te, niestety, były pomieszane ze sobą, a że nie opatrzono ich datami, niemało się natrudziłem, zanim poukładałem je we właściwej kolejności. Widać, że sporządził je ktoś wprawdzie ciekawy świata i ze smykałką eksperymentatora, ale bez wykształcenia w tym kierunku i bez umiejętności prowadzenia naukowych notatek. Zapiski opisywały eksperymenty na ognistych pająkach, z wykorzystaniem tajemniczej maszynerii, ale pełne były też wtrętów zupełnie prywatnych, czego z pewnością doświadczony badacz nie umieszczałby w protokole z badań. Pisany był też zupełnie nienaukowym językiem. Choć z pewnością przez człowieka wykształconego, o bogatym słownictwie, to jednak z pewnością nie maga, ani alchemika.

     W miarę lektury trochę rozjaśniło mi się w głowie na temat tajemniczych żółtoskórych zbójów z kurhanu. To był efekt eksperymentowania z pajęczym jadem. Ale najbardziej zaciekawił mnie inny fragment. Zrozumiałem bowiem, że maszyneria przerabia owe pająki… na broń!


     Jak na razie udało mi się sprawdzić tylko kilka kombinacji, ale wyglądają one bardzo obiecująco. Oto wyniki moich eksperymentów:

     Rubin + kokon albinosa = skaczący ognisty pająk

     Rubin + uszkodzony kokon = wybuchający ognisty pająk

     Rubin + sól + uszkodzony kokon = 

     Tu niestety widniał malowniczy kleks, w dodatku zrobiony celowo, jakby autor zapisków chciał ukryć wynik przed kimś, kto przeglądałby jego notatki. Nie udało mi się tego odcyfrować. Czytałem więc dalej.

     Rubin + sól + kokon albinosa = ukryty ognisty pająk.

     Dochodzę do wniosku, że wykorzystanie klejnotów wyższej jakości może zwiększyć intensywność nasycenia, dając nieoczekiwane wyniki. Królestwo za rubin bez skazy…

     Podejrzewam także, że inne kombinacje składników, wykorzystanych w poprzednich eksperymentach, zaowocowałoby innymi wynikami. Z moich obserwacji wynika, że diament czy granat nie nada się do eksperymenty, gdyż brak mu mocy. Moje poprzednie eksperymenty dowiodły, że rubin sprawdza się doskonale . Sprawdzę, czy reakcja zajdzie z ametystem, szmaragdem lub szafirem.

     Mam pewność, że natkniemy się na jeszcze inne gatunki pająków. Któż wie, jakie tu zachodziły eksperymenty? Musimy być czujni, bo źródło tutejszej magii z pewnością jest niedaleko.

     I nagle następował fragment zupełnie nie związany z eksperymentem. Zupełnie, jakby ów badacz pisał po prostu pamiętnik i wyniki swych badań zapisywał niejako przy okazji, nie tworząc dla nich osobnego dokumentu. To jeszcze bardziej upewniło mnie, że nie był to żaden uczony. Nieszczęśnik, nie wiedział, czym jego eksperymentowanie może grozić i sam na siebie wydal wyrok śmierci.

     Wiedziałem, że któregoś dnia jej odbije – pisał – i wygląda na to, że dziś jest ten dzień. Trzeba mi było uciekać, jak jeszcze miałem okazję, bo moc tych pająków namieszała Merilar w głowie. Kto by się spodziewał, że te albinosy są takie potężne?

     Siedzenie pod kluczem działa mi na nerwy, ale dzięki temu mogę się skupić na pracy. Co ona właściwie zamierzała osiągnąć? Przecież musiała wiedzieć, że jestem oddany mojej pracy. Nie, nie powinienem jej obwiniać za to, co teraz robi. Któż to wie, co opary tych eksperymentów robią z mózgiem? No cóż, przynajmniej mnie nie zaszkodziły. A może tak mi się tylko wydaje? Może i mnie dotknęły one tak jak moją siostrę.

