piątek, 5 lutego 2016

Rozdział XI - Cień z wyspy Solstheim

     Rano wstałem wcześnie. Zamierzałem wyruszyć skoro świt. Najpierw zejść z góry do Ivarstead, a potem pomaszerować do Białej Grani. Tam chciałem przenocować i zadecydować, co dalej.

    Pożegnałem Siwobrodych i wyszedłem przed klasztor. Nie wiało tak mocno jak wczoraj. Pocieszony tym odkryciem, ruszyłem w dół po oblodzonych stopniach.

      Schodzenie w dół było o wiele trudniejsze niż wspinaczka pod górę. Musiałem bardzo uważać na to, gdzie stawiam nogi. Moje podkute buty wprawdzie sprawiały się całkiem nieźle, ale lód był bardzo zdradliwy, często tak cienki i przezroczysty, że niemal niezauważalny. Śnieg osypywał się miejscami, grożąc lawiną, co uczyniło moją wędrówkę jeszcze bardziej niebezpieczną.

    W pobliżu kryjówki trolla zaczaiłem się i wyjrzałem ostrożnie zza ogromnego głazu. Był tam. Odwrócony do mnie tyłem i dość daleko, ale wiatr był bardzo niekorzystny – wiał prosto na niego. Wyczuje mnie jak nic! Z drugiej strony, pozostawanie w tym miejscu też nie było rozwiązaniem, bowiem wiatr pchał mój zapach prosto do wąwozu. Zaryzykowałem i przebiegłem w kierunku góry, po czym zacząłem się na nią wspinać. Tym razem udało mi się bez przeszkód obejść pechowy wąwóz. Obejrzałem się za siebie kilkakrotnie – stwór mnie nie gonił, więc pewnie nie zauważył. Wróciłem na ścieżkę i kamienne stopnie.

     Moja wędrówka trwała już dość długo, aż wreszcie dotarłem do miejsca, w którym zniknął lód pod nogami, nie leżał śnieg, za to droga stała się gliniasta i grząska. Niezmordowanie szedłem w dół, aż wreszcie dotarłem do mostu na rzece. Pomyślałem, że dobrze byłoby powiadomić Kilimmeka, że zaopatrzenie dotarło. Zacząłem go szukać. Znalazłem go niemal od razu, idącego w kierunku tartaku.

     - Niezła wspinaczka, co? – uśmiechnął się na mój widok. – Nie masz pojęcia, jak jestem ci wdzięczny za odwalenie za mnie tej roboty.

       - Drobiazg – zapewniłem.

       - Drobiazg, czy nie, przyjmij to w ramach zapłaty – wręczył mi trzos dukatów.

      Odruchowo zaprotestowałem, ale przypomniało mi się, że taki to już norski obyczaj. Przyjąłem więc zapłatę, zapewniając, że jeśli będzie potrzebował w przyszłości pomocy, ma się do mnie zwrócić. Pożegnaliśmy się serdecznie.

       Ale to nie on potrzebował pomocy, tylko ja. I to szybciej, niż mi się wydawało.

    Szedłem właśnie w kierunku gospody, chcąc kupić u Wilhelma coś do jedzenia, kiedy drogę przegrodziły mi dwie dziwne postaci.

     Uboje ubrani byli w długie płaszcze, wyraźnie obcego pochodzenia, z ozdobami, jakich nigdy nie widziałem u Nordów. I mieli na twarzach maski. Nie wiem, z czego wykonane, wydawało mi się, że z kości. Maski dość ohydne, mające zapewne zastraszyć przeciwników. Oba stroje były identyczne, jakby oboje byli żołnierzami jakiejś regularnej formacji. Po sylwetkach poznałem, że to mężczyzna i kobieta. Ona też odezwała się do mnie pierwsza.

      - Hej! To ciebie zwą Smoczym Dziecięciem?

    Przystanąłem. Ton głosu zdradzał raczej nieprzyjazne zamiary. Odruchowo położyłem dłoń na rękojeści miecza.

      - Zdaje się, że Siwobrodzi tak uważają – odparłem ostrożnie. – A dlaczego pytasz?

      Pomimo maski poznałem, że nieznajomą aż zatrzęsło z oburzenia.

