poniedziałek, 29 lutego 2016

Rozdział XVI - Samotna wyprawa

     Proventus Avenicci wstał tego dnia trochę później niż zwykle. Poprzedniego wieczora pracował do późna i był bardzo zmęczony. Jarl, który powitał nas rankiem w Smoczej Przystani, tylko się uśmiechnął, gdy o niego spytałem.

     - Niech się wyśpi – zaśmiał się lekko. – Naprawdę mu się dziś należy.

     I przy tych słowach wskazał plik dokumentów, przygotowany poprzedniego wieczora przez zarządcę. A potem zaprosił nas do stołu. Popytał o nasze ostatnie przygody. Aż uniósł brwi, gdy dowiedział się o smokach i spojrzał na mnie z uznaniem. Powiedział coś o tym, jak Smocze Dziecię rośnie na jego oczach. Chyba nie do końca go zrozumiałem. Z zadowoleniem wysłuchał odpowiedzi na pytanie, jak sprawuje się mój huskarl. Lydia, zaczerwieniona opuściła głowę. Musiała czuć się zażenowana, słuchając hymnów na swoją cześć. Opowiedziałem też o swoich najbliższych planach. A potem do sali wszedł zaspany jeszcze Proventus i zanim zdążył się przywitać, spytałem go o dom w mieście.

     - Jak mówiłem, mamy nieduży domek na zbyciu – odparł.

     - Biorę! – postawiłem trzos na stole.

     - Wspaniale! – klasnął w ręce. – Zaraz przyniosę ci klucz!

     I zniknął na schodach. My tymczasem pogadaliśmy jeszcze trochę. Przekonałem się, że Balgruuf jest człowiekiem łagodnym i pogodnym, a jednocześnie nie pozbawionym sprytu. Gdy Proventus wrócił i wręczył mi klucz, wstałem i podziękowałem za gościnę.

     - Lydia cię zaprowadzi – rzekł Balgruuf. – Powodzenia na nowej wyprawie.

     Lydia szła wolno i wyraźnie widziałem, że coś ją gryzie. Gdy kroczyliśmy przez miasto, nie spuszczałem z niej oka. Wyglądała, jakby miała zaraz się rozpłakać. Jeszcze tak roztrzęsionej jej nie widziałem. Co się stało? Ona, nieustraszona wojowniczka, spoglądająca bez strachu w oczy smoka, nagle zaczęła sprawiać wrażenie, jakby na jej barki włożono zbyt wielki ciężar.

     Zatrzymała się przed ostatnim domem obok kuźni Adrianne.

     - Oto Wietrzny Domek – odezwała się wzruszonym głosem.

     Dom nie był duży. Wydawał się w dobrym stanie, choć widać było, że od dłuższego czasu jest niezamieszkany. Obszedłem go dookoła, uważnie mu się przyglądając. Mur był zdrowy, tylko w jednym miejscu, na tyłach, wymagał drobnej naprawy. Włożyłem klucz do zamka. Zazgrzytało i drzwi stanęły otworem.

    Dom był trochę zagracony i pokryty pajęczynami. Na szczęście, zwykłymi pajęczynami, nie pochodzącymi od śnieżnych pająków. Posadzkę wyłożono wygładzonymi kamiennymi płytami. Na środku pomieszczenia znajdowało się wygaszone palenisko. Naprzeciw stały drewniane schodki, prowadzące na piętro. Zaskrzypiały, gdy wspięliśmy się na górę. Tuż za schodami, po lewej stronie znajdowały się drzwi. Otworzyły się ze skrzypnięciem, gdy nacisnąłem na klamkę.

     - O, całkiem przytulny pokoik – stwierdziłem, rzuciwszy okiem na znajdujące się tam łóżko, komodę i szafkę. – Trochę mały, ale wygodny.

     Zerknąłem na Lydię. Była bliska płaczu. Co się dzieje? Chwyciłem ja za rękę i spojrzałem jej prosto w oczy.

     - Lydio, co się stało? – szepnąłem. – Jeszcze cię takiej roztrzęsionej nie widziałem.

