piątek, 4 marca 2016

Rozdział XVII - Ustengrav

     Przed oczami zamajaczył mi kamienny kopiec. Byłem na miejscu. Jednocześnie wyczułem dym z ogniska. Ktoś tu już był. Nic dziwnego, z pewnością jakiś myśliwy wybrał się na polowanie. Okolica obfitowała w zwierzynę. Znalazłem po drodze w kilku miejscach ślady łosi. Fakt, że dostrzegłem też tropy śnieżnego pająka i jakieś inne, których nie znałem, a które wyglądały na ślady jakiegoś wielkiego skorupiaka.

     Wspiąłem się na kamienną cembrowinę. Za kopcem istotnie płonęło niewielkie ognisko i ktoś tam przy nim leżał. Zarośla trochę mi zasłaniały, więc nie widziałem dokładnie.

     - Nie trzeba było tu przyłazić! – usłyszałem głos po swojej lewej ręce.

     Odruchowo dobyłem miecza. Ku mnie zmierzało dwóch Nordów i jakiś altmerski mag, w wyraźnie nieprzyjaznych zamiarach, o ile mogłem zorientować się po wyciągniętym orężu. Odbiłem cios topora i ciąłem mieczem przez głowę pierwszego Norda. Cios dosięgnął go, ale został częściowo odbity i nie wywołał pożądanego efektu. Miałem jednak to szczęście, że przejście było wąskie i nie mogli zaatakować mnie wszyscy naraz. Osłabiony raną Nord nie stanowił już takiego zagrożenia. Zwolnił ruchy i pokonanie go nie stanowiło trudności. Znacznie groźniejszym przeciwnikiem był drugi.

     Nie miał hełmu, ale chroniła go żelazna zbroja, a w rękach dzierżył dwuręczny miecz. Zamachnął się nim z taką mocą, że gdyby trafił, rozpłatałby mnie na dwoje. Odskoczyłem i miecz trafił w próżnię. Szybki doskok, cięcie przez głowę i odskok – taką przybrałem taktykę. Jak się okazało, skuteczną. Mag niechcący mi pomógł, wysyłając ku mnie jęzor ognia, który jednak trafił nie mnie, a mojego przeciwnika. Ten ryknął z bólu i odsłonił się na tyle, że po moim drugim cięciu nic już nie mogło mu pomóc. A ja zeskoczyłem z kopca, by na chwilę się ukryć. Krótką chwilę – tyle tylko, aby schować miecz, odrzucić tarczę i sięgnąć po łuk.

     Wychyliłem się zza kopca już z naciągniętym łukiem. Mag zakradał się od tej strony, nie spodziewając się widocznie mojego ataku, bo nie zdążył porazić mnie ogniem. Celna strzała w czoło rozłożyła go na łopatki. Rozejrzałem się po pobojowisku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wcale nie ja rozpętałem tę bitwę. Przy ognisku leżało ciało innego maga i obok zwłoki norskiego bandyty.  W kopcu, obok skrzyni, leżały zakrwawione zwłoki innego Norda. Dotarło do mnie, że magowie starli się tu z bandytami, a zauważywszy obcego, obie strony na chwilę się zjednoczyły, by mnie pokonać.

     Swoim zwyczajem przeszukałem pobojowisko. W skrzyni przy ognisku znalazłem trochę złota. Niewiele, ale było tam coś jeszcze. Aż mi ręce zadrżały. Elfie rękawice! Takie same, jak u Thalmorskich żołnierzy! Wziąłem je w ręce i spróbowałem nałożyć. Były lekkie, sztywne, trochę za wąskie, stworzone na smukłe dłonie Altmera, ale gdyby je lekko rozklepać, pasowałyby idealnie. Mało tego, były obłożone zaklęciem pomniejszego dzierżenia, co poznałem po połysku. Pomagały w walce na jednoręczną broń. W sam raz dla mnie!

     Schowałem je do plecaka, bo bez przeróbki nie udało mi się ich włożyć. Nie umiałem przerabiać zaklętych przedmiotów, ale może znajdę kogoś kto potrafi. W ostateczności, sprzedam je z dużym zyskiem. Elfie rękawice, w dodatku zaklęte, warte były sporych pieniędzy.

     Zszedłem do kopca i pociągnąłem ku sobie żelazne drzwi. Otworzyły się bez problemów. Wszedłem do środka.

