czwartek, 17 marca 2016

Rozdział XIX - Ostrze

     Lydia wyruszyła już o świcie, nawet mnie nie budząc. Zostawiła mi tylko przy łóżku kartkę:

     Do zobaczenia Pod Śpiącym Gigantem!
     Przyjaciel
     P.S. Chleb jest pod miską przy oknie.

   Uśmiechnąłem się bezwiednie. Nie wiedziałem, kiedy wyszła, więc postanowiłem nie tracić czasu. Wstałem szybko, ubrałem się, ukroiłem sobie pajdę chleba i kawałek zimnego mięsa. Zjem po drodze. Zabrałem swój ekwipunek, na plecy założyłem łuk i kołczan, przypasałem krasnoludzki miecz. Mój wzrok padł na orkową szablę. Nie będzie mi już potrzebna. Krasnoludzki miecz był poręczniejszy, można nim było zadawać pchnięcia i lepiej odbijał ciosy. Sprzedać, czy zachować? Ta szabla wiele razy obroniła mi życie… 
Ech, ledwo kupiłem dom, a już go zagracam! Postanowiłem sprzedać. Wyszedłem z domu i skierowałem się do kuźni Adrianne, która na mój widok wzięła do ręki spory trzosik.

     - Niektóre z tych sztyletów były zaklęte i przez to podwójnie cenne – powiedziała. – Wiedziałeś o tym?

    - Sam je zakląłem – wypiąłem pierś z dumą. – Farengar mi pokazał, jak to robić. W kuźni pomogę ci później, na razie mam pilną sprawę.

     - Ale potem będziesz musiał mi pomóc – odpowiedziała Adrianne, podając mi sakiewkę. – Obiecałeś!
Schowałem pieniądze za pazuchę.

     - Obiecałem i pomogę – zapewniłem. – Wyceń jeszcze to – podałem jej orkowy miecz. – Rozliczymy się jak wrócę. Do zobaczenia!

     Do Rzecznej Puszczy nie było daleko, a ja szedłem szybkim krokiem. Wkrótce moim oczom ukazały się pierwsze zabudowania. Przy moście nie było nikogo. Jak na razie wszystko zgodnie z planem.

     Bez wahania skierowałem się do gospody. W środku nie było wiele osób. Przy jednym ze stołów zauważyłem Lydię. Dzielna dziewczyna na mój widok leniwym ruchem sięgnęła po kubek z piwem. Prawą ręką! Czyli niczego podejrzanego nie zauważyła. Podszedłem do lady. Stał za nią Orgnar, którego już znałem z poprzedniego razu.

     - Coś podać? – spytał.

     - Nie, nie przyszedłem na obiad – odparłem.

     - Chcesz wynająć pokój, porozmawiaj z Delphine – wskazał głową szczupłą kobietę z miotłą. – Ja tu tylko gotuję.

     Podszedłem do nieznajomej, przypatrując jej się uważnie. Nieznajomej? Chyba gdzieś już ją widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Możliwe, że spotkałem ją tutaj, tylko nie zwróciłem uwagi. Była jeszcze przed czterdziestką i pomimo luźnego ubrania, widać było, że jest bardzo sprawna i silna. Zerknęła na mnie spode łba, gdy podszedłem. Nie uszła mojej uwagi podłużna, pionowa blizna, przecinająca jej lewą stronę twarzy od brwi aż po policzek.

     - Witaj – odezwałem się. – Chciałbym wynająć pokój na poddaszu.

     Widziałem, jak jej dłonie przez moment silniej zacisnęły się na miotle. Odpowiedziała tonem pozornie obojętnym, ale ja wyraźnie wyczułem w nim napięcie.

     - Pokój na poddaszu, co? Cóż, nie mamy pokoju na poddaszu. Ale możesz wziąć ten po lewej. Czuj się jak u siebie w domu.

     Jej głos również wydał mi się znajomy, ale nie pokazałem tego po sobie. Musiałem się zmusić, by nie zerknąć w stronę Lydii, ale nie miałem wątpliwości, że słyszała naszą rozmowę. Ruszyłem w stronę wskazanego pokoju. Cóż, pokój jak pokój. Ukryć nie było się gdzie. Jeśli ktoś w nim na mnie czekał, musiał być na tyle mały, aby zmieścić się do szuflady w komodzie.

     Drzwi otworzyły się nagle i nieznajoma wsunęła się cicho do pokoju.

     - Więc to ty jesteś tym Smoczym Dziecięciem, o którym tyle słyszałam?

     Jej głos był spokojny, ale wyczułem w nim wzruszenie.

     - Wydaje mi się, że to należy do ciebie – podała mi małe zawiniątko.

     Zerknąłem. Był w nim szary, kręty róg, z jakiegoś nieznanego mi zwierzęcia, zapewne należący kiedyś do Jurgena Wiatrowładnego. Szczerze mówiąc, spodziewałem się bardziej efektownego instrumentu.

     - Musimy porozmawiać – odezwała się znów. – Chodź ze mną!

     Wychodząc z pokoju nieznacznie skinąłem głową Lydii. Podążając za Delphine, wszedłem do pokoju naprzeciwko. Moja przewodniczka zatrzymała się przed szafą.

     - Zamknij drzwi – poleciła. – No dalej, zamknij drzwi.

     Ale wtedy właśnie w drzwiach pojawiła się Lydia. Weszła do pokoju i zamknęła je za sobą. Cień niepokoju przesunął się po twarzy Delphine.

     - Spokojnie – odezwałem się po raz pierwszy. – To przyjaciółka. Możesz mówić przy niej. Nie mam przed nią tajemnic.

     - Skąd wiesz, czy ja nie mam? – odpowiedziała podejrzliwym tonem.

     - Nie ja prosiłem o to spotkanie – odparłem. – Jeśli nie masz mi nic do powiedzenia, to miło było poznać. Bywaj!

     Ruszyłem w kierunku drzwi, jednak jej głos osadził mnie na miejscu.

     - Stój! Poczekaj!

     Odwróciłem się. Stała przy szafie zrezygnowana.

