środa, 9 marca 2016

Rozdział XVIII - Nareszcie w domu

     Morthal opuściłem wczesnym rankiem. Droga powrotna miała być nieco dłuższa, bowiem poprzednio zsuwałem się w kilku miejscach ze skał, na które wspiąć się teraz było niepodobieństwem. Gdy zszedłem z traktu i zacząłem wspinać się pod górę, stwierdziłem, że muszę zawrócić i przez jakiś czas iść wzdłuż rzeki. Skała miejscami była pionowa i nie było sposobu, aby na nią wejść.

     Właśnie skręciłem w skalną rozpadlinę, gdy ujrzałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Dwa czarne trolle! Natychmiast przypadłem do ziemi, ale było za późno. Zauważyły mnie. Szarpnąłem łuk i wprawnym ruchem ściągnąłem go z pleców, jednocześnie nakładając strzałę na cięciwę. Wybierałem same krasnoludzkie strzały, aby zadawać nimi największe rany. Mimo to, trolle mnie dopadły. Zdążyłem jeszcze strzelić po raz ostatni i dobyłem miecza.

     Pierwszy cios odbiłem elfią tarczą. Zadałem cięcie temu, do którego strzelałem. Jedno i drugie zaraz za nim. Padł. Ale drugi troll był w pełni sił. Atakowałem kilkakrotnie i kilkakrotnie otrzymywałem ciosy, po których dziw, że nie straciłem przytomności. Kilkakrotnie salwowałem się uzdrawiającą miksturą, w końcu zużyłem cały jej zapas, a troll wciąż żył i walczył. Ostatkiem sił, narażając się na bolesne uderzenie pazurami, przejechałem mu mieczem po gardle i ten cios przeważył szalę na moją korzyść. Troll osłabł, ale jego legendarną zdolność do zasklepiania ran miałem okazję zobaczyć na własne oczy, gdy gardło zaczęło mu zarastać w magicznym tempie. Nie dopuściłem do zagojenia się rany. Ciąłem raz i drugi. Troll wyzionął ducha a ja czym prędzej przywołałem zaklęcie leczenia.

     Dyszałem resztką sił. Duma z faktu, że pokonałem sam jeden dwa górskie trolle, zbladła, gdy uzmysłowiłem sobie, że nie tylko wystrzelałem połowę dwemerskich strzał, ale jeszcze pozbyłem się wszystkich uzdrawiających mikstur. Lepiej teraz nie napotkać niczego groźniejszego od jelenia. Tyle tylko, że byłem w miejscu, w którym w każdej chwili mógł zaatakować mnie niedźwiedź, albo kot szablozębny. O bandytach lepiej nie wspominać. W dodatku sam pchałem się w ich łapy…

     Ruszyłem dalej. Minąłem lichą chatynkę nad rzeką. Mieszkająca tam Dunmerka trudniła się poławianiem krabów błotnych. Mikstur nie miała. Nawet gdy zaproponowałem całkiem wysoką cenę, rozłożyła tylko bezradnie ręce. Pożegnałem ją i z mozołem zacząłem wspinać się pod górę.

     Minęło trochę czasu, zanim stanąłem przed wejściem do jaskini Orotheim. Jeśli ktoś miał wątpliwości, co to za miejsce, to od razu mógł je rozwiać, spoglądając na otoczenie. Wokół jaskini powbijano zaostrzone paliki, a na nich nadziane były ludzkie, rozkładające się zwłoki. Trzeba być naprawdę wyzutym z ludzkich uczuć, by coś takiego zrobić! Nic dziwnego, że wyznaczono za nich nagrodę.

     Przez chwilę zastanawiałem się i walczyłem sam ze sobą. Nie miałem żadnych mikstur, choć niewykluczone, że znalazłbym je wewnątrz. Byłem sam, a miałem przeciwko sobie bandę oprychów, nie wiedziałem nawet jak liczną. Z drugiej strony, działałem z zaskoczenia. No i miałem im coś takiego darować? Tych ludzi, tak bestialsko ponadziewanych na żerdzie? Potraktowanych jak żer dla kruków? Chwyciłem łuk, nałożyłem strzałę, zatrutą śnieżnym jadem i ostrożnie zagłębiłem się w ciemnej grocie.