     Siostrę! Zatem to było rodzeństwo… Dwoje Bosmerów, którzy przywędrowali tutaj nie wiadomo skąd. Być może uciekinierzy z puszczy Valen, po tym jak Altmerowie dokonali tam czystek etnicznych. Od razu poczułem do nich litość i w piersi zadrgał mi żal z powodu śmierci Bosmerki. Do śmierci badacza nie przyłożyłem ręki, ale przecież ową Merilar zabiłem własnoręcznie. Pewnie, broniłem się tylko, ale i tak zrobiło mi się markotno. Zwłaszcza, że prawdopodobnie atakując mnie ona sama nie wiedziała co robi. Zresztą, ja w ogóle lubiłem Bosmerów. Przyjaźniłem się z wieloma z nich.

     Dalej znów było o pająkach. Opisano kilka dalszych odkryć, ale wciąż zapiski z eksperymentu mieszały się z uwagami o Merilar. Pełne wyrzutów, ale i troski o jej los. Nie miałem zamiaru eksperymentować z pająkami, więc po pewnym czasie porzuciłem lekturę, stwierdzając, że dokumenty nie zawierają niczego przydatnego. Tylko psuły mi humor, poprzez świadomość, że zabiłem nieszczęsną Merilar.

     Na smutki najlepsze jest działanie. Odłożyłem papiery na regał i zacząłem wciągać na siebie zbroję.

     - Wychodzimy? – spytała Lydia.

     - Tylko do kurhanu Kolbjorn – odparłem. – Chciałem rzucić na niego okiem.

     Oczywiście, również zaczęła wciągać na siebie elfie blachy, twierdząc, że też jest ciekawa tej budowli. Choć byłem gotów założyć się, że chodziło jej głównie o moje bezpieczeństwo.

     Aby dostać się do kurhanu, trzeba było wspiąć się na górę klifu. Przy wykorzystaniu ścieżek, jakie wykonano w umocnieniach, nie było to trudne, choć trochę męczące. Ścieżka była stroma i gdy wreszcie stanieliśmy na szczycie, oboje dyszeliśmy jak kowalskie miechy.

Umocnienia klifu na zachodnim wybrzeżu Solstheim. Ikonografia wykonana w dzień szczególnej aktywności wulkanu

     Piękny widok rozciągał się z tego miejsca. Na zachodzie morze, spokojne tego dnia, na wschodzie niewielki płaskowyż, a za nim gęsty las i wzgórza wyspy. Właśnie na tym płaskowyżu ujrzeliśmy w oddali jasne płótno namiotu, a obok niego spory, kamienny krąg. Ani chybi, było to wejście do kurhanu. Ciekawe, jak głęboko odkopane.

     W miarę zbliżania się do celu, dostrzegałem coraz więcej szczegółów i rzedła mi mina. Dookoła kurhanu walało się parę kilofów, łopat, lin i wiader, porzuconych w nieładzie. Kurhan jednak był zasypany niemal po sam czubek. Odsłonięto go jedynie na taką głębokość, że szczyt obmurowania sięgał człowiekowi do pasa. Ruchu też wielkiego tam nie było. Tylko jeden elf z kilofem pracowicie rozbijał zbrylony popiół. Nie od razu nas zauważył. Gdy w końcu nas ujrzał, spłoszył się i uniósł kilof w obronnym geście.

     Był to niemłody już elf, choć szczupły i smukły. Z sylwetki i rysów twarzy przypominał Bosmera, ale ciemna skóra sugerowała Dunmera. Możliwe, że był mieszańcem. Widać było po nim, że jest porządnie zmęczony i z pewnością nieodpowiednio odżywiony. Zrobiło mi się go żal.

     Uniosłem ręce w pokojowym geście, ale nie zauważyłem, aby zadziałało to na niego uspokajająco. Z lękiem obrzucił wzrokiem moją thalmorską zbroję. Stałem pod słońce, więc nie dostrzegał mojej twarzy. Wolnym krokiem podszedłem więc bliżej i stanąłem tak, aby słońce na zachodzie oświetliło moje cyrodiilijskie oblicze.

     - Co tu robisz? – spytałem z uśmiechem.

     - A tobie co do tego? – odrzekł ze źle skrywanym lękiem.

