czwartek, 17 marca 2016

Rozdział XIX - Ostrze

     Lydia wyruszyła już o świcie, nawet mnie nie budząc. Zostawiła mi tylko przy łóżku kartkę:

     Do zobaczenia Pod Śpiącym Gigantem!
     Przyjaciel
     P.S. Chleb jest pod miską przy oknie.

   Uśmiechnąłem się bezwiednie. Nie wiedziałem, kiedy wyszła, więc postanowiłem nie tracić czasu. Wstałem szybko, ubrałem się, ukroiłem sobie pajdę chleba i kawałek zimnego mięsa. Zjem po drodze. Zabrałem swój ekwipunek, na plecy założyłem łuk i kołczan, przypasałem krasnoludzki miecz. Mój wzrok padł na orkową szablę. Nie będzie mi już potrzebna. Krasnoludzki miecz był poręczniejszy, można nim było zadawać pchnięcia i lepiej odbijał ciosy. Sprzedać, czy zachować? Ta szabla wiele razy obroniła mi życie… 
Ech, ledwo kupiłem dom, a już go zagracam! Postanowiłem sprzedać. Wyszedłem z domu i skierowałem się do kuźni Adrianne, która na mój widok wzięła do ręki spory trzosik.

     - Niektóre z tych sztyletów były zaklęte i przez to podwójnie cenne – powiedziała. – Wiedziałeś o tym?

    - Sam je zakląłem – wypiąłem pierś z dumą. – Farengar mi pokazał, jak to robić. W kuźni pomogę ci później, na razie mam pilną sprawę.

     - Ale potem będziesz musiał mi pomóc – odpowiedziała Adrianne, podając mi sakiewkę. – Obiecałeś!
Schowałem pieniądze za pazuchę.

     - Obiecałem i pomogę – zapewniłem. – Wyceń jeszcze to – podałem jej orkowy miecz. – Rozliczymy się jak wrócę. Do zobaczenia!

     Do Rzecznej Puszczy nie było daleko, a ja szedłem szybkim krokiem. Wkrótce moim oczom ukazały się pierwsze zabudowania. Przy moście nie było nikogo. Jak na razie wszystko zgodnie z planem.

     Bez wahania skierowałem się do gospody. W środku nie było wiele osób. Przy jednym ze stołów zauważyłem Lydię. Dzielna dziewczyna na mój widok leniwym ruchem sięgnęła po kubek z piwem. Prawą ręką! Czyli niczego podejrzanego nie zauważyła. Podszedłem do lady. Stał za nią Orgnar, którego już znałem z poprzedniego razu.

     - Coś podać? – spytał.

     - Nie, nie przyszedłem na obiad – odparłem.

     - Chcesz wynająć pokój, porozmawiaj z Delphine – wskazał głową szczupłą kobietę z miotłą. – Ja tu tylko gotuję.

     Podszedłem do nieznajomej, przypatrując jej się uważnie. Nieznajomej? Chyba gdzieś już ją widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Możliwe, że spotkałem ją tutaj, tylko nie zwróciłem uwagi. Była jeszcze przed czterdziestką i pomimo luźnego ubrania, widać było, że jest bardzo sprawna i silna. Zerknęła na mnie spode łba, gdy podszedłem. Nie uszła mojej uwagi podłużna, pionowa blizna, przecinająca jej lewą stronę twarzy od brwi aż po policzek.

     - Witaj – odezwałem się. – Chciałbym wynająć pokój na poddaszu.

     Widziałem, jak jej dłonie przez moment silniej zacisnęły się na miotle. Odpowiedziała tonem pozornie obojętnym, ale ja wyraźnie wyczułem w nim napięcie.

     - Pokój na poddaszu, co? Cóż, nie mamy pokoju na poddaszu. Ale możesz wziąć ten po lewej. Czuj się jak u siebie w domu.

     Jej głos również wydał mi się znajomy, ale nie pokazałem tego po sobie. Musiałem się zmusić, by nie zerknąć w stronę Lydii, ale nie miałem wątpliwości, że słyszała naszą rozmowę. Ruszyłem w stronę wskazanego pokoju. Cóż, pokój jak pokój. Ukryć nie było się gdzie. Jeśli ktoś w nim na mnie czekał, musiał być na tyle mały, aby zmieścić się do szuflady w komodzie.

     Drzwi otworzyły się nagle i nieznajoma wsunęła się cicho do pokoju.

     - Więc to ty jesteś tym Smoczym Dziecięciem, o którym tyle słyszałam?

     Jej głos był spokojny, ale wyczułem w nim wzruszenie.

     - Wydaje mi się, że to należy do ciebie – podała mi małe zawiniątko.

     Zerknąłem. Był w nim szary, kręty róg, z jakiegoś nieznanego mi zwierzęcia, zapewne należący kiedyś do Jurgena Wiatrowładnego. Szczerze mówiąc, spodziewałem się bardziej efektownego instrumentu.

     - Musimy porozmawiać – odezwała się znów. – Chodź ze mną!

     Wychodząc z pokoju nieznacznie skinąłem głową Lydii. Podążając za Delphine, wszedłem do pokoju naprzeciwko. Moja przewodniczka zatrzymała się przed szafą.

     - Zamknij drzwi – poleciła. – No dalej, zamknij drzwi.

     Ale wtedy właśnie w drzwiach pojawiła się Lydia. Weszła do pokoju i zamknęła je za sobą. Cień niepokoju przesunął się po twarzy Delphine.

     - Spokojnie – odezwałem się po raz pierwszy. – To przyjaciółka. Możesz mówić przy niej. Nie mam przed nią tajemnic.

     - Skąd wiesz, czy ja nie mam? – odpowiedziała podejrzliwym tonem.

     - Nie ja prosiłem o to spotkanie – odparłem. – Jeśli nie masz mi nic do powiedzenia, to miło było poznać. Bywaj!

     Ruszyłem w kierunku drzwi, jednak jej głos osadził mnie na miejscu.

     - Stój! Poczekaj!

     Odwróciłem się. Stała przy szafie zrezygnowana.

     - Dobrze zaryzykuję… Co mi innego zostało?...

     Mówiąc to otworzyła szafę. Była pusta. Lecz co to? Otworzyła również tylną ściankę. Za nią ukazały się schody, prowadzące do jasno oświetlonej piwnicy. Weszła pierwsza. Poszedłem za nią, z ręką na rękojeści miecza, Lydia za mną.

     - Wchodzimy prosto w pułapkę! – przemknęło mi przez myśl.

     Nic jednak nie nastąpiło. Piwnica okazała się być całkiem dobrze wyposażonym magazynem broni, książek, alchemicznych składników i innych przydatnych rzeczy. Na środku stał stół, na nim dwie książki i jakaś mapa. Poza nami nie było w nim nikogo.

     Delphine stanęła za stołem, naprzeciwko mnie.

     - Teraz możemy porozmawiać – odezwała się powoli, poważnym tonem.

     Milczałem. Czekałem, aż się odezwie. Nie miałem zamiaru ułatwiać jej zadania.

     - Wygląda na to, że Siwobrodzi mają cię za Smocze Dziecię – mówiła wolno, cedząc słowa. – Mam nadzieję, że się nie mylą.

     Milczenie przedłużało się. W końcu postanowiłem je przerwać. 

     - To ty wzięłaś róg? 

     Ku mojemu zdziwieniu, szynkarka roześmiała się.

     - Niespodzianka! Wygląda na to, że coraz lepiej odgrywam rolę nieszkodliwej oberżystki.

     A ja doznałem olśnienia. Wiem! Wiem, gdzie ją spotkałem! To ona towarzyszyła Farengarowi w chwili, kiedy przyniosłem Smoczy Kamień z Czarnygłazu. To zmieniało postać rzeczy. Nie chodziło o mnie, tylko o smoki. W pewnym sensie, ułatwiła mi zadanie, bo i ja chciałem ją odnaleźć.

     Zdjąłem rękę z miecza. Nie uszło to jej uwadze.

     - Jestem – odezwałem się spokojniej. – Czego chcesz?

     Namyślała się przez krótką chwilę.

     - Nie zadałam sobie całego tego trudu dla zwykłej zachcianki. Musiałam się upewnić, że nie jest to pułapka Thalmoru. Nie jestem twoim wrogiem. Dałam ci już róg. Właściwie to próbuję ci pomóc. Posłuchaj tylko, co mam do powiedzenia.

     - Mów dalej – zachęciłem ją. – Słucham.

     - Jak napisałam w swojej wiadomości, słyszałam, że możesz być Smoczym Dziecięciem.

     Nawet domyślałem się, od kogo to słyszała. Cóż, widocznie Farengar jej ufa.

     - Jestem członkinią grupy, która od dawna cię poszukuje. Cóż, w każdym razie kogoś takiego jak ty. Oczywiście, o ile naprawdę jesteś Smoczym Dziecięciem. Zanim powiem ci choć jedno słowo więcej, muszę mieć pewność, że mogę ci ufać.

    Roześmiałem się.

    - Posłuchaj mnie – odezwałem się stanowczym tonem. – Niedawno kilku ludzi próbowało mnie zabić właśnie z tego powodu, kim jestem. Oni też mnie poszukują. Przychodząc nie wiadomo do kogo i wchodząc do nieznanej mi piwnicy, ryzykowałem naprawdę sporo. Pokazałem swoją dobrą wolę, więc może spuścisz trochę z tonu i po prostu mi zaufasz choć na tyle, żeby wytłumaczyć mi, po co mnie tu zwabiłaś. Jak widzisz, mam sporo powodów, by ci nie ufać, a jednak jestem tu. A teraz powiedz mi, proszę, kim jesteś i dlaczego mnie szukasz.

     Coś na kształt uznania pojawiło się na jej twarzy.

     - Kim jestem? No cóż, chyba naprawdę muszę ci zaufać. Słyszałeś kiedyś o Ostrzach?

     Czy słyszałem? Głupie pytanie! Kto nie słyszał o legendarnych pogromcach smoków? A potem również przybocznej straży cesarza? Tyle tylko, że to było bardzo dawno temu.

     - Załóżmy, że ci wierzę – powiedziałem ostrożnie. – Wydawało mi się, że Ostrza nie istnieją już od dawna, ale załóżmy, że ci wierzę, choć nie wyglądasz na dwieście lat. Do czego potrzebne ci Smocze Dziecię?

     - Dowcipniś! – prychnęła. – Ostrza od dawna działają w ukryciu. Agenci Thalmoru marzą o tym, by nas zniszczyć. Czy muszę ci tłumaczyć najprostsze sprawy? A co się tyczy Smoczego Dziecięcia… Jako nieliczni pamiętamy, że Smocze Dziecię zostało stworzone do zwalczania smoków. Jesteś jedyną osobą, zdolną ostatecznie zgładzić smoka, poprzez wchłonięcie jego duszy. Umiesz to robić? Umiesz wchłaniać dusze smoków?

     - A jeśli posiadam jakąś smoczą moc?

     - Jesteś, albo nie jesteś!? – podniosła głos. – Sam chciałeś rozmawiać bez ogródek, więc konkrety proszę!

     - Jestem – odparłem. – Wchłaniam dusze smoków.

     - Prawda – odezwała się po raz pierwszy milcząca dotąd Lydia. – Stało się to dwukrotnie na moich oczach.

     Delphine rzuciła jej chłodne spojrzenie.

     - Moja panno, pozwól, że rozstrzygniemy to między sobą.

     - Ta panna własnymi rękami zabiła smoka – mruknąłem. – Ma prawo zabrać głos.

     Delphine aż uniosła brwi.

     - Nie wiedziałam… - powiedziała łagodniejszym tonem. – Niemniej, muszę mieć pewność, co do tego, kim jesteś.

     Ta rozmowa prowadziła donikąd.

     - Powiedz wreszcie, co ukrywasz – jęknąłem zniecierpliwiony. – Do czego ci Smocze Dziecię?

     Opuściła głowę i zaczęła mówić cichym głosem.

     - Rzecz nie w tym, że smoki wracają. One wracają do życia. Nie kryły się gdzieś przez te lata. Były martwe, zabite przez moich poprzedników. A teraz coś sprawia, że wracają do życia. Musisz mi pomóc to zatrzymać.

     No, nareszcie! Aż odetchnąłem z ulgą. Teraz sprawa była jasna.

     - Dlaczego uważasz, że smoki wracają do życia? – spytałem przekornie, choć wiedziałem, że ma rację.

     - Wiem, że tak jest – zapewniła mnie. – Odwiedziłam starożytne kurhany, które okazały się puste. Potem odkryłam, gdzie powróci do życia kolejny smok. Udamy się tam, a ty go zabijesz. Jeśli ci się uda, powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć.

     Skinąłem w zadumie głową.