     Gdy tylko ogarnął mnie cień, przycupnąłem na chwilę, chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności. Niezbyt długą, bo w jaskini wcale nie było ciemno, to tylko moje oczy były oślepione ostrym, górskim słońcem. Gdy zielonkawa plama znikła mi już sprzed oczu, wyraźnie ujrzałem łunę, migoczącą po ścianach i poczułem dym. Zagłębiłem się w naturalny tunel, który skręcił w lewo po kilkunastu krokach. Przed sobą ujrzałem jaskinię, bardziej przypominającą obozowisko.

     Była całkiem jasno oświetlona. Przede mną, w odległości kilkunastu kroków, stało drewniane rusztowanie, czy raczej platforma, oparta na skalnym występie. Na niej urządzono coś w rodzaju umeblowanego miejsca do codziennych spraw. Poniżej znajdowała się najprawdziwsza kuźnia, przy której kręciła się jakaś postać, w żelaznej zbroi i hełmie. Na platformie ujrzałem drugą.

     Tych dwoje położyłem bardzo łatwo – wystarczyło po jednej strzale na głowę. Ale zaraz zza platformy wyłoniła się trzecia. Była całkiem atrakcyjną kobietą, choć bliższej znajomości wolałbym z nią nie zawierać. Wykonała jakiś ruch ręką i nagle wokół niej pojawiła się błękitna poświata. Wyglądała jak zjawa nie z tej ziemi.

     Po raz pierwszy widziałem wtedy działanie czaru ze szkoły Ochrony. Rozbójniczka wytworzyła wokół siebie barierę ochronną, coś w rodzaju tarczy, odbijającej magię zniszczenia. Ale przeciw strzałom ta tarcza nie działała już tak dobrze, o czym przekonaliśmy się oboje – ona z bólem, ja z ulgą. Fakt, potrzebowałem aż trzech, aby przebić się przez magiczną osłonę, ale w końcu czarownica padła z hukiem na deski.

     - Co tam się dzieje? – usłyszałem jakiś głos.

     Szybko przesunąłem się do wewnątrz jaskini, aby zająć lepsze stanowisko, dające szersze pole do ostrzału. Na platformę wbiegł jakiś ciemny osobnik w stalowym kirysie, z toporem w rękach. Nie dostrzegł mnie, dopóki nie dostał ode mnie strzały. Ryknął z wściekłością i rzucił się na mnie pędem. Nie zdążyłbym strzelić po raz drugi i na czas sięgnąć miecza, więc czym prędzej odrzuciłem łuk i dobyłem swej orkowej szabli. Zbój zbiegał z platformy, więc impet uderzenia byłby straszny. Byłby, gdyby trafił. Pamiętałem jednak, jak zrobiła to niegdyś Lydia, przenosząc tylko ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Stałem w rozkroku, wychylony nieco w lewo, z nadstawioną tarczą. Zbój chciał rozbić moją gardę potężnym ciosem i udałoby mu się to, gdybym nagle, dzięki temu sprytnemu manewrowi, nie przesunął się w prawo. Cios, który byłby w stanie powalić niedźwiedzia, przeciął tylko powietrze. Wprawdzie mój przeciwnik nie upadł, ale na chwilę się odsłonił i to wystarczyło mi w zupełności. Trysnęła krew i jednego bandyty było już na świecie mniej. Schowałem miecz, podniosłem łuk i ostrożnie wspiąłem się na platformę. Za nią było zagłębienie w skale, w której urządzono palenisko i płonęło nieduże ognisko. I był jeszcze łucznik z napiętą cięciwą.