      - A więc kłamstwo już się zagnieździło w ludzkich sercach! – krzyknęła ze złością. – Zaradzimy temu, wyrywając twoje! Wyświadczymy światu przysługę, likwidując fałszywe Smocze Dziecię!

      - O czym ty mówisz? – spojrzałem na nią zdziwiony.

      Zauważyłem, że dwoje strażników Ivarstead również przystanęło i zaczęło przysłuchiwać się naszej rozmowie. Poczułem się pewniej.

      - Jest tylko jedno, prawdziwe Smocze Dziecię i jest nim lord Miraak! – krzyknęła nieznajoma. – A ty, samozwańcze, giń!

      Jej ręka zabłysła nagle niebieskim światłem i natychmiast poraziła mnie błyskawica, paraliżując moje ruchy. Mimo to, udało mi się dobyć miecza i zdzielić ją na oślep. Poczułem dwa kolejne uderzenia, jedno od niej, drugie od jej towarzysza. Nie miałem jednak możliwości zajmować się dwójką. Z desperacją rzuciłem się na kobietę, zasłaniając się tarczą, choć niewiele ona dawała. Ciąłem na oślep, bowiem nie chciałem wystawiać oczu na działanie jej magii. Czułem jednak, że trafiam. Jeszcze kilka uderzeń i nieznajoma z jękiem osunęła się na ziemię. Odwróciłem się do drugiego przeciwnika. On tymczasem walczył z dwoma strażnikami. Jeden z nich zaatakował go mieczem, ale człowiek w masce trzymał go na dystans swoimi błyskawicami. Za to drugie ze strażników – kobieta, co łatwo było poznać, mimo przyłbicy – zasypała go strzałami. Podbiegłem z obnażonym mieczem. Trzem ludziom napastnik musiał ulec. Gdy dostał cios mieczem, odwrócił się do mnie ze wzniesiona ręką i wtedy właśnie dostał strzałą prosto w szyję. Nie żył już zapewne, gdy dotknął ziemi.

      Zdjąłem hełm i otarłem pot z czoła.

      - Dziękuję – wydyszałem. – Uratowaliście mi życie. Sam nie dałbym sobie rady.

      Strażniczka podeszła do mnie i klepnęła mnie w ramię.

      - Po to tu jesteśmy – odparła. – Czego oni chcieli od ciebie? I kto to w ogóle jest?

      Wzruszyłem ramionami.

      - Pierwszy raz widzę takich cudaków – odparłem.

      - Może trzeba ich przeszukać? – zaproponował strażnik. – Może mają coś przy sobie?

      Uznaliśmy, że to dobry pomysł. Zająłem się jednym, podczas gdy strażnicy sprawdzili drugiego. Okazało się, że nie byli to ludzie, lecz Dunmerowie, ale wiele nam to nie powiedziało. Dopiero strażniczka znalazła w płaszczu kobiety jakiś list.

      - Jakiś lord Miraak – wzruszyła ramionami, podając mi kartkę papieru. – Nie słyszałam.

      Rozwinąłem list, pokryty dziwnym, nieco staroświeckim pismem.


      Wejdźcie na pokład „Dziewicy Północy”, zacumowanej w Kruczej Skale, a następnie popłyńcie do Wichrowego Tronu, by rozpocząć poszukiwania. Zgładźcie fałszywe Smocze Dziecię, imieniem Wulfhere, nim dotrze ono na Soltsheim.

      Uczyńcie to, a Miraak was wynagrodzi


      Przeczytałem raz i drugi, ale w głowie wciąż miałem pustkę.

      - Gdzie jest Solstheim? – spytałem.

      Strażniczka nie wiedziała. Strażnik wspomniał coś o wyspie, gdzieś chyba na wschód od Skyrim, ale dokładnego jej położenia nie znał.

      - A niby po co miałbym płynąć na jakąś wyspę? – powiedziałem sam do siebie.

      - I dlaczego nazywają cię fałszywym Smoczym Dziecięciem? – dodała strażniczka. – Skoro Siwobrodzi cię uznali, to znaczy, że naprawdę nim jesteś! Oni się na tym znają.

      Jak widać, wieści rozchodzą się tu bardzo szybko.