     Łagodnie wysunęła dłoń z moich rąk i podeszła do komody. Otworzyła szufladę. Wyjęła z niej poszarzałą suknię, częściowo podziurawioną przez mole.

     - To wszystko, co zostało mi po matce – szepnęła. – Chowałam to jak relikwię. A to – roztoczyła ręką wokół – był mój pokoik. Tu chowałam swoje zabawki. A tu swoje ubrania.

     Stałem jak skamieniały. Nareszcie do mnie dotarło. Wietrzny Domek to był jej dom! Dom, w którym się wychowała. Dom, należący do jej rodziców.

     Z każdą deską w podłodze wiązały się jakieś wspomnienia. Pamiętała doskonale zapach, jaki się tu rozchodził, meble, jakie tu zapewne kiedyś stały, głosy rodziców, ich przyjaciół. Dopóki nie widziała tego, co zostało z jej domu, zachowywała równowagę. Gdy ujrzała go na własne oczy, wszystkie wspomnienia i traumy wróciły do niej ze zdwojoną siłą. Domu już nie było – był tylko budynek. Budynek, w którym kiedyś znajdował się jej dom…

     Nie wiedziałem co powiedzieć. Wspomniałem swój rodzinny dom, którego nie widziałem już od kilku miesięcy. Jak ja za nim czasem tęskniłem! A przecież zawsze mogłem do niego wrócić. Dom Lydii zwyczajnie przestał istnieć.

     - Oprowadzisz mnie po swoim domu? – spytałem cicho. – Ja… nie wiedziałem, że to był twój dom.

     - Wiem – szepnęła Lydia. – Przepraszam, rozkleiłam się…

     - Nie przepraszaj – uśmiechnąłem się z przymusem. – Rozumiem cię. Może to i lepiej, że trafiliśmy do twojego domu. Bo przecież zamieszkasz tu, prawda?

     - Tak każe zwyczaj i prawo – odparła, ale tym razem cicho i miękko, bez wojskowego zacięcia. – Huskarl mieszka w domu tana i chroni go.

     - Posłuchaj… Zróbmy tak. Twój pokój nadal będzie twój. To będzie twój prywatny azyl. Nikt nie ma prawa tam wchodzić nie proszony, włącznie ze mną.

     - Ależ…

     Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. A ja odwróciłem się i wolno przespacerowałem się po pięterku.

     - Tu stoi drugie łóżko – powiedziałem.

     - Tam była sypialnia rodziców – odparła, ocierając ukradkiem łzę. – Ktoś zburzył ścianę.

     - Ścianę?

     - Tu była ściana i drzwi – wskazała.

     Rzeczywiście, na ścianach zachowały się okucia, przytrzymujące kiedyś przepierzenie, a i na podłodze widać było wyraźny ślad, gdzie kiedyś ono przebiegało.

     - A tutaj?

     - Tu był przedsionek, gdzie stały szafki z różnymi drobiazgami. Świece, kubki…

     - A na dole?

     Zeszliśmy po stromych schodkach.

     - Tu była jadalnia – zatoczyła dłonią dookoła. – Zajmowała cały parter. Tylko tam był gabinet ojca, jego dokumenty, drobne towary i tak dalej – wskazała na głęboką niszę pod schodami. – I tam też była ściana. I drzwi, zamykane na klucz, żeby nikt mu nie narobił bałaganu w papierach.

     Pokiwałem głową. Wyciągnąłem sakiewkę i wysypałem pieniądze na pustą skrzynkę, stojącą pod ścianą. Miałem półtora tysiąca septimów. Przygoda ze smokami opłaciła się. Kupcy dużo zapłacili za smocze kości i łuski. Podzieliłem pieniądze na dwie nierówne części. Dwieście sztuk złota wrzuciłem z powrotem, resztę przesunąłem w stronę Lydii.