     Pierwsze co ujrzałem, to zwłoki bandyty, przegradzające przejście. Dalej leżały następne, a z oddali dało się słyszeć jakieś odgłosy, jakby walki. Przygotowałem łuk do strzału i ruszyłem prawie naturalnym tunelem, opadającym w dół. Doprowadził mnie on do obszernej sali, częściowo naturalnej, częściowo wykutej ludzką ręką. Po przeciwnej stronie walka trwała w najlepsze. Dwóch bandytów kontra trzech magów. Zaczaiłem się, ze strzałą na cięciwie. Nie zamierzałem wtrącać się do walki, zanim się rozstrzygnie.

     Nagle stało się coś zdumiewającego. Oto bandyta trzasnął maga mieczem, a ten… rozsypał się w proch. To nie był żywy mag, lecz ożywieniec! Magowie byli nekromantami! Obrzydzenie chwyciło mnie za gardło. Niewiele się namyślając, posłałem strzałę w kierunku bliższego. Nie trafiłem, ale odwróciło to na chwilę jego uwagę, co przypieczętowało jego los. Padł pod ciosem miecza. Po chwili z całej piątki został tylko jeden mag, który dostrzegł mnie i z groźną miną ruszył w moją stronę. Nie zdążył dobiec. Nie chwaląc się, strzelcem byłem znakomitym.

     Idąc przez salę, zerknąłem na leżące na posadzce zwłoki Norda. Co to wystaje mu spod brzucha i błyszczy? Podszedłem bliżej i oniemiałem. Zepchnąłem czym prędzej ciało z błyszczącego przedmiotu i podniosłem prawdziwą elfią tarczę. Była lekka, znacznie lżejsza niż moja drewniana, choć wykonano ją z metalu. Nie wiem, z jakiego, bo z pewnością nie było to złoto, które, jak wiadomo, jest bardzo ciężkie. Adrianne wspominała kiedyś o tajemniczym księżycowym kamieniu. Czyżby to było to? Tarcza miała na sobie ornamenty w kształcie ptasich piór, jak widać ulubiony styl Thalmoru. Nosiła ślady używania, ale nie była mocno zniszczona. Wystarczyłoby wyklepać ją w kilku miejscach i uzupełnić grawerunek.

     Była to cenna zdobycz. Równie cenną znalazłem na kamiennym cokole, po prawej ręce. Były tam dwie buteleczki mikstury zdrowia, które zaraz znalazły się w moim plecaku, w specjalnej, łatwo dostępnej kieszonce. Nauczyłem się już używać ich w czasie walki. Należało szybkim ruchem zawiesić tarczę na specjalnym haku przy zbroi, po czym sięgnąć do kieszonki, naciśnięciem kciuka urwać cienką szyjkę i szybko łyknąć, jednocześnie łapiąc tarczę. Trwało to wszystko bardzo krótko i w walce nieraz udawała mi się ta sztuka, gdy tylko przeciwnik odstąpił o parę kroków, co przecież zdarzało się wcale często.

     Przy zwłokach znalazłem trochę złota. Zabrałem też dwa sztylety. Zawsze mogą się przydać. Wyjście z komnaty znalazłem na słuch. Z wąskiego korytarzyka dochodziły odległe odgłosy walki. Zagłębiłem się tam ostrożnie. Korytarzyk rozszerzył się nagle i zamienił w schody. Na dole leżały kolejne zwłoki bandyty i maga, a zza węgła dało się słyszeć odgłosy zaciętej bijatyki. 

     Poczekałem chwilę. Stało się dokładnie tak samo, jak poprzednio. Zwycięski mag wyłonił się z korytarza, a ujrzawszy mnie, bez ostrzeżenia rzucił we mnie lodowym kolcem. Na szczęście, byłem na to przygotowany. Cofnąłem się tak, że kolec chybił celu. Moja strzała natomiast nie chybiła…

     Zszedłem na dół. Niedaleko znalazłem zwłoki drugiego maga i trzy truchła draugrów. Dalej korytarz rozszerzał się w prostokątną komnatę, gdzie w świetle sporego znicza, płonącego po prawej stronie, odkryłem następnego maga i następne dwa draugry. Wszyscy martwi. Zagadkowa sprawa. Czego szukali tu magowie? Dlaczego starli się z bandytami? W końcu wszyscy padli ofiarą starożytnych strażników… No, trochę też przy moim udziale. 