     - Dobrze zaryzykuję… Co mi innego zostało?...

     Mówiąc to otworzyła szafę. Była pusta. Lecz co to? Otworzyła również tylną ściankę. Za nią ukazały się schody, prowadzące do jasno oświetlonej piwnicy. Weszła pierwsza. Poszedłem za nią, z ręką na rękojeści miecza, Lydia za mną.

     - Wchodzimy prosto w pułapkę! – przemknęło mi przez myśl.

     Nic jednak nie nastąpiło. Piwnica okazała się być całkiem dobrze wyposażonym magazynem broni, książek, alchemicznych składników i innych przydatnych rzeczy. Na środku stał stół, na nim dwie książki i jakaś mapa. Poza nami nie było w nim nikogo.

     Delphine stanęła za stołem, naprzeciwko mnie.

     - Teraz możemy porozmawiać – odezwała się powoli, poważnym tonem.

     Milczałem. Czekałem, aż się odezwie. Nie miałem zamiaru ułatwiać jej zadania.

     - Wygląda na to, że Siwobrodzi mają cię za Smocze Dziecię – mówiła wolno, cedząc słowa. – Mam nadzieję, że się nie mylą.

     Milczenie przedłużało się. W końcu postanowiłem je przerwać. 

     - To ty wzięłaś róg? 

     Ku mojemu zdziwieniu, szynkarka roześmiała się.

     - Niespodzianka! Wygląda na to, że coraz lepiej odgrywam rolę nieszkodliwej oberżystki.

     A ja doznałem olśnienia. Wiem! Wiem, gdzie ją spotkałem! To ona towarzyszyła Farengarowi w chwili, kiedy przyniosłem Smoczy Kamień z Czarnygłazu. To zmieniało postać rzeczy. Nie chodziło o mnie, tylko o smoki. W pewnym sensie, ułatwiła mi zadanie, bo i ja chciałem ją odnaleźć.

     Zdjąłem rękę z miecza. Nie uszło to jej uwadze.

     - Jestem – odezwałem się spokojniej. – Czego chcesz?

     Namyślała się przez krótką chwilę.

     - Nie zadałam sobie całego tego trudu dla zwykłej zachcianki. Musiałam się upewnić, że nie jest to pułapka Thalmoru. Nie jestem twoim wrogiem. Dałam ci już róg. Właściwie to próbuję ci pomóc. Posłuchaj tylko, co mam do powiedzenia.

     - Mów dalej – zachęciłem ją. – Słucham.

     - Jak napisałam w swojej wiadomości, słyszałam, że możesz być Smoczym Dziecięciem.

     Nawet domyślałem się, od kogo to słyszała. Cóż, widocznie Farengar jej ufa.

     - Jestem członkinią grupy, która od dawna cię poszukuje. Cóż, w każdym razie kogoś takiego jak ty. Oczywiście, o ile naprawdę jesteś Smoczym Dziecięciem. Zanim powiem ci choć jedno słowo więcej, muszę mieć pewność, że mogę ci ufać.

    Roześmiałem się.

    - Posłuchaj mnie – odezwałem się stanowczym tonem. – Niedawno kilku ludzi próbowało mnie zabić właśnie z tego powodu, kim jestem. Oni też mnie poszukują. Przychodząc nie wiadomo do kogo i wchodząc do nieznanej mi piwnicy, ryzykowałem naprawdę sporo. Pokazałem swoją dobrą wolę, więc może spuścisz trochę z tonu i po prostu mi zaufasz choć na tyle, żeby wytłumaczyć mi, po co mnie tu zwabiłaś. Jak widzisz, mam sporo powodów, by ci nie ufać, a jednak jestem tu. A teraz powiedz mi, proszę, kim jesteś i dlaczego mnie szukasz.

     Coś na kształt uznania pojawiło się na jej twarzy.

     - Kim jestem? No cóż, chyba naprawdę muszę ci zaufać. Słyszałeś kiedyś o Ostrzach?

     Czy słyszałem? Głupie pytanie! Kto nie słyszał o legendarnych pogromcach smoków? A potem również przybocznej straży cesarza? Tyle tylko, że to było bardzo dawno temu.

     - Załóżmy, że ci wierzę – powiedziałem ostrożnie. – Wydawało mi się, że Ostrza nie istnieją już od dawna, ale załóżmy, że ci wierzę, choć nie wyglądasz na dwieście lat. Do czego potrzebne ci Smocze Dziecię?

     - Dowcipniś! – prychnęła. – Ostrza od dawna działają w ukryciu. Agenci Thalmoru marzą o tym, by nas zniszczyć. Czy muszę ci tłumaczyć najprostsze sprawy? A co się tyczy Smoczego Dziecięcia… Jako nieliczni pamiętamy, że Smocze Dziecię zostało stworzone do zwalczania smoków. Jesteś jedyną osobą, zdolną ostatecznie zgładzić smoka, poprzez wchłonięcie jego duszy. Umiesz to robić? Umiesz wchłaniać dusze smoków?

     - A jeśli posiadam jakąś smoczą moc?

     - Jesteś, albo nie jesteś!? – podniosła głos. – Sam chciałeś rozmawiać bez ogródek, więc konkrety proszę!

     - Jestem – odparłem. – Wchłaniam dusze smoków.

     - Prawda – odezwała się po raz pierwszy milcząca dotąd Lydia. – Stało się to dwukrotnie na moich oczach.

     Delphine rzuciła jej chłodne spojrzenie.

     - Moja panno, pozwól, że rozstrzygniemy to między sobą.

     - Ta panna własnymi rękami zabiła smoka – mruknąłem. – Ma prawo zabrać głos.

     Delphine aż uniosła brwi.

     - Nie wiedziałam… - powiedziała łagodniejszym tonem. – Niemniej, muszę mieć pewność, co do tego, kim jesteś.

     Ta rozmowa prowadziła donikąd.

     - Powiedz wreszcie, co ukrywasz – jęknąłem zniecierpliwiony. – Do czego ci Smocze Dziecię?