     - Trzeba tu zrobić porządek i urządzić dom na nowo – powiedziałem. – Do Ustengrav muszę iść sam. Nie wiem, ile to potrwa. Przez ten czas możesz zająć się doprowadzeniem tego do porządku. Kup wszystko, co potrzeba, a raczej to, na co starczy ci pieniędzy. Urządź go tak, jak uznasz za stosowne. To w końcu twój dom. Nie zaprzeczaj, twój. Mój jest budynek, ale dom jest twój i chciałbym, by tak pozostało. Ja potrzebuję tylko łóżko i jakąś skrzynię, albo szafę na swoje szpargały. Jak bogowie pozwolą, uda się zdobyć więcej pieniędzy. Urządzimy go sobie wtedy jak będziemy chcieli.

     Wstałem. Lydia również. Patrzyła mi w oczy ze wzruszeniem.

     - A teraz czas na mnie – rzekłem cicho. – Nie wiem, co mnie czeka, więc życz mi szczęścia.

     - Wracaj szybko… Wulfhere. Będę czekała – szepnęła.

     Wulfhere! Nareszcie odezwała się do mnie po imieniu! Uśmiechnąłem się radośnie, choć też nie bez wzruszenia.

     Wyszedłem na ulicę i zawahałem się. Powinienem iść w stronę bramy, ale ja poszedłem prosto. Wbiegłem na schody i popędziłem do pałacu.

     - Proventusie! – zawołałem, ujrzawszy zarządcę, pochylonego nad jakimiś papierami.

     Uniósł głowę i spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Proventusie, mam do ciebie prośbę – wydyszałem z trudem.

     - Co tylko sobie życzysz…

     - Proventusie, wpisz do aktu własności Lydię jako współwłaścicielkę Wietrznego Domku. Gdyby mnie się coś stało, niech dom stanie się jej własnością.

     Uśmiechnął się.

     - Spodziewałem się tego – odparł z przekąsem. – Nie zaskoczyłeś mnie ani trochę. Dobrze, zrobię jak sobie życzysz. I wybacz, że ci nie powiedziałem. Wolałem, żeby ona ci o tym opowiedziała. To są jej sprawy, a zasługuje na to, by ją traktować poważnie.

     - Z pewnością – potwierdziłem.

     - Zawsze była nad wiek dorosła – stwierdził. – I wiesz co? Tylko nie powtarzaj nikomu. Cieszę się, że jest na służbie właśnie u ciebie.

     - Bo? – spytałem zdumiony.

     - Bo masz serce po właściwej stronie – uśmiechnął się. – Moja córka wiele o mi o tobie opowiedziała.

     No tak, Adrianne! Spędziliśmy ze sobą sporo czasu, wiele rozmawiając. 

     - Będziecie sąsiadami – zauważył Proventus. – Mam nadzieję, że lubisz hałasowanie młotkiem z samego rana, bo niczego więcej nie możesz od niej oczekiwać.

     Roześmiałem się w głos.

     - Bardzo lubię – odparłem. – Zdziwisz się, ale bardzo lubię. Wychowałem się przy kuźni. Odgłos kowalskiego młota działa na mnie uspakajająco. Dziękuję!

     I teraz już, ze spokojnym sercem, wyruszyłem w drogę. Gdy bramy miasta zamknęły się za mną, udałem się traktem na zachód. Najpierw poszedłem w stronę Zachodniej Strażnicy. Wciąż panował tu nieład, choć próbowano to miejsce doprowadzić do porządku. Zniszczenia, spowodowane przez smoka były jednak spore i naprawa musiała trochę potrwać. Nie niepokojony przez strażników, wlazłem na sam szczyt i rozejrzałem się wokół. Wspaniały widok roztaczał się pode mną.

     Wyciągnąłem mapę. Żeby dojść do Ustengrav, musiałem przejść przez góry na północy. Wypatrzyłem między nimi przełęcz, dość wysoko położoną, ale powinienem bez trudu dać sobie z nią radę. Spytałem o to strażników.

     - Chcesz iść tamtędy? – spytał strażnik, po czym wybuchnął śmiechem. – Powodzenia! Chłopaki, on chce iść przez Labirynthian!

     Śmiechy rozległy się pośród strażników.

     - A testament napisał? – spytał któryś. – Może zapisałby mi parę septimów? Niewiele, ot tyle, ile wczoraj przegrałem w kości.