     Koło znicza stały dwie butelki z miksturą uzdrowienia. Zabrałem je, oczywiście. A po lewej odkryłem przejście do następnej komnaty, a właściwie dwu ślepych komnat, zapełnionych urnami. W większości urny były puste, ale widać, ktoś używał ich jako skarbczyków. Znalazłem w nich trochę złota i kilka następnych mikstur uzdrowienia.

     Poszedłem dalej. Korytarz skręcał w prawo. Przede mną otworzyła się obszerna, jasno oświetlona komnata, a po prawej wąskie przejście, prowadzące w dół. Postanowiłem zbadać najpierw ten zakamarek. Zszedłem na dół. Chodnik skręcił w prawo i zakończył się ślepą ścianą, pod którą stał kamienny stół. A na nim topór, kilka kufli i trochę złotych monet. Monety szybko powędrowały do mojej sakiewki, ale resztę zostawiłem. Udałem się do komnaty.

     Na wysokości mniej więcej dwóch ludzi przegradzał ją wąski, kamienny most. Na dole stało kilka sarkofagów, przykrytych grubymi płytami. Wiedząc, jak zwykle się to kończy, przygotowałem strzałę, zanim postąpiłem krok naprzód. I miałem rację. Wieko pierwszego odskoczyło i wygramoliła się z niego znajoma sylwetka draugra, świecąc niebieską poświatą z oczu. W sumie było tam aż trzech. Wszystkich przeciwników położyłem z łuku i to bez trudu. Krasnoludzki łuk miał wyraźnie większą siłę niż myśliwski i strzała łatwiej znajdowała drogę między szczelinami pancerza. Znalazłem tam też dwa inne draugry, już martwe. Komnata zakręcała w lewo i kończyła się schodami w górę. Te prowadziły na galeryjkę, na której znalazłem trzy dalsze mikstury. Bardzo mnie to znalezisko ucieszyło i dodało odwagi. Z galeryjki prowadził wspomniany most, za nim kolejne schody w dół, zakończone żelaznymi drzwiami. Dotarłem do miejsca, zwanego Głębiami Ustengrav.

     Za drzwiami znajdowały się schody w dół, a dalej korytarz skręcał w lewo. Po prawej stronie coś jasno świeciło. Było to coś w rodzaju okna, które odkryłem, gdy zszedłem na dół. Naturalne okno w skale, z widokiem na Głębie Ustengrav. Zerknąłem w nie, po czym przypadłem do niego i skamieniałem olśniony.

     To, co znajdowało się poniżej, to nie była jaskinia. To był podziemny świat! Piękny, w dodatku.

    Wszystko oświetlone było naturalnym, słonecznym światłem, wpadającym przez szeroki komin. Oświetlał on uroczą dolinę, huczącą wodospadem i zieleniejącą niewysoką, trawiastą roślinnością. Po drugiej stronie, nieco wyżej, znajdowała się właściwa świątynia, z galerią wykutą w skale i płonącymi wciąż zniczami. Sklepienie podtrzymywane było przez kilka wysokich, smukłych filarów, połączonych niegdyś kamiennymi mostkami, z których dziś zostały tylko resztki. W dole ujrzałem jakiś ruch.

     Ruszyłem korytarzem prowadzącym ku przepaści, skąd widok był jeszcze doskonalszy. Strąciłem w przepaść jakiegoś draugra, który zastąpił mi drogę i rozejrzałem się uważnie z góry po świątyni.

     Na dole chodziło kilka niezgrabnych postaci. Draugry zapewne. Za daleko na strzał. Muszę zejść niżej. Skręciłem w lewo i poszedłem naturalnym chodnikiem, który w pewnym miejscu przedzielony został czymś w rodzaju bramy. Przejście było wyłożone fantazyjnymi, kamiennymi płytkami. Co to była za ozdoba, przekonałem się na własnych pośladkach, gdy uderzył w nie strumień ognia. Stwierdzić, że podskoczyłem jak oparzony, byłoby nieścisłością – ja podskoczyłem właśnie dlatego, że mnie oparzyło! Zbiegłem czym prędzej z płytek, które okazały się ognistą pułapką. Spodnie trochę mi się przysmaliły, oparzenia zaleczyłem zaklęciem. Muszę uważniej patrzeć pod nogi. Dalej korytarz zagłębił się w skałę. Świątynia znikła z moich oczu. Przede mną ukazał się za to kamienny mostek, nad jakąś komnatą. Na moście leżały zwłoki draugra, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto z definicji jest zwłokami. Ostrożnie, ze strzałą na cięciwie, skierowałem się na most.