     Opuściła głowę i zaczęła mówić cichym głosem.

     - Rzecz nie w tym, że smoki wracają. One wracają do życia. Nie kryły się gdzieś przez te lata. Były martwe, zabite przez moich poprzedników. A teraz coś sprawia, że wracają do życia. Musisz mi pomóc to zatrzymać.

     No, nareszcie! Aż odetchnąłem z ulgą. Teraz sprawa była jasna.

     - Dlaczego uważasz, że smoki wracają do życia? – spytałem przekornie, choć wiedziałem, że ma rację.

     - Wiem, że tak jest – zapewniła mnie. – Odwiedziłam starożytne kurhany, które okazały się puste. Potem odkryłam, gdzie powróci do życia kolejny smok. Udamy się tam, a ty go zabijesz. Jeśli ci się uda, powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć.

     Skinąłem w zadumie głową.

     - Wszystko jasne. Nawiasem mówiąc, masz rację, co do smoków – przy tych słowach zerknąłem na Lydię i oboje skinęliśmy głowami. – Widzieliśmy śmierć smoka. Ale nie jego truchło, bo tego po prostu nie było. Jego ciało rozpływa się w powietrzu, zostawiając tylko szkielet. Stary szkielet! Poszarzały od starości.

     - Ciekawe… - odezwała się Delphine, przyglądając nam się uważnie.

     - Poza tym… - zająknąłem się. – No proszę, przydałyby się teraz… Gdybym wiedział, to bym tego nie sprzedawał… Miałem kilka smoczych łusek. Nie da się ich przebić zwykłą bronią. Ba, nie da się ich nawet mocniej zarysować! Dlaczego więc nam się to udało? Ano dlatego, że tych łusek tam w rzeczywistości w ogóle nie było. To tylko iluzja. Te smoki to ożywieńce. Potężne ożywieńce – ale nic poza tym.

     Słuchała uważnie. Bardzo uważnie. I dostrzegłem w jej oczach, że mi wierzy.

     - Tak czy owak – dokończyłem, - pójdę z tobą. Ja też chcę to zobaczyć i dowiedzieć się, jak to się dzieje. To dokąd się wybieramy?

     Jej twarz pozostała poważna, ale oczy się uśmiechnęły.

    - Gajkyne – odpowiedziała. – Niedaleko znajduje się starożytny smoczy kurhan. Jeśli zdołamy tam dotrzeć, zanim wszystko się zacznie, może znajdziemy sposób, by to powstrzymać.

     - Kiedy? – spytałem.

     Delphine wzruszyła ramionami.

     - Może zaraz, może za tydzień, a może już się to stało. Nie wiem. Im wcześniej wyruszymy, tym lepiej.

     Skinąłem głową.

     - Daj mi się tylko przebrać i zaraz wyruszymy – powiedziała, otwierając skrzynię.

     Nie chciałem, by poczuła się skrępowana moją obecnością, więc zaproponowałem, że zaczekam na zewnątrz. Lydia wyszła razem ze mną. Kupiłem od Orgnara trochę żywności, żeby po drodze nie tracić czasu na polowanie. Nie wiedziałem, gdzie leży Gajkyne. Lydia stwierdziła, że to gdzieś w pobliżu Wichrowego Tronu. No cóż, kawałek drogi…

     Nie czekaliśmy długo. Delphine, wychodząc z pokoju, w ogóle nie przypominała szynkarki. Miała na sobie skórzaną zbroję, podobną do mojej i widać było, że potrafi ją nosić. A u pasa wisiał jej miecz.

     Ech, co za miecz! Akavirska katana, o długiej, jednosiecznej, zakrzywionej klindze, wąskiej i lekkiej. Można było używać go jako jednoręcznej broni, ale długa rękojeść umożliwiała także walkę dwiema rękami. Piękna broń, zapewne bardzo droga. Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości Delpine, to teraz rozwiały się zupełnie. Widziałem nieraz członków Ostrzy na obrazkach. Każdy z nich miał taki właśnie miecz. To była ich wizytówka.

     Ruszyliśmy nie zwlekając. Dość szybkim krokiem, bo droga daleka, a nikt nie wiedział, ile mamy przed sobą czasu. Podczas drogi nie rozmawialiśmy wiele, jednak od czasu do czasu wymienialiśmy po kilka słów. Rozmawialiśmy głównie o Thalmorze, z którym Delphine miała na pieńku do tego stopnia, że od wielu lat musiała się ukrywać. Opowiedziałem jej o moim niedawnym z nimi spotkaniu. Wyśmiała moją chęć ucięcia sobie z nimi pogawędki. Jej zdaniem, Tahlmorczycy uważali ludzi za zbyt marne stworzenia, aby poświęcać im uwagę. I przy tym wszystkim nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że obwinia ich również o powrót smoków. Przyznam, że mnie wydało się iż jest do nich tak uprzedzona, że zaczyna obwiniać ich o całe zło świata, ale nie dałem jej tego poznać. Uznałem, że za mało wiem.

     - Wątpię, czy Thalmorczycy zdają sobie sprawę z twojej obecności – odezwała się w pewnym momencie. – To by nam dawało niejaką przewagę nad nimi...

     - Nie liczyłabym na to – mruknęła Lydia. – Tu wieści rozchodzą się szybko. Pół Skyrim już wie, że Siwobrodzi wezwali kogoś na Wysoki Hrothgar.

     - Nie doceniasz arogancji Thalmoru – odparła Delphine. – Dla nich to tylko przesądy prymitywnych ludów, z których oni się śmieją. Nawet jeśli o nim słyszeli, nie sądzę, by ich to zainteresowało.

     - A my w zasadzie walczymy ze smokami, czy z Thalmorem? – spytałem trochę złośliwie, bo już czułem przebyte mile w nogach.

     - Coś mi mówi, że te sprawy się łączą – odrzekła Delphine. – Walczymy ze smokami, ale może się okazać, że nie tylko z nimi.

     - Skoro tak twierdzisz… - mruknąłem. – Wiesz więcej ode mnie.

     Spojrzała na mnie ciepło.