     - Wszystko jasne. Nawiasem mówiąc, masz rację, co do smoków – przy tych słowach zerknąłem na Lydię i oboje skinęliśmy głowami. – Widzieliśmy śmierć smoka. Ale nie jego truchło, bo tego po prostu nie było. Jego ciało rozpływa się w powietrzu, zostawiając tylko szkielet. Stary szkielet! Poszarzały od starości.

     - Ciekawe… - odezwała się Delphine, przyglądając nam się uważnie.

     - Poza tym… - zająknąłem się. – No proszę, przydałyby się teraz… Gdybym wiedział, to bym tego nie sprzedawał… Miałem kilka smoczych łusek. Nie da się ich przebić zwykłą bronią. Ba, nie da się ich nawet mocniej zarysować! Dlaczego więc nam się to udało? Ano dlatego, że tych łusek tam w rzeczywistości w ogóle nie było. To tylko iluzja. Te smoki to ożywieńce. Potężne ożywieńce – ale nic poza tym.

     Słuchała uważnie. Bardzo uważnie. I dostrzegłem w jej oczach, że mi wierzy.

     - Tak czy owak – dokończyłem, - pójdę z tobą. Ja też chcę to zobaczyć i dowiedzieć się, jak to się dzieje. To dokąd się wybieramy?

     Jej twarz pozostała poważna, ale oczy się uśmiechnęły.

    - Gajkyne – odpowiedziała. – Niedaleko znajduje się starożytny smoczy kurhan. Jeśli zdołamy tam dotrzeć, zanim wszystko się zacznie, może znajdziemy sposób, by to powstrzymać.

     - Kiedy? – spytałem.

     Delphine wzruszyła ramionami.

     - Może zaraz, może za tydzień, a może już się to stało. Nie wiem. Im wcześniej wyruszymy, tym lepiej.

     Skinąłem głową.

     - Daj mi się tylko przebrać i zaraz wyruszymy – powiedziała, otwierając skrzynię.

     Nie chciałem, by poczuła się skrępowana moją obecnością, więc zaproponowałem, że zaczekam na zewnątrz. Lydia wyszła razem ze mną. Kupiłem od Orgnara trochę żywności, żeby po drodze nie tracić czasu na polowanie. Nie wiedziałem, gdzie leży Gajkyne. Lydia stwierdziła, że to gdzieś w pobliżu Wichrowego Tronu. No cóż, kawałek drogi…

     Nie czekaliśmy długo. Delphine, wychodząc z pokoju, w ogóle nie przypominała szynkarki. Miała na sobie skórzaną zbroję, podobną do mojej i widać było, że potrafi ją nosić. A u pasa wisiał jej miecz.

     Ech, co za miecz! Akavirska katana, o długiej, jednosiecznej, zakrzywionej klindze, wąskiej i lekkiej. Można było używać go jako jednoręcznej broni, ale długa rękojeść umożliwiała także walkę dwiema rękami. Piękna broń, zapewne bardzo droga. Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości Delpine, to teraz rozwiały się zupełnie. Widziałem nieraz członków Ostrzy na obrazkach. Każdy z nich miał taki właśnie miecz. To była ich wizytówka.

     Ruszyliśmy nie zwlekając. Dość szybkim krokiem, bo droga daleka, a nikt nie wiedział, ile mamy przed sobą czasu. Podczas drogi nie rozmawialiśmy wiele, jednak od czasu do czasu wymienialiśmy po kilka słów. Rozmawialiśmy głównie o Thalmorze, z którym Delphine miała na pieńku do tego stopnia, że od wielu lat musiała się ukrywać. Opowiedziałem jej o moim niedawnym z nimi spotkaniu. Wyśmiała moją chęć ucięcia sobie z nimi pogawędki. Jej zdaniem, Tahlmorczycy uważali ludzi za zbyt marne stworzenia, aby poświęcać im uwagę. I przy tym wszystkim nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że obwinia ich również o powrót smoków. Przyznam, że mnie wydało się iż jest do nich tak uprzedzona, że zaczyna obwiniać ich o całe zło świata, ale nie dałem jej tego poznać. Uznałem, że za mało wiem.

     - Wątpię, czy Thalmorczycy zdają sobie sprawę z twojej obecności – odezwała się w pewnym momencie. – To by nam dawało niejaką przewagę nad nimi...

     - Nie liczyłabym na to – mruknęła Lydia. – Tu wieści rozchodzą się szybko. Pół Skyrim już wie, że Siwobrodzi wezwali kogoś na Wysoki Hrothgar.

     - Nie doceniasz arogancji Thalmoru – odparła Delphine. – Dla nich to tylko przesądy prymitywnych ludów, z których oni się śmieją. Nawet jeśli o nim słyszeli, nie sądzę, by ich to zainteresowało.

     - A my w zasadzie walczymy ze smokami, czy z Thalmorem? – spytałem trochę złośliwie, bo już czułem przebyte mile w nogach.

     - Coś mi mówi, że te sprawy się łączą – odrzekła Delphine. – Walczymy ze smokami, ale może się okazać, że nie tylko z nimi.

     - Skoro tak twierdzisz… - mruknąłem. – Wiesz więcej ode mnie.

     Spojrzała na mnie ciepło.

     - Cieszę się, że darzysz mnie zaufaniem – uśmiechnęła się. - Nie wybrałam najlepszego sposobu, żeby się przedstawić, ale... Stare przyzwyczajenie.

     - Ostrożność drugą naturą – skinąłem głową. – Rozumiem. Może to i lepiej.

     W międzyczasie zaczynało zmierzchać. Postanowiliśmy jednak nie zatrzymywać się na noc.

     - W Gajkyne jest gospoda – odezwała się Delphine. – Wolałabym tam odpocząć, żeby w razie czego być na miejscu. Podają tam dobre piwo. Nie może się jednak naturalnie równać ze „Śpiącym Gigantem”! – mrugnęła zawadiacko. – Macie dość sił?

     Mieliśmy. Bardziej obawialiśmy się o nią, ale ona była jak z żelaza. Cóż, nic dziwnego, była członkinią Ostrzy, a do tej formacji nie werbowano słabeuszy. Trochę też bałem się o Lydię, która musiała dźwigać na sobie ciężką zbroję, ale chyba nie doceniłem wytrzymałości i wyszkolenia huskarlów, bowiem nawet oddech jej się nie przyspieszył. Była nauczona nawet specjalnego sposobu oddychania, który umożliwiał długotrwałe marsze w szybkim tempie, bez zadyszki.

     Doszliśmy do znanego mi już rozwidlenia dróg w pobliżu fortu Amol. Na moście spotkaliśmy jakiegoś ubogo odzianego wędrowca, który na widok uzbrojonej trójki przystanął i położył dłoń na rękojeści starego, żelaznego miecza. Zachowywał się godnie, ale w jego oczach widać było lęk. Przyznaję, że mi tym zaimponował. Nie sztuka się nie bać – sztuka zachować się jak należy, pomimo strachu!

     - Dokąd to bogowie prowadzą? – spytałem po zwyczajowej wymianie pozdrowień.

     - Zmierzam do Samotni, by dołączyć do legionu – odparł dumnie. – Zjednoczone Cesarstwo będzie lepsze dla wszystkich.

     - A czy wiesz, że zmierzasz dokładnie w przeciwnym kierunku? – spytała Lydia. – To droga do Wichrowego Tronu.

     Zdziwienie odbiło się w jego oczach.

     - Przecież droga za mostem prowadzi na północ… - odrzekł niepewnym tonem. – A Samotnia leży nad morzem, czyli na północy…

     - Zgadza się – odparła Lydia. – Ale daleko na zachodzie.

     - Gdy dojdziesz do Wichrowego Tronu, trzeba iść traktem na zachód – odezwała się Delphine. – Jeśli naturalnie naprawdę zmierzasz do Samotni.

     Klepnąłem lekko zmieszanego podróżnego w plecy.

     - Nic się nie przejmuj – odezwałem się przyjacielskim tonem. – Nie nasza sprawa, po której jesteś stronie. My nie bierzemy udziału w tej wojnie.

     Pożegnaliśmy się, pozostawiając go nieco zagubionego. Albo chciał nas okłamać, albo rzeczywiście nie miał zbytniego pojęcia o geografii. Stawiałbym na to drugie, bowiem wyglądał na człowieka prostego i niewykształconego. Zresztą, po co miałby kłamać? Nie byliśmy ani Thalmorczykami, ani cesarskimi legionistami.

     Delphine skręciła w lewo, na Wichrowy Tron. Przez jakiś czas posuwaliśmy się w milczeniu, wzdłuż rzeki. Przy okazji dowiedziałem się, że Nordowie nazywają ją Białą Rzeką, a to dlatego, że przepływając w pobliżu ciepłych źródeł, woda zanieczyszczała się białym iłem, który jednak był nieszkodliwy, a nawet ponoć posiadał jakieś właściwości lecznicze. W międzyczasie zaczął padać śnieg.

     To był moment!

    Nagle zza krzaków wyprysnął ku mnie ciemny kształt. Jakiś odziany w ciemną, ściśle dopasowaną do szczupłej sylwetki szatę osobnik, w masce na twarzy i dwoma sztyletami w rękach, rzucił się na mnie ze zwinnością dzikiego kota. Nie zdążyłem nawet dobyć miecza, gdy zadał mi cios, celując w gardło. Zdążyłem jedynie przekręcić głowę w bok, co sprawiło, że pchnięcie ześlizgnęło się po hełmie. Jednocześnie poczułem ostry ból w prawym boku. Udało mu się wcisnąć sztylet między płyty zbroi…
Resztę widziałem jak w zwolnionym tempie. Napastnik dostał w nos tarczą Lydii, co trochę go zamroczyło i spowolniło. Wystarczyło, aby Delphine zdążyła dobyć miecza i jednym, pięknie wyszkolonym cięciem, z półobrotu, odcięła mu głowę, która potoczyła się do rzeki. Bezgłowe ciało groteskowo długą chwilę stało jeszcze na nogach, zanim bezwładnie przewróciło się na plecy.

     - Cały jesteś? – spytała Lydia, patrząc na mnie z niepokojem.

     - Zranił cię? – głos Delphine zlał się z pytaniem Lydii.

     - Nic groźnego – wysapałem z trudem, bowiem rana na boku nie pozwalała mi mówić. – Zaraz będzie dobrze.

     Przywołałem zaklęcie leczenia. Rana zasklepiła się, ale wciąż jeszcze ją czułem. Sięgnąłem po miksturę, ale pomny sytuacji, gdy ich brakowało, wypiłem miksturę magii, która regenerowała manę. Jeszcze raz przywołałem zaklęcie leczenia. Ból zelżał. Pomacałem się po boku. Trochę jeszcze bolało, ale jedynie tak, jak siniak po uderzeniu. Za to zbroja była w tym miejscu uszkodzona i mokra od krwi. Trzeba będzie ją naprawić przy najbliższej okazji.

     - Nieźle – odezwała się Delphine. – Znasz się na magii. To bardzo przydatne.

    - Niespecjalnie – odrzekłem. - Znam tylko kilka zaklęć. Potrafię strzelić na krótkie odległości płomieniami i uleczyć sobie rany, ale poza tym niewiele. Dziękuję ci, Delphine. Dziękuję wam obojgu. Dobrze, że byłyście w pobliżu.

     - Lepiej trzymać się razem – uśmiechnęła się Delphine, co raczej wyczułem w glosie niż zobaczyłem, bo jej twarz nikła w cieniu. - Nie chcę, żeby cię coś zabiło, zanim w ogóle dotrzemy na miejsce.

     - A jeśli chodzi o płomienie, może strzelisz tutaj – Lydia podniosła suchą gałąź. – Potrzebujemy trochę światła.

     Przy blasku prowizorycznych pochodni obejrzeliśmy bezgłowe ciało. Z oczywistych względów nie można było stwierdzić, czy to ktoś znajomy. Przeszukaliśmy je dokładnie. Niewiele przy nim było, ale w kieszeni znaleźliśmy tajemniczy list.

     - Poświeć – poprosiłem Delphine, stojącą bliżej i zacząłem czytać.

     Zgodnie z poleceniami masz wyeliminować osobę imieniem Wulfhere wszelkimi możliwymi środkami. Odprawiono Czarny Sakrament. Ktoś pragnie śmierci tej tępej istoty.
Otrzymaliśmy już płatność za to zlecenie. Porażka nie wchodzi w grę.

     - Astrid

     
     Pokręciłem głową z niedowierzaniem. To nie była przypadkowa napaść. To był zamach na mnie!

     - Mroczne Bractwo – mruknęła Lydia. – Słyszałam, że się odrodziło, ale nie sądziłam, że ich spotkam osobiście.

     - Co to znaczy „Astrid”? – spytałem.