     Sala pode mną przypominała jakąś jadalnię. Po prawej stronie przegradzał ją drugi, identyczny most, a na nim stał niespokojny draugr. Poniżej przechadzał się inny. Wziąłem go na cel i położyłem jedną strzałą. Draugr na moście drgnął i rozejrzał się dookoła. Dostał strzałę w tym samym momencie, w którym mnie dojrzał. Szybkim, choć niezdarnym krokiem popędził w stronę otworu w ścianie, na jednym końcu mostu. Tam dosięgła go druga strzała. Widziałem jeszcze, jak się przewraca.

     Za mostem były schody w lewo i w dół oraz wejście do sali. Przeszedłem całą i po drugiej stronie znajdowało się dokładnie to samo, jak lustrzane odbicie: schody w górę, prowadzące na most. Na schodach leżał pokonany przeze mnie draugr. Pogratulowałem sobie świetnego strzału.

     Przeszedłem przez drugi mostek i znalazłem się na schodach, prowadzących w dół, do niewielkiej jaskini, oświetlonej oliwną lampą, zawieszoną u powały. Pod nią znajdowała się spora kałuża oliwy – gotowa pułapka, nieraz już przeze mnie stosowana. Były też dwa sarkofagi, a ja wiedziałem już, czego się spodziewać.

     Wszystko odbyło się tak, jak się spodziewałem, zupełnie, jakby odbywało się to według z góry napisanego scenariusza. Draugry, które wylazły z sarkofagów, zginęły w wybuchu rozgrzanej oliwy. Trzeciego dobiłem celną strzałą. Przy okazji, po lewej stronie odkryłem zakratowane przejście do komnaty, w której dostrzegłem magiczny katalizator. Może przyda się zakląć chociaż jakiś sztylet? Znałem już kilka zaklęć, jak mróz, czy pułapka duszy. Ale jak się tam dostać? Zlustrowałem jaskinię. W ścianie znalazłem uchwyt. Pociągnąłem za niego i usłyszałem chrzęst podnoszonej kraty. Komnata stała otworem.

     Zakląłem sobie jeden ze sztyletów. Przyda się, a nawet jeśli nie, zawsze można go sprzedać. Po namyśle zakląłem sobie też drugi. Dwa niewielkie klejnoty duszy rozpłynęły się w powietrzu, udzielając swej magicznej mocy zaklinanym przedmiotom.

     Poszedłem dalej i stanąłem nad kamiennym mostem, prowadzącym w dół, do świątyni. Ja zerknąłem jednak na szczątki mostów przy filarach. Były wysoko nad świątynią – na tyle wysoko, że nie groziło mi tam żadne niebezpieczeństwo, za to ja miałbym całą dolinę jak na dłoni i z łukiem w ręku byłbym nie do pokonania. Skacząc z jednego mostu na drugi, chyba dałbym radę dojść do ostatniego, prowadzącego do tajemniczego przejścia, które widziałem wyraźnie aż stąd. Wdrapałem się na pierwszy. Stąd widok był trochę ograniczony, więc przeskoczyłem na drugi. Nie było daleko. Wstąpiłem na wąską galeryjkę, oplatającą filar i rozejrzałem się. Pode mną łaziły dwa szkielety, uzbrojone w łuki. Jeden po samej świątyni, drugi szedł od strony doliny. Wystarczyło po jednej strzale na każdego z nich. Rozsypujące się kości narobiły jednak takiego hałasu, że z niewysokiej galeryjki zza ołtarza wybiegły dwa następne. Jednego ustrzeliłem w biegu, drugi jednak załatwił się sam. Biegł w kierunku schodów i właśnie przebiegał przez niewielką galeryjkę, gdy spod nóg buchnęły mu płomienie. W podłodze ukryto taką samą pułapkę, jak w przejściu, na którym przypiekłem sobie tyłek. Ze schodów spadły już tylko rozsypane kości. 