     Ech, gdyby miał więcej oleju w głowie, chwyciłby stojący nad ogniem kociołek i jednym ruchem mógłby zagasić ogień. Wtedy bym go nie zauważył tak szybko. Ale widać był to, na swoje nieszczęście, niezbyt rozgarnięty gamoń. Szybki ruch w przód pozwolił mi uniknąć zdradliwej strzały, za to on nie zdołał uniknąć mojej. Jęknął tylko i naciągnął łuk jeszcze raz. Musiał wpaść w bojowy trans, który pozwala, nie zważając na odniesione rany, kontynuować walkę. Kolejnej strzały uniknąłem o włos. Otarła mi się o naramiennik. On nie miał zbroi, więc strzeliłem mu prosto w pierś. Ku mojemu zdziwieniu, nie upadł, tylko naciągnął łuk po raz trzeci. Ale tym razem już nie trafił. Moja trzecia strzała posłała go na żwir. Walka była skończona.

     Nagroda za bandytów nie była wysoka, więc przetrząsnąłem jaskinię, w poszukiwaniu łupów. Bogowie, jakie ja tam skarby znalazłem! Jeszcze jeden krasnoludzki miecz i jeszcze jeden elfi hełm – już to samo warte było majątek. Zaklęty żelazny młot nie był wymarzonym dla mnie orężem, ale zaciekawiło mnie samo zaklęcie. Zadawał dodatkowe obrażenia od porażenia, coś w rodzaju małej błyskawicy. Zabrałem go właśnie z tego powodu – przyda się przenieść to zaklęcie na jakąś inną, lżejszą broń. Było też ponad dwieście sztuk złota i złoty pierścień. Łup bogaty. Na tyle bogaty, że w pierwszym odruchu chciałem zrezygnować z nagrody i po prostu pójść do swego domu, ale po namyśle stwierdziłem, że dobrze będzie jednak powiadomić jarla. Tyle, że to nic pilnego. Tak, pójdę teraz do Białej Grani! Morthal odwiedzę kiedy indziej.

     Zabrałem jeszcze topór herszta bandytów. Nie na sprzedaż, choć był zaklęty mrozem i stanowił liczącą się wartość. Na dowód, że jego właściciel nie żyje, który to dowód postanowiłem przekazać jarlowi. Ba, nawet nie przyszło mi do głowy zapytać, jak on ma na imię! I w ogóle, kto to jest…

     Wyszedłem przed grotę i spojrzałem na słońce. Chyliło się już ku zachodowi. Nic dziwnego, wędrówka przez góry zabrała mi sporo czasu. Postanowiłem zanocować w Orotheim. Solidny, bo skalny dach nad głową, ciepło ogniska, wygodne posłanie ze skór – czegóż trzeba mi było więcej? Kolację przyrządziłem sobie gorącą, ze zbójeckich zapasów. A potem uwaliłem się na skórach przy ognisku, zapaliłem kilka dodatkowych kaganków i zabrałem się za lekturę ostatniej księgi czarów.

     „Dębowe Ciało” – głosił tytuł. Czyżby jakaś magia paraliżująca? W miarę zagłębiania się w lekturę rozjaśniało mi się w głowie. To były czary ochronne. Nazwa wzięła się stąd, że ciało stawało się bardziej odporne na ciosy. Pożyteczna rzecz! Było to zaklęcie niższego poziomu. W słowie wstępnym napisano, że istnieją jeszcze silniejsze czary tego typu, jak na przykład „Kamienne Ciało” – one jednak wymagały znacznie silniejszej many i mogli je stosować tylko dobrze wyszkoleni magowie. Zaczynało się od powtórzenia zaklęcia. Powtarzałem je w myślach i na głos, aby nauczyć się je poprawnie wymawiać. W pewnej chwili poczułem odpowiednie wibracje. Powtórzyłem jeszcze kilka razy, w ten sam sposób. Dobra, inicjowanie już umiem. Co dalej?