     - To imię już zdążyło zasiać strach w sercach możnowładców – odezwała się Delphine. – Przywódczyni Mrocznego Bractwa.

     - Co to za bractwo? – spojrzałem na nią zdziwiony. – Jakaś sekta?

     - Sekta płatnych zabójców – odrzekła Delphine. – Trzeba dodatkowych wyjaśnień? Pytanie tylko, kto ich nasłał.

     - Kultyści? – zastanawiała się Lydia. – A może Thalmor?

     - Ktoś, komu zależy na tym, aby Smocze Dziecię zginęło – Delphine odrzuciła pochodnię i zadeptała ją starannie. – Chyba niczego więcej się teraz nie dowiemy. Nie uwiodłeś córki jakiemuś ważniakowi? Albo nie obraziłeś jakiegoś arystokraty?

     Dobrze, że było ciemno. Nie było widać, jak się czerwienię.

     - Na pewno nie – odrzekłem. – Tego jestem pewien.

     Dwa przelotne romanse z młodymi szynkarkami, które zdarzyły mi się w drodze do Skyrim, raczej nie były wystarczającym powodem do nasłania na mnie zabójców. Z arystokracją niewiele miałem do czynienia – zdążyłem dotąd poznać dwoje jarlów, z których Balgruuf uczynił mnie tanem, a Laila wypłaciła nagrodę za rozbójników, więc trudno było przypuszczać, aby mieli z tym coś wspólnego. Pomyślałem też o Gildii Złodziei, ale im przecież na żaden odcisk, jak dotąd, nie nadepnąłem. Zresztą, jak się później dowiedziałem, Gildia nie tylko nikogo nie zabijała, ale wręcz skrupulatnie unikała takich sytuacji. Zaś mój jedyny kontakt z Thalmorem polegał na próbie nawiązania rozmowy, a nawet w najkoszmarniejszych snach nie sądziłem, aby to był wystarczający powód do nasłania na mnie mordercy. Najprędzej wiązałbym to z tajemniczymi kultystami, napotkanymi w Ivarstead. Choć, po prawdzie, wyglądali raczej na kogoś, kto swoje sprawy załatwia sam, bez uciekania się do wtajemniczania w nie obcych.

     Poszliśmy dalej. Po drodze wciąż zastanawiałem się, kto może pragnąć mojej śmierci. Musiał to być ktoś znaczny, kogo stać na wynajęcie zabójców, a jednocześnie nie chciał sam brudzić sobie rąk. Nikt taki nie przychodził mi do głowy. Poza tym, zainteresował mnie ten fragment o Czarnym Sakramencie. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Lydia też nie.

     - Kiedyś w gospodzie słyszałam, jak ktoś o nim opowiadał – odparła Delphine. – Jakiś rytuał, dość obrzydliwy, o ile dobrze pamiętam. Miał sprawiać, że jakieś bóstwo nakazywało Bractwu zamordowanie osoby, której śmierci pragniemy. Nie znam szczegółów i szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy chcę je poznać.

     Szliśmy dalej, odczuwając jednak coraz większe znużenie. W końcu zgodnie stwierdziliśmy, że musimy odpocząć. Znaleźliśmy skalny załom, który chronił od wiatru, a potężny świerk dawał namiastkę dachu nad głową. Zarówno Delphine, jak i Lydia pomyślały zawczasu i jeszcze przed podróżą zaopatrzyły się w ciepłe derki. Ja owinąłem się płaszczem kultysty. Nie było specjalnie zimno. Bliskość gorących źródeł była wyczuwalna w powietrzu. Trzymałem wartę jako pierwszy. Jedyne, co się wtedy działo, to wałęsający się w pobliżu pająk śnieżny, którego ustrzeliłem z łuku. Gdy połowa nocy minęła, obudziłem Delphine, a sam uwaliłem się na ściętych gałęziach i momentalnie zapadłem w sen. Spałem jak kamień do samego rana, kiedy to obudził mnie gryzący w nos dym. To Lydia, która trzymała wartę jako ostatnia, rozpaliła niewielkie ognisko, by się nieco ogrzać, bo ranek był chłodny. Było już jasno, ale mnie jeszcze raz oko się zamknęło i zasnąłem, aby później obudzić się jako tako wypoczętym.

     Śniadanie zjedliśmy w drodze, przygryzając nasze skromne zapasy i obiecując sobie porządny posiłek w gospodzie w Gajkyne. Ja zaś rozglądałem się ciekawie na boki. Muszę przyznać, że okolica wyglądała bardzo malowniczo. Ostatnio szedłem tędy w nocy i nie mogłem podziwiać krajobrazów. Po lewej ręce wysoka skalna ściana, po prawej wolno płynąca na tym odcinku Biała Rzeka, a za nią płaskowyż z gorącymi źródłami, nad którym gdzieniegdzie pojawiała się mgiełka. Przyszła mi ochota na gorącą kąpiel. W drodze powrotnej będę musiał tutaj zboczyć i wygrzać się za wszystkie czasy. Ponoć przed wojną nawet ludzie z cesarskiego dworu tu bywali i zażywali leczniczych kąpieli. Dziś to miejsce stało opuszczone – bliskość Wichrowego Tronu nie zachęcała cesarskich do relaksu w tych stronach. 

     Nie minęło dużo czasu, gdy dotarliśmy do wąwozu, a potem do rozwidlenia dróg. Skręciliśmy w prawo, do Wichrowego Tronu, którego majestatyczne mury były widoczne w oddali. Zbliżyliśmy się do długiego mostu, prowadzącego do miasta, jednak zamiast skręcić ku murom, Delphine skierowała nas w przeciwną stronę. Zaczęliśmy wspinać się po oblodzonych kamieniach na trakcie. Raz omal nie wywinąłem kozła, a im dalej, tym było gorzej, bowiem Delphine odbiła nagle z głównego traktu w lewo i ścieżka stała się jeszcze bardziej stroma.

     - Spokojnie, już prawie jesteśmy na miejscu – uspokoiła mnie. – Już widać strzechy.

     Rzeczywiście, między świerkami zamajaczył mi jakiś budynek i poczułem zapach dymu z paleniska. Właśnie skręciliśmy w stronę wioski, gdy niemal zderzyłem się z przerażoną kobietą, biegnącą w naszym kierunku.

     - Nie chcesz tam iść! – krzyknęła, wpijając mi się w zbroję. – Smok atakuje!

     Poczułem mrowienie w rękach i nogach.

     - Gdzie ten smok?

     Kobieta drżącą ręką pokazała kierunek.

     - Przeleciał nad miastem – wypłakała raczej niż powiedziała – i wylądował na starym, smoczym kurhanie. Nie wiem, co tam robi…

     Ryk smoka wskazał nam dokładny kierunek, gdzie należy szukać. Delphine rzuciła się ścieżką w górę. Chciałem pobiec za nią, ale przerażona kobieta zacisnęła ręce na moich ramionach i nie chciała mnie puścić. Trwało dobra chwilę, zanim się od niej uwolniłem. Pobiegłem na górę. Ścieżka wiła się między drzewami, aż nagle drzewa rozstąpiły się i ujrzałem potężne, ciemne cielsko smoka. Zawisł nad kurhanem, wznosząc skrzydłami tumany pyłu. Z jego gardła wydobywał się głos. Z pewnością był to głos, który przemawiał w nieznanym mi języku. Brzmiał jak grzmot pioruna – dudniący, niski, wzbudzający drżenie wnętrzności.

     Dostrzegłem Delphine, ukrytą za wystającym głazem i przypadłem do niej.

     - Spokojnie – szepnęła. – Nie mam pojęcia, co się dzieje. Czekamy i obserwujemy.

     Nie musiała powtarzać dwa razy. Nie mogłem oderwać oczu od czarnego smoka. Te okrutne oczy, te gęste wyrostki na grzbiecie, te smukłe kształty, groźne, a jednak na swój sposób piękne. To był on! To był ten sam smok, który spustoszył Helgen – nie miałem co do tego wątpliwości. Zabił wielu ludzi, ale mnie ocalił od śmierci…

     Znów wypowiedział kilka słów. Pochwyciłem jedno z nich: „Sahloknir”, ale nie wiedziałem, co oznacza. W tym momencie stało się coś niesamowitego. Ziemia w kurhanie drgnęła i poruszyła się, jakby jakieś zagrzebane w piasku stworzenie usiłowało się wydostać. Po chwili z ziemi wyjrzała czaszka smoka. Smoczy szkielet wygrzebywał się z ziemi, jak dżdżownica z piasku. Wyglądało to groteskowo… i strasznie.

     - Jest gorzej niż myślałam – szepnęła z przejęciem Delphine.

     Szkielet był już na powierzchni, gdy nagle nad nim pojawiła się złocista mgiełka. Zaczęła się zbierać w grudki, a te opadły na szkielet, jak śnieg. A za nimi następne i następne. Na naszych oczach szkielet zaczął przyoblekać się w ciało smoka. Na końcu opadła na niego brudnobiała łuska. Smok ożył. Wyprostował się i przemówił do swego wskrzesiciela. Pochwyciłem słowo „Alduin”. Nie wiem, jak, ale odgadłem, że to jego imię.

     Tymczasem czarny smok odwrócił głowę w naszą stronę i zadudnił w swoim języku. Nie wiem, co mówił, ale w jego głosie wyczułem drwinę. Widząc, że nie rozumiem, ku mojemu zdumieniu smok odezwał się w naszym języku.

     - Nawet nie znasz naszego języka, prawda? – głos był całkiem zrozumiały, choć słowa dudniły w uszach, powodując ból.

     - On gada… - wybąkała Lydia.

     - Wykazujesz się nie lada arogancją, przejmując imię Dohvów – zadudnił czarny smok, z pogardą.

     A potem uderzył skrzydłami mocniej. Drzewa ugięły się od wiatru, jaki wzniecił. Uderzył znów i znów, wciąż wznosząc się w powietrzu, aż wzbił się na wysokość czubków świerków i… odleciał w dal. Gapiłem się na to z otwartymi ustami i zapewne byłaby to ostatnia rzecz, jaką w życiu widziałem, gdyby nie niezawodna Lydia. Biały smok zionął bowiem ogniem prosto we mnie i byłby mnie upiekł żywcem, gdyby ona nie skoczyła na mnie i nie obaliła mnie na ziemię. Jęzor płomieni podpalił krzaki za moimi plecami. Usłyszałem też dźwięk miecza, wydobywanego z pochwy. Delphine, jak na członkinię Ostrzy przystało, odważnie rzuciła się na smoka.

     Ale ten nie dał jej dobiec. Uderzył skrzydłami raz i drugi i wzbił się w powietrze, poza zasięg mieczy. Lydia zerwała łuk z pleców. Uczyniłem to samo.

     Nie potrafię dziś powiedzieć, jak długo trwała nasza walka ze smokiem. My w dwójkę bezustannie szpikowaliśmy go strzałami, to trafiając, to pudłując. Gdy smok opadał na ziemię, Delphine rzucała się na niego z mieczem, a każdy cios był wyraźnie dotkliwy dla smoka, który sprawiał wrażenie, jakby rażono go piorunem. Nic dziwnego, ten miecz wykuto specjalnie po to, by walczyć ze smokami. Przypuszczałem, że był w specjalny sposób zaklęty. W końcu zestrzeliliśmy go, gdy szybował nad nami. Zwalił się przez skrzydło, jak zbarczony ptak, uderzył łbem w ziemię i wyzionął ducha. 

     - A niech mnie! – zawołała Delphine w uniesieniu. – Udało ci się! Dobra robota!

     Otarła pot z czoła i uśmiechnęła się.

     - Chodź – zachęciła mnie. – Już dawno chciałam przyjrzeć się jednemu z tych przeklętych kopców…

     Urwała nagle, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wiedziałem, co się dzieje, choć nie patrzyłem w tamtą stronę. Oto ciało smoka zaczynało rozwiewać się w złotą mgiełkę.

     - Czekaj – szepnęła zaaferowana. – Coś się dzieje…

     Muszę przyznać, że obserwowanie jej miny i otwartych ust sprawiło mi sporą satysfakcję. Nie patrzyłem na smoka – wiedziałem, co się z nim dzieje – patrzyłem na nią. Dobrze już znane mi uczucie ciemności przed oczami i lekkiego zawrotu głowy upewniło mnie, że wchłonąłem smoczą duszę. Akord z gardeł tajemniczego chóru rozległ się w mojej głowie. Zauważyłem przy okazji, że coraz łagodniej to przeżywam, jakbym za każdym razem stawał się coraz silniejszy.

     Tymczasem Delphine podeszła do mnie z szeroko otwartymi oczami, nienaturalnie błyszczącymi od zgromadzonych w kącikach łez. Widać było, że z trudem nad sobą panuje, aby się nie rozpłakać.