     - Cieszę się, że darzysz mnie zaufaniem – uśmiechnęła się. - Nie wybrałam najlepszego sposobu, żeby się przedstawić, ale... Stare przyzwyczajenie.

     - Ostrożność drugą naturą – skinąłem głową. – Rozumiem. Może to i lepiej.

     W międzyczasie zaczynało zmierzchać. Postanowiliśmy jednak nie zatrzymywać się na noc.

     - W Gajkyne jest gospoda – odezwała się Delphine. – Wolałabym tam odpocząć, żeby w razie czego być na miejscu. Podają tam dobre piwo. Nie może się jednak naturalnie równać ze „Śpiącym Gigantem”! – mrugnęła zawadiacko. – Macie dość sił?

     Mieliśmy. Bardziej obawialiśmy się o nią, ale ona była jak z żelaza. Cóż, nic dziwnego, była członkinią Ostrzy, a do tej formacji nie werbowano słabeuszy. Trochę też bałem się o Lydię, która musiała dźwigać na sobie ciężką zbroję, ale chyba nie doceniłem wytrzymałości i wyszkolenia huskarlów, bowiem nawet oddech jej się nie przyspieszył. Była nauczona nawet specjalnego sposobu oddychania, który umożliwiał długotrwałe marsze w szybkim tempie, bez zadyszki.

     Doszliśmy do znanego mi już rozwidlenia dróg w pobliżu fortu Amol. Na moście spotkaliśmy jakiegoś ubogo odzianego wędrowca, który na widok uzbrojonej trójki przystanął i położył dłoń na rękojeści starego, żelaznego miecza. Zachowywał się godnie, ale w jego oczach widać było lęk. Przyznaję, że mi tym zaimponował. Nie sztuka się nie bać – sztuka zachować się jak należy, pomimo strachu!

     - Dokąd to bogowie prowadzą? – spytałem po zwyczajowej wymianie pozdrowień.

     - Zmierzam do Samotni, by dołączyć do legionu – odparł dumnie. – Zjednoczone Cesarstwo będzie lepsze dla wszystkich.

     - A czy wiesz, że zmierzasz dokładnie w przeciwnym kierunku? – spytała Lydia. – To droga do Wichrowego Tronu.

     Zdziwienie odbiło się w jego oczach.

     - Przecież droga za mostem prowadzi na północ… - odrzekł niepewnym tonem. – A Samotnia leży nad morzem, czyli na północy…

     - Zgadza się – odparła Lydia. – Ale daleko na zachodzie.

     - Gdy dojdziesz do Wichrowego Tronu, trzeba iść traktem na zachód – odezwała się Delphine. – Jeśli naturalnie naprawdę zmierzasz do Samotni.

     Klepnąłem lekko zmieszanego podróżnego w plecy.

     - Nic się nie przejmuj – odezwałem się przyjacielskim tonem. – Nie nasza sprawa, po której jesteś stronie. My nie bierzemy udziału w tej wojnie.

     Pożegnaliśmy się, pozostawiając go nieco zagubionego. Albo chciał nas okłamać, albo rzeczywiście nie miał zbytniego pojęcia o geografii. Stawiałbym na to drugie, bowiem wyglądał na człowieka prostego i niewykształconego. Zresztą, po co miałby kłamać? Nie byliśmy ani Thalmorczykami, ani cesarskimi legionistami.

     Delphine skręciła w lewo, na Wichrowy Tron. Przez jakiś czas posuwaliśmy się w milczeniu, wzdłuż rzeki. Przy okazji dowiedziałem się, że Nordowie nazywają ją Białą Rzeką, a to dlatego, że przepływając w pobliżu ciepłych źródeł, woda zanieczyszczała się białym iłem, który jednak był nieszkodliwy, a nawet ponoć posiadał jakieś właściwości lecznicze. W międzyczasie zaczął padać śnieg.

     To był moment!

    Nagle zza krzaków wyprysnął ku mnie ciemny kształt. Jakiś odziany w ciemną, ściśle dopasowaną do szczupłej sylwetki szatę osobnik, w masce na twarzy i dwoma sztyletami w rękach, rzucił się na mnie ze zwinnością dzikiego kota. Nie zdążyłem nawet dobyć miecza, gdy zadał mi cios, celując w gardło. Zdążyłem jedynie przekręcić głowę w bok, co sprawiło, że pchnięcie ześlizgnęło się po hełmie. Jednocześnie poczułem ostry ból w prawym boku. Udało mu się wcisnąć sztylet między płyty zbroi…
Resztę widziałem jak w zwolnionym tempie. Napastnik dostał w nos tarczą Lydii, co trochę go zamroczyło i spowolniło. Wystarczyło, aby Delphine zdążyła dobyć miecza i jednym, pięknie wyszkolonym cięciem, z półobrotu, odcięła mu głowę, która potoczyła się do rzeki. Bezgłowe ciało groteskowo długą chwilę stało jeszcze na nogach, zanim bezwładnie przewróciło się na plecy.

     - Cały jesteś? – spytała Lydia, patrząc na mnie z niepokojem.

     - Zranił cię? – głos Delphine zlał się z pytaniem Lydii.

     - Nic groźnego – wysapałem z trudem, bowiem rana na boku nie pozwalała mi mówić. – Zaraz będzie dobrze.

     Przywołałem zaklęcie leczenia. Rana zasklepiła się, ale wciąż jeszcze ją czułem. Sięgnąłem po miksturę, ale pomny sytuacji, gdy ich brakowało, wypiłem miksturę magii, która regenerowała manę. Jeszcze raz przywołałem zaklęcie leczenia. Ból zelżał. Pomacałem się po boku. Trochę jeszcze bolało, ale jedynie tak, jak siniak po uderzeniu. Za to zbroja była w tym miejscu uszkodzona i mokra od krwi. Trzeba będzie ją naprawić przy najbliższej okazji.

     - Nieźle – odezwała się Delphine. – Znasz się na magii. To bardzo przydatne.