     Wyciągnij przed siebie dłoń, tak jakbyś chciał kogoś zatrzymać. Niech to będzie dłoń, którą nie walczysz.

     No, logiczne. Prawą dłonią pewnie trzeba zadawać ciosy magii zniszczenia, a lewa, jak tarcza, ma chronić maga. Wysunąłem lewą rękę, wymruczałem zaklęcie i pchnąłem w nią oddechem wibracje, które pojawiły się w moich wnętrznościach. Błysnęła błękitna poświata, podobna do tej, którą widziałem u rozbójniczki. Księga rozsypała się w szary proszek. Zaklęcie opanowane. Miałem tylko nadzieję, że ono działa na strzały.

     Nie miałem nic innego do czytania, więc pogapiłem się trochę w ogień. Lubię patrzeć w ogień…

 *          *          *

     Obudziłem się w prawie całkowitych ciemnościach. W pierwszej chwili nie wiedziałem nawet gdzie jestem. Dopiero dogasający, iskrzący się jeszcze gdzieniegdzie żar na palenisku przypomniał mi, że jestem w Orotheim. Nawet nie wiedziałem, kiedy zasnąłem. W międzyczasie ognisko wygasło, kaganki dopaliły się do końca i ogarnął mnie mrok.

     Pamiętałem, że obok ogniska leżało kilka polan. Namacałem jedno z nich i zapaliłem, korzystając z zaklęcia płomieni. Przy jego świetle znalazłem kilka kaganków i oświetliłem grotę na powrót. Wyszedłem na zewnątrz. Było jeszcze ciemno, ale na wschodzie niebo zaczynało już jaśnieć. Postanowiłem przyrządzić sobie szybkie śniadanie i zaraz ruszyć w drogę, aby jeszcze za dnia dojść do Białej Grani.

     W drogę ruszyłem porządnie obładowany, a jeszcze po drodze zamierzałem odwiedzić miejsce, w którym znalazłem martwego myśliwego i zabrać zgromadzone przez niego skóry. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy dotarłem do jego jaskini. Skóry leżały tak, jak je zostawiłem. Zrolowałem je wszystkie w jeden, wielki zwój, związałem rzemieniami i z wysiłkiem zarzuciłem sobie na plecy. Ważyły całkiem sporo. Na szczęście nie spotkała mnie po drodze żadna przygoda. Było wczesne popołudnie, gdy ujrzałem w oddali Smoczą Przystań. Mimo ciężaru, poczułem przypływ sił i przyspieszyłem kroku.

     Gdy przechodziłem przez bramy miasta, strażnicy patrzyli na mnie zdziwieni. Niejeden z nich zapewne roześmiał się pod przyłbicą, widząc mnie obładowanego tak, że ledwo się ruszałem. Na szczęście kuźnia była prawie przy samej bramie. Adrianne zrobiła zdumioną minę, gdy z jękiem ulgi rzuciłem jej pod nogi cały pęk skór.

     - Powinno starczyć na ostatnie zamówienie – wydyszałem, z trudem łapiąc oddech.

     - Sam to wszystko upolowałeś? – nie kryła zdziwienia.

     - Nie – uśmiechnąłem się. – Jutro ci opowiem. Dziś nie mam siły.

     Zostawiłem u niej cały zdobyty łup, oprócz tego, co zamierzałem zachować dla siebie.

     - Rozliczymy się jutro z rana, jak wycenisz towar – zaproponowałem.

     Zerknęła na krasnoludzkie miecze, które sobie zostawiłem.

     - Piękna broń – aż zagwizdała z podziwu. - Trochę zaniedbana…

     - Właśnie – pochwyciłem. – Da się ją szybko naprawić? Ale naprawdę szybko?

     Wskazała oczami na mój nowy dom. Skinąłem głową. Uśmiechnęła się z przekąsem. Kowal kowala jednak zawsze zrozumie. Puściła w ruch koło szlifierskie.