     - Na bogów… Więc naprawdę jesteś… - wzruszony głos utkwił jej na chwilę w gardle. – Ja… To prawda, czyż nie?... Naprawdę jesteś Smoczym Dziecięciem!

     Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem. Ta dzielna kobieta, nieustraszona wojowniczka Ostrzy, ta sama, która niedawno jednym wytrenowanym cięciem uratowała mi życie, zabijając mordercę, a przed chwilą bez cienia strachu stawiła czoło potężnemu smokowi, była bliska płaczu. Tak bardzo wzruszonej nie widziałem jej nigdy przedtem, a potem jedynie raz, gdy spotkała dawno nie widzianego przyjaciela. Całe pokolenia Ostrzy nie widziały Smoczego Dziecięcia na oczy, a oto jedno z nich stoi przed nią i rozmawia z nią. Nie dziwię się jej – sam zapewne poczułbym się wzruszony w takiej sytuacji.

     Jednak, jak na wojowniczkę Ostrzy przystało, opanowała się bardzo szybko. Wstydząc się własnej słabości, niecierpliwie otarła oczy i rzuciła mi śmiałe spojrzenie, jednak nie pozbawione szacunku.

     - Winna ci jestem parę wyjaśnień – odezwała się prawie normalnym głosem. – Wal śmiało! Pytaj o co chcesz. Niczego nie będę ukrywać.

     A miałem naprawdę wiele pytań. Wszyscy troje usiedliśmy na cembrowinie kurhanu, wyciągnęliśmy coś do jedzenia i zaczęła się rozmowa. Jakże inna tym razem, bez wzajemnej podejrzliwości i bez tajemnic.

     - Co wiesz o powrocie smoków? – spytałem, podając jej słodką bułkę z plecaka.

     - Zupełnie nic – odrzekła, dziękując mi skinieniem głowy. – Widok tego wielkiego, czarnego smoka zaskoczył mnie tak samo jak ciebie.

     - To stary znajomy – odparłem, a widząc jej zdziwione spojrzenie, dodałem. – Ten smok pojawił się już wcześniej. To ten sam, który zniszczył Helgen, gdy Ulfric uciekł cesarskim.

     I tu opowiedziałem jej całą historię. Słuchała, nie przerywając.

     - Ciekawe – szepnęła w zamyśleniu, gdy skończyłem. – Ten sam smok… - po czym westchnęła ze smutkiem. – Poruszamy się po omacku.

     - Coś już wiemy – zaprzeczyłem. – Ten czarny smok wskrzesza inne smoki. Nota bene, to jest dowód na to, że miałaś słuszność. Smoki wracają do życia.

     Skinęła głową, w milczeniu żując bułkę. Wszyscy troje milczeliśmy przez dłuższą chwilę.

     - Jaki jest nasz następny ruch? – spytała nagle rzeczowo Lydia.

     - Właśnie – odrzekłem. – Nie mam pojęcia. Jakieś pomysły?

     - W pierwszej kolejności musimy dowiedzieć się, kto odpowiada za powrót smoków – odezwała się powoli Delphine. – Naszym pierwszym tropem jest Thalmor.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie, z trudem ukrywając wesołość. Jej obsesja na punkcie Thalmoru wydawała się nie mieć granic. Nie uszło to uwagi Delphine.

     - Nawet jeśli nie jest w to zamieszany – dodała Delphine z naciskiem, - dzięki niemu być może dowiemy się, kto pociąga za sznurki.

     - Dlaczego Thalmor? – spytałem. – Dlaczego uważasz, że to oni sprowadzają smoki? Szczerze mówiąc, dla mnie brzmi to dość fantastycznie. Po co mieliby to robić?

     - To nic pewnego – Delphine pokręciła głową. - Ale przeczucie mówi mi, że nie może to być nikt inny. Pomyśl tylko: Cesarstwo pojmało Ulfrika. Wojna w zasadzie miała się ku końcowi i nagle zaatakowały smoki. Ulfric uciekł, a wojna rozgorzała na nowo. A teraz smoki zabijają wszystko, co popadnie. Skyrim słabnie, Cesarstwo również. Komu jeszcze poza Thalmorem jest to na rękę?

     Coś w tym było, ale wciąż trudno było mi uwierzyć, że Thalmorczycy posiadają tak wielką moc, aby sprowadzać smoki. Moim zdaniem, gdyby ją mieli, smoki w ogóle nie byłyby im potrzebne – zgnietliby Cesarstwo jak pusty dzbanek. Delphine niechętnie przyznała mi rację, jednak wciąż uważała, że Thalmorczycy mogą coś na ten temat wiedzieć. Nikt jednak nie miał pomysłu, jak wydrzeć im tę informację.
Delphine zdawała się wiedzieć całkiem sporo na ich temat. Była ich zaciętym wrogiem. Spytałem więc, dlaczego Thalmorczycy ją ścigają. Okazało się, że to stara sprawa. Przed wojną Ostrza poparły Cesarstwo przeciw Thalmorowi. Ostro poparły. Teraz, gdy Cesarstwo osłabło, Altmerowie poczuli się silni i żądni zemsty.

     - Wygląda na to, że musimy dowiedzieć się, co Thalmor wie o smokach – stwierdziłem. - Jakieś pomysły?

     - W ich Ambasadzie w Skyrim – odrzekła Delphine, w zamyśleniu trąc brodę. – Mogą znajdować się tam jakieś tajne dokumenty. Trzeba by je wykraść, albo chociaż przeczytać… Problem w tym, że to miejsce strzeżone jest lepiej niż sakiewka skąpca. Mogłabym nauczyć się od nich kilku rzeczy na temat paranoi.

     - Zawsze to jakiś plan - mruknąłem. – Może spróbuję się tam zakraść?

     Delphine potrząsnęła głową.

     - Zbyt ryzykowne – odparła i zaraz dodała, spoglądając mi w oczy. – I bez zgrywania bohatera, proszę. Jeśli wpadniesz w ich łapy, wyciągną z ciebie wszystko, co wiesz, a wtedy nikt z nas nie dożyje następnych urodzin. Ani ona – wskazała na Lydię – ani ja, ani nikt z twoich przyjaciół. Aresztują ich pod byle pretekstem, na przykład czczenia Talosa i będą próbowali z każdego wyciągnąć informacje.

     - Przecież nic nie wiem – Lydia spojrzała na nią zdziwiona.

     - Tym gorzej dla ciebie - Delphine była bardzo pewna siebie. – Umrzesz powoli, na torturach. Będą cię męczyć tak długo, aż powiesz im nawet to, czego nie wiesz, albo wyzioniesz ducha. Uwierzcie mi, oni potrafią być okrutni. I zdaje się, że sprawia im to przyjemność.

     - Więc co zrobimy? – spytałem zrezygnowany.

     - Jeszcze nie wiem – odrzekła. – Mam kilka pomysłów, ale potrzebuję trochę czasu, żeby to wszystko sobie poukładać. 

     Umówiliśmy się, że spotkamy się niedługo w Rzecznej Puszczy. Jeśli plan Delphine urodzi się wcześniej, prześle ulotkę reklamującą jej gospodę na nasz nowy adres w Białej Grani. Wstała, uścisnęła nam dłonie i stwierdziła, że na nią czas.

     - Miej oko na niebo – rzuciła na odchodnym. – Będzie tylko gorzej.

     My tymczasem rozejrzeliśmy się trochę wokół kurhanu. Ze zdziwieniem znaleźliśmy w krzakach zwłoki dwojga Gromowładnych.

     - Robota cesarskich? – spytała Lydia.

     Pokręciłem głową.

     - Nie zginęli od miecza – odparłem. – Popatrz tutaj. Skóra odchodzi od ciała. Uwierz mi, wychowałem się przy kuźni, poparzenia to dla mnie chleb powszedni. Zabił ich smok tuż przed naszym przybyciem. Zwłoki jeszcze ciepłe…

     Pochowaliśmy ciała żołnierzy w smoczym kurhanie. Razem z ich zbrojami i bronią, jak na wojowników przystało. Poleciliśmy ich dusze Arakayowi. A potem skierowaliśmy się na ścieżkę, prowadzącą do Gajkyne.

środa, 9 marca 2016

Rozdział XVIII - Nareszcie w domu

     Morthal opuściłem wczesnym rankiem. Droga powrotna miała być nieco dłuższa, bowiem poprzednio zsuwałem się w kilku miejscach ze skał, na które wspiąć się teraz było niepodobieństwem. Gdy zszedłem z traktu i zacząłem wspinać się pod górę, stwierdziłem, że muszę zawrócić i przez jakiś czas iść wzdłuż rzeki. Skała miejscami była pionowa i nie było sposobu, aby na nią wejść.

     Właśnie skręciłem w skalną rozpadlinę, gdy ujrzałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Dwa czarne trolle! Natychmiast przypadłem do ziemi, ale było za późno. Zauważyły mnie. Szarpnąłem łuk i wprawnym ruchem ściągnąłem go z pleców, jednocześnie nakładając strzałę na cięciwę. Wybierałem same krasnoludzkie strzały, aby zadawać nimi największe rany. Mimo to, trolle mnie dopadły. Zdążyłem jeszcze strzelić po raz ostatni i dobyłem miecza.

     Pierwszy cios odbiłem elfią tarczą. Zadałem cięcie temu, do którego strzelałem. Jedno i drugie zaraz za nim. Padł. Ale drugi troll był w pełni sił. Atakowałem kilkakrotnie i kilkakrotnie otrzymywałem ciosy, po których dziw, że nie straciłem przytomności. Kilkakrotnie salwowałem się uzdrawiającą miksturą, w końcu zużyłem cały jej zapas, a troll wciąż żył i walczył. Ostatkiem sił, narażając się na bolesne uderzenie pazurami, przejechałem mu mieczem po gardle i ten cios przeważył szalę na moją korzyść. Troll osłabł, ale jego legendarną zdolność do zasklepiania ran miałem okazję zobaczyć na własne oczy, gdy gardło zaczęło mu zarastać w magicznym tempie. Nie dopuściłem do zagojenia się rany. Ciąłem raz i drugi. Troll wyzionął ducha a ja czym prędzej przywołałem zaklęcie leczenia.

     Dyszałem resztką sił. Duma z faktu, że pokonałem sam jeden dwa górskie trolle, zbladła, gdy uzmysłowiłem sobie, że nie tylko wystrzelałem połowę dwemerskich strzał, ale jeszcze pozbyłem się wszystkich uzdrawiających mikstur. Lepiej teraz nie napotkać niczego groźniejszego od jelenia. Tyle tylko, że byłem w miejscu, w którym w każdej chwili mógł zaatakować mnie niedźwiedź, albo kot szablozębny. O bandytach lepiej nie wspominać. W dodatku sam pchałem się w ich łapy…

     Ruszyłem dalej. Minąłem lichą chatynkę nad rzeką. Mieszkająca tam Dunmerka trudniła się poławianiem krabów błotnych. Mikstur nie miała. Nawet gdy zaproponowałem całkiem wysoką cenę, rozłożyła tylko bezradnie ręce. Pożegnałem ją i z mozołem zacząłem wspinać się pod górę.

     Minęło trochę czasu, zanim stanąłem przed wejściem do jaskini Orotheim. Jeśli ktoś miał wątpliwości, co to za miejsce, to od razu mógł je rozwiać, spoglądając na otoczenie. Wokół jaskini powbijano zaostrzone paliki, a na nich nadziane były ludzkie, rozkładające się zwłoki. Trzeba być naprawdę wyzutym z ludzkich uczuć, by coś takiego zrobić! Nic dziwnego, że wyznaczono za nich nagrodę.

     Przez chwilę zastanawiałem się i walczyłem sam ze sobą. Nie miałem żadnych mikstur, choć niewykluczone, że znalazłbym je wewnątrz. Byłem sam, a miałem przeciwko sobie bandę oprychów, nie wiedziałem nawet jak liczną. Z drugiej strony, działałem z zaskoczenia. No i miałem im coś takiego darować? Tych ludzi, tak bestialsko ponadziewanych na żerdzie? Potraktowanych jak żer dla kruków? Chwyciłem łuk, nałożyłem strzałę, zatrutą śnieżnym jadem i ostrożnie zagłębiłem się w ciemnej grocie.

     Gdy tylko ogarnął mnie cień, przycupnąłem na chwilę, chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności. Niezbyt długą, bo w jaskini wcale nie było ciemno, to tylko moje oczy były oślepione ostrym, górskim słońcem. Gdy zielonkawa plama znikła mi już sprzed oczu, wyraźnie ujrzałem łunę, migoczącą po ścianach i poczułem dym. Zagłębiłem się w naturalny tunel, który skręcił w lewo po kilkunastu krokach. Przed sobą ujrzałem jaskinię, bardziej przypominającą obozowisko.

