niedziela, 14 lutego 2016

Rozdział XIII - W drodze do Ivarstead

     - Tak długo to trwało? 

    Głos Lydii wyrażał zdziwienie, ale i ja zdumiałem się, wychodząc z grobowca. Było ciemno, a przecież wydawało mi się, że spędziliśmy w podziemiach nie więcej niż czwartą część dnia. W dodatku zaczęło padać. Lydia spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.

    - Idziemy?

    Westchnąłem głośno. Wprawdzie zaleczyłem sobie rany, ale zmęczenie to inna sprawa. Potrzebowałem odpoczynku. Lydii o to nawet nie pytałem, bo domyślałem się, że nawet jeśli jest zmęczona, nigdy się do tego nie przyzna. Wskazałem na drzwi za naszymi plecami.

    - Proponuję przenocować w przedsionku. Tam jest ciepło i sucho. Wyruszymy rankiem.

    - Jak sobie życzysz, tanie – odpowiedziała odruchowo, otwierając drzwi.

    Weszliśmy do przedsionka. Rozdmuchałem żar na palenisku i dodałem kilka drewien. Płomień polizał polana, jakby chciał spróbować, czy przypadkiem nie daję mu na pożarcie czegoś oszukanego, po czym objął je, hucząc z zadowolenia. Zawsze fascynował mnie ogień. Był jak żywa istota…

    Zaryglowałem drzwi. Nie będzie potrzeby wystawiania warty. Oboje dziś wypoczniemy.

    - Mamy coś do jedzenia? – spytałem, słysząc burczenie w brzuchu.

    Lydia zajrzała do plecaka.

    - Niewiele. Ale zaraz coś skombinuję.

    Postawiła tarczę pod ścianą i znikła w grobowcu. Uśmiechnąłem się, domyślając się, co zamierza. Miała rację. Veranowi jego zapasy już się na nic nie przydadzą. Wróciła po chwili z kilkoma kawałami mięsa, kawałkiem sera i butelką wina. Rozejrzała się po komnacie i chwyciła nieduży, płaski kamień, zalegający gdzieś w kącie. Wstawiła go do paleniska i dołożyła trochę drew, żeby się szybciej rozgrzał. Podałem jej orkowy sztylet z Cieniowiska, idealnie nadający się do cięcia mięsa. Zresztą, dotąd jedynie do tego go używałem. Pokroiła mięso na cienkie kawałki.

    - Mam nadzieję, że to naprawdę dziczyzna – mruknęła, kręcąc nosem. – Po nekromantach można spodziewać się wszystkiego.

    Roześmialiśmy się oboje. Nie było wątpliwości, to był comber z jelenia. Znałem się na tym dobrze, bo niejednego jelenia już w życiu ćwiartowałem. Zapewniłem ją o tym i zacząłem wydłubywać korek z butelki. Nie bardzo było czym, więc użyłem sztyletu. Trochę się pokruszył, ale w końcu napełniłem nasze podróżne, drewniane kubeczki.

    - Dogadzał sobie – stwierdziłem, kosztując wina i palcem usuwając sobie z ust resztki korka.

    - Wino z Alto – dodała Lydia, próbując. – Ulubione wino Balgruufa.

    Przez jakiś czas w milczeniu przeżuwaliśmy kawałki mięsa, zwilżając je winem. Drogi, pleśniowy ser zachowaliśmy sobie na deser.

    Oparłem się o ścianę, wyciągnąłem nogi i sięgnąłem po kawałek sera. W zestawieniu z winem smakował bajecznie. Lydia przyjęła równie swobodną pozę, co bardzo mnie ucieszyło. Nareszcie zaczęła czuć się dobrze w moim towarzystwie. Mówi się, że wspólna walka zbliża ludzi. Z pewnością jest w tym dużo prawdy. Ja po dzisiejszej bijatyce z nieumarłymi wiedziałem już, że mogę jej całkowicie zaufać. Była świetnym wojownikiem. Ona chyba odniosła podobne wrażenie, bo zatraciła gdzieś dotychczasową rezerwę, z jaką mnie traktowała.