     Jednak, gdy mi się przyjrzał uważniej, nieco się uspokoił. Jak widać, Thalmor budził niepokój nawet tu.

     Opuścił kilof.

     - Przepraszam – westchnął. – Ostatnio nie mogę się opędzić od tchórzliwych łachudr, które przychodzą wytykać mnie palcami.

     Otarł ramieniem spocone z wysiłku czoło i sięgnął po manierkę. Niestety, była pusta. Podałem mu więc swoją. Podziękował skinieniem głowy i wypił kilka dużych łyków. Był naprawdę zmachany.

     Zaproponowałem, abyśmy usiedli i porozmawiali. Z wdzięcznością przyjął poczęstunek, w postaci słodkiej bułki. Z westchnieniem usiadł na kamiennym występie i z przyjemnością zatopił zęby w chrupiącym pieczywie. Spytałem ponownie, co tu robi. Zerknął na nas zrazu podejrzliwe, ale zaraz się uspokoił. Cień uśmiechu przewinął się przez jego usta.

      - Ech, chyba nic się nie stanie, jak ci o tym powiem – zaczął niepewnie. – Wyglądasz na osobę z grubsza przyzwoitą. Nazywam się Ralis. Ralis Sedarys, z Twierdzy Smutku.

     Przestawiliśmy mu się. Przy okazji wyjaśniło się, że jest Dunmerem. Twierdza Smutku leżała bowiem w Morrowind, nie w Valen.

     - Pracuję dla pewnego kolekcjonera antyków – ciągnął Ralis, – który wyłożył sporą sumę septimów, abym znalazł pewne utracone skarby. Relikty Azhidala…

     Spojrzał na nas pytająco, ale oboje potrząsnęliśmy głowami. Nie słyszeliśmy o nich.

     - Szkoda tylko, że ta wyprawa to jedno wielkie pasmo nieszczęść – westchnął i zaczął przeżuwać swoją bułkę.

     - Co się stało? – spytałem.

     Wskazał wymownie głową na kurhan.

     - W takim miejscu trudno się spodziewać, że wszystko będzie szło jak z płatka, prawda? – uśmiechnął się smutno. – Muszę przyznać, że spotkało mnie coś, na co nie byłem przygotowany.

     Znów ugryzł swoją bułkę i zrobił to ze źle skrywaną niecierpliwością. Musiał naprawdę być głodny. Nic dziwnego, od jakiegoś czasu ciężko pracował fizycznie. Dopiero po chwili dokończył swoją opowieść.

     - Gdy pierwszy raz dotarłem do Kolbjorn – odezwał się smutnym tonem, – nie sposób było go dostrzec… Ukryty pod warstwą popiołu, jak większość rzeczy na tej przeklętej wyspie. Żeby znaleźć kurhan, przerzuciłem tego całą kopę. Żeby odkopać wrota, musiałem namachać się dwa razy tyle.

     Westchnął przeciągle, a ja pojąłem wreszcie, co się stało. Dokopał się w końcu aż do wrót, ale wulkan zasypał wszystko na powrót, niwecząc całe tygodnie jego ciężkiej pracy. Nic dziwnego, że nie miał wesołego nastroju.

     - Wykopaliska nie są moją specjalnością – skrzywił się. – Nawet gdyby były, burze popielne zasypią wszystkie dziury szybciej, niż człowiek jest w stanie machać łopatą.

     Pokiwałem głową. To było przekleństwo i błogosławieństwo tej wyspy. Przed wybuchem wulkanu, wyspę zamieszkiwali głównie wyspiarscy Nordowie, bo tylko oni byli w stanie wytrzymać w tym mroźnym i ostrym klimacie. Erupcja wulkanu i ciągły dym, wydobywający się z krateru, zmieniły klimat południowej części wyspy. Teraz było tu w miarę ciepło i możliwa była uprawa jadalnych roślin, ale regularne deszcze popiołu potrafiły być naprawdę uciążliwe. W czystych, północnych rejonach wyspy, mieszkali niemal wyłącznie Skaalowie – potomkowie Nordów.

     - Dlaczego nie wynajmiesz górników z Kruczej Skały? – spytałem.

     Uśmiechnął się smutno.