     Była całkiem jasno oświetlona. Przede mną, w odległości kilkunastu kroków, stało drewniane rusztowanie, czy raczej platforma, oparta na skalnym występie. Na niej urządzono coś w rodzaju umeblowanego miejsca do codziennych spraw. Poniżej znajdowała się najprawdziwsza kuźnia, przy której kręciła się jakaś postać, w żelaznej zbroi i hełmie. Na platformie ujrzałem drugą.

     Tych dwoje położyłem bardzo łatwo – wystarczyło po jednej strzale na głowę. Ale zaraz zza platformy wyłoniła się trzecia. Była całkiem atrakcyjną kobietą, choć bliższej znajomości wolałbym z nią nie zawierać. Wykonała jakiś ruch ręką i nagle wokół niej pojawiła się błękitna poświata. Wyglądała jak zjawa nie z tej ziemi.

     Po raz pierwszy widziałem wtedy działanie czaru ze szkoły Ochrony. Rozbójniczka wytworzyła wokół siebie barierę ochronną, coś w rodzaju tarczy, odbijającej magię zniszczenia. Ale przeciw strzałom ta tarcza nie działała już tak dobrze, o czym przekonaliśmy się oboje – ona z bólem, ja z ulgą. Fakt, potrzebowałem aż trzech, aby przebić się przez magiczną osłonę, ale w końcu czarownica padła z hukiem na deski.

     - Co tam się dzieje? – usłyszałem jakiś głos.

     Szybko przesunąłem się do wewnątrz jaskini, aby zająć lepsze stanowisko, dające szersze pole do ostrzału. Na platformę wbiegł jakiś ciemny osobnik w stalowym kirysie, z toporem w rękach. Nie dostrzegł mnie, dopóki nie dostał ode mnie strzały. Ryknął z wściekłością i rzucił się na mnie pędem. Nie zdążyłbym strzelić po raz drugi i na czas sięgnąć miecza, więc czym prędzej odrzuciłem łuk i dobyłem swej orkowej szabli. Zbój zbiegał z platformy, więc impet uderzenia byłby straszny. Byłby, gdyby trafił. Pamiętałem jednak, jak zrobiła to niegdyś Lydia, przenosząc tylko ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Stałem w rozkroku, wychylony nieco w lewo, z nadstawioną tarczą. Zbój chciał rozbić moją gardę potężnym ciosem i udałoby mu się to, gdybym nagle, dzięki temu sprytnemu manewrowi, nie przesunął się w prawo. Cios, który byłby w stanie powalić niedźwiedzia, przeciął tylko powietrze. Wprawdzie mój przeciwnik nie upadł, ale na chwilę się odsłonił i to wystarczyło mi w zupełności. Trysnęła krew i jednego bandyty było już na świecie mniej. Schowałem miecz, podniosłem łuk i ostrożnie wspiąłem się na platformę. Za nią było zagłębienie w skale, w której urządzono palenisko i płonęło nieduże ognisko. I był jeszcze łucznik z napiętą cięciwą.

     Ech, gdyby miał więcej oleju w głowie, chwyciłby stojący nad ogniem kociołek i jednym ruchem mógłby zagasić ogień. Wtedy bym go nie zauważył tak szybko. Ale widać był to, na swoje nieszczęście, niezbyt rozgarnięty gamoń. Szybki ruch w przód pozwolił mi uniknąć zdradliwej strzały, za to on nie zdołał uniknąć mojej. Jęknął tylko i naciągnął łuk jeszcze raz. Musiał wpaść w bojowy trans, który pozwala, nie zważając na odniesione rany, kontynuować walkę. Kolejnej strzały uniknąłem o włos. Otarła mi się o naramiennik. On nie miał zbroi, więc strzeliłem mu prosto w pierś. Ku mojemu zdziwieniu, nie upadł, tylko naciągnął łuk po raz trzeci. Ale tym razem już nie trafił. Moja trzecia strzała posłała go na żwir. Walka była skończona.

     Nagroda za bandytów nie była wysoka, więc przetrząsnąłem jaskinię, w poszukiwaniu łupów. Bogowie, jakie ja tam skarby znalazłem! Jeszcze jeden krasnoludzki miecz i jeszcze jeden elfi hełm – już to samo warte było majątek. Zaklęty żelazny młot nie był wymarzonym dla mnie orężem, ale zaciekawiło mnie samo zaklęcie. Zadawał dodatkowe obrażenia od porażenia, coś w rodzaju małej błyskawicy. Zabrałem go właśnie z tego powodu – przyda się przenieść to zaklęcie na jakąś inną, lżejszą broń. Było też ponad dwieście sztuk złota i złoty pierścień. Łup bogaty. Na tyle bogaty, że w pierwszym odruchu chciałem zrezygnować z nagrody i po prostu pójść do swego domu, ale po namyśle stwierdziłem, że dobrze będzie jednak powiadomić jarla. Tyle, że to nic pilnego. Tak, pójdę teraz do Białej Grani! Morthal odwiedzę kiedy indziej.

     Zabrałem jeszcze topór herszta bandytów. Nie na sprzedaż, choć był zaklęty mrozem i stanowił liczącą się wartość. Na dowód, że jego właściciel nie żyje, który to dowód postanowiłem przekazać jarlowi. Ba, nawet nie przyszło mi do głowy zapytać, jak on ma na imię! I w ogóle, kto to jest…

     Wyszedłem przed grotę i spojrzałem na słońce. Chyliło się już ku zachodowi. Nic dziwnego, wędrówka przez góry zabrała mi sporo czasu. Postanowiłem zanocować w Orotheim. Solidny, bo skalny dach nad głową, ciepło ogniska, wygodne posłanie ze skór – czegóż trzeba mi było więcej? Kolację przyrządziłem sobie gorącą, ze zbójeckich zapasów. A potem uwaliłem się na skórach przy ognisku, zapaliłem kilka dodatkowych kaganków i zabrałem się za lekturę ostatniej księgi czarów.

     „Dębowe Ciało” – głosił tytuł. Czyżby jakaś magia paraliżująca? W miarę zagłębiania się w lekturę rozjaśniało mi się w głowie. To były czary ochronne. Nazwa wzięła się stąd, że ciało stawało się bardziej odporne na ciosy. Pożyteczna rzecz! Było to zaklęcie niższego poziomu. W słowie wstępnym napisano, że istnieją jeszcze silniejsze czary tego typu, jak na przykład „Kamienne Ciało” – one jednak wymagały znacznie silniejszej many i mogli je stosować tylko dobrze wyszkoleni magowie. Zaczynało się od powtórzenia zaklęcia. Powtarzałem je w myślach i na głos, aby nauczyć się je poprawnie wymawiać. W pewnej chwili poczułem odpowiednie wibracje. Powtórzyłem jeszcze kilka razy, w ten sam sposób. Dobra, inicjowanie już umiem. Co dalej?

     Wyciągnij przed siebie dłoń, tak jakbyś chciał kogoś zatrzymać. Niech to będzie dłoń, którą nie walczysz.

     No, logiczne. Prawą dłonią pewnie trzeba zadawać ciosy magii zniszczenia, a lewa, jak tarcza, ma chronić maga. Wysunąłem lewą rękę, wymruczałem zaklęcie i pchnąłem w nią oddechem wibracje, które pojawiły się w moich wnętrznościach. Błysnęła błękitna poświata, podobna do tej, którą widziałem u rozbójniczki. Księga rozsypała się w szary proszek. Zaklęcie opanowane. Miałem tylko nadzieję, że ono działa na strzały.

     Nie miałem nic innego do czytania, więc pogapiłem się trochę w ogień. Lubię patrzeć w ogień…

 *          *          *

     Obudziłem się w prawie całkowitych ciemnościach. W pierwszej chwili nie wiedziałem nawet gdzie jestem. Dopiero dogasający, iskrzący się jeszcze gdzieniegdzie żar na palenisku przypomniał mi, że jestem w Orotheim. Nawet nie wiedziałem, kiedy zasnąłem. W międzyczasie ognisko wygasło, kaganki dopaliły się do końca i ogarnął mnie mrok.

     Pamiętałem, że obok ogniska leżało kilka polan. Namacałem jedno z nich i zapaliłem, korzystając z zaklęcia płomieni. Przy jego świetle znalazłem kilka kaganków i oświetliłem grotę na powrót. Wyszedłem na zewnątrz. Było jeszcze ciemno, ale na wschodzie niebo zaczynało już jaśnieć. Postanowiłem przyrządzić sobie szybkie śniadanie i zaraz ruszyć w drogę, aby jeszcze za dnia dojść do Białej Grani.

     W drogę ruszyłem porządnie obładowany, a jeszcze po drodze zamierzałem odwiedzić miejsce, w którym znalazłem martwego myśliwego i zabrać zgromadzone przez niego skóry. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy dotarłem do jego jaskini. Skóry leżały tak, jak je zostawiłem. Zrolowałem je wszystkie w jeden, wielki zwój, związałem rzemieniami i z wysiłkiem zarzuciłem sobie na plecy. Ważyły całkiem sporo. Na szczęście nie spotkała mnie po drodze żadna przygoda. Było wczesne popołudnie, gdy ujrzałem w oddali Smoczą Przystań. Mimo ciężaru, poczułem przypływ sił i przyspieszyłem kroku.

     Gdy przechodziłem przez bramy miasta, strażnicy patrzyli na mnie zdziwieni. Niejeden z nich zapewne roześmiał się pod przyłbicą, widząc mnie obładowanego tak, że ledwo się ruszałem. Na szczęście kuźnia była prawie przy samej bramie. Adrianne zrobiła zdumioną minę, gdy z jękiem ulgi rzuciłem jej pod nogi cały pęk skór.

     - Powinno starczyć na ostatnie zamówienie – wydyszałem, z trudem łapiąc oddech.

     - Sam to wszystko upolowałeś? – nie kryła zdziwienia.

     - Nie – uśmiechnąłem się. – Jutro ci opowiem. Dziś nie mam siły.

     Zostawiłem u niej cały zdobyty łup, oprócz tego, co zamierzałem zachować dla siebie.

     - Rozliczymy się jutro z rana, jak wycenisz towar – zaproponowałem.

     Zerknęła na krasnoludzkie miecze, które sobie zostawiłem.

     - Piękna broń – aż zagwizdała z podziwu. - Trochę zaniedbana…

     - Właśnie – pochwyciłem. – Da się ją szybko naprawić? Ale naprawdę szybko?

     Wskazała oczami na mój nowy dom. Skinąłem głową. Uśmiechnęła się z przekąsem. Kowal kowala jednak zawsze zrozumie. Puściła w ruch koło szlifierskie.

     Słońce wciąż jeszcze świeciło, gdy oba miecze zostały naostrzone, wypolerowane jak lustro i wyposażone w nowy oplot rękojeści. Pochwy wymagały tylko drobnych napraw. Podziękowałem i obiecałem zjawić się z rana, aby dokonać podziału. A potem ruszyłem do Wietrznego Domku.

     Jeszcze zanim do niego wszedłem, stanąłem na progu i wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. To był naprawdę mój dom! Mój własny. Jeszcze to do mnie nie docierało… Wszedłem do środka. Drzwi otworzyły się lekko i bez zgrzytów. Widać, ktoś świeżo naoliwił zawiasy. Na dole, w palenisku płonął nieduży ogień, a nad nim, na trójnogu wisiał kociołek z wodą. Wszystkie potrzaskane skrzynie znikły. Pod ścianą stała tylko jedna większa, zastawiona kilkoma drewnianymi talerzami, miskami i metalowymi kubkami, a przy niej dwie mniejsze, przykryte wilczymi skórami. Reszta zamieniła się w dwa stosy. Po lewej równo ułożone leżały całe deski, które udało się odzyskać. Po prawej nierówny stos porąbanych resztek, z przeznaczeniem na opał. Dom był wymieciony, posadzka wyszorowana, okna czyste i pajęczyn ani śladu.

     Z góry dobiegał odgłos stukania młotkiem. Zostawiłem swoje manele na dole i wszedłem po schodach, zauważając, że wszystkie zmurszałe deski zostały wymienione. Na piętrze ujrzałem Lydię, stojącą na skrzynce i przybijającą deskę do krokwi dachu. Nie zauważyła mnie i drgnęła przestraszona, gdy ją powitałem. Odłożyła narzędzia.

     - Wróciłeś – westchnęła z wyraźną ulgą. – W jednym kawałku!

     - Wróciłem – uśmiechnąłem się.

     - Udana wyprawa?

     Westchnąłem i rozłożyłem ręce.

     - Nie do końca…

     Popatrzyła na mnie ciepło.

     - Ważne, że jesteś. Zaraz mi wszystko opowiesz. A teraz może coś najpierw zjesz?

     Aż mi zaburczało w żołądku.