    Zjedliśmy wszystko. Zostało jeszcze pół butelki wina. Napełniłem kubeczki. Zrobiło mi się błogo. Zmęczenie, wino, ciepło ogniska, pełen żołądek – a jednak nie czułem się senny. Lydia też nie miała ochoty spać. 

    - Co to za maska? – spytała, wyciągając z plecaka maskę kultysty. – Wygląda jakby była zrobiona z kości.

    - Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą. – Miałem nadzieję, że ktoś mi to wyjaśni.

    Po czym opowiedziałem jej, co się wydarzyło w Ivarstead. Zerknęła okiem na list, znaleziony przy kultystach.

    - Soltsheim to dunmerska kolonia – powiedziała powoli. – Wyspa. Dość duża. Leży u wybrzeży Morrowind. Kawał drogi od Skyrim. Po wybuchu Czerwonej Góry, część Dunmerów przeniosła się tam, reszta rozproszyła się po całym Tamriel.

    - Byłaś tam?

    Potrząsnęła głową.

    - Ale słyszałam, że wulkan wciąż dymi i regularnie zasypuje ich popiołem. Niewiele o tym miejscu wiem. Kiedyś były tam jakieś kopalnie, już nie pamiętam czego. Złoża się wyczerpały i cesarstwo opuściło wyspę. Pozostały tylko jakieś niedobitki. Potem, gdy wybuchł wulkan, Dunmerowie znowu ją skolonizowali.

    Przynajmniej coś już wiedziałem. Nie rozumiałem tylko, skąd przypuszczenie kultystów, czy też tego całego Miraaka, że mam zamiar się tam udać. Przecież zanim mnie zaczepili, nie miałem pojęcia o istnieniu tej wyspy.

    Rozmowa zeszła na tematy osobiste. Wino w zadziwiający sposób rozwiązało nam języki. Lydia jednak potrafiła się śmiać, co udowodniła wielokrotnie. Podpytałem ją trochę o jej sprawy. Dowiedziałem się, że kiedyś była zakochana w jednym legioniście z Rzecznej Puszczy, ale sama nazywała to szczeniacką miłością. Nie pozostała mi dłużna – musiałem jej opowiedzieć o córce młynarza z naszej wioski, z którą niegdyś połączyła mnie burzliwa, choć krótkotrwała miłość, zanim młynarz, wraz z rodziną przeniósł się do miasta. Podobno wcale nie z mojego powodu! Jeszcze dość długo suszyliśmy tę butelkę, aż nasze nie przywykłe do wina organizmy zmorzył sen.

    Rano obudziłem się z potwornym bólem głowy. Drzwi do komory były otwarte i wdzierało się przez nie światło dnia. Strasznie chciało mi się pić, ale niczego do picia nie miałem, poza resztką wina, które odrzucało mnie samym zapachem. Lydii nie było. Pod ścianą leżała tylko jej zbroja. Bogowie wiedzą, jak sama zdołała się z niej uwolnić. Spróbowałem wstać. Ból rozsadzający skronie kazał mi zaprzestać wysiłku w tym kierunku. Czułem się okropnie.

    Jakaś szczupła postać przysłoniła na chwilę wejście. Bez zbroi Lydia wyglądała znacznie młodziej. Jej smukła, nieco chłopięca figurka, sprawiała, że przypominała raczej podlotka. Miała na sobie tylko płócienną koszulę, odkrywającą pięknie i harmonijnie umięśnione ramiona i nogi. Miała zdrowe i silne ciało, jak u sarny.

    - Nie dla ciebie ten kąsek – pomyślałem z niejakim żalem.