      - Wszystko to wygląda bardzo tajemniczo – stwierdziłem. – Nie słyszeliście o Miraaku? Ja też nie. Spytam jeszcze w gospodzie.

      - To musieli być jacyś kultyści – dodała strażniczka na odchodnym. – Znaczy, przedstawiciele jakiegoś kultu…

      Niestety, Wilhelm też nic o nim nie wiedział. Wiedział za to, jak przyrządzić pyszną jajecznicę na boczku i jak na razie ta umiejętność musiała mi wystarczyć.

      - Nie zostaniesz na dłużej? – spytał, gdy zacząłem zbierać się do odejścia.

      - Chciałbym jeszcze dziś dotrzeć do Białej Grani – odparłem. – A to dość daleko.

      - Daleko – przyznał mi rację. – Ale możesz pójść krótszą drogą, po południowej stronie Gardła Świata. Tam wprawdzie droga wiedzie przez góry, ale jest całkiem łatwa i wygodna. Z gospody w prawo, przez most i na skrzyżowaniu znowu w prawo. Tylko włóż na siebie coś ciepłego, bo tam mocno wieje.

      Nie miałem niczego ciepłego, poza tym, co na sobie. Ale przyszło mi do głowy, że mógłbym wziąć płaszcz jednego z kultystów, jeśli tak już ich nazwać. Wróciłem do zwłok, wokół których zebrali się już mieszkańcy, kręcąc głowami i tworząc wyssane z palca teorie, co do ich tożsamości. Płaszcz kultystki do niczego się nie nadawał. Był pocięty moim mieczem i w zasadzie tylko patrzeć, jak się rozpadnie. Drugi był w znacznie lepszym stanie, zaledwie z jedną dziurą od strzały. Z niemałym trudem ściągnąłem go ze sztywniejących zwłok.

      - Weź jeszcze maskę – odezwał się znajomy głos.

      Był to Gwilin, niedawno poznany Bosmer, który widząc, że odchodzę, dogonił mnie i wcisnął w rękę maskę kultysty.

      - Tu nikt nie wie, kto to był – wyjaśnił. – Ale jeśli pokażesz tę maskę gdzieś indziej, może ktoś ją rozpozna. Jest dość charakterystyczna.

      Rada wydała mi się rozsądna. Schowałem maskę do plecaka, pożegnałem się z mieszkańcami i ruszyłem przed siebie. Tak jak radził Wilhelm, na skrzyżowaniu skręciłem w prawo. Droga wiodła ku zboczu góry.

      Po krótkiej wędrówce napotkałem przy drodze skromną chatkę. W małym ogródku rosły piękne kwiaty i stało tam laboratorium alchemiczne, poza tym wyglądała dość biednie. Zawołałem kilkakrotnie, ale nikt nie odpowiadał. Wszedłem i rozejrzałem się wewnątrz.

      Musiała to być chatka jakiegoś alchemika. Wszędzie było pełno ziół, grzybów i innych składników. Na półce stał nawet słoik z żywym motylem, bezładnie trzepiącym się po całym naczyniu. Na stoliku obok posłania leżał oprawiony w skórę dziennik. Rzuciłem na niego okiem, po to tylko, by przekonać się, że rzeczywiście mieszkał tu alchemik. Pamiętnik zawierał zaledwie parę zdań, za to pełnych zachwytu nad obfitością tutejszej flory. Zamierzałem u niego kupić kilka uzdrawiających mikstur, ale nie zjawiał się, a ja nie miałem tyle czasu, by na niego czekać. Skorzystałem tylko z laboratorium i odkryłem, że miksturę uzdrowienia można też uzyskać z kwiatu chabra i oka szablozębnego tygrysa. Zostawiłem mu kilka złotych monet, jako zapłatę za zużyte składniki.

      Ruszyłem dalej. Droga zaczęła się wspinać, a zarazem temperatura nieco spadła. Postanowiłem skorzystać z płaszcza, mając nadzieję, że nie będę potrzebował zbroi. Płaszcz był ciepły i lekki, a poza tym, co odkryłem po potyczce z pewnym wilkiem, zaklęty. Regeneracja many przebiegała znacznie szybciej, co stwierdziłem, zastosowawszy zaklęcie Leczenie ze szkoły magii przywracania. Ucieszyło mnie to. Postanowiłem przy pierwszej lepszej okazji przeczytać dwie pozostałe księgi czarów.