    - Niespecjalnie – odrzekłem. - Znam tylko kilka zaklęć. Potrafię strzelić na krótkie odległości płomieniami i uleczyć sobie rany, ale poza tym niewiele. Dziękuję ci, Delphine. Dziękuję wam obojgu. Dobrze, że byłyście w pobliżu.

     - Lepiej trzymać się razem – uśmiechnęła się Delphine, co raczej wyczułem w glosie niż zobaczyłem, bo jej twarz nikła w cieniu. - Nie chcę, żeby cię coś zabiło, zanim w ogóle dotrzemy na miejsce.

     - A jeśli chodzi o płomienie, może strzelisz tutaj – Lydia podniosła suchą gałąź. – Potrzebujemy trochę światła.

     Przy blasku prowizorycznych pochodni obejrzeliśmy bezgłowe ciało. Z oczywistych względów nie można było stwierdzić, czy to ktoś znajomy. Przeszukaliśmy je dokładnie. Niewiele przy nim było, ale w kieszeni znaleźliśmy tajemniczy list.

     - Poświeć – poprosiłem Delphine, stojącą bliżej i zacząłem czytać.

     Zgodnie z poleceniami masz wyeliminować osobę imieniem Wulfhere wszelkimi możliwymi środkami. Odprawiono Czarny Sakrament. Ktoś pragnie śmierci tej tępej istoty.
Otrzymaliśmy już płatność za to zlecenie. Porażka nie wchodzi w grę.

     - Astrid

     
     Pokręciłem głową z niedowierzaniem. To nie była przypadkowa napaść. To był zamach na mnie!

     - Mroczne Bractwo – mruknęła Lydia. – Słyszałam, że się odrodziło, ale nie sądziłam, że ich spotkam osobiście.

     - Co to znaczy „Astrid”? – spytałem.

     - To imię już zdążyło zasiać strach w sercach możnowładców – odezwała się Delphine. – Przywódczyni Mrocznego Bractwa.

     - Co to za bractwo? – spojrzałem na nią zdziwiony. – Jakaś sekta?

     - Sekta płatnych zabójców – odrzekła Delphine. – Trzeba dodatkowych wyjaśnień? Pytanie tylko, kto ich nasłał.

     - Kultyści? – zastanawiała się Lydia. – A może Thalmor?

     - Ktoś, komu zależy na tym, aby Smocze Dziecię zginęło – Delphine odrzuciła pochodnię i zadeptała ją starannie. – Chyba niczego więcej się teraz nie dowiemy. Nie uwiodłeś córki jakiemuś ważniakowi? Albo nie obraziłeś jakiegoś arystokraty?

     Dobrze, że było ciemno. Nie było widać, jak się czerwienię.

     - Na pewno nie – odrzekłem. – Tego jestem pewien.

     Dwa przelotne romanse z młodymi szynkarkami, które zdarzyły mi się w drodze do Skyrim, raczej nie były wystarczającym powodem do nasłania na mnie zabójców. Z arystokracją niewiele miałem do czynienia – zdążyłem dotąd poznać dwoje jarlów, z których Balgruuf uczynił mnie tanem, a Laila wypłaciła nagrodę za rozbójników, więc trudno było przypuszczać, aby mieli z tym coś wspólnego. Pomyślałem też o Gildii Złodziei, ale im przecież na żaden odcisk, jak dotąd, nie nadepnąłem. Zresztą, jak się później dowiedziałem, Gildia nie tylko nikogo nie zabijała, ale wręcz skrupulatnie unikała takich sytuacji. Zaś mój jedyny kontakt z Thalmorem polegał na próbie nawiązania rozmowy, a nawet w najkoszmarniejszych snach nie sądziłem, aby to był wystarczający powód do nasłania na mnie mordercy. Najprędzej wiązałbym to z tajemniczymi kultystami, napotkanymi w Ivarstead. Choć, po prawdzie, wyglądali raczej na kogoś, kto swoje sprawy załatwia sam, bez uciekania się do wtajemniczania w nie obcych.

     Poszliśmy dalej. Po drodze wciąż zastanawiałem się, kto może pragnąć mojej śmierci. Musiał to być ktoś znaczny, kogo stać na wynajęcie zabójców, a jednocześnie nie chciał sam brudzić sobie rąk. Nikt taki nie przychodził mi do głowy. Poza tym, zainteresował mnie ten fragment o Czarnym Sakramencie. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Lydia też nie.

     - Kiedyś w gospodzie słyszałam, jak ktoś o nim opowiadał – odparła Delphine. – Jakiś rytuał, dość obrzydliwy, o ile dobrze pamiętam. Miał sprawiać, że jakieś bóstwo nakazywało Bractwu zamordowanie osoby, której śmierci pragniemy. Nie znam szczegółów i szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy chcę je poznać.

     Szliśmy dalej, odczuwając jednak coraz większe znużenie. W końcu zgodnie stwierdziliśmy, że musimy odpocząć. Znaleźliśmy skalny załom, który chronił od wiatru, a potężny świerk dawał namiastkę dachu nad głową. Zarówno Delphine, jak i Lydia pomyślały zawczasu i jeszcze przed podróżą zaopatrzyły się w ciepłe derki. Ja owinąłem się płaszczem kultysty. Nie było specjalnie zimno. Bliskość gorących źródeł była wyczuwalna w powietrzu. Trzymałem wartę jako pierwszy. Jedyne, co się wtedy działo, to wałęsający się w pobliżu pająk śnieżny, którego ustrzeliłem z łuku. Gdy połowa nocy minęła, obudziłem Delphine, a sam uwaliłem się na ściętych gałęziach i momentalnie zapadłem w sen. Spałem jak kamień do samego rana, kiedy to obudził mnie gryzący w nos dym. To Lydia, która trzymała wartę jako ostatnia, rozpaliła niewielkie ognisko, by się nieco ogrzać, bo ranek był chłodny. Było już jasno, ale mnie jeszcze raz oko się zamknęło i zasnąłem, aby później obudzić się jako tako wypoczętym.