     - Chętnie – odrzekłem, a potem roześmiałem się szeroko. – Jak miło mieć dokąd wrócić! I jeszcze wiedzieć, że czeka w tym domu przyjaciel.

     - Przyjaciel – uśmiechnęła się. – Mam dla ciebie prezent, przyjacielu.

     Po chwili wręczyła mi efektownie wyglądającą butelkę o fantazyjnym kształcie.

     - Wino braci Surlie – powiedziała. – Ojciec nim handlował i bardzo je cenił. Pomyślałam, że czas, aby wróciło pod ten dach.

     - Dziękuję – szepnąłem wzruszony.

     Po raz pierwszy ktoś w Skyrim bezinteresownie dał mi prezent. Bez okazji, ot tak, żeby sprawić mi przyjemność. Ktoś o mnie pomyślał i ktoś chciał, żebym poczuł się lepiej. I był to ktoś bliski, kto wielokrotnie ratował mi życie.

     - Ja też mam coś dla ciebie – odrzekłem tajemniczym tonem. – Tylko nie podglądaj!

     Szybko zszedłem na dół, chwyciłem jeden z krasnoludzkich mieczów i popędziłem na górę.

     Lydia, na widok broni, zrobiła wielkie oczy.

     - Skąd to masz?

     Wysunęła miecz z pochwy i uniosła w górę, oglądając ze wszystkich stron. Machnęła kilka razy z wprawą wyszkolonego szermierza.

     - Wspaniała broń – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – Dziękuję!

     - Wiesz – uśmiechnąłem się, - nie przypuszczałem nigdy, że będę kobiety obdarowywał czymś takim. Zawsze myślałem, że sprawię im przyjemność biżuterią, albo pięknymi sukniami. Ale sama widzisz, jak jesteś wyjątkowa…

     - Dziękuję – powtórzyła, lekko się uśmiechając. – To dla mnie więcej warte niż wszystkie klejnoty świata. Suknia mnie nie obroni przed trollem.

     Zeszliśmy na dół.

     - Postanowiłam z urządzeniem domu zaczekać na ciebie – odezwała się jeszcze na schodach. Potrzebuję twojej rady, bo nie mogłam się zdecydować… Ojej, a to co? – wskazała na bezładny stos pakunków, leżący przy drzwiach.

     - To moje łupy i takie tam – odparłem.

     - To po to ja sprzątałam tutaj przez całe dwa dni? – spojrzała na mnie groźnie, ale z wesołymi ognikami w oczach. – Natychmiast to uprzątnąć! Tan, nie tan, porządek musi być! Bo miotłą oćwiczę!

     Roześmialiśmy się w głos. Po moim powrocie oboje odczuliśmy wielką ulgę i właśnie odreagowywaliśmy napięcie z ostatnich kilku dni. Czułem się naprawdę szczęśliwy. I ona chyba też. Wróciła przecież do domu…

     A czy ja jeszcze ujrzę swój rodzinny dom?

     Gdybym miał zdolności plastyczne, potrafiłbym go namalować z najdrobniejszymi szczegółami. Pamiętałem jego zapach, pamiętałem skrzypiącą deskę w podłodze, pamiętałem nawet dziurę po sęku w drewnianym balu, nad moim posłaniem. Posmutniałem chyba na to wspomnienie, bo Lydia, nie czekając na mnie, wyjęła butelkę z moich rąk, otworzyła ją i nalała do dwóch metalowych kielichów, z których jeden mi podała.

     - Na pohybel smutkom – wzniosła krótki, żołnierski toast.

     Wino naprawdę było dobre. O mocnym, harmonijnym aromacie i długim, wyrazistym smaku. Nie mieliśmy jeszcze krzeseł, więc usiedliśmy na dwóch skrzynkach. Przy rosole z bażanta opowiedziałem wszystko, co przeżyłem. Pokazałem jej też list, znaleziony w świątyni. Zadumała się, czytając i bezwiednie przygryzła wargę.

     - Ten ktoś cię nie zna… - powiedziała wolno. – Nie wie, kim jesteś.

     - Czemu tak myślisz? – spojrzałem na nią.

     Wciąż wpatrywała się w tajemniczy liścik.

     - Znasz gospodę Pod Śpiącym Gigantem…

     - Znam.

     - Przecież nie ma tam pokoju na poddaszu! Wszystkie są na parterze.

     Aż mnie zatkało. Oczywiście, miała rację! Przecież bywałem tam nieraz. Że też na to nie wpadłem!

     - To jest hasło, po którym ten ktoś ma cię rozpoznać – spojrzała mi w oczy. – Czyli może to być pułapka…

     - A kto by chciał na mnie zastawiać pułapkę? – machnąłem ręką. – Nikt mnie tu nie zna.

     - Tutaj wieści rozchodzą się z prędkością burzy – odezwała się poważnym tonem. – Znają cię już w kilku miastach, a twoje imię zaczyna być sławne. Ty tego nie słyszysz, bo przy tobie ludzie ściszają głosy, ale ja nie jestem głucha. Mówią o tobie. Obrosłeś już w legendę.

     - Ale zastawiać pułapkę? – przekrzywiłem przekornie głowę. – Komu by zależało?

     - A choćby tym cudakom z Solstheim – odrzekła. – Nie pamiętasz już?

     No tak, mogła mieć rację. Zapomniałem o nich.

     - Trzeba ich przechytrzyć – odezwałem się. – Zaraz coś wymyślę…

     - Po prostu pójdę tam za ciebie i zamówię pokój na poddaszu – odparła zdecydowanym tonem. – Nie dostaną cię. Jeśli okaże się, że to nic groźnego, po prostu zdam ci relację i pójdziesz potem sam.

     Rada była rozsądna, ale absolutnie nie do przyjęcia. Nie miałem najmniejszego zamiaru narażać jej, zamiast siebie, na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Ona jednak upierała się przy swoim i dopiero argument, że okryłoby mnie to hańbą, zdołał ją przekonać.

     - Zrobimy inaczej – postanowiłem. – Udaj się do gospody jako pierwsza i nic nie rób. Zamów po prostu coś do jedzenia i picia, jak najzwyklejszy klient. Ja zjawię się później, podam hasło i zobaczymy, co się stanie. Jeśli mnie napadną, będzie nas dwoje i większa szansa, że damy im radę. Chyba, że zauważysz wcześniej coś podejrzanego. Wtedy wyjdziesz i spotkamy się przy moście.

     Przystała na to.

     - Ale bądź ostrożny – wtrąciła jeszcze. – Mogą się zorientować i nie pozwolić mi wyjść. Jeśli mnie nie będzie w środku, nie podawaj hasła.

     - Dobra myśl – napełniłem kielichy. – Tak zrobimy.

     - A jeśli będę w środku, patrz na to, w której ręce trzymam kielich, albo kubek, czy co tam jeszcze. Jeśli w prawej, to wszystko w porządku. Jeśli w lewej, miej się na baczności.

     Pokręciłem głową z podziwem.

     - Myślisz o wszystkim – upiłem wina. – Gdzie się tego nauczyłaś?

     Roześmiała się.

     - Jestem huskarlem – odparła. – Szkolą nas do każdej misji, samodzielnej również.

     - Czym jeszcze mnie zaskoczysz?

     Spojrzała na mnie rozbawiona.

     - Mam nadzieję, że jeszcze nie raz to zrobię.

     Tryknęliśmy się kielichami.

     - Wiesz – odezwałem się. – Bardzo miło jest czuć, że można na kimś polegać.

     - Wiesz – odpowiedziała, naśladując mój ton. – Miło jest wiedzieć, że ktoś darzy człowieka zaufaniem.

     Po chwili spoważniała.

     - Coś się stało? – spytałem. – Skąd ta nagła zmiana?

     Poczułem, że jest zażenowana.

     - Mówiłeś kiedyś… Mówiłeś, żeby zwracać ci uwagę, gdy zrobisz coś nie tak. Ech, głupio się z tym czuję.

     - Śmiało – zachęciłem ją. – Arystokraty ze mnie nie zrobisz, ale może zaoszczędzisz mi paru głupich uśmiechów wyższości za moimi plecami.

     - No, dobrze… Kielich do wina trzyma się inaczej. W ten sposób, za nóżkę. Żeby go nie ogrzewać dłonią. Tak jak ty to robisz, pija się brandy.

     Poprawiłem uchwyt i wyprostowałem się.

     - Nigdy się nie krępuj mówić mi o tym – zapewniłem ją. – Jestem ci za to podwójnie wdzięczny.

   Tego dnia próżnowaliśmy już przez cały wieczór. Opowiadaliśmy sobie zabawne historyjki i przygryzaliśmy słodkie bułki, kupione przez Lydię w gospodzie. Oby jak najwięcej tak miłych wieczorów w moim życiu.

piątek, 4 marca 2016

Rozdział XVII - Ustengrav

     Przed oczami zamajaczył mi kamienny kopiec. Byłem na miejscu. Jednocześnie wyczułem dym z ogniska. Ktoś tu już był. Nic dziwnego, z pewnością jakiś myśliwy wybrał się na polowanie. Okolica obfitowała w zwierzynę. Znalazłem po drodze w kilku miejscach ślady łosi. Fakt, że dostrzegłem też tropy śnieżnego pająka i jakieś inne, których nie znałem, a które wyglądały na ślady jakiegoś wielkiego skorupiaka.

     Wspiąłem się na kamienną cembrowinę. Za kopcem istotnie płonęło niewielkie ognisko i ktoś tam przy nim leżał. Zarośla trochę mi zasłaniały, więc nie widziałem dokładnie.

     - Nie trzeba było tu przyłazić! – usłyszałem głos po swojej lewej ręce.

     Odruchowo dobyłem miecza. Ku mnie zmierzało dwóch Nordów i jakiś altmerski mag, w wyraźnie nieprzyjaznych zamiarach, o ile mogłem zorientować się po wyciągniętym orężu. Odbiłem cios topora i ciąłem mieczem przez głowę pierwszego Norda. Cios dosięgnął go, ale został częściowo odbity i nie wywołał pożądanego efektu. Miałem jednak to szczęście, że przejście było wąskie i nie mogli zaatakować mnie wszyscy naraz. Osłabiony raną Nord nie stanowił już takiego zagrożenia. Zwolnił ruchy i pokonanie go nie stanowiło trudności. Znacznie groźniejszym przeciwnikiem był drugi.

     Nie miał hełmu, ale chroniła go żelazna zbroja, a w rękach dzierżył dwuręczny miecz. Zamachnął się nim z taką mocą, że gdyby trafił, rozpłatałby mnie na dwoje. Odskoczyłem i miecz trafił w próżnię. Szybki doskok, cięcie przez głowę i odskok – taką przybrałem taktykę. Jak się okazało, skuteczną. Mag niechcący mi pomógł, wysyłając ku mnie jęzor ognia, który jednak trafił nie mnie, a mojego przeciwnika. Ten ryknął z bólu i odsłonił się na tyle, że po moim drugim cięciu nic już nie mogło mu pomóc. A ja zeskoczyłem z kopca, by na chwilę się ukryć. Krótką chwilę – tyle tylko, aby schować miecz, odrzucić tarczę i sięgnąć po łuk.

     Wychyliłem się zza kopca już z naciągniętym łukiem. Mag zakradał się od tej strony, nie spodziewając się widocznie mojego ataku, bo nie zdążył porazić mnie ogniem. Celna strzała w czoło rozłożyła go na łopatki. Rozejrzałem się po pobojowisku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wcale nie ja rozpętałem tę bitwę. Przy ognisku leżało ciało innego maga i obok zwłoki norskiego bandyty.  W kopcu, obok skrzyni, leżały zakrwawione zwłoki innego Norda. Dotarło do mnie, że magowie starli się tu z bandytami, a zauważywszy obcego, obie strony na chwilę się zjednoczyły, by mnie pokonać.

     Swoim zwyczajem przeszukałem pobojowisko. W skrzyni przy ognisku znalazłem trochę złota. Niewiele, ale było tam coś jeszcze. Aż mi ręce zadrżały. Elfie rękawice! Takie same, jak u Thalmorskich żołnierzy! Wziąłem je w ręce i spróbowałem nałożyć. Były lekkie, sztywne, trochę za wąskie, stworzone na smukłe dłonie Altmera, ale gdyby je lekko rozklepać, pasowałyby idealnie. Mało tego, były obłożone zaklęciem pomniejszego dzierżenia, co poznałem po połysku. Pomagały w walce na jednoręczną broń. W sam raz dla mnie!

     Schowałem je do plecaka, bo bez przeróbki nie udało mi się ich włożyć. Nie umiałem przerabiać zaklętych przedmiotów, ale może znajdę kogoś kto potrafi. W ostateczności, sprzedam je z dużym zyskiem. Elfie rękawice, w dodatku zaklęte, warte były sporych pieniędzy.