      Ale na razie nie było na to czasu. Na razie trzeba było wędrować dalej. Idąc drogą, napotkałem dziwną budowlę, jakby ruiny mostu, z cienkimi, ostro zakończonymi szczytami. Bardziej przypominało to jakąś symboliczną bramę, kto wie, może dawną granicę czyichś włości. A droga zaczęła wić się między skalnymi ścianami i coraz mocniej wiało.

      Słońce minęło już najwyższy punkt na niebie, gdy ścieżka zaczęła opadać. Niezbyt stromo, ale zdecydowanie. Po pewnym czasie odniosłem wrażenie, że znam to miejsce. Droga wydawała mi się dziwnie znajoma, ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd ją znam. Czyżby znów jakaś magia? Przecież nigdy tu nie byłem…

      Gdy mijałem płytką przełęcz, a w oddali, po prawej stronie, ośnieżony szczyt mignął mi w przerwie między skałami, uczucie, że już to widziałem, zamieniło się w pewność. Musiałem już tędy iść! Co z tego, gdy byłem pewien, że nie szedłem… Nie szedłem… A może… A może jechałem?!

     Aż stanąłem, olśniony nagłą myślą. Oczywiście! Jak mogłem nie poznać? To przecież tędy wieziono mnie na furmance, razem z Ulfrikiem, Ralofem i Lokirem, niech Arakay ma w opiece jego duszę! To tędy przejeżdżał ten wóz, zatem ta droga prowadzi do…

      Helgen!

    Na wspomnienie tego miasta przeszył mnie dreszcz. Wspomnienia wciąż były żywe i bardzo bolesne. Ale wracać do Ivarstead nie miałem zamiaru. Skoro nie miałem innego wyjścia, postanowiłem zmierzyć się ze swoimi demonami i pójść w tamtą stronę, pamiętając również, że stamtąd było blisko do Rzecznej Puszczy. Kroczyłem więc dalej, z drżeniem serca, nie wiedząc, co tam zastanę. Gdy wiatr przywiał do mnie swąd spalenizny, omal nie zawróciłem. Przełamałem się jednak i oderwałem ciężkie, jak z ołowiu nogi od kamienistej ścieżki. Już z daleka zauważyłem, że brama była cała, w dodatku zamknięta. Czyli ktoś tam musi być! Może potrzebuje pomocy?… Przyspieszyłem kroku.

      Brama, ta sama, którą poprzednio wwieziono nas do miasta, była wprawdzie zamknięta, ale nie zaryglowana. Otworzyła się łatwo, wystarczyło nacisnąć na drewnianą zasuwę. Wszedłem do grodu i moim oczom ukazał się straszny widok. Miasto leżało w gruzach i zgliszczach. Ani jeden budynek po tej stronie nie ocalał. Droga, którą nas wieziono, została zawalona gruzem i zwęglonymi belkami, gdy stojący obok niej dom rozsypał się, jak domek z klocków. Jeden z domów wydawał się mniej uszkodzony. Wszedłem do niego, ale znalazłem tylko kilka zniszczonych mebli. Był pusty. Przedarłem się przez rumowisko na plac, na którym miałem zostać ścięty. Wieża, na której wylądował smok, wciąż stała, choć wejście do niej zawalone było kamieniami, które spadły z zapewne ze stropu. O dziwo, katowski pień ocalał prawie nietknięty, tylko nieco osmalony. Wzdrygnąłem się na to wspomnienie.

      Druga wieża, ta sama, przez którą kiedyś uciekałem z Ralofem, wciąż stała i wydawała się nietknięta, z wyjątkiem owej dziury w ścianie, którą wybił smok. Wszedłem do środka. Pusto. Wlazłem na dach i rozejrzałem się po okolicy. Dookoła ani żywej duszy. Miasto umarło. Tylko zamek chyba ocalał, bo wyglądał na niezniszczony. Postanowiłem udać się w tym kierunku.