     Śniadanie zjedliśmy w drodze, przygryzając nasze skromne zapasy i obiecując sobie porządny posiłek w gospodzie w Gajkyne. Ja zaś rozglądałem się ciekawie na boki. Muszę przyznać, że okolica wyglądała bardzo malowniczo. Ostatnio szedłem tędy w nocy i nie mogłem podziwiać krajobrazów. Po lewej ręce wysoka skalna ściana, po prawej wolno płynąca na tym odcinku Biała Rzeka, a za nią płaskowyż z gorącymi źródłami, nad którym gdzieniegdzie pojawiała się mgiełka. Przyszła mi ochota na gorącą kąpiel. W drodze powrotnej będę musiał tutaj zboczyć i wygrzać się za wszystkie czasy. Ponoć przed wojną nawet ludzie z cesarskiego dworu tu bywali i zażywali leczniczych kąpieli. Dziś to miejsce stało opuszczone – bliskość Wichrowego Tronu nie zachęcała cesarskich do relaksu w tych stronach. 

     Nie minęło dużo czasu, gdy dotarliśmy do wąwozu, a potem do rozwidlenia dróg. Skręciliśmy w prawo, do Wichrowego Tronu, którego majestatyczne mury były widoczne w oddali. Zbliżyliśmy się do długiego mostu, prowadzącego do miasta, jednak zamiast skręcić ku murom, Delphine skierowała nas w przeciwną stronę. Zaczęliśmy wspinać się po oblodzonych kamieniach na trakcie. Raz omal nie wywinąłem kozła, a im dalej, tym było gorzej, bowiem Delphine odbiła nagle z głównego traktu w lewo i ścieżka stała się jeszcze bardziej stroma.

     - Spokojnie, już prawie jesteśmy na miejscu – uspokoiła mnie. – Już widać strzechy.

     Rzeczywiście, między świerkami zamajaczył mi jakiś budynek i poczułem zapach dymu z paleniska. Właśnie skręciliśmy w stronę wioski, gdy niemal zderzyłem się z przerażoną kobietą, biegnącą w naszym kierunku.

     - Nie chcesz tam iść! – krzyknęła, wpijając mi się w zbroję. – Smok atakuje!

     Poczułem mrowienie w rękach i nogach.

     - Gdzie ten smok?

     Kobieta drżącą ręką pokazała kierunek.

     - Przeleciał nad miastem – wypłakała raczej niż powiedziała – i wylądował na starym, smoczym kurhanie. Nie wiem, co tam robi…

     Ryk smoka wskazał nam dokładny kierunek, gdzie należy szukać. Delphine rzuciła się ścieżką w górę. Chciałem pobiec za nią, ale przerażona kobieta zacisnęła ręce na moich ramionach i nie chciała mnie puścić. Trwało dobra chwilę, zanim się od niej uwolniłem. Pobiegłem na górę. Ścieżka wiła się między drzewami, aż nagle drzewa rozstąpiły się i ujrzałem potężne, ciemne cielsko smoka. Zawisł nad kurhanem, wznosząc skrzydłami tumany pyłu. Z jego gardła wydobywał się głos. Z pewnością był to głos, który przemawiał w nieznanym mi języku. Brzmiał jak grzmot pioruna – dudniący, niski, wzbudzający drżenie wnętrzności.

     Dostrzegłem Delphine, ukrytą za wystającym głazem i przypadłem do niej.

     - Spokojnie – szepnęła. – Nie mam pojęcia, co się dzieje. Czekamy i obserwujemy.

     Nie musiała powtarzać dwa razy. Nie mogłem oderwać oczu od czarnego smoka. Te okrutne oczy, te gęste wyrostki na grzbiecie, te smukłe kształty, groźne, a jednak na swój sposób piękne. To był on! To był ten sam smok, który spustoszył Helgen – nie miałem co do tego wątpliwości. Zabił wielu ludzi, ale mnie ocalił od śmierci…

     Znów wypowiedział kilka słów. Pochwyciłem jedno z nich: „Sahloknir”, ale nie wiedziałem, co oznacza. W tym momencie stało się coś niesamowitego. Ziemia w kurhanie drgnęła i poruszyła się, jakby jakieś zagrzebane w piasku stworzenie usiłowało się wydostać. Po chwili z ziemi wyjrzała czaszka smoka. Smoczy szkielet wygrzebywał się z ziemi, jak dżdżownica z piasku. Wyglądało to groteskowo… i strasznie.

     - Jest gorzej niż myślałam – szepnęła z przejęciem Delphine.

     Szkielet był już na powierzchni, gdy nagle nad nim pojawiła się złocista mgiełka. Zaczęła się zbierać w grudki, a te opadły na szkielet, jak śnieg. A za nimi następne i następne. Na naszych oczach szkielet zaczął przyoblekać się w ciało smoka. Na końcu opadła na niego brudnobiała łuska. Smok ożył. Wyprostował się i przemówił do swego wskrzesiciela. Pochwyciłem słowo „Alduin”. Nie wiem, jak, ale odgadłem, że to jego imię.

     Tymczasem czarny smok odwrócił głowę w naszą stronę i zadudnił w swoim języku. Nie wiem, co mówił, ale w jego głosie wyczułem drwinę. Widząc, że nie rozumiem, ku mojemu zdumieniu smok odezwał się w naszym języku.

     - Nawet nie znasz naszego języka, prawda? – głos był całkiem zrozumiały, choć słowa dudniły w uszach, powodując ból.

     - On gada… - wybąkała Lydia.

     - Wykazujesz się nie lada arogancją, przejmując imię Dohvów – zadudnił czarny smok, z pogardą.

     A potem uderzył skrzydłami mocniej. Drzewa ugięły się od wiatru, jaki wzniecił. Uderzył znów i znów, wciąż wznosząc się w powietrzu, aż wzbił się na wysokość czubków świerków i… odleciał w dal. Gapiłem się na to z otwartymi ustami i zapewne byłaby to ostatnia rzecz, jaką w życiu widziałem, gdyby nie niezawodna Lydia. Biały smok zionął bowiem ogniem prosto we mnie i byłby mnie upiekł żywcem, gdyby ona nie skoczyła na mnie i nie obaliła mnie na ziemię. Jęzor płomieni podpalił krzaki za moimi plecami. Usłyszałem też dźwięk miecza, wydobywanego z pochwy. Delphine, jak na członkinię Ostrzy przystało, odważnie rzuciła się na smoka.