     - Myślisz że mam fundusze na taką operację? – prychnął z goryczą i pokręcił głową. – Nie, otrzymam je dopiero wtedy, gdy wrócę z artefaktami. Nie stać mnie na wydanie tysiąca septimów.

     Wydało mi się to dziwne, że zleceniodawca nie dał mu zaliczki wystarczającej na pokrycie kosztów. Zresztą, może i dał, może nawet została odpowiednio zainwestowana, ale wulkan zdążył zasypać efekty całej pracy. W każdym razie, odniosłem wrażenie, że Ralis nie mówi mi całej prawdy. Szkolenie w Akademii zaczęło przynosić efekty. Nie byłem już naiwnym młodzieńcem, któremu można było wcisnąć byle co. Wyczuwałem jednak nie tyle fałsz, co nieufność, której trudno było się dziwić, wziąwszy pod uwagę, że prawie się nie znaliśmy..

     Ale istniała jeszcze druga strona medalu – ja też chciałem zbadać kurhan. Byłem już człowiekiem zamożnym. W niektórych kręgach uchodziłem wręcz za bogacza. Dla mnie tysiąc septimów nie było poważnym wydatkiem. Skoro miało to pomóc w pokonaniu Miraaka, byłem gotów wydać znacznie więcej.

     - Mam trochę pieniędzy – odrzekłem ostrożnie. – Szukasz partnera?

     Jak mu się oczy zaświeciły!

     - Co? Mówisz poważnie? – aż wstał z wrażenia.

     Skinąłem głową i zabrzęczałem kiesą.

     - Cóż, myślę, że to może się udać – rzekł z nadzieją.

     Wyraźnie przybyło mu sił. Nic dziwnego, też poczułbym przypływ adrenaliny na taką wiadomość. Zaczął energicznym krokiem chodzić po wnętrzu kurhanu, w myślach zapewne planując kolejne prace.

     - Szczegóły dogadamy później – zdecydował. – Na razie ja zajmę się kopaniem, a ty gotówką. Masz złoto?

     Fakt, na razie nie było o czym gadać, przynajmniej dopóki nie odsłonimy dna kurhanu, więc przystałem na to, podając mu kiesę. Zerknął do środka i z zadowoleniem pokiwał głową.

     - Hmm… Wszystko się zgadza. Wygląda na to, że możemy zacząć robotę. Wybiorę się do Kruczej Skały i zbiorę brygadę kopaczy.

     Spytał nas o adres. Na wieść, że mieszkamy w Kruczej Skale, aż klasnął w ręce. W razie czego nie musiał nas szukać daleko.

     - Jak będę miał się czym pochwalić, dam ci znać – zapewnił, ściskając moja dłoń. – Interesy z tobą to czysta przyjemność. Do zobaczenia – dodał widząc, że zbieramy się do odejścia.

     - Co o nim myślisz? – spytałem w drodze powrotnej.

     - Coś kręci – skrzywiła się Lydia. – Ale jeśli zależy nam tylko na smoczej ścianie to przecież jej nie ukradnie. Warto zaryzykować.

     - Też tak myślę – skinąłem głową. – Tysiąc septimów to nie majątek. Nie dla nas.

     - Nie skończy się na tym – uśmiechnęła się. – Za łatwo mu dałeś te pieniądze. Teraz on wie, że ci na tym zależy i będzie nas doił do gołego płótna w kieszeni.

     - Tak myślisz?

     - Jestem pewna. Znajdzie jeszcze wiele powodów, żeby prosić cię o pieniądze. I wiesz co? – zagryzła wargę. – Coś mi się widzi, że nawet nie będzie musiał wymyślać. W takich kurhanach zawsze są draugry…

     Z westchnieniem zgodziłem się z nią. Tu pewnie nie wystarczy brygada kopaczy. Trzeba będzie jeszcze nająć strażników, a najemnicy każą sobie słono płacić. Poza tym, Ralis brał na siebie najtrudniejszą robotę i wcale nie miałem nic przeciwko temu, jeśli jakaś część tych pieniędzy skapnie na jego konto. W końcu, wyświadczał mi sporą przysługę. 