      Zamek wyglądał prawie tak samo, jak wtedy, gdy opuściłem go wraz z Hadvarem. Tyle tylko, że był całkowicie ogołocony ze wszystkich wartościowych rzeczy. Zapewne to grupa ocalałych mieszkańców, przed opuszczeniem miasta, które nie nadawało się już do zamieszkania, zabrała ze sobą resztki dobytku i wyruszyła do pobliskich osad. To tłumaczyłoby zamknięte bramy. Z westchnieniem opuściłem budowlę i skierowałem się w stronę południowej bramy. Przechodząc obok jednego z zawalonych domów, ujrzałem widok, który sprawił, że serce mi się ścisnęło. W kącie budynku siedziała ciemna postać. Gdy podszedłem bliżej, nie mogłem powstrzymać łez. Były to zwęglone ludzkie zwłoki, skulone w sobie, w geście strachu, a do piersi tuliły ledwo rozpoznawalny, spalony zezwłoczek małego dziecka.

      Nie wytrzymałem. Łzy same mi się pokulały do oczu. Idąc w stronę bramy, ryczałem już jak bóbr. Ze szlochem wypadłem z miasta, ledwo widząc przed sobą rozmazaną drogę, w gęstniejącym mroku.

      Za co? Za co taki los spotkał tę kobietę i to niewinne dziecko? Malutkie, pewnie nawet nie wiedziało jeszcze, jak ma na imię? Co komu zawiniło takie maleństwo? Z gniewem i rozpaczą spojrzałem w niebo i wydałem z siebie potworny, nieludzki krzyk rozpaczy. Bogowie! Dlaczego!? Jak mogliście do tego dopuścić?! Upadłem na kolana i zaniosłem się płaczem.

      Minęło sporo czasu, zanim jako tako się uspokoiłem, jednak widoku tego nie zapomnę do końca swoich dni.

      Otarłem oczy, przedmuchałem nos. Nie płakałem już od nie wiem kiedy, ale dziś przyniosło mi to ulgę. Ruszyłem w mrok, w stronę, jak mi się wydawało, Rzecznej Puszczy, jednak przed sobą ujrzałem rozwidlenie dróg, którego nie znałem. No tak, poprzednio wyszedłem przez lochy, a teraz przez bramę, niemniej wydawało mi się, że to ta sama droga. Musiałem się pomylić.

      Na szczęście, na rozstaju dróg ujrzałem jakiegoś myśliwego. Postanowiłem go spytać.

    Sam będąc myśliwym, od najmłodszych lat wyrobiłem w sobie odruch cichego poruszania się. Miałem to już we krwi. Stopy stawiałem delikatnie, na piętę, nie robiąc hałasu. Inaczej chodzić po prostu nie umiałem. Instynktownie też omijałem suche liście, gałązki i kamyki – jednym słowem wszystko, co mogło wywołać szelest, który w nocy, w cichym lesie, brzmiał jak grzmot. Dlatego też myśliwy zobaczył mnie w ostatniej chwili i wyraźnie się mnie przestraszył, gdy wyrosłem nagle przed nim.

      Uśmiechnąłem się mimo woli.

      - Przyjacielu, którędy do Rzecznej Puszczy? – spytałem.

      Nie odpowiedział, tylko wbił we mnie zdziwiony wzrok, który jednak po chwili zhardział.

      - Zgubiliśmy się, co? – wychrypiał nieprzyjemnym głosem. – A wiesz, że to kiepski dzień na zgubienie drogi?

      - Bardzo kiepski – potwierdził drugi, zjawiający się nie wiadomo skąd, z mieczem w ręce. – Nie masz dziś szczęścia, kolego.

      Prawdę uświadomiłem sobie cokolwiek poniewczasie. To nie byli myśliwi, lecz rozbójnicy! Ręka sama powędrowała do miecza.

      Za późno.

      Pierwszy cios spadł na mnie od razu, że nie zdążyłem się zasłonić. Poczułem straszny, rozsadzający ból w lewym barku. Cios był tak silny, że przebił skórzaną płytę i doszedł do ciała. Na szczęście zbroja zamortyzowała uderzenie na tyle, że rana nie była zbyt głęboka, niemniej z ramienia popłynął mi wartki strumień krwi. 