     Zszedłem do kopca i pociągnąłem ku sobie żelazne drzwi. Otworzyły się bez problemów. Wszedłem do środka.

     Pierwsze co ujrzałem, to zwłoki bandyty, przegradzające przejście. Dalej leżały następne, a z oddali dało się słyszeć jakieś odgłosy, jakby walki. Przygotowałem łuk do strzału i ruszyłem prawie naturalnym tunelem, opadającym w dół. Doprowadził mnie on do obszernej sali, częściowo naturalnej, częściowo wykutej ludzką ręką. Po przeciwnej stronie walka trwała w najlepsze. Dwóch bandytów kontra trzech magów. Zaczaiłem się, ze strzałą na cięciwie. Nie zamierzałem wtrącać się do walki, zanim się rozstrzygnie.

     Nagle stało się coś zdumiewającego. Oto bandyta trzasnął maga mieczem, a ten… rozsypał się w proch. To nie był żywy mag, lecz ożywieniec! Magowie byli nekromantami! Obrzydzenie chwyciło mnie za gardło. Niewiele się namyślając, posłałem strzałę w kierunku bliższego. Nie trafiłem, ale odwróciło to na chwilę jego uwagę, co przypieczętowało jego los. Padł pod ciosem miecza. Po chwili z całej piątki został tylko jeden mag, który dostrzegł mnie i z groźną miną ruszył w moją stronę. Nie zdążył dobiec. Nie chwaląc się, strzelcem byłem znakomitym.

     Idąc przez salę, zerknąłem na leżące na posadzce zwłoki Norda. Co to wystaje mu spod brzucha i błyszczy? Podszedłem bliżej i oniemiałem. Zepchnąłem czym prędzej ciało z błyszczącego przedmiotu i podniosłem prawdziwą elfią tarczę. Była lekka, znacznie lżejsza niż moja drewniana, choć wykonano ją z metalu. Nie wiem, z jakiego, bo z pewnością nie było to złoto, które, jak wiadomo, jest bardzo ciężkie. Adrianne wspominała kiedyś o tajemniczym księżycowym kamieniu. Czyżby to było to? Tarcza miała na sobie ornamenty w kształcie ptasich piór, jak widać ulubiony styl Thalmoru. Nosiła ślady używania, ale nie była mocno zniszczona. Wystarczyłoby wyklepać ją w kilku miejscach i uzupełnić grawerunek.

     Była to cenna zdobycz. Równie cenną znalazłem na kamiennym cokole, po prawej ręce. Były tam dwie buteleczki mikstury zdrowia, które zaraz znalazły się w moim plecaku, w specjalnej, łatwo dostępnej kieszonce. Nauczyłem się już używać ich w czasie walki. Należało szybkim ruchem zawiesić tarczę na specjalnym haku przy zbroi, po czym sięgnąć do kieszonki, naciśnięciem kciuka urwać cienką szyjkę i szybko łyknąć, jednocześnie łapiąc tarczę. Trwało to wszystko bardzo krótko i w walce nieraz udawała mi się ta sztuka, gdy tylko przeciwnik odstąpił o parę kroków, co przecież zdarzało się wcale często.

     Przy zwłokach znalazłem trochę złota. Zabrałem też dwa sztylety. Zawsze mogą się przydać. Wyjście z komnaty znalazłem na słuch. Z wąskiego korytarzyka dochodziły odległe odgłosy walki. Zagłębiłem się tam ostrożnie. Korytarzyk rozszerzył się nagle i zamienił w schody. Na dole leżały kolejne zwłoki bandyty i maga, a zza węgła dało się słyszeć odgłosy zaciętej bijatyki. 

     Poczekałem chwilę. Stało się dokładnie tak samo, jak poprzednio. Zwycięski mag wyłonił się z korytarza, a ujrzawszy mnie, bez ostrzeżenia rzucił we mnie lodowym kolcem. Na szczęście, byłem na to przygotowany. Cofnąłem się tak, że kolec chybił celu. Moja strzała natomiast nie chybiła…

     Zszedłem na dół. Niedaleko znalazłem zwłoki drugiego maga i trzy truchła draugrów. Dalej korytarz rozszerzał się w prostokątną komnatę, gdzie w świetle sporego znicza, płonącego po prawej stronie, odkryłem następnego maga i następne dwa draugry. Wszyscy martwi. Zagadkowa sprawa. Czego szukali tu magowie? Dlaczego starli się z bandytami? W końcu wszyscy padli ofiarą starożytnych strażników… No, trochę też przy moim udziale. 

     Koło znicza stały dwie butelki z miksturą uzdrowienia. Zabrałem je, oczywiście. A po lewej odkryłem przejście do następnej komnaty, a właściwie dwu ślepych komnat, zapełnionych urnami. W większości urny były puste, ale widać, ktoś używał ich jako skarbczyków. Znalazłem w nich trochę złota i kilka następnych mikstur uzdrowienia.

     Poszedłem dalej. Korytarz skręcał w prawo. Przede mną otworzyła się obszerna, jasno oświetlona komnata, a po prawej wąskie przejście, prowadzące w dół. Postanowiłem zbadać najpierw ten zakamarek. Zszedłem na dół. Chodnik skręcił w prawo i zakończył się ślepą ścianą, pod którą stał kamienny stół. A na nim topór, kilka kufli i trochę złotych monet. Monety szybko powędrowały do mojej sakiewki, ale resztę zostawiłem. Udałem się do komnaty.

     Na wysokości mniej więcej dwóch ludzi przegradzał ją wąski, kamienny most. Na dole stało kilka sarkofagów, przykrytych grubymi płytami. Wiedząc, jak zwykle się to kończy, przygotowałem strzałę, zanim postąpiłem krok naprzód. I miałem rację. Wieko pierwszego odskoczyło i wygramoliła się z niego znajoma sylwetka draugra, świecąc niebieską poświatą z oczu. W sumie było tam aż trzech. Wszystkich przeciwników położyłem z łuku i to bez trudu. Krasnoludzki łuk miał wyraźnie większą siłę niż myśliwski i strzała łatwiej znajdowała drogę między szczelinami pancerza. Znalazłem tam też dwa inne draugry, już martwe. Komnata zakręcała w lewo i kończyła się schodami w górę. Te prowadziły na galeryjkę, na której znalazłem trzy dalsze mikstury. Bardzo mnie to znalezisko ucieszyło i dodało odwagi. Z galeryjki prowadził wspomniany most, za nim kolejne schody w dół, zakończone żelaznymi drzwiami. Dotarłem do miejsca, zwanego Głębiami Ustengrav.

     Za drzwiami znajdowały się schody w dół, a dalej korytarz skręcał w lewo. Po prawej stronie coś jasno świeciło. Było to coś w rodzaju okna, które odkryłem, gdy zszedłem na dół. Naturalne okno w skale, z widokiem na Głębie Ustengrav. Zerknąłem w nie, po czym przypadłem do niego i skamieniałem olśniony.

     To, co znajdowało się poniżej, to nie była jaskinia. To był podziemny świat! Piękny, w dodatku.

    Wszystko oświetlone było naturalnym, słonecznym światłem, wpadającym przez szeroki komin. Oświetlał on uroczą dolinę, huczącą wodospadem i zieleniejącą niewysoką, trawiastą roślinnością. Po drugiej stronie, nieco wyżej, znajdowała się właściwa świątynia, z galerią wykutą w skale i płonącymi wciąż zniczami. Sklepienie podtrzymywane było przez kilka wysokich, smukłych filarów, połączonych niegdyś kamiennymi mostkami, z których dziś zostały tylko resztki. W dole ujrzałem jakiś ruch.

     Ruszyłem korytarzem prowadzącym ku przepaści, skąd widok był jeszcze doskonalszy. Strąciłem w przepaść jakiegoś draugra, który zastąpił mi drogę i rozejrzałem się uważnie z góry po świątyni.

     Na dole chodziło kilka niezgrabnych postaci. Draugry zapewne. Za daleko na strzał. Muszę zejść niżej. Skręciłem w lewo i poszedłem naturalnym chodnikiem, który w pewnym miejscu przedzielony został czymś w rodzaju bramy. Przejście było wyłożone fantazyjnymi, kamiennymi płytkami. Co to była za ozdoba, przekonałem się na własnych pośladkach, gdy uderzył w nie strumień ognia. Stwierdzić, że podskoczyłem jak oparzony, byłoby nieścisłością – ja podskoczyłem właśnie dlatego, że mnie oparzyło! Zbiegłem czym prędzej z płytek, które okazały się ognistą pułapką. Spodnie trochę mi się przysmaliły, oparzenia zaleczyłem zaklęciem. Muszę uważniej patrzeć pod nogi. Dalej korytarz zagłębił się w skałę. Świątynia znikła z moich oczu. Przede mną ukazał się za to kamienny mostek, nad jakąś komnatą. Na moście leżały zwłoki draugra, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto z definicji jest zwłokami. Ostrożnie, ze strzałą na cięciwie, skierowałem się na most.

     Sala pode mną przypominała jakąś jadalnię. Po prawej stronie przegradzał ją drugi, identyczny most, a na nim stał niespokojny draugr. Poniżej przechadzał się inny. Wziąłem go na cel i położyłem jedną strzałą. Draugr na moście drgnął i rozejrzał się dookoła. Dostał strzałę w tym samym momencie, w którym mnie dojrzał. Szybkim, choć niezdarnym krokiem popędził w stronę otworu w ścianie, na jednym końcu mostu. Tam dosięgła go druga strzała. Widziałem jeszcze, jak się przewraca.

     Za mostem były schody w lewo i w dół oraz wejście do sali. Przeszedłem całą i po drugiej stronie znajdowało się dokładnie to samo, jak lustrzane odbicie: schody w górę, prowadzące na most. Na schodach leżał pokonany przeze mnie draugr. Pogratulowałem sobie świetnego strzału.

     Przeszedłem przez drugi mostek i znalazłem się na schodach, prowadzących w dół, do niewielkiej jaskini, oświetlonej oliwną lampą, zawieszoną u powały. Pod nią znajdowała się spora kałuża oliwy – gotowa pułapka, nieraz już przeze mnie stosowana. Były też dwa sarkofagi, a ja wiedziałem już, czego się spodziewać.

     Wszystko odbyło się tak, jak się spodziewałem, zupełnie, jakby odbywało się to według z góry napisanego scenariusza. Draugry, które wylazły z sarkofagów, zginęły w wybuchu rozgrzanej oliwy. Trzeciego dobiłem celną strzałą. Przy okazji, po lewej stronie odkryłem zakratowane przejście do komnaty, w której dostrzegłem magiczny katalizator. Może przyda się zakląć chociaż jakiś sztylet? Znałem już kilka zaklęć, jak mróz, czy pułapka duszy. Ale jak się tam dostać? Zlustrowałem jaskinię. W ścianie znalazłem uchwyt. Pociągnąłem za niego i usłyszałem chrzęst podnoszonej kraty. Komnata stała otworem.

     Zakląłem sobie jeden ze sztyletów. Przyda się, a nawet jeśli nie, zawsze można go sprzedać. Po namyśle zakląłem sobie też drugi. Dwa niewielkie klejnoty duszy rozpłynęły się w powietrzu, udzielając swej magicznej mocy zaklinanym przedmiotom.

     Poszedłem dalej i stanąłem nad kamiennym mostem, prowadzącym w dół, do świątyni. Ja zerknąłem jednak na szczątki mostów przy filarach. Były wysoko nad świątynią – na tyle wysoko, że nie groziło mi tam żadne niebezpieczeństwo, za to ja miałbym całą dolinę jak na dłoni i z łukiem w ręku byłbym nie do pokonania. Skacząc z jednego mostu na drugi, chyba dałbym radę dojść do ostatniego, prowadzącego do tajemniczego przejścia, które widziałem wyraźnie aż stąd. Wdrapałem się na pierwszy. Stąd widok był trochę ograniczony, więc przeskoczyłem na drugi. Nie było daleko. Wstąpiłem na wąską galeryjkę, oplatającą filar i rozejrzałem się. Pode mną łaziły dwa szkielety, uzbrojone w łuki. Jeden po samej świątyni, drugi szedł od strony doliny. Wystarczyło po jednej strzale na każdego z nich. Rozsypujące się kości narobiły jednak takiego hałasu, że z niewysokiej galeryjki zza ołtarza wybiegły dwa następne. Jednego ustrzeliłem w biegu, drugi jednak załatwił się sam. Biegł w kierunku schodów i właśnie przebiegał przez niewielką galeryjkę, gdy spod nóg buchnęły mu płomienie. W podłodze ukryto taką samą pułapkę, jak w przejściu, na którym przypiekłem sobie tyłek. Ze schodów spadły już tylko rozsypane kości. 