    Kiepski kowal i w miarę dobry myśliwy w jednej osobie raczej nie był odpowiednią partią dla pięknej panny z rycerskiego rodu. Po raz pierwszy pomyślałem o niej nie jak o żołnierzu, a jak o dziewczynie.

    Przykucnęła przy mnie i podała mi kubek zimnej, czystej wody, który wychyliłem duszkiem. Miała mokre włosy, a na koszuli kilka mokrych plam. Zapewne wykąpała się w górskiej rzece i przywróciło jej to przytomność. Postanowiłem pójść w jej ślady.

    Woda w rzece, tuż przy trakcie, była paraliżująco zimna. Mimo to zanurzyłem się w niej po czubek głowy. Gdy, dygocząc z zimna, wciągałem a siebie koszulę i pludry, czułem się już lepiej, choć głowa wciąż niemiłosiernie mnie bolała. Wciągnąłem buty i powlokłem się na górę, w kierunku grobowca.

    Nie chciało nam się jeść. Oboje wyglądaliśmy raczej nieciekawie, nie mając nawet sił na to, żeby sobie wzajemnie podogryzać. Pomogłem Lydii przywdziać zbroję, co przyjęła z westchnieniem wdzięczności i niechęci do wysiłku, jaki będzie musiała włożyć w jej dźwiganie. Potem ona pomogła mi włożyć moją. Zebraliśmy swój dobytek i zgodnie powlekliśmy się w stronę traktu.

    Miałem nadzieję, że nie spotka nas żadna przykra przygoda. Nie wiem, jak Lydia, ale ja nie miałem siły walczyć. Uległbym teraz każdemu przeciwnikowi. 

    Przeszliśmy przez mostek na rzece i stanęliśmy na rozdrożu. Uzmysłowiłem sobie właśnie, że nigdy nie szedłem tędy do Ivarstead. Poprzednio bowiem skręciłem w tym miejscu do Wichrowego tronu, a potem poszedłem przez Wschodnią Marchię i Pękninę. Z powrotem zaś wędrowałem z drugiej strony góry. Nie znałem drogi. Lydia też za bardzo nie wiedziała, którędy iść. Wiedzieliśmy tylko tyle, że do Pękniny trzeba iść prosto. Powlekliśmy się tamtędy.

    Do jako takiej przytomności doszliśmy po znalezieniu zwłok jakiegoś Dunmera. Miał na ciele rany od oparzeń i odmrożeń. Nie ulegało wątpliwości, że uśmiercono go magią, ze szkoły Zniszczenia.

    - Tu w pobliżu jest opuszczony zamek, w którym podobno nekromanci odbywają jakieś podejrzane rytuały – szepnęła Lydia. – Nazywa się Fort Amol. Na pewno ten nieszczęśnik padł ich ofiarą.

    - Trzeba zrobić z nimi porządek – mruknąłem z wysiłkiem. – Ale nie dziś…

    Poszliśmy dalej, uważnie rozglądając się na boki. Istotnie, po naszej lewej ręce ujrzeliśmy surowe mury zamku, wydawałoby się, opustoszałego. Ostrożnie przeszliśmy mimo i dotarliśmy do następnego mostu. Po naszej prawej stronie, z pionowej skały, z hukiem spadała przepiękna kaskadą czysta, źródlana woda. Wodospad nawilżał powietrze i sprawiał, że oddychało się znacznie łatwiej. Zaś zaczajony przy trakcie niedźwiedź, nie był groźnym przeciwnikiem dla dwu uzbrojonych wojów, nawet skacowanych. Ujrzałem go pierwszy i posłałem mu strzałę, może nie tak celną, jak bym chciał, ale zmusiła go ona do powstania na tylne łapy. Władowanie następnej w serce było już łatwe. Mimo wszystko rzucił się na nas, ale był już w agonii. Cios miecza Lydii przez kark dokończył dzieła.

    - Ładna skóra – stwierdziłem. – Jadłaś kiedyś niedźwiedzie łapy?