Wulfhere podziwia świątynię Ustengrav - wizja artystyczna. Po prawej stronie widoczny filar z kamienną galeryjką i resztką mostu


     Przeskoczyłem na następny mostek. Zachwiałem się nieco i z przestrachem padłem na kolana, przytrzymując się rękami. Niewiele brakowało! Upadek z tej wysokości na kamienną posadzkę skończyłby wszelkie moje przygody na tym świecie. Muszę znaleźć inny sposób. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jednego kościotrupa. Siedział na tronie pod ołtarzem. Wyglądał na nieszkodliwego, ale na wszelki wypadek poczęstowałem go strzałą. Rozsypał się. A ja stanąłem przed przepaścią, jaka dzieliła mnie od kolejnej galeryjki wokół filaru. Za daleko na skok. Podrapałem się po nosie w zamyśleniu. A gdyby tak… Nie, to niedorzeczne! A właściwie, dlaczego nie?

     Nabrałem powietrza w płuca.

     - Wuld!

     Fala powietrza pchnęła mnie na kamienny filar. Znalazłem się dokładnie w miejscu, na które patrzyłem. Oszołomiony nieco pokręciłem głową i roześmiałem się. To świetny sposób na podróżowanie po kamiennych półkach! Tak samo pokonałem ostatnią przepaść, po czym spenetrowałem zionący czernią tunel. Niestety, był ślepy, a raczej zawalony po drugiej stronie. Przejścia nie było. Był natomiast drewniany kufer, a w nim dwie fiolki mikstury uzdrowienia. I pomniejszy klejnot duszy.

     Klejnot duszy to specyficzny kamień, nie do pomylenia z żadnym innym. Wygląda jak kryształ kwarcu, ale ma błękitne zabarwienie i ciemnoniebieski połysk. Nie wiem, skąd pochodzą. Każdy z nich jest jednak bardzo cenny, a napełniony – jeszcze cenniejszy, bo nie każdy to potrafi. Ponieważ znałem już zaklęcie Pułapka Duszy, postanowiłem przy najbliższej okazji zakląć sobie jakiś myśliwski łuk.

     Wróciłem na mostek, zeskoczyłem z niego na galerię, a potem, pamiętając o ukrytej przed schodami pułapce, zeskoczyłem na posadzkę świątyni. Postanowiłem zbadać malowniczą dolinkę. Prowadziła do niej ścieżka przy ścianie jaskini. Ruszyłem tam, ale natychmiast się zatrzymałem, bowiem dziwny dźwięk doszedł do moich uszu. Co to?

     Zastanawiałem się przez chwilę, zanim poznałem znajomy zew Smoczej Ściany. Musiała znajdować się gdzieś w dolince. I rzeczywiście, ujrzałem ją przy samym wodospadzie. Teraz już nic nie mogło mnie powstrzymać – popędziłem ku niej jak wicher.

     - Feim! – powtórzyłem słowo, które oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. – Zanikanie!

     Tak poznałem zupełnie nowy krzyk, zwany Eteryczność, który był w stanie zamienić mnie na chwilę w istotę bezcielesną, której nikt nie mógł zagrozić, ale która też nie mogła zagrozić nikomu. Była to dobra metoda na opuszczanie niespodziewanie kłopotliwych sytuacji – na przykład zaatakowania przez liczebnie silniejszego przeciwnika.

     Rozejrzałem się uważnie po dolinie. Spenetrowałem ją dokładnie. Musiałem trochę poskakać po skalnych półkach, żeby dojść do wszystkich zakamarków. Ale opłaciło się to sowicie. W jednym miejscu znalazłem kufer, a w nim… Aż mi ręce zadrżały! Złoty, obosieczny, prosty miecz! Czyżby elfi? Moja ręka chciwie zacisnęła się na rękojeści. Machnąłem nim kilkakrotnie. Trochę ciężki, ale świetnie wyważony i ostry. Przydałoby mu się tylko polerowanie. No i oplot rękojeści aż prosił się o wymianę. Co to mówiła o nich Adrianne? Że są lekkie i wytrzymałe. Cóż, ten lekki nie był. Czyżby to… Coś zaświtało mi w głowie. Zdjąłem z pleców krasnoludzki łuk i przyłożyłem do miecza. Ta sama barwa! Ten sam metal! Taka sama, geometryczna ornamentyka.

     Krasnoludzki miecz. Prawdziwy, dwemerski oręż! Znalazłem skarb.

     Miecz przypiąłem sobie na plecach. Na razie nie będę go używał, dopóki nie doprowadzę go do jako takiego stanu. Wróciłem na górę i udałem się jedyną ścieżką, którą jeszcze nie szedłem. Jeśli ona nie zaprowadzi mnie do rogu Jurgena, to już naprawdę nie wiem, gdzie on może być.
     