Wulfhere podziwia świątynię Ustengrav - wizja artystyczna. Po prawej stronie widoczny filar z kamienną galeryjką i resztką mostu


     Przeskoczyłem na następny mostek. Zachwiałem się nieco i z przestrachem padłem na kolana, przytrzymując się rękami. Niewiele brakowało! Upadek z tej wysokości na kamienną posadzkę skończyłby wszelkie moje przygody na tym świecie. Muszę znaleźć inny sposób. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jednego kościotrupa. Siedział na tronie pod ołtarzem. Wyglądał na nieszkodliwego, ale na wszelki wypadek poczęstowałem go strzałą. Rozsypał się. A ja stanąłem przed przepaścią, jaka dzieliła mnie od kolejnej galeryjki wokół filaru. Za daleko na skok. Podrapałem się po nosie w zamyśleniu. A gdyby tak… Nie, to niedorzeczne! A właściwie, dlaczego nie?

     Nabrałem powietrza w płuca.

     - Wuld!

     Fala powietrza pchnęła mnie na kamienny filar. Znalazłem się dokładnie w miejscu, na które patrzyłem. Oszołomiony nieco pokręciłem głową i roześmiałem się. To świetny sposób na podróżowanie po kamiennych półkach! Tak samo pokonałem ostatnią przepaść, po czym spenetrowałem zionący czernią tunel. Niestety, był ślepy, a raczej zawalony po drugiej stronie. Przejścia nie było. Był natomiast drewniany kufer, a w nim dwie fiolki mikstury uzdrowienia. I pomniejszy klejnot duszy.

     Klejnot duszy to specyficzny kamień, nie do pomylenia z żadnym innym. Wygląda jak kryształ kwarcu, ale ma błękitne zabarwienie i ciemnoniebieski połysk. Nie wiem, skąd pochodzą. Każdy z nich jest jednak bardzo cenny, a napełniony – jeszcze cenniejszy, bo nie każdy to potrafi. Ponieważ znałem już zaklęcie Pułapka Duszy, postanowiłem przy najbliższej okazji zakląć sobie jakiś myśliwski łuk.

     Wróciłem na mostek, zeskoczyłem z niego na galerię, a potem, pamiętając o ukrytej przed schodami pułapce, zeskoczyłem na posadzkę świątyni. Postanowiłem zbadać malowniczą dolinkę. Prowadziła do niej ścieżka przy ścianie jaskini. Ruszyłem tam, ale natychmiast się zatrzymałem, bowiem dziwny dźwięk doszedł do moich uszu. Co to?

     Zastanawiałem się przez chwilę, zanim poznałem znajomy zew Smoczej Ściany. Musiała znajdować się gdzieś w dolince. I rzeczywiście, ujrzałem ją przy samym wodospadzie. Teraz już nic nie mogło mnie powstrzymać – popędziłem ku niej jak wicher.

     - Feim! – powtórzyłem słowo, które oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. – Zanikanie!

     Tak poznałem zupełnie nowy krzyk, zwany Eteryczność, który był w stanie zamienić mnie na chwilę w istotę bezcielesną, której nikt nie mógł zagrozić, ale która też nie mogła zagrozić nikomu. Była to dobra metoda na opuszczanie niespodziewanie kłopotliwych sytuacji – na przykład zaatakowania przez liczebnie silniejszego przeciwnika.

     Rozejrzałem się uważnie po dolinie. Spenetrowałem ją dokładnie. Musiałem trochę poskakać po skalnych półkach, żeby dojść do wszystkich zakamarków. Ale opłaciło się to sowicie. W jednym miejscu znalazłem kufer, a w nim… Aż mi ręce zadrżały! Złoty, obosieczny, prosty miecz! Czyżby elfi? Moja ręka chciwie zacisnęła się na rękojeści. Machnąłem nim kilkakrotnie. Trochę ciężki, ale świetnie wyważony i ostry. Przydałoby mu się tylko polerowanie. No i oplot rękojeści aż prosił się o wymianę. Co to mówiła o nich Adrianne? Że są lekkie i wytrzymałe. Cóż, ten lekki nie był. Czyżby to… Coś zaświtało mi w głowie. Zdjąłem z pleców krasnoludzki łuk i przyłożyłem do miecza. Ta sama barwa! Ten sam metal! Taka sama, geometryczna ornamentyka.

     Krasnoludzki miecz. Prawdziwy, dwemerski oręż! Znalazłem skarb.

     Miecz przypiąłem sobie na plecach. Na razie nie będę go używał, dopóki nie doprowadzę go do jako takiego stanu. Wróciłem na górę i udałem się jedyną ścieżką, którą jeszcze nie szedłem. Jeśli ona nie zaprowadzi mnie do rogu Jurgena, to już naprawdę nie wiem, gdzie on może być.
     
     
Wulfhere na moście, prowadzącym do magicznych kamieni. Rzuca właśnie pożegnalne spojrzenie na malowniczą dolinę w Ustengrav.
     
     
     Ścieżka zaprowadziła mnie do miejsca, w którym obok wysokiej, drewnianej galeryjki stały trzy dziwne kamienie. Ustrzelenie szkieletu, schodzącego z galeryjki, to drobiazg nawet nie wart wzmianki… Dalej znajdował się wąski korytarz, przegrodzony trzema, masywnymi kratami. Muszę znaleźć jakiś mechanizm, który je podnosi. Gdy przechodziłem obok pierwszego kamienia, ten rozjarzył się magicznym blaskiem i zawibrował, wydając cichy brzęk. Jednocześnie podniosła się pierwsza krata. Ciekawe! Magiczna zapora! Gdy przechodziłem obok drugiego, stało się to samo i jednocześnie druga krata powędrowała w górę. Gdy trzeci kamień zawibrował, a przejście wreszcie się otworzyło, ruszyłem dziarsko przed siebie po to tylko, żeby po chwili zatrzymać się z nosem, spuszczonym na kwintę. Wszystkie kraty opadły, gdy tylko oddaliłem się od kamieni. One same zgasły.

     Co jest grane?

     Wróciłem do głazów. Znów zawibrowały, a kraty uniosły się. Jak tu przejść? Może trzeba to zrobić szybko, zanim opadną? Ruszyłem z kopyta, ale kraty zdążyły opaść. Rozmasowałem czoło i usiadłem, opierając się o kamienną ścianę.

     Pomyślmy… Ta świątynia ma coś wspólnego z Siwobrodymi. Jeśli z Siwobrodymi, to też z Głosem. A jeśli z Głosem… To może trzeba użyć krzyku?

     Stanąłem między głazami, Wbiłem wzrok w otwarte przejście, nabrałem powietrza i ruszyłem przed siebie najszybciej, jak umiałem.

     - Wuld!

     Trąba Powietrzna pchnęła mnie w wąski korytarz. Ostatnia krata zasunęła się tuż za moimi plecami. Przeszedłem. Przeszedłem i roześmiałem się z własnej głupoty. Trzeba myśleć! Myśl, Wulfhere, bo inaczej bogowie uznają, że głowa ci nie potrzebna i cię jej pozbawią! Przecież to jasne, że do najcenniejszych artefaktów mogą mieć dostęp tylko ci, co są w stanie do nich dotrzeć. Ta zapora umożliwiała przejście osobie, władającej Głosem, ale chroniła je przed pozostałymi. Śmiejąc się, ruszyłem w górę, po schodach, ale zaraz przestałem się śmiać, gdy ujrzałem korytarz, wybrukowany płytami naciskowymi. Przejścia nie było.

     Gdyby chodnik chociaż był prosty! Można by wtedy użyć Krzyku. Ale nie, wił się i skręcał, o ile mogłem się zorientować z miejsca, w którym stałem, kilkakrotnie. Co tu zrobić?

     Spróbowałem bokiem, niemal przyssany do skały. Zrobiłem kilka kroków, gdy nagle ześlizgnąłem się ze zbyt stromej ściany. Płyta szczęknęła. Poderwałem się spanikowany, ale nic się nie stało. Ostrożnie postawiłem stopę na następnej płycie. Znów szczęknęło – i znowu nic się nie stało. Płyty były nieaktywne. Delikatnie, gotów do natychmiastowego odwrotu, stawiałem nogi na kolejne płyty, posuwając się wolno do przodu, aż moim oczom ukazała się rozległa komnata, a w niej dwa pająki śnieżne. Powoli, żeby nie wykonać gwałtownego ruchu, zdjąłem łuk i strzeliłem do jednego z nich. Padł na miejscu. Drugi podbiegł do towarzysza tylko po to, by podzielić jego los. Wstąpiłem na niewysokie podwyższenie i zerknąłem przezornie w górę. To ocaliło mi życie, bowiem u powały, na grubej pajęczynie, wisiał trzeci, znacznie większy. Ogromny!

     Strzała w łeb tylko go rozdrażniła. Błyskawicznie opuścił się na posadzkę, zanim zdążyłem wypuścić następną. Schowałem się za grubym filarem, ze zdziwieniem obserwując jęzory ognia, dobywające się z płyt. Pająk biegał w panice tam i z powrotem, ale zewsząd dopadały go wszędobylskie płomienie. Nie musiałem strzelać, wystarczyło obserwować z ukrycia, jak truchło pająka smaży się w pułapce. Gdy skonał, ostrożnie nastąpiłem na pierwszą płytę w komnacie. Nic. Ciekawe, dlaczego. Byłem wprawdzie dużo lżejszy od pająka, ale miałem tylko dwie nogi, a pająk rozkładał swój ciężar na osiem. Nie poznałem nigdy rozwiązania tej zagadki. Szybko przemknąłem do przeciwległej ściany, gdzie magią spaliłem pajęczyny, zasłaniające przejście. Za nimi znajdowały się drewniane drzwi.
Krótki korytarz zaprowadził mnie do żelaznej kraty, podnoszonej uchwytem. Przed sobą ujrzałem podziemną salę, z dwoma basenami po obu stronach i majestatycznym ołtarzem na końcu. Nie miałem już wątpliwości – to była główna sala! Gdy wstąpiłem na schody, aż drgnąłem, bowiem z basenów po obu stronach wynurzyły się tajemnicze, smocze posągi. Pewnym krokiem podszedłem do ołtarza, spodziewając się, że tam znajdę róg Jurgena Wiatrowładnego.

     Ale jedyne, co znalazłem, to dwa draugry, rozpłatane mieczem i to całkiem niedawno. Na ołtarzu znajdowała się marmurowa ręka, która zapewne powinna trzymać róg. Ale trzymała tylko kawałek papieru. Sięgnąłem po niego i rozwinąłem. Był zapisany drobnym, starannym pismem.

     Smocze Dziecię,

     Aż mnie zatchnęło. Ktoś spodziewał się mnie tutaj i nie byli to Siwobrodzi. Ktoś, kto sprzątnął mi sprzed nosa artefakt i zostawił jakiś list. Czytałem dalej.

     Muszę się z tobą rozmówić. To pilne.

     Wynajmij pokój na poddaszu Pod Śpiącym Gigantem w Rzecznej Puszczy. Tam się spotkamy.

     Przyjaciel

     Bardzo mi się to wszystko nie spodobało. Gdyby ów ktoś miał uczciwe zamiary, po prostu spotkałby się ze mną tutaj, albo zostawił dla mnie wiadomość w Białej Grani. Wiedział, że tu będę, więc wiedział też zapewne, gdzie mnie spotkać. I nawet nie miał tyle odwagi, żeby się podpisać normalnie!

     Zmiąłem list w dłoni i cisnąłem go ze złością na posadzkę. Chociaż nie miałem na to najmniejszej ochoty, musiałem udać się do Rzecznej Puszczy i spotkać się z tym ktosiem, o którym nic nie wiedziałem. Ale wiedziałem jedno – nie będzie to dla niego przyjemne spotkanie.

     Zrezygnowany ruszyłem przed siebie. Po chwili wróciłem i podniosłem zmięty list, wsuwając go do plecaka. Za ołtarzem były drewniane drzwi, prowadzące do pomieszczenia, obstawionego urnami. Ktoś porozrzucał tu trochę złotych monet. Czyżby na osłodę klęski? Pozbierałem je wszystkie i skierowałem się do naturalnego korytarza, prowadzącego w górę, zakończonego ukrytym przejściem. Gdy pociągnąłem dźwignię w ścianie, jeden z głazów odsunął się, przepuszczając mnie do znanego już pomieszczenia z urnami. Do wyjścia było niedaleko.

     Wyszedłszy na świeże powietrze, odetchnąłem głęboko i wygramoliłem się z kopca. Zaczynało już szarzeć, a niebezpiecznie było wędrować przez mokradła po zmroku. Ruszyłem więc przed siebie dziarskim krokiem i bez przygód, wieczorem dotarłem do Morthalu, gdzie postanowiłem przenocować.