     Słońce wciąż jeszcze świeciło, gdy oba miecze zostały naostrzone, wypolerowane jak lustro i wyposażone w nowy oplot rękojeści. Pochwy wymagały tylko drobnych napraw. Podziękowałem i obiecałem zjawić się z rana, aby dokonać podziału. A potem ruszyłem do Wietrznego Domku.

     Jeszcze zanim do niego wszedłem, stanąłem na progu i wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. To był naprawdę mój dom! Mój własny. Jeszcze to do mnie nie docierało… Wszedłem do środka. Drzwi otworzyły się lekko i bez zgrzytów. Widać, ktoś świeżo naoliwił zawiasy. Na dole, w palenisku płonął nieduży ogień, a nad nim, na trójnogu wisiał kociołek z wodą. Wszystkie potrzaskane skrzynie znikły. Pod ścianą stała tylko jedna większa, zastawiona kilkoma drewnianymi talerzami, miskami i metalowymi kubkami, a przy niej dwie mniejsze, przykryte wilczymi skórami. Reszta zamieniła się w dwa stosy. Po lewej równo ułożone leżały całe deski, które udało się odzyskać. Po prawej nierówny stos porąbanych resztek, z przeznaczeniem na opał. Dom był wymieciony, posadzka wyszorowana, okna czyste i pajęczyn ani śladu.

     Z góry dobiegał odgłos stukania młotkiem. Zostawiłem swoje manele na dole i wszedłem po schodach, zauważając, że wszystkie zmurszałe deski zostały wymienione. Na piętrze ujrzałem Lydię, stojącą na skrzynce i przybijającą deskę do krokwi dachu. Nie zauważyła mnie i drgnęła przestraszona, gdy ją powitałem. Odłożyła narzędzia.

     - Wróciłeś – westchnęła z wyraźną ulgą. – W jednym kawałku!

     - Wróciłem – uśmiechnąłem się.

     - Udana wyprawa?

     Westchnąłem i rozłożyłem ręce.

     - Nie do końca…

     Popatrzyła na mnie ciepło.

     - Ważne, że jesteś. Zaraz mi wszystko opowiesz. A teraz może coś najpierw zjesz?

     Aż mi zaburczało w żołądku.

     - Chętnie – odrzekłem, a potem roześmiałem się szeroko. – Jak miło mieć dokąd wrócić! I jeszcze wiedzieć, że czeka w tym domu przyjaciel.

     - Przyjaciel – uśmiechnęła się. – Mam dla ciebie prezent, przyjacielu.

     Po chwili wręczyła mi efektownie wyglądającą butelkę o fantazyjnym kształcie.

     - Wino braci Surlie – powiedziała. – Ojciec nim handlował i bardzo je cenił. Pomyślałam, że czas, aby wróciło pod ten dach.

     - Dziękuję – szepnąłem wzruszony.

     Po raz pierwszy ktoś w Skyrim bezinteresownie dał mi prezent. Bez okazji, ot tak, żeby sprawić mi przyjemność. Ktoś o mnie pomyślał i ktoś chciał, żebym poczuł się lepiej. I był to ktoś bliski, kto wielokrotnie ratował mi życie.

     - Ja też mam coś dla ciebie – odrzekłem tajemniczym tonem. – Tylko nie podglądaj!

     Szybko zszedłem na dół, chwyciłem jeden z krasnoludzkich mieczów i popędziłem na górę.

     Lydia, na widok broni, zrobiła wielkie oczy.

     - Skąd to masz?

     Wysunęła miecz z pochwy i uniosła w górę, oglądając ze wszystkich stron. Machnęła kilka razy z wprawą wyszkolonego szermierza.

     - Wspaniała broń – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – Dziękuję!

     - Wiesz – uśmiechnąłem się, - nie przypuszczałem nigdy, że będę kobiety obdarowywał czymś takim. Zawsze myślałem, że sprawię im przyjemność biżuterią, albo pięknymi sukniami. Ale sama widzisz, jak jesteś wyjątkowa…

     - Dziękuję – powtórzyła, lekko się uśmiechając. – To dla mnie więcej warte niż wszystkie klejnoty świata. Suknia mnie nie obroni przed trollem.