     - Może mi powiecie o co chodzi? – odparłem zniecierpliwiony. – Przecież nie jest żadną tajemnicą, że jestem tu obcy. Co to za Labirynthian?

     - Ruiny starożytnej budowli – odparł strażnik. – Potężne ruiny i w zadziwiająco dobrym stanie. Dawno opuszczone. Ale to miejsce upodobały sobie śnieżne trolle. Jest ich tam cała kolonia. Naprawdę, nie polecam tej drogi. Trzeba obejść góry na około. Dalej, ale bezpieczniej. O, najlepiej tą doliną – pokazał mi na mapie, a potem wskazał ręką kierunek.

     - Tylko trzeba uważać na drapieżniki – dodał drugi. – Tam jest sporo wilków, czasem trafi się kot szablozębny, albo niedźwiedź.

     - A to co za zamek? – spytałem, wskazując na twierdzę, widniejącą na zachodzie.

     - Fort Szara Przystań – rzekł strażnik, nie ukrywając pogardy w głosie. – Siedlisko bandytów. Podobnie jak tam – wskazał na północ, gdzie pod górami można było dostrzec jakąś budowlę. – Wszystkie te opuszczone zamki obsiedli bandyci. Od czasu do czasu udajemy się tam i wykurzamy ich stamtąd. Ale na nic ta robota. Co my ich wytniemy, zaraz gnieździ się tam nowa banda.

     - A nas jest za mało, żeby obsadzić wszystkie zamki – westchnął trzeci. – Nie mamy tylu ludzi.

     - A oni się wam nie naprzykrzają? – spytałem.

   - Skąd – strażnik wzruszył ramionami. – To tchórze. Napadają tylko na bezbronnych podróżnych. Uzbrojony strażnik to dla nich za gruba zwierzyna.

    Skinąłem głową ze zrozumieniem. Wysłuchałem ich wskazówek co do trasy i zlazłem na dół. Podciągnąłem pas, dopiąłem kołczan i dziarsko ruszyłem w drogę. W przyszłości będę może mógł kupić sobie konia. W Białej Grani były stajnie i pytałem już o ceny. Drogo. Jak na razie musiałem polegać tylko na własnych nogach. Wprawdzie istniał transport między dużymi miastami – przy każdym można było spotkać woźnicę, który za kilkadziesiąt septimów był gotów zawieźć pasażerów do innego miasta, ale idąc pieszo lepiej poznawałem tę krainę. A przecież chciałem ją poznać.

Fort Szara Przystań - widok ze szczytu Strażnicy. Stąd nie wydaje się groźny, ale to potężna twierdza, o grubych murach.

     Droga biegła przez most, na którym zauważyłem kilka nader oryginalnie ubranych postaci. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to Altmerowie. Wysocy, smukli, o skórze złotawo-zielonkawej. Pierwszy ubrany był w długi płaszcz z kapturem. Za nim szło dwoje żołnierzy w złotych zbrojach. Mężczyzna nie miał na sobie hełmu, ale kobieta owszem. I był to taki sam hełm, jak ten, który znalazłem w forcie Zielony Mur. Więc tak wygląda elfia zbroja! Nie mogłem od nich oderwać oczu. Chciałem przyjrzeć im się dokładniej. Zastąpiłem im drogę i pozdrowiłem. Jednak idący na przodzie elf skrzywił się tylko na mój widok.

     - Usiłujesz przeszkadzać thalmorskiemu wymiarowi sprawiedliwości – warknął nieprzyjemnie.

     - Chciałem tylko o coś spytać… - odparłem zdumiony opryskliwością Altmera.

     Podszedł do mnie i wbił we mnie nieprzyjemny wzrok.

     - A więc?

     Nie znałem wtedy Thalmorczyków. W swej naiwności sądziłem, że niczym nie różnią się od innych Altmerów i można z nimi normalnie porozmawiać. W pamięci miałem jeszcze niedawno poznaną Anuriel z Pękniny i jej miły uśmiech. Chciałem poprosić żołnierzy, aby pokazali mi swoje zbroje, ale po tej krótkiej wymianie słów wiedziałem już, że z nimi raczej pogawędki sobie nie utnę. Zadałem więc inne pytanie.