    Lydia potrząsnęła głową.

    - Pomożesz mi ściągnąć z niego tę skórę? – spytałem.

    Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

    - Jak sobie życzysz, tanie.

    - Szlag mnie kiedyś trafi z tym tanem – mruknąłem zrzędliwie. – Dźwignąć go nie damy rady, trzeba na miejscu.

    Wyciągnąłem orkowy sztylet. Odzieranie wielkiego niedźwiedzia to nie jest łatwa praca. Zabrało nam to przeszło godzinę. Na koniec wykroiłem z łap kilka sporych kawałów mięsa.

    Przeszliśmy przez mostek, na kamienistą dróżkę. Zebrałem garść żwiru i spróbowałem natrzeć skórę, żeby ją oczyścić z resztek mięsa, ale żwir był za gruby. Chcąc nie chcąc, musiałem zwinąć ją w kłębek i ruszyć dalej, w nadziei, że nie zacznie cuchnąć, zanim dojdziemy do jakiegoś cywilizowanego miejsca.

    A droga wiodła w górę. Wycisnęła z nas ostatnie poty i resztki wina, więc choć zmęczeni, poczuliśmy się trochę lepiej. Głowa bolała mnie jeszcze, ale znośnie. W pewnym miejscu od traktu oddzieliła się wąska ścieżka, prowadząca stromo w górę.

    - Tędy do Ivarstead powinno być bliżej – stwierdziła Lydia. – Stromo, ale nadrobimy cały dzień.

    Posłuchałem jej i natychmiast tego pożałowałem. Było naprawdę stromo. A krótsza droga wcale nie oznaczała, że skończy się szybko. Pod wieczór dopiero trochę się wypłaszczyła, gdy doszła do leśnego zakątka, z małym jeziorem pośrodku. Obozowało tam dwóch myśliwych. Sprzedałem im tę niedźwiedzią skórę za dziesięć septimów. Droga jeszcze kawałek prowadziła w górę, po czym doszła do bystrego strumyka i ostatecznie się wyrównała. Podchodząc do płytkiej jaskini po lewej stronie, poczułem dziwny odór. Zatrzymałem się i sięgnąłem po łuk. Lydia zrobiła to samo.

    W samą porę! Nieludzki ryk rozdarł powietrze i jakiś ciemny, zwinny kształt wypadł nam na drogę.

    Czarny troll!

  Wpakowałem mu strzałę w pierś i natychmiast sięgnąłem po następną, nie chcąc dać mu czasu na regenerację. Troll był coraz bliżej. Nałożyłem trzecią strzałę, ale nie zdążyłem jej wystrzelić. Lydia wyskoczyła przede mnie, zasłaniając mi widok i walnęła potwora tarczą, po czym, zaczęła smagać mieczem. Nie miałem jak strzelić, więc odrzuciłem łuk i sięgnąłem po miecz. Troll był niezwykle silny i szybki. Mimo wszystkich umiejętności Lydii, zdołał ją dosięgnąć długim ramieniem i z ogromną siłą uderzył ją w ramię. Aż odrzuciło ją na skałę. Uniknąłem ciosu łapy, zakończonej pazurami, podobnymi do niedźwiedzich i nadstawiłem miecz. Troll sam rozciął sobie o niego ramię. Ryk bólu i wściekłości rozległ się po okolicy. Nie czekałem, aż się wyżali. Zadałem mu jeszcze dwa głębokie cięcia w odsłoniętą pierś. W odpowiedzi trzepnął mnie tak, że gdybym nie zasłonił się tarczą, pewnie cios oderwałby mi głowę. A tak jedynie odrzucił mnie o kilka kroków. Niestety, wylądowałem bezradnie na ziemi, wypuszczając tarczę. Troll zaatakował, lecz zasłoniła mnie Lydia. Musiała jednak poprzednio zdrowo oberwać, bo jej blokada była niezdarna i powolna. Troll powalił ją uderzeniem łapy i stanął nad bezbronną, wznosząc łapsko do morderczego ciosu w głowę. Zdążyłem jedynie podnieść się na kolano. Byłem za daleko, by ją zasłonić.