*          *          *

     - Po co ci to? – spytała Lydia, z nutką zaniepokojenia w glosie.

     - Pokażę Nelothowi – odrzekłem, demonstrując jedną z Czarnych Ksiąg. – Na wypadek, gdyby nie był skory do rozmowy. To powinno go zainteresować na tyle, żeby poświęcić nam trochę czasu.

     Księga powędrowała do plecaka. Ale zaraz przemyślałem sprawę i wyjąłem ją stamtąd. Gdybym ja zgubił, mogła wpaść w niepowołane ręce. Nie, za duże ryzyko.

     Na zewnątrz wciąż jeszcze było ciemno, choć wschód już jaśniał. Przed nami daleka droga, więc nie ociągając się, ruszyliśmy przed siebie. Tuż za Przedmurzem wspięliśmy się stromy klif i ruszyliśmy w głąb lądu, kierując się do Tel Mithryn, znajdującego się na najbardziej wysuniętym na południe i wschód cyplu wyspy. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad linię horyzontu, ale już zrobiło się jasno, gdy mijaliśmy kurhan Kolbjorn. Nasz wspólnik nie spał już, tylko przy pomocy sznurka i miarki mierzył coś wewnątrz obmurowania i skwapliwie zapisywał. Zapewne próbował oszacować, ile popiołu jest do wydobycia, co pozwoliłoby mu określić, ilu górników musi zatrudnić. Gdy uniósł głowę, poznał nas – trudno nie poznać tak charakterystycznych zbroi – i pomachał nam z daleka. Odpowiedzieliśmy na pozdrowienie, ale nie zbliżaliśmy się do wykopalisk. Skierowaliśmy się ku widocznej z daleka, znanej nam już leśnej drodze, którą wędrowaliśmy niedawno do Popielnej Cytadeli.

     Minęliśmy ją wczesnym popołudniem. W jej cieniu urządziliśmy sobie postój, aby coś przegryźć i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Po pewnym czasie wyszliśmy z lasu na zasypane popiołem pustkowie. Tak miało być już do samego wybrzeża. Choć nie do końca, bowiem na samym wybrzeżu ujrzeliśmy niewielki las.

     - To nie drzewa – roześmiała się Lydia, dłonią osłaniając oczy od zachodzącego słońca. – To grzyby!

Tel Mithryn. W obawie przed intruzami, mistrz Neloth umieścił między grzybami kilka automatycznych ikonografów - coś w rodzaju monitoringu. Zachowała się ikonografia Wulfhere'a i Lydii, zdążających do jego domu

     Miała rację. Aż przystanąłem ze zdumienia. Tak olbrzymich grzybów nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Nawet fosforyzujące parasole w Czarnej Przystani, największym mieście Dwemerów, nie były tak ogromne. Gdy podeszliśmy bliżej. Okazało się, że trzy z nich, rosnące na samym wybrzeżu, są prawdziwymi kolosami. Nawet, gdyby były drzewami, ich rozmiary byłyby imponujące. Pień największego z nich miał średnicę kilkudziesięciu kroków. Po obu bokach rosły dwa nieco mniejsze, lecz niewiele mu pod tym względem ustępujące. Jedynie z naszej strony grzyby były nieco mniejsze, nie nadające się do zamieszkania, ale i one miały rozmiary drzew. Widać, wyrosły tu w sposób naturalny, gdy grzybnia trzech olbrzymów rozgałęziła się pod ziemią i zaczęła zagarniać coraz to nowe obszary wybrzeża.

     Szarzało już, gdy doszliśmy na miejsce. Cała osada przypominała zadaszone targowisko – tyle było nad nią rozpiętych naturalnych parasoli. Tyle tylko, że było tu zupełnie pusto. Dotknąłem jednego z grzybów. Był twardy jak drewno. Z pewnością bardzo mocny, nawet jeśli wydrążyło się go w środku.

     Pod jednym z grzybów wreszcie zobaczyłem jakieś osoby. Była to para Dunmerów, zawzięcie o czymś rozprawiająca. On młody, w ubraniu dobrego gatunku, choć skromnym, ona nieco starsza, w bogatej sukni, zdobionej kolorowymi haftami. Grzybowe kapelusze odbijały dźwięk, więc mimo woli słyszeliśmy ich bardzo wyraźnie.