     Ale ten nie dał jej dobiec. Uderzył skrzydłami raz i drugi i wzbił się w powietrze, poza zasięg mieczy. Lydia zerwała łuk z pleców. Uczyniłem to samo.

     Nie potrafię dziś powiedzieć, jak długo trwała nasza walka ze smokiem. My w dwójkę bezustannie szpikowaliśmy go strzałami, to trafiając, to pudłując. Gdy smok opadał na ziemię, Delphine rzucała się na niego z mieczem, a każdy cios był wyraźnie dotkliwy dla smoka, który sprawiał wrażenie, jakby rażono go piorunem. Nic dziwnego, ten miecz wykuto specjalnie po to, by walczyć ze smokami. Przypuszczałem, że był w specjalny sposób zaklęty. W końcu zestrzeliliśmy go, gdy szybował nad nami. Zwalił się przez skrzydło, jak zbarczony ptak, uderzył łbem w ziemię i wyzionął ducha. 

     - A niech mnie! – zawołała Delphine w uniesieniu. – Udało ci się! Dobra robota!

     Otarła pot z czoła i uśmiechnęła się.

     - Chodź – zachęciła mnie. – Już dawno chciałam przyjrzeć się jednemu z tych przeklętych kopców…

     Urwała nagle, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wiedziałem, co się dzieje, choć nie patrzyłem w tamtą stronę. Oto ciało smoka zaczynało rozwiewać się w złotą mgiełkę.

     - Czekaj – szepnęła zaaferowana. – Coś się dzieje…

     Muszę przyznać, że obserwowanie jej miny i otwartych ust sprawiło mi sporą satysfakcję. Nie patrzyłem na smoka – wiedziałem, co się z nim dzieje – patrzyłem na nią. Dobrze już znane mi uczucie ciemności przed oczami i lekkiego zawrotu głowy upewniło mnie, że wchłonąłem smoczą duszę. Akord z gardeł tajemniczego chóru rozległ się w mojej głowie. Zauważyłem przy okazji, że coraz łagodniej to przeżywam, jakbym za każdym razem stawał się coraz silniejszy.

     Tymczasem Delphine podeszła do mnie z szeroko otwartymi oczami, nienaturalnie błyszczącymi od zgromadzonych w kącikach łez. Widać było, że z trudem nad sobą panuje, aby się nie rozpłakać.

     - Na bogów… Więc naprawdę jesteś… - wzruszony głos utkwił jej na chwilę w gardle. – Ja… To prawda, czyż nie?... Naprawdę jesteś Smoczym Dziecięciem!

     Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem. Ta dzielna kobieta, nieustraszona wojowniczka Ostrzy, ta sama, która niedawno jednym wytrenowanym cięciem uratowała mi życie, zabijając mordercę, a przed chwilą bez cienia strachu stawiła czoło potężnemu smokowi, była bliska płaczu. Tak bardzo wzruszonej nie widziałem jej nigdy przedtem, a potem jedynie raz, gdy spotkała dawno nie widzianego przyjaciela. Całe pokolenia Ostrzy nie widziały Smoczego Dziecięcia na oczy, a oto jedno z nich stoi przed nią i rozmawia z nią. Nie dziwię się jej – sam zapewne poczułbym się wzruszony w takiej sytuacji.

     Jednak, jak na wojowniczkę Ostrzy przystało, opanowała się bardzo szybko. Wstydząc się własnej słabości, niecierpliwie otarła oczy i rzuciła mi śmiałe spojrzenie, jednak nie pozbawione szacunku.

     - Winna ci jestem parę wyjaśnień – odezwała się prawie normalnym głosem. – Wal śmiało! Pytaj o co chcesz. Niczego nie będę ukrywać.

     A miałem naprawdę wiele pytań. Wszyscy troje usiedliśmy na cembrowinie kurhanu, wyciągnęliśmy coś do jedzenia i zaczęła się rozmowa. Jakże inna tym razem, bez wzajemnej podejrzliwości i bez tajemnic.

     - Co wiesz o powrocie smoków? – spytałem, podając jej słodką bułkę z plecaka.

     - Zupełnie nic – odrzekła, dziękując mi skinieniem głowy. – Widok tego wielkiego, czarnego smoka zaskoczył mnie tak samo jak ciebie.

     - To stary znajomy – odparłem, a widząc jej zdziwione spojrzenie, dodałem. – Ten smok pojawił się już wcześniej. To ten sam, który zniszczył Helgen, gdy Ulfric uciekł cesarskim.

     I tu opowiedziałem jej całą historię. Słuchała, nie przerywając.

     - Ciekawe – szepnęła w zamyśleniu, gdy skończyłem. – Ten sam smok… - po czym westchnęła ze smutkiem. – Poruszamy się po omacku.

     - Coś już wiemy – zaprzeczyłem. – Ten czarny smok wskrzesza inne smoki. Nota bene, to jest dowód na to, że miałaś słuszność. Smoki wracają do życia.

     Skinęła głową, w milczeniu żując bułkę. Wszyscy troje milczeliśmy przez dłuższą chwilę.

     - Jaki jest nasz następny ruch? – spytała nagle rzeczowo Lydia.

     - Właśnie – odrzekłem. – Nie mam pojęcia. Jakieś pomysły?

     - W pierwszej kolejności musimy dowiedzieć się, kto odpowiada za powrót smoków – odezwała się powoli Delphine. – Naszym pierwszym tropem jest Thalmor.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie, z trudem ukrywając wesołość. Jej obsesja na punkcie Thalmoru wydawała się nie mieć granic. Nie uszło to uwagi Delphine.

     - Nawet jeśli nie jest w to zamieszany – dodała Delphine z naciskiem, - dzięki niemu być może dowiemy się, kto pociąga za sznurki.