     Zeszliśmy na dół.

     - Postanowiłam z urządzeniem domu zaczekać na ciebie – odezwała się jeszcze na schodach. Potrzebuję twojej rady, bo nie mogłam się zdecydować… Ojej, a to co? – wskazała na bezładny stos pakunków, leżący przy drzwiach.

     - To moje łupy i takie tam – odparłem.

     - To po to ja sprzątałam tutaj przez całe dwa dni? – spojrzała na mnie groźnie, ale z wesołymi ognikami w oczach. – Natychmiast to uprzątnąć! Tan, nie tan, porządek musi być! Bo miotłą oćwiczę!

     Roześmialiśmy się w głos. Po moim powrocie oboje odczuliśmy wielką ulgę i właśnie odreagowywaliśmy napięcie z ostatnich kilku dni. Czułem się naprawdę szczęśliwy. I ona chyba też. Wróciła przecież do domu…

     A czy ja jeszcze ujrzę swój rodzinny dom?

     Gdybym miał zdolności plastyczne, potrafiłbym go namalować z najdrobniejszymi szczegółami. Pamiętałem jego zapach, pamiętałem skrzypiącą deskę w podłodze, pamiętałem nawet dziurę po sęku w drewnianym balu, nad moim posłaniem. Posmutniałem chyba na to wspomnienie, bo Lydia, nie czekając na mnie, wyjęła butelkę z moich rąk, otworzyła ją i nalała do dwóch metalowych kielichów, z których jeden mi podała.

     - Na pohybel smutkom – wzniosła krótki, żołnierski toast.

     Wino naprawdę było dobre. O mocnym, harmonijnym aromacie i długim, wyrazistym smaku. Nie mieliśmy jeszcze krzeseł, więc usiedliśmy na dwóch skrzynkach. Przy rosole z bażanta opowiedziałem wszystko, co przeżyłem. Pokazałem jej też list, znaleziony w świątyni. Zadumała się, czytając i bezwiednie przygryzła wargę.

     - Ten ktoś cię nie zna… - powiedziała wolno. – Nie wie, kim jesteś.

     - Czemu tak myślisz? – spojrzałem na nią.

     Wciąż wpatrywała się w tajemniczy liścik.

     - Znasz gospodę Pod Śpiącym Gigantem…

     - Znam.

     - Przecież nie ma tam pokoju na poddaszu! Wszystkie są na parterze.

     Aż mnie zatkało. Oczywiście, miała rację! Przecież bywałem tam nieraz. Że też na to nie wpadłem!

     - To jest hasło, po którym ten ktoś ma cię rozpoznać – spojrzała mi w oczy. – Czyli może to być pułapka…

     - A kto by chciał na mnie zastawiać pułapkę? – machnąłem ręką. – Nikt mnie tu nie zna.

     - Tutaj wieści rozchodzą się z prędkością burzy – odezwała się poważnym tonem. – Znają cię już w kilku miastach, a twoje imię zaczyna być sławne. Ty tego nie słyszysz, bo przy tobie ludzie ściszają głosy, ale ja nie jestem głucha. Mówią o tobie. Obrosłeś już w legendę.

     - Ale zastawiać pułapkę? – przekrzywiłem przekornie głowę. – Komu by zależało?

     - A choćby tym cudakom z Solstheim – odrzekła. – Nie pamiętasz już?

     No tak, mogła mieć rację. Zapomniałem o nich.

     - Trzeba ich przechytrzyć – odezwałem się. – Zaraz coś wymyślę…

     - Po prostu pójdę tam za ciebie i zamówię pokój na poddaszu – odparła zdecydowanym tonem. – Nie dostaną cię. Jeśli okaże się, że to nic groźnego, po prostu zdam ci relację i pójdziesz potem sam.