     - Czym jest Thalmor?

     Spojrzeli po sobie.

     - Obcy? – spytał żołnierz, równie nieprzyjemnym głosem.

     - Z Cyrodiil – odparłem. – Od niedawna jestem w Skyrim.

     - A więc posłuchaj, bo nie będę powtarzać. Jesteśmy specjalnymi wysłannikami Altmerskiego Dominium, prawowitego właściciela cesarstwa Tamriel. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać dlaczego! Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, to po prostu pójdziesz teraz grzecznie swoją drogą.

     - Po co te nerwy? – byłem zdumiony ich agresją. – Nie chcecie rozmawiać, to nie, spytam kogoś innego.

     Wzruszyłem ramionami i odstąpiłem.

     - Mieszasz się w oficjalne sprawy Thalmoru – odezwała się kobieta w hełmie, nieco łagodniejszym tonem niż pozostali. – Odpuść sobie, bo napytasz sobie biedy.

     Przyjrzałem się jej zbroi. Wyglądała, jakby cała wykonana była z cienkiej złotej blachy. Cała pokryta ornamentami, przypominającymi ptasie pióra. Nie była to pełna płyta, ale wiele się od niej nie różniła. Nie uszło mojej uwagi, że dopasowano ją ściśle do smukłej sylwetki Altmerki. Miała wykute nawet dwie, całkiem miłe dla oka wypukłości w miejscu piersi.

     - Dzięki za ostrzeżenie – odparłem. – Ładna zbroja!

     Wzruszyła ramionami i podążyła za pozostałymi. Nic dziwnego, że Nordowie tak ich nienawidzą. Ich arogancja była naprawdę irytująca. A może po prostu trafiłem na ich zły humor?

     Tymczasem skręciłem z traktu i zgodnie ze wskazówkami strażników ruszyłem na przełaj, przez dolinę. Krajobraz był naprawdę piękny. Dolina poprzedzielana była płytkimi strumieniami i niewielkimi jeziorkami. Kwitły tam kwiaty, rosła długa trawa, a gdzieniegdzie dostrzegłem pasące się jelenie. W drodze powrotnej będzie można zapolować. Jako tan, miałem prawo do polowania na jelenie, a skóry i mięso na pewno się przydadzą.

     W międzyczasie ustrzeliłem tylko wilka, który rzucił się na mnie. Ale po kilkuset krokach w miejscu osadził mnie głośny ryk.

     Niedźwiedź!

     Ryk dochodził z pobliskiej płytkiej jaskini. I nie było szans na ominięcie niebezpieczeństwa, bowiem drapieżnik już mnie zauważył i szykował się do ataku. Zanim mnie dopadł, zdążyłem władować mu dwie strzały w łeb, ale to go tylko rozdrażniło. Chwyciłem miecz i tarczę.

     Niedźwiedź kilkakrotnie uderzył łapą. Za każdym razem udawało mi się zasłonić tarczą i odpowiedzieć cięciem miecza, jednak siła zwierzęcia w końcu zrobiła swoje. Rozorał mi pazurami ramię niemal do kości. Tarcza wyleciała mi z poranionej ręki. Zadałem jedno cięcie, potem drugie. Niedźwiedź osłabł, ale nie dal za wygraną. Kolejne uderzenie omal nie posłało mnie na ziemię. Gdyby nie zbroja, nie przeżyłbym go. Ostatkiem sił, gdy odsłonił pierś, szykując się do ciosu, wbiłem mu miecz prosto w serce, po czym padłem na ziemię i natychmiast przywołałem lecznicze zaklęcie. Który to już raz ratuje mi ono życie?

     Rany zasklepiły się i ból zelżał, ale złe samopoczucie mnie nie opuściło. Oj, chyba niedźwiedź zaraził mnie skamienicą! Czym prędzej sięgnąłem do plecaka po buteleczkę mikstury uleczenia choroby. Miałem tylko jedną. Lepiej, żeby mnie teraz nic nie zaraziło.