     Ale moja reakcja zadziwiła mnie samego. Wpadłem w bojowy szał. Widok spalonego żywcem dziecka do tego stopnia rozstroił moje nerwy, że nie dbałem już o nic. Natarłem na bandytów jak furia, której się nie spodziewali. Jednego z nich przewróciłem samym naciskiem tarczy. Drugi otrzymał cios prosto w głowę i więcej się nie podniósł. Tymczasem ten pierwszy dźwignął się z ziemi i wyprowadził mieczem zdradliwy cios, którego uniknąłem ze zręcznością, o jaką siebie nigdy nie posądzałem. Wszystkie jego ruchy widziałem, jakby były spowolnione. Strach w jego oczach dostrzegłem na okamgnienie przed tym, jak z półobrotu zadałem mu druzgoczący cios w pierś, który rozorał jego ciało w śmiertelnej ranie.

      Padł na plecy, nie wydając jęku. Patrzył na mnie z przerażeniem, gdy stanąłem nad nim, z mieczem, ociekającym krwią. Jego krwią! Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.

      Szał z wolna mijał. Schowałem miecz do pochwy, ciężko dysząc. Krew płynęła mi ciurkiem z lewego ramienia, kapiąc na drogę. Na pół przytomnym wzrokiem spojrzałem na lewy karwasz, cały we krwi. Przywołałem zaklęcie leczenia i zasklepiłem sobie ranę na ramieniu. Poczułem przypływ sił.

      - Dobij… - dobiegł mnie jego szept.

      Spojrzałem znów na niego. W jego oczach strach walczył z błaganiem. Zerknąłem na ranę na jego piersiach.

      Miecz orkowy, jako się rzekło, nie nadawał się do zadawania pchnięć. Jednosieczna, zakrzywiona głownia, jakkolwiek zakończona bardzo ostro, potrafiła smyknąć się po elemencie zbroi i nie trafić w cel. Zatem było to bardzo ryzykowne i w walce mogło kosztować życie. Jednak rany cięte zadawał głębokie i paskudne. Ta była naprawdę paskudna. Nie trzeba było być medykiem, by zgadnąć, że jest śmiertelna, ale śmierć w tym wypadku miała trwać dość długo. Byłaby okrutna.

      Nie miałem powodu, by współczuć zbirowi, ale dobić leżącego jakoś nie potrafiłem. Pomóc mu też nie umiałem. Znałem zaklęcie leczenia, ale nie działało ono na nikogo innego, prócz tego, kto je wypowiadał. Zresztą, czy warto było go leczyć? Żeby znów zabijał niewinnych przechodniów? Ratując jego, skazywałem na śmierć podróżnych, których on napadnie i być może zabije…

      Ale wiedziałem już, że jeśli go tu zostawię na śmierć w męczarniach, widok jego oczu będzie prześladował mnie do końca życia. Nikt nie powinien posuwać się do okrucieństwa. Nie ma dla niego żadnego wytłumaczenia. Można wytłumaczyć zabijanie, czasem kradzież, czasem nawet morderstwo. Ale okrucieństwa wytłumaczyć się nie da. Nigdy!

      Powoli, wbrew sobie, przeklinając swoje miękkie serce, sięgnąłem do plecaka, po dwie ostatnie mikstury uzdrowienia. Wiedziałem, że pozbawiam się szansy na przeżycie. Zaklęcie lecznicze wymagało skupienia, o które w bojowym chaosie było trudno i przede wszystkim czasu, by zadziałać, a nie zawsze ten czas był dostępny. Mikstura działała od razu i między innymi dlatego zostały mi tylko dwie. Cóż, kiedy nie mogłem postąpić inaczej…

      Obszedłem go dookoła i przytknąłem mu fiolkę do ust, wlewając całą zawartość. Zakrztusił się, ale przełknął. Magiczna mgiełka pojawiła się wokół jego sylwetki. Spojrzał na mnie przytomniej. Rana lekko się zasklepiła, ale wiadomo było, że jedna fiolka nie wystarczy. Wlałem mu drugą.