     Rada była rozsądna, ale absolutnie nie do przyjęcia. Nie miałem najmniejszego zamiaru narażać jej, zamiast siebie, na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Ona jednak upierała się przy swoim i dopiero argument, że okryłoby mnie to hańbą, zdołał ją przekonać.

     - Zrobimy inaczej – postanowiłem. – Udaj się do gospody jako pierwsza i nic nie rób. Zamów po prostu coś do jedzenia i picia, jak najzwyklejszy klient. Ja zjawię się później, podam hasło i zobaczymy, co się stanie. Jeśli mnie napadną, będzie nas dwoje i większa szansa, że damy im radę. Chyba, że zauważysz wcześniej coś podejrzanego. Wtedy wyjdziesz i spotkamy się przy moście.

     Przystała na to.

     - Ale bądź ostrożny – wtrąciła jeszcze. – Mogą się zorientować i nie pozwolić mi wyjść. Jeśli mnie nie będzie w środku, nie podawaj hasła.

     - Dobra myśl – napełniłem kielichy. – Tak zrobimy.

     - A jeśli będę w środku, patrz na to, w której ręce trzymam kielich, albo kubek, czy co tam jeszcze. Jeśli w prawej, to wszystko w porządku. Jeśli w lewej, miej się na baczności.

     Pokręciłem głową z podziwem.

     - Myślisz o wszystkim – upiłem wina. – Gdzie się tego nauczyłaś?

     Roześmiała się.

     - Jestem huskarlem – odparła. – Szkolą nas do każdej misji, samodzielnej również.

     - Czym jeszcze mnie zaskoczysz?

     Spojrzała na mnie rozbawiona.

     - Mam nadzieję, że jeszcze nie raz to zrobię.

     Tryknęliśmy się kielichami.

     - Wiesz – odezwałem się. – Bardzo miło jest czuć, że można na kimś polegać.

     - Wiesz – odpowiedziała, naśladując mój ton. – Miło jest wiedzieć, że ktoś darzy człowieka zaufaniem.

     Po chwili spoważniała.

     - Coś się stało? – spytałem. – Skąd ta nagła zmiana?

     Poczułem, że jest zażenowana.

     - Mówiłeś kiedyś… Mówiłeś, żeby zwracać ci uwagę, gdy zrobisz coś nie tak. Ech, głupio się z tym czuję.

     - Śmiało – zachęciłem ją. – Arystokraty ze mnie nie zrobisz, ale może zaoszczędzisz mi paru głupich uśmiechów wyższości za moimi plecami.

     - No, dobrze… Kielich do wina trzyma się inaczej. W ten sposób, za nóżkę. Żeby go nie ogrzewać dłonią. Tak jak ty to robisz, pija się brandy.

     Poprawiłem uchwyt i wyprostowałem się.

     - Nigdy się nie krępuj mówić mi o tym – zapewniłem ją. – Jestem ci za to podwójnie wdzięczny.

   Tego dnia próżnowaliśmy już przez cały wieczór. Opowiadaliśmy sobie zabawne historyjki i przygryzaliśmy słodkie bułki, kupione przez Lydię w gospodzie. Oby jak najwięcej tak miłych wieczorów w moim życiu.

3 komentarze:

  1. Przydałoby mi się klika zaklęć kładących wroga na odległość. Ta Lydia to dobry nabytek - i obroni i chatynę wysprząta i dobre wino skombinuje- prawdziwy skarb z niej, prawda? Rosołu z bażanta nie jadłam, ale pieczonego bażanta i owszem Niezły był. A Ty pisałeś, że ona gotować nie potrafi.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A kto Ci powiedział, że to ona go ugotowała? Kupiła "Pod Chorągwianą Klaczą".

      Usuń
  2. Kupiła rosół na wynos? I w czym go przyniosła, w termosie? ;) Ja myślę, że jednak sama ugotowała, w końcu rosół to prościzna, obojętnie z czego. :)

    OdpowiedzUsuń