     Przeszukałem jaskinię. Jakiś myśliwy urządził sobie tam obozowisko. Niestety, nie żył już, zabity przez niedźwiedzia. Obok, na drewnianym rusztowaniu, w słońcu suszyło się kilka pięknych, niewyprawionych skór. Pod ścianą zaś leżał porzucony woreczek ze złotymi monetami. Postanowiłem zabrać te skóry, ale dopiero w drodze powrotnej, żeby się zbytnio nie obciążać. Jeśli oczywiście wciąż tu będą.

     - Chyba nie miałbyś nic przeciwko temu – mruknąłem, chowając woreczek za pazuchę. – Przykro mi, bracie. Wolałbym kupić od ciebie te skóry.

     Zwlokłem okaleczone zwłoki do płytkiego dołu i zasypałem kamieniami. Nie wydawało mi się godziwe, aby dzikie zwierzęta żywiły się ludzkim mięsem. Po myśliwym został jeszcze łuk, kilkanaście strzał i sztylet. Pochowałem to razem z nim. Zmówiłem krótką modlitwę do Arakaya, boga opiekującego się zmarłymi. Zmierzchało już, więc skorzystałem z legowiska myśliwego i zapadłem w czujny sen.

    Rankiem obudziłem się trochę zmęczony. Cóż, nie spałem najlepiej. Szybkie śniadanie, kąpiel w strumieniu i już byłem gotów do dalszej drogi. Ruszyłem, kierując się wciąż na zachód.

     Około południa doszedłem do przepaści. Skręciłem na północ, w płytką przełęcz. Doprowadziła mnie do kolejnej przepaści, ale możliwej do pokonania. Zacząłem zsuwać się w dół. Nawet nieźle mi poszło. Kilka razy przeszorowałem wprawdzie siedzeniem po skale, ale nigdzie się nie poraniłem. Znalazłem się nad rzeką. Wędrowałem jakiś czas z jej biegiem, aż teren zaczął opadać i zaczęło robić się zimno. Potem spadł śnieg. Narzuciłem płaszcz kultysty na zbroję, otulając się szczelnie. Wkrótce znalazłem trakt, prowadzący na wschód. Zerknąłem na mapę.

     Jeśli się nie pomyliłem, to właśnie okrążyłem góry od zachodu. Trakt powinien doprowadzić mnie w pobliże miejsca, w którym trzeba było odbić na mokradła. Ruszyłem więc naprzód, jako że wciąż było to dość daleko.

     Wtem z naprzeciwka wybiegł mi jakiś człowiek. Był bez broni, ubrany w prostą odzież, przypominał rolnika. Ale, co najważniejsze, w jego oczach ujrzałem przerażenie.

     - Hej, kolego, co się stało? – spytałem biegnącego.

     Rzucił mi przestraszone spojrzenie i popędził w kierunku, z którego nadszedłem. Dziwny jakiś!

     Ale szybko zorientowałem się, w czym rzecz. Na drodze pokazały się trzy śnieżne pająki. Były nieco mniejsze od dotychczas przeze mnie spotykanych. I znacznie jaśniejsze, o niemal białym pancerzu. Nie zwlekając, położyłem je wszystkie z łuku. Podszedłem bliżej. Wyglądały paskudnie, nie dziw, że ów chłop tak bardzo się przestraszył. Rozglądając się uważnie, czy aby nie znajdę jeszcze jednego, ujrzałem ścieżkę, odbijająca od głównego traktu. Podszedłem bliżej i moim oczom ukazała się ludzka osada. Całkiem spora! Fakt, była na mapie, ale niewyraźnie zaznaczona i po prostu ja przeoczyłem. Ucieszyło mnie to, bo już myślałem, że będę musiał nocować pod gołym niebem, co w śniegu wcale mi się nie uśmiechało. Ale najpierw musiałem poszukać kowala, żeby naprawić zbroję, nieco sfatygowaną po walce z niedźwiedziem. 

     - A owszem, przydałby się tu kowal – rzekł pierwszy napotkany Nord z przekąsem. – Znasz jakiegoś, co chciałby się tu osiedlić?