     - Co ty tu robisz? – dopytywała się Dunmerka. – Nie powinieneś pomagać mistrzowi Nelothowi w pracy?

     Młodzieniec nie od razu odpowiedział.

     - Dlaczego to przywołanie nie działa? – mruknął niezadowolony, po czym przeniósł wzrok na swą rozmówczynię i rzekł dobitnie. – Skoro musisz wiedzieć, próbuje sprawić, by zaklęcie Strażnika Popiołów zadziałało. A teraz daj mi się skupić. A poza tym, chyba lepiej będzie, jak zaczniesz przejmować się uszkodzeniami wieży?

     Dunmerka roześmiała się.

     - Mistrz Neloth powierzył naprawę wieży Elynei – odparła, po czym podejrzliwie pokiwała głową. – Dlaczego nie zajmujesz się tym w laboratorium? Tam byłoby bezpieczniej.

     Młodzieniec speszył się nieco.

     - Eee, no… - zająknął się. – Laboratorium jest za małe! Potrzebuje też ziemi z popiołem. Mistrz Neloth wie, co robię. Nie ma sensu zawracać mu tym głowę. W tej chwili jest bardzo zajęty.

     - Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie na ciebie – ostrzegła go dama. – Daj mi najpierw wrócić do środka.

     Mówiąc te słowa, obróciła się na pięcie. I wtedy nas dojrzała. Spojrzała na nas z ciekawością. Pozdrowiliśmy ją uniesieniem rąk. Podeszła bliżej, wciąż się nam przyglądając. Tymczasem jej niedawny rozmówca niczego nie zauważył.

     - Żadnego strażnika popiołów – mruknął sam do siebie i otworzył jakąś księgę. – Może odpowiedź jest w tej księdze…

     Wsadził nos niemal do środka, bo pod dachem z kapeluszy było już ciemno i trzeba było czytać naprawdę z bliska.

     - Nie widujemy tu zbyt wielu przybyszy – Dunmerka obrzuciła nas badawczym wzrokiem. – Potrzebujecie czegoś?

     Przedstawiliśmy się jej, a ona odwzajemniła się tym samym. Nazywała się Varona Nelas, jednak niczego więcej o sobie nie powiedziała.

     - Co to za miejsce? – spytałem po prezentacji.

     - Tel Mithryn – odpowiedziała tonem, jakby była zdziwiona, że ktoś może tego nie wiedzieć. – To dom mistrza Nelotha. Może zdarzyło ci się o nim usłyszeć. To sławny telvański mag.

     - Mieszka w wielkim grzybie? – spytała Lydia.

     - W Morrowind Telvanni hodują budynki ze specjalnych zarodników grzybów – uśmiechnęła się nie bez dumy. – Mistrz Neloth wyhodował sobie tutaj taki dom. Nie pytaj mnie, jak to zrobił.

     - Należysz do uczniów Nelotha? – zapytałem.

     Potrząsnęła głową.

     - Nie. Talvas jest jego uczniem – wskazała na młodzieńca za plecami. – Ja mu służę radą i zarządzam codziennymi sprawami.

     Upewniłem się jeszcze, że największy dom należy do Nelotha i pożegnaliśmy się. Z ciekawością podszedłem do Talvasa, który na dźwięk naszych głosów, uniósł głowę i przyglądał nam się ciekawie. Gdy podszedłem bliżej, przyjął pozę kogoś ważnego, kto nie lubi, gdy przerywa mu się w równie ważnych eksperymentach.

     - Chyba nie powinno cię tu być – odezwał się napuszonym tonem. – Czy mistrz Neloth wie o tobie?

     Zignorowałem jego ton. Nie czułem się jednak nim urażony. Zapewne Neloth był wymagającym nauczycielem i Talvas często obrywał od niego połajanki. Widząc młodego Cyrdiilijczyka, koniecznie chciał choć przed nim uchodzić za osobistość.

     - Ćwiczysz zaklęcie? – spytałem, rzuciwszy okiem na księgę.