     - Dlaczego Thalmor? – spytałem. – Dlaczego uważasz, że to oni sprowadzają smoki? Szczerze mówiąc, dla mnie brzmi to dość fantastycznie. Po co mieliby to robić?

     - To nic pewnego – Delphine pokręciła głową. - Ale przeczucie mówi mi, że nie może to być nikt inny. Pomyśl tylko: Cesarstwo pojmało Ulfrika. Wojna w zasadzie miała się ku końcowi i nagle zaatakowały smoki. Ulfric uciekł, a wojna rozgorzała na nowo. A teraz smoki zabijają wszystko, co popadnie. Skyrim słabnie, Cesarstwo również. Komu jeszcze poza Thalmorem jest to na rękę?

     Coś w tym było, ale wciąż trudno było mi uwierzyć, że Thalmorczycy posiadają tak wielką moc, aby sprowadzać smoki. Moim zdaniem, gdyby ją mieli, smoki w ogóle nie byłyby im potrzebne – zgnietliby Cesarstwo jak pusty dzbanek. Delphine niechętnie przyznała mi rację, jednak wciąż uważała, że Thalmorczycy mogą coś na ten temat wiedzieć. Nikt jednak nie miał pomysłu, jak wydrzeć im tę informację.
Delphine zdawała się wiedzieć całkiem sporo na ich temat. Była ich zaciętym wrogiem. Spytałem więc, dlaczego Thalmorczycy ją ścigają. Okazało się, że to stara sprawa. Przed wojną Ostrza poparły Cesarstwo przeciw Thalmorowi. Ostro poparły. Teraz, gdy Cesarstwo osłabło, Altmerowie poczuli się silni i żądni zemsty.

     - Wygląda na to, że musimy dowiedzieć się, co Thalmor wie o smokach – stwierdziłem. - Jakieś pomysły?

     - W ich Ambasadzie w Skyrim – odrzekła Delphine, w zamyśleniu trąc brodę. – Mogą znajdować się tam jakieś tajne dokumenty. Trzeba by je wykraść, albo chociaż przeczytać… Problem w tym, że to miejsce strzeżone jest lepiej niż sakiewka skąpca. Mogłabym nauczyć się od nich kilku rzeczy na temat paranoi.

     - Zawsze to jakiś plan - mruknąłem. – Może spróbuję się tam zakraść?

     Delphine potrząsnęła głową.

     - Zbyt ryzykowne – odparła i zaraz dodała, spoglądając mi w oczy. – I bez zgrywania bohatera, proszę. Jeśli wpadniesz w ich łapy, wyciągną z ciebie wszystko, co wiesz, a wtedy nikt z nas nie dożyje następnych urodzin. Ani ona – wskazała na Lydię – ani ja, ani nikt z twoich przyjaciół. Aresztują ich pod byle pretekstem, na przykład czczenia Talosa i będą próbowali z każdego wyciągnąć informacje.

     - Przecież nic nie wiem – Lydia spojrzała na nią zdziwiona.

     - Tym gorzej dla ciebie - Delphine była bardzo pewna siebie. – Umrzesz powoli, na torturach. Będą cię męczyć tak długo, aż powiesz im nawet to, czego nie wiesz, albo wyzioniesz ducha. Uwierzcie mi, oni potrafią być okrutni. I zdaje się, że sprawia im to przyjemność.

     - Więc co zrobimy? – spytałem zrezygnowany.

     - Jeszcze nie wiem – odrzekła. – Mam kilka pomysłów, ale potrzebuję trochę czasu, żeby to wszystko sobie poukładać. 

     Umówiliśmy się, że spotkamy się niedługo w Rzecznej Puszczy. Jeśli plan Delphine urodzi się wcześniej, prześle ulotkę reklamującą jej gospodę na nasz nowy adres w Białej Grani. Wstała, uścisnęła nam dłonie i stwierdziła, że na nią czas.

     - Miej oko na niebo – rzuciła na odchodnym. – Będzie tylko gorzej.

     My tymczasem rozejrzeliśmy się trochę wokół kurhanu. Ze zdziwieniem znaleźliśmy w krzakach zwłoki dwojga Gromowładnych.

     - Robota cesarskich? – spytała Lydia.

     Pokręciłem głową.

     - Nie zginęli od miecza – odparłem. – Popatrz tutaj. Skóra odchodzi od ciała. Uwierz mi, wychowałem się przy kuźni, poparzenia to dla mnie chleb powszedni. Zabił ich smok tuż przed naszym przybyciem. Zwłoki jeszcze ciepłe…

     Pochowaliśmy ciała żołnierzy w smoczym kurhanie. Razem z ich zbrojami i bronią, jak na wojowników przystało. Poleciliśmy ich dusze Arakayowi. A potem skierowaliśmy się na ścieżkę, prowadzącą do Gajkyne.

6 komentarzy:

  1. To prawda- smoki powracają, do niektórych krajów już powróciły.Tyle tylko, że przybrały tym razem ludzką postać.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Sprawa się coraz bardziej komplikuje.
    A kiedy zdjęcie smoka się pojawi? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Ty myślisz, że jak ktoś zobaczy smoka, to ma czas, żeby zrobić zdjęcie? I to jeszcze starożytnym ikonografem, który wymaga wielu przygotowań?
      Raz jeden udało się zrobić fotkę jednemu z szarych smoków - i ja tę fotkę mam! Gdy dojdę do tego momentu, to ją wstawię.

      Usuń
  3. Co tu tak pusto? Zajrzałam z nadzieją na miła lekturę a tu brak ciągu dalszego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Straciłem chęć do pisania. Nie "Skyrim" - powieść cały czas ciągnę i jestem przerażony jej objętością. Już piątą setkę stron piszę, a końca nie widać!
      Tylko jakoś tak sieć już mnie nie ciągnie... Może dlatego, że zacząłem pisać, gdy Prezes był u władzy. Miałem nadzieję, że moje pisanie przyczyni się do upadku IV RP. A teraz on powrócił silniejszy niż kiedykolwiek...

      Usuń