    - Fus-Ro! – wrzasnąłem, w czas przypominając sobie, kim jestem.

    Fala uderzeniowa odrzuciła trolla o kilka kroków, prosto na skalny występ. Ryk bólu znów rozdarł powietrze. Zdesperowany, rzuciłem się na niego z samym mieczem, bo nie miałem czasu sięgnąć po tarczę. Odgrodziłem go od Lydii i trzasnąłem po łbie raz i drugi. Wyraźnie osłabł. Tylko na to czekałem. Sam nie wiem, jak to zrobiłem, ale moje ciało jakoś przypomniało sobie cios z półobrotu, którego kiedyś nauczył mnie ojciec. Orkowy miecz zadał straszliwe cięcie w pierś, które omal nie rozpołowiło potwora. Po takim ciosie nawet troll musi ulec. Osunął się więc bezgłośnie na skały, a ja dla pewności uderzyłem jeszcze raz, prosto w czoło. Usłyszałem trzask pękającej czaszki. Troll znieruchomiał.

   Przypadłem do Lydii. Upadając, uderzyła się w głowę. Była nieprzytomna, ale żyła. Z rozpaczą uzmysłowiłem sobie brak jakiejkolwiek mikstury uzdrowienia. Zresztą, jak bym ją podał nieprzytomnej? Mogłem jedynie przemyć ranę na jej głowie zimną wodą, ze strumienia. Natarłem jej też skronie i przemyłem twarz. Z jękiem otworzyła oczy.

    - Żyjesz… - uśmiechnęła się słabo.

    - Nic nie mów – odparłem. – Masz rozciętą głowę i pewnie będziesz mieć tu zaraz potężnego guza. Spróbuj wstać. Dasz radę? Do Ivarstead powinno być niedaleko. Poznaję tę górę przed nami. Widać nawet szlak na Wysoki Hrothgar. Za tym wzgórkiem powinien być most.

    Skinęła głową. Z moją pomocą, stanęła chwiejnie na nogach. Podałem jej miecz, resztę wziąłem sam. Wystarczy, że musiała dźwigać ciężką zbroję. Powoli, oparta o mnie, poszła, trzymając się mojego ramienia. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i okazało się, że miałem rację. Naszym oczom ukazał się ciemny kształt tartaku, a w oddali przebijało się światło z gospody Wilhelma. Westchnienie ulgi wyrwało mi się z ust.

    W gospodzie było kilka osób. Nasze wejście było dla wszystkich zaskoczeniem. Lydia, idąc resztką sił, z westchnieniem osunęła się na najbliższą ławę. Musiałem ją przytrzymać, bo upadłaby na klepisko.

    - Pomocy… - wydyszałem. – Ona potrzebuje pomocy.

    Natychmiast znalazł się, nie wiem skąd, Kilimmek, a z drugiej strony dołączył do niego Wilhelm. Od razu mnie poznali.

    - Trzeba mikstury uzdrowienia – rzekł Kilimmek. – Ma ktoś?

    Wilhelm rozłożył bezradnie ręce.

    - Gwilin – zawołał Kilimmek. – On na pewno ma! Poczekajcie!

    I wypadł przez drzwi w ciemną noc.

    - Niedźwiedź? – spytał Wilhelm, wskazując na zadrapania i odgięty napierśnik w stalowej zbroi.