     - Co to za miejscowość?

     Spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Morthal, oczywiście. Zabłądziłeś?

     - Nie – roześmiałem się. – Nie, idę do Ustengrav. Ale jestem tu nowy, więc nie znam jeszcze Skyrim zbyt dobrze.

     - Co ty chcesz znaleźć w Ustengrav? – aż uniósł brwi. – Tam mokradła. Zdradliwe mokradła. I jakieś bandy się tam włóczą.

     Nie miałem zamiaru mu się zwierzać ze swoich planów, więc dla zmiany tematu spytałem o gospodę. Ta na szczęście była na miejscu. Nord wskazał mi drogę. Pożegnaliśmy się i ruszyłem we wskazanym kierunku. Ludzie przyglądali mi się nieufnie. Odniosłem wrażenie, że w tym miasteczku panuje bardzo nerwowa i duszna atmosfera. Całe położone było na brzegu bagien, niektóre domy zbudowano na dębowych palach. Klimat raczej niezdrowy. Po co ludzie osiedlają się w takich miejscach? Postanowiłem kiedyś zatrzymać się tu na dłużej i poznać to miejsce bliżej. Ale nie dziś. Dziś, po tej wędrówce po górach, należał mi się odpoczynek.

     Ledwo zaczęło zmierzchać, gdy uchyliłem drzwi do gospody. Świeciła pustkami. Za kontuarem stała Redgardka, która przedstawiła się jako Jonna. Powitała mnie ze smutnym uśmiechem.

     - Witaj w gospodzie „Ustronna Przystań”! Miło mieć klienta. Nie mamy wiele do zaoferowania, ale wynajmę ci pokój, jeśli chcesz spędzić noc pod dachem.

     - Interes w Morthal idzie słabo? – spytałem, sadowiąc się na ławie.

     - Słabo? – Jonna udała zdziwienie. – Nie, on wcale nie idzie. Niewielu ludzi odwiedzało Morthal, zanim zaczęła się wojna. Teraz, powiedzmy, że drzwi wejściowe nie są za często używane.

     - A coś do jedzenia tu dostanę?

     Uśmiechnęła się znów, skinęła głową i zakrzątnęła się koło kuchni. Zerknąłem na dokument, leżący na ladzie.

     - Ten papier to list gończy? – spytałem.

     Odwróciła się do mnie.

     - Tak, ludzie jarla go tu zostawili. Chodzi o jakąś bandę, która uwiła sobie gniazdko w jaskini Orotheim.

     - Nie słyszałem – mruknąłem. – Gdzie to jest?

     Redgardka odłożyła nóż, którym właśnie krajała mięso na paski, wytarła ręce o fartuch i chwyciła podany jej ołowiany sztyft.

     - To będzie gdzieś tutaj – zaznaczyła miejsce.

     Pokręciłem głową. To było miejsce, przez które musiałem przechodzić. Możliwe, że kiedy przedzierałem się przez góry, jakaś jaskinia schowała się za pagórkami.

     Kolacja była smaczna i całkiem obfita. Popiłem ją niezłym piwem, po czym wynająłem pokój. Pokoik nie miał drzwi, nie miał nawet zasłony, ale za to było w nim szerokie, wygodne łóżko, przeznaczone chyba dla dwu osób, a ja miałem za sobą długą wędrówkę przez góry. Mimo wczesnej pory, ziewałem jak smok.

     W Morthalu wody nie brak. Zdjąłem zbroję i wyszedłem na zewnątrz, trochę się obmyć. Woda w jeziorku była trochę zamulona, więc wybrałem miejsce, gdzie była najczystsza i obmyłem się po podróży. A potem wróciłem do gospody, pożegnałem Jonnę i rzuciłem się na łóżko. Chciałem jeszcze poczytać przed snem, miałem bowiem w plecaku jeszcze jedną księgę czarów, ale oczy tak mi się kleiły, że zasnąłem w połowie wstępu.

    Szarzało już, gdy obudziłem się z księgą, uwierającą pod żebro. Przeciągnąłem się zadowolony. Wyspałem się za wszystkie czasy. Chwilę jeszcze poleżałem, wpatrując się bezmyślnie w drewniany strop, po czym, ziewając szeroko, zwlokłem się z barłogu i ubrałem.