     
Wulfhere na moście, prowadzącym do magicznych kamieni. Rzuca właśnie pożegnalne spojrzenie na malowniczą dolinę w Ustengrav.
     
     
     Ścieżka zaprowadziła mnie do miejsca, w którym obok wysokiej, drewnianej galeryjki stały trzy dziwne kamienie. Ustrzelenie szkieletu, schodzącego z galeryjki, to drobiazg nawet nie wart wzmianki… Dalej znajdował się wąski korytarz, przegrodzony trzema, masywnymi kratami. Muszę znaleźć jakiś mechanizm, który je podnosi. Gdy przechodziłem obok pierwszego kamienia, ten rozjarzył się magicznym blaskiem i zawibrował, wydając cichy brzęk. Jednocześnie podniosła się pierwsza krata. Ciekawe! Magiczna zapora! Gdy przechodziłem obok drugiego, stało się to samo i jednocześnie druga krata powędrowała w górę. Gdy trzeci kamień zawibrował, a przejście wreszcie się otworzyło, ruszyłem dziarsko przed siebie po to tylko, żeby po chwili zatrzymać się z nosem, spuszczonym na kwintę. Wszystkie kraty opadły, gdy tylko oddaliłem się od kamieni. One same zgasły.

     Co jest grane?

     Wróciłem do głazów. Znów zawibrowały, a kraty uniosły się. Jak tu przejść? Może trzeba to zrobić szybko, zanim opadną? Ruszyłem z kopyta, ale kraty zdążyły opaść. Rozmasowałem czoło i usiadłem, opierając się o kamienną ścianę.

     Pomyślmy… Ta świątynia ma coś wspólnego z Siwobrodymi. Jeśli z Siwobrodymi, to też z Głosem. A jeśli z Głosem… To może trzeba użyć krzyku?

     Stanąłem między głazami, Wbiłem wzrok w otwarte przejście, nabrałem powietrza i ruszyłem przed siebie najszybciej, jak umiałem.

     - Wuld!

     Trąba Powietrzna pchnęła mnie w wąski korytarz. Ostatnia krata zasunęła się tuż za moimi plecami. Przeszedłem. Przeszedłem i roześmiałem się z własnej głupoty. Trzeba myśleć! Myśl, Wulfhere, bo inaczej bogowie uznają, że głowa ci nie potrzebna i cię jej pozbawią! Przecież to jasne, że do najcenniejszych artefaktów mogą mieć dostęp tylko ci, co są w stanie do nich dotrzeć. Ta zapora umożliwiała przejście osobie, władającej Głosem, ale chroniła je przed pozostałymi. Śmiejąc się, ruszyłem w górę, po schodach, ale zaraz przestałem się śmiać, gdy ujrzałem korytarz, wybrukowany płytami naciskowymi. Przejścia nie było.

     Gdyby chodnik chociaż był prosty! Można by wtedy użyć Krzyku. Ale nie, wił się i skręcał, o ile mogłem się zorientować z miejsca, w którym stałem, kilkakrotnie. Co tu zrobić?

     Spróbowałem bokiem, niemal przyssany do skały. Zrobiłem kilka kroków, gdy nagle ześlizgnąłem się ze zbyt stromej ściany. Płyta szczęknęła. Poderwałem się spanikowany, ale nic się nie stało. Ostrożnie postawiłem stopę na następnej płycie. Znów szczęknęło – i znowu nic się nie stało. Płyty były nieaktywne. Delikatnie, gotów do natychmiastowego odwrotu, stawiałem nogi na kolejne płyty, posuwając się wolno do przodu, aż moim oczom ukazała się rozległa komnata, a w niej dwa pająki śnieżne. Powoli, żeby nie wykonać gwałtownego ruchu, zdjąłem łuk i strzeliłem do jednego z nich. Padł na miejscu. Drugi podbiegł do towarzysza tylko po to, by podzielić jego los. Wstąpiłem na niewysokie podwyższenie i zerknąłem przezornie w górę. To ocaliło mi życie, bowiem u powały, na grubej pajęczynie, wisiał trzeci, znacznie większy. Ogromny!