    - Czarny troll – odparłem. – Napadł na nas poniżej strumienia…

    Kilimmek wpadł do gospody równie gwałtownie jak z niej wyskoczył. Za nim zjawił się Gwilin, z czerwoną buteleczką w dłoni. Przytknął ją do ust Lydii i wlał najpierw kilka kropli. Złotawa mgiełka otoczyła ją na chwilę, po czym spojrzała na nas przytomniej. Chwyciła fiolkę i opróżniła ja do końca. Mgiełka znów się pojawiła, jeszcze wyraźniejsza. Lydia odetchnęła z ulgą. Magiczne mikstury uzdrowienia potrafią zdziałać cuda. 

    - Dziękuję wam – uśmiechnęła się już całkiem przytomnie. – Oj moja głowa…

    - Przydałaby się druga fiolka – odezwał się elf. – Ale miałem tylko jedną. Chyba, że szybko coś umieszam. Czy ktoś z was ma pęcherzycę?

    - Sproszkowana może być? – spytał Wilhelm. – Używam jej jako przyprawy.

    - Dawaj – odparł Gwilin i zniknął za drzwiami z drewnianą miseczką, napełnioną brunatnym proszkiem.

    - Jak to się stało? – spytał Kilimmek. – I co cię tu sprowadza, Smocze Dziecię?

    Powiedział to z naciskiem na „Smocze Dziecię”, zapewne dając mi do zrozumienia, że nie dba o zdanie niedawno spotkanych tu kultystów.

    Opowiedziałem mu o naszej wyprawie i potyczce z trollem.

    - Wybieracie się do Bthalft? – spytał Wilhelm. – Tam jacyś rabusie założyli obozowisko. Chcecie ich pokonać?

    - Mieliśmy taki zamiar – odparłem. – Zanim to się stało.

    W międzyczasie zjawił się Gwilin, niosąc trzy następne fiolki. Lydia już po dwu była zupełnie zdrowa. Trzecią wcisnął mi w dłoń na później. Sięgnąłem do sakiewki.

    - Nie trzeba – obruszył się. – Musimy sobie pomagać!

    - Jak nie będę mógł zapłacić, podziękuję dobrym słowem – uśmiechnąłem się, wciskając mu garść monet. – Póki mam, płacę. Jesteśmy w Skyrim, to taki norski zwyczaj.

    Wzruszył ramionami, ale wziął. Podał część Wilhelmowi.

    - To za pęcherzycę – rzekł. – Bierz, to taki norski zwyczaj! – dodał, przedrzeźniając mnie.

    Wszyscy się roześmiali. Zrobiło mi się lekko na duszy. Byłem wśród przyjaciół. 

    - Pokonaliście trolla – odezwał się Wilhelm z podziwem. – Niełatwa sztuka.

    - Opowiedz o tym – poprosił Kilimmek, dając znak oberżyście.

    Wilhelm postawił przed nami butelkę wina i drewniane kubki. Wszyscy zgromadzili się przy naszym stole.

    - No, dalej – zachęcił mnie Gwilin. – Ja znałem tego trolla, osiedlił się niedaleko stąd, ale tutaj nie zaglądał. Kiedyś próbowałem go upolować z łuku. Wybrałem miejsce, gdzie nie mógł mnie dosięgnąć i zacząłem go szpikować strzałami. Ale skończyły mi się strzały, a on wciąż dokazywał tam w dole.

    Opowiedziałem im wszystko ze szczegółami. Kiwali głowami, ze znajomością rzeczy. Na pogawędce zszedł nam cały wieczór i w butelce ukazało się dno. Nie przyłożyłem do tego ręki. Zapach wina mnie odrzucał. Lydia nawet nie spojrzała na kubek.

3 komentarze:

  1. Oj, kac to mało przyjemna sprawa.Zapewne z braku treningu mam kaca już po kilku łykach piwa, nie mówiąc już o winie, co ogromnie śmieszy znajomych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak się człowiek nie zaszczepi, to ma. Ja nie miewam, bo znam idealną szczepionkę.

      Usuń
  2. Skacowani woje, tego jeszcze nie grali ;)

    OdpowiedzUsuń