     Jonna przywitała mnie śmiechem.

     - Nareszcie! Myślałam, że rozleci mi się gospoda!

     - Słucham? – spytałem zdziwiony.

     - Nie boli cię gardło? – zadała mi zagadkowe pytanie.

     Ze zdziwieniem stwierdziłem, że istotnie trochę mnie boli. Czyżby dopadła mnie jakaś bagienna choroba?

     - Żadna choroba – roześmiała się Jonna. – Chrapałeś tak, że ściany drżały!

     Roześmiałem się. No tak, byłem bardzo zmęczony, więc pewnie chrapałem. Czasem mi się zdarzało. Za to wypocząłem za wszystkie czasy. Czułem się doskonale.

     Na śniadanie były gotowane jajka z ziołowym sosem. Bardzo dobre. Piwa nie chciałem, ale z przyjemnością wypiłem gorący kubek miętowego wywaru. Mimo całej skromności wyposażenia, gospoda była prowadzona wzorowo, a Jonna wydała mi się bardzo miła. W moich ojczystych stronach oberżysta mógłby liczyć na hojny napiwek, tutaj jednak nie znano tego zwyczaju, a nawet można było w ten sposób kogoś obrazić. Położyłem więc na ladzie wymagane dziesięć sztuk złota.

     - Mogę to zabrać? – wskazałem na list gończy.

     Jonna złożyła papier we dwoje i wsunęła mi do ręki.

     - Przynajmniej pozbędę się śmieci – mruknęła żartobliwie.

     Pożegnaliśmy się serdecznie.

     Wychodząc z miasteczka przez północny most, spotkałem jakiegoś mieszkańca. Było jeszcze wcześnie, dopiero świtało, więc uliczki świeciły pustkami. Ten jeden szedł już w stronę tartaku. Pozdrowiliśmy się wzajemnie.

     - Dokąd to bogowie prowadzą? – spytał. – Na polowanie?

     - Do Ustengrav – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Z misją.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy.

     - Trzeba iść przez mokradła – odparł. – Uważaj, są niebezpieczne i zdradliwe. Ani się człowiek nie obejrzy, jak go wessie. Trzymaj się brzegów. Gdyby te bagna osuszyć, dałoby się wykopać stamtąd niejeden szkielet.

     Podziękowałem za ostrzeżenie i ruszyłem przed siebie. W świetle pogodnego poranka mokradła wcale nie wyglądały na groźne. Przeciwnie, lekka mgiełka, unosząca się nad niewielkimi, zamulonymi oczkami, powodowała malowniczą iluminację. Rosło tu wiele bardzo efektownych, niebieskich kwiatów dzwonecznika, którego Eanor używał do swoich mikstur. Zerwałem kilka, chcąc w przyszłości nieco poeksperymentować przy alchemicznym warsztacie. Ich zapach był zniewalający.

     - Świat jest piękny! – zawołałem w radosnym uniesieniu.

     Las nie odpowiedział. Ale założę się, że zgadzał się ze mną w całej rozciągłości.

5 komentarzy:

  1. Fe, mokradła to paskudna rzecz, jeśli trzeba po nich spacerować;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Turyści po nich nie łażą, stąd brak jakiejkolwiek dokumentacji fotograficznej, ale zapewniam Cię, że wyglądają malowniczo. Kwiat dzwonecznika jest naprawdę piękny - szkoda, że rośnie tylko a bagnach. Chaurusy i pająki są trochę mniej piękne, nawet zdecydowanie mniej piękne, ale na szczęście tym razem Wulf ich nie spotkał.

      Usuń
  2. Wzruszający odcinek. Ale najbardziej spodobała mi się gospoda, bo dobre żarcie i można chrapać!

    OdpowiedzUsuń
  3. Chodzenie po bagnach wciąga ;)
    Ciekawe co zastanie w swoim domu po powrocie. Koronkowe firanki w oknach? ;)

    OdpowiedzUsuń