     - Tak, próbuje wezwać strażnika popiołów – odparł tonem, jakby zwracał się do małego dziecka. – Mam tylko problem z odczytaniem pisma mistrza Nelotha. Nie chcę być nieuprzejmy, ale muszę się skupić.

     Śmieszyła mnie jego nadęta wypowiedź. Podobnie jak potraktowanie mnie jak niczego nieświadomego intruza. I mimo jego lekceważenia, wcale nie czułem się dotknięty. Wystarczała mi w zupełności świadomość, że gdybym zechciał, mógłbym jednym krzykiem rozpłaszczyć go na najbliższym pniu. Ale nawet nie przeszło mi przez myśl, aby mu to demonstrować. Niech żyją Siwobrodzi! To ich naukom zawdzięczam panowanie nad złymi emocjami.

     Skinąłem na Lydię i skierowaliśmy się w stronę największego z grzybowych domów.

7 komentarzy:

  1. Zjadłabym pieczony na ognisku chleb. :)
    Fajnie mieszkac w grzybie. Ciekawe czy bez szkody dla całości można sobie od czasu do czasu uciąć kawałek na obiad. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam, że ich konsystencja bardziej przypomina drewno niż pieczarki ;)

      Usuń
  2. Ojej, jak ja dawno nie byłam na grzybobraniu! Las wieeelkich grzybów musi wyglądać świetnie- wyobrażam sobie las muchomorówi kożlarzy. Ciekawe czy życie we wnętrzu muchomora byłoby bezpieczne pod względem zdrowotnym? A może ściany takiego domu wydzielałyby jakieś trujące substancje? To może lepiej byłoby mieszkać w lesie podgrzybków i borowików szlachetnych? Wyobrażam sobie ten piękny zapach suszonych borowików.
    Rozmarzyłam się;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe, czy można to zrobić z borowikiem. O ile dobrze zauważyłem, Dunmerowie stosowali chyba tylko jeden gatunek grzyba. W każdym razie, wszystkie wyglądały podobnie.

      Usuń
    2. tak. jeden specialny grzyb który powstał po pierwszej erupcji czerwonej góry (nie tej ostatniej) bo wiesz tam sie mocno przez to gleba zmieniła, prucz tego stosują sporo magi, kamienie dusz napełnione i inne takie ocierajace sie o nekromancje/przywołanie rzeczy.

      ale sam kształt gotowego ,,budynku" może sie troche róznić w zależności od upodobań

      Usuń
  3. co do tego śpiewu- jest pare grobowców w skyrim, gdzie mozna sie natknąć na to że smoczy kapłani, oraz potezne draugry przemawiają i doprowadzają ludzi do szalestwa by ci im słuzyli. kurhan haldira, cieniowisko i kilka innych

    a jak juz w temacie- nie zgadzam sie z twoja teżą że draugry są tylko mationetkami czarnej magi, w jednym z zadań dla bardów, mozna spotkać draygra króla olafa, który mówi do nas po ludzku przed walką. słabe draugry są głupie. ale jeśli koś był poteżbt to jako draugr zachowa rozum. one wydają się być cześćią zabezpieczeń, testem dla tego kto chce zdobyć skarby. jednoczesnie najpewniej za zycia byli sługami , czy tez strażą głównego ,właśicciela grobowca" wiesz, coś jak egipskie piramidy i chowanie wraz z faraonem całej jego świty. ostatnio natknałem się na ksiege ,koniec podrożnika" (czy jakoś tak) która wyjaśnia ze ściany zamykane i otwierane sponami, po to maja dodatkowo kombinacie zamków, zeby te głupsze draugry nie mogły jej otworzyć. ciekawostka, szpon opisany w książce ma taki sam wzór jak złoty szpon lucana, mozliwe ze to lucan jest jednym z bohaterów , jesli pozwolimy by do czarnogłazu odprowadziła nas jego siostra, powie nam ona ,,lucan nigdy mi nie wyjaśnil jak zdobył szpon, ma swoje tajemnice"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyjątki potwierdzają regułę. Zawsze zresztą mogę zwalić na Wulfhere'a - to on tak uważa, nie ja ;)

      Usuń