      Wiadomo już było, że przeżyje, ale sił szybko nie odzyska. Zabrałem jego broń, jak również łuk jego towarzysza, który miał miej szczęścia. Spojrzałem na niego po raz ostatni. Jego twarz była ogłupiała i w dalszym ciągu przerażona.

      - Dlaczego? – spytał słabym głosem.

      Posłałem mu ponure spojrzenie.

      - Bo nie jestem mordercą, jak ty – warknąłem z pogardą. – Bezbronnego nie dobijam.

      Zamrugał oczami.

      - Ja bym cię dobił… - szepnął.

      - Wiem – wzruszyłem ramionami. – I dlatego jesteś, czym jesteś. I dokąd cię to zaprowadziło?

      - Dotąd sobie radziłem – szepnął, opuszczając wzrok.

      - Taaa! – prychnąłem. – Dopóki cię gołowąs nie rozłożył jak karalucha!

      Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie, wybierając na chybił trafił wschodnią drogę.

      - Imię… - jęknął ranny.

      Odwróciłem się.

      - Czego chcesz? – spytałem niecierpliwie.

      - Twoje imię – szepnął resztką sił.

      Nie wiedziałem, po co mu ono, ale nie widziałem powodu, dla którego miałbym je zatajać.

      - Wulfhere – odparłem. – Wulfhere, zwany Smocze Dziecię – dodałem nie bez dumy.

      - Zapamiętam… - jęknął i jego głowa bezwładnie opadła na ziemię.

      Zemdlał. Wzruszyłem ramionami. Nic więcej nie mogłem zrobić. Więcej mikstur nie miałem, a taszczyć go ze sobą nie zamierzałem. Ruszyłem przed siebie. Nie znałem tej drogi i choć noc była bardzo jasna, wciąż wydawało mi się, że idę źle. Gdy zaczęła opadać i skręciła w lewo, byłem już pewien, że zabłądziłem.

      - Gdzieś dojdę – pomyślałem. – Dokądś przecież ta droga prowadzi…

      Gdy ujrzałem przed sobą strażnicę, aż się roześmiałem. Oczywiście, droga prowadziła do Rzecznej Puszczy, tyle tylko, że od południa, zatem od bramy, przez którą nie miałem dotąd okazji przechodzić. Doszedłem do gospody, w nadziei, że zjem coś i wypocznę. Moja nadzieja spełniła się tylko połowicznie. Owszem, zjadłem chleba ze świeżym serem i popiłem piwem, ale wolnego pokoju nie mieli. Przez chwilę namyślałem się, czy nie zajść do Alvora i Sigrid, ale poniechałem tej myśli. Było już późno, nie chciałem zakłócać im wypoczynku. Usiadłem na ławie w kącie, plecami oparłem się o ścianę, wyciągnąłem nogi na ławie i tak się zdrzemnąłem, budząc się co chwila.

      Kowala odwiedziłem dopiero rano. Sprzedałem mu broń, zabraną bandytom i kilka wilczych skór, zdobytych w czasie wędrówki. Potem odwiedziłem sklep Lucasa i kupiłem u niego uzdrawiającą miksturę. Niestety, miał tylko jedną. A potem pożegnałem mieszkańców Rzecznej Puszczy i już bez przygód dotarłem do Białej Grani.

6 komentarzy:

  1. A przepisu na leczniczą miksturę nie ma? Przydałaby mi się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jak, nie ma, jak jest! Bierzesz kwiat chabra, oko szablozębnego tygrysa, podgrzewasz, coś tam mieszasz chwilę w laboratorium alchemicznym - i jest!

      Usuń
  2. Ale szablozębnego tygrysa już nie ma- ostatni padł w ZOO w latach 20-tych ubiegłego stulecia!Więc skąd ja wezmę to oko??? I jakiś za mało skomplikowany ten przepis, może jeszcze sprawdz dokładnie, proszę;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem dokładnie, jak korzysta się z alchemicznego laboratorium. Coś się tam ubija w moździerzu, podgrzewa, uciera, rozpuszcza - i jest!

      Usuń
  3. Wciąga jak chodzenie po bagnach. ;) Dobrze, że tam skąd pochodzą dotychczasowe odcinki, jest ich jeszcze dużo więcej :D

    OdpowiedzUsuń