     Strzała w łeb tylko go rozdrażniła. Błyskawicznie opuścił się na posadzkę, zanim zdążyłem wypuścić następną. Schowałem się za grubym filarem, ze zdziwieniem obserwując jęzory ognia, dobywające się z płyt. Pająk biegał w panice tam i z powrotem, ale zewsząd dopadały go wszędobylskie płomienie. Nie musiałem strzelać, wystarczyło obserwować z ukrycia, jak truchło pająka smaży się w pułapce. Gdy skonał, ostrożnie nastąpiłem na pierwszą płytę w komnacie. Nic. Ciekawe, dlaczego. Byłem wprawdzie dużo lżejszy od pająka, ale miałem tylko dwie nogi, a pająk rozkładał swój ciężar na osiem. Nie poznałem nigdy rozwiązania tej zagadki. Szybko przemknąłem do przeciwległej ściany, gdzie magią spaliłem pajęczyny, zasłaniające przejście. Za nimi znajdowały się drewniane drzwi.
Krótki korytarz zaprowadził mnie do żelaznej kraty, podnoszonej uchwytem. Przed sobą ujrzałem podziemną salę, z dwoma basenami po obu stronach i majestatycznym ołtarzem na końcu. Nie miałem już wątpliwości – to była główna sala! Gdy wstąpiłem na schody, aż drgnąłem, bowiem z basenów po obu stronach wynurzyły się tajemnicze, smocze posągi. Pewnym krokiem podszedłem do ołtarza, spodziewając się, że tam znajdę róg Jurgena Wiatrowładnego.

     Ale jedyne, co znalazłem, to dwa draugry, rozpłatane mieczem i to całkiem niedawno. Na ołtarzu znajdowała się marmurowa ręka, która zapewne powinna trzymać róg. Ale trzymała tylko kawałek papieru. Sięgnąłem po niego i rozwinąłem. Był zapisany drobnym, starannym pismem.

     Smocze Dziecię,

     Aż mnie zatchnęło. Ktoś spodziewał się mnie tutaj i nie byli to Siwobrodzi. Ktoś, kto sprzątnął mi sprzed nosa artefakt i zostawił jakiś list. Czytałem dalej.

     Muszę się z tobą rozmówić. To pilne.

     Wynajmij pokój na poddaszu Pod Śpiącym Gigantem w Rzecznej Puszczy. Tam się spotkamy.

     Przyjaciel

     Bardzo mi się to wszystko nie spodobało. Gdyby ów ktoś miał uczciwe zamiary, po prostu spotkałby się ze mną tutaj, albo zostawił dla mnie wiadomość w Białej Grani. Wiedział, że tu będę, więc wiedział też zapewne, gdzie mnie spotkać. I nawet nie miał tyle odwagi, żeby się podpisać normalnie!

     Zmiąłem list w dłoni i cisnąłem go ze złością na posadzkę. Chociaż nie miałem na to najmniejszej ochoty, musiałem udać się do Rzecznej Puszczy i spotkać się z tym ktosiem, o którym nic nie wiedziałem. Ale wiedziałem jedno – nie będzie to dla niego przyjemne spotkanie.

     Zrezygnowany ruszyłem przed siebie. Po chwili wróciłem i podniosłem zmięty list, wsuwając go do plecaka. Za ołtarzem były drewniane drzwi, prowadzące do pomieszczenia, obstawionego urnami. Ktoś porozrzucał tu trochę złotych monet. Czyżby na osłodę klęski? Pozbierałem je wszystkie i skierowałem się do naturalnego korytarza, prowadzącego w górę, zakończonego ukrytym przejściem. Gdy pociągnąłem dźwignię w ścianie, jeden z głazów odsunął się, przepuszczając mnie do znanego już pomieszczenia z urnami. Do wyjścia było niedaleko.

     Wyszedłszy na świeże powietrze, odetchnąłem głęboko i wygramoliłem się z kopca. Zaczynało już szarzeć, a niebezpiecznie było wędrować przez mokradła po zmroku. Ruszyłem więc przed siebie dziarskim krokiem i bez przygód, wieczorem dotarłem do Morthalu, gdzie postanowiłem przenocować.

3 komentarze:

  1. W sumie dość meczące i niebezpieczne jest życie smoczego dziecięcia:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak mawiają wszyscy profesjonaliści, z całego świata, "to ciężki kawałek chleba, ale daje wiele satysfakcji".

      Usuń
  2. Prawie jakby się "Życzliwy" podpisał ;)

    OdpowiedzUsuń