środa, 6 grudnia 2017

Rozdział IX – Apokryf

     Zamknąłem dziennik i spojrzałem na miecz. Chwyciłem go w rękę i znów wysunąłem z pochwy. Zaklęcie błysnęło w ciemności  tajemniczym światłem.

     Wstałem i machnąłem nim na próbę. Całkiem poręczny! Ale, co mnie zastanowiło bardziej, istotnie u jego sztychu pojawiła się na chwile świetlista smuga nieznanej mi energii.

     - Ma dokładnie taką samą barwę – szepnęła Lydia z przejęciem. – Podejdź do tych drzwi i spróbuj jeszcze raz.

     Zbliżyłem się do tajemniczych wrót. Znaki pulsowały czerwoną poświatą. Ale niektóre z nich zdawały się pełzać. Dokładnie, dwa z nich, po obu stronach. Poziome, nieregularne kreski, wyglądające jak woda, płynąca w przeciwnych kierunkach. Machnąłem znów mieczem. Lydia nie odrywała oczu od świetlistych smug.

     - Coś jest na rzeczy – mruknęła zamyślona. – To nie może być przypadek.

     Też tak uważałem, ale nie miałem pojęcia, co należy z tym zrobić. Między znakami na drzwiach i głownią miecza istniał jakiś magiczny rezonans. Wibrowały w ten sam sposób. Niewątpliwie miecz był kluczem do zamka. Co z tego, skoro samego zamka nie mogłem znaleźć…

     Mniej więcej półgodzinne machanie mieczem przed drzwiami zaowocowało w końcu bólem ramion. Zdjąłem hełm, wytarłem spocone czoło i usiadłem na skalnym występie, ciężko dysząc. Za to Lydia chwyciła miecz i spróbowała zrobić nim parę wymachów. Gapiłem się na nią bezmyślnie, początkowo po prostu podziwiając grację, z jaką macha ciężkim mieczem. Do mojej świadomości dotarł w końcu fakt, że istotnie poświata, wywołana przez głownię, ma taką sama barwę, jak świecące znaki na wrotach, ale w dalszym ciągu nic więcej z tego nie wynikło. Lydia zrezygnowana opuściła miecz.

     - Przyjdzie nam tu spędzić trochę czasu – mruknęła, siadając obok mnie.

     Pulsujące znaki oświetliły jej twarz i długie rzęsy rzuciły cienie na jej policzki. Objąłem ją bezwiednie. Położyła głowę na moim naramienniku.

     - Odsapniemy trochę, a potem spróbujemy jeszcze raz – odpowiedziałem. – Może trzeba nim machać bliżej drzwi, bliżej tych znaków? Ta poświata nie jest zbyt silna. Może z większego dystansu nie działa, kto wie…

     - Trzeba pewnie wypróbować kilka pozycji – odrzekła zamyślona. – To też może mieć znaczenie. Znaki są różne, inne po bokach, inne na środku. Pewnie każdy z nich reaguje na inny ruch.

     Zjedliśmy co nieco, a potem ogarnęła mnie senność. Lydii też kleiły się oczy. Musieliśmy zapewne błądzić po tych podziemiach znacznie dłużej, niż nam się wydawało i w końcu dopadło nas zmęczenie.

     - Tu chyba nic nam nie grozi – Lydia powiodła oczami po ścianach. – Warta nie będzie potrzebna.

     - Tyły sobie oczyściliśmy – mruknąłem sennie. – Chyba, że te wrota nagle się otworzą.

     - Wątpliwe – odparła Lydia.

     Wyciągnąłem z plecaka wysłużony i poprzecierany, ale wciąż ciepły płaszcz kultysty i okryłem ją troskliwie.

     - Prześpij się koniecznie – pocałowałem ją. – Ja biorę na siebie pierwszą wartę.

     Powieki ciążyły mi jak z ołowiu, ale uparłem się. Lydia po krótkiej i nieprzekonującej sprzeczce, dała za wygraną. Była zbyt zmęczona. Zwinęła się w kłębek i zasnęła niemal momentalnie. A ja zacząłem wolnym krokiem łazić tam i z powrotem, aby odegnać senność. Kilkakrotnie przemyłem twarz w strumieniu. Zimna woda orzeźwiała, ale tylko na chwilę. Próbowałem przestudiować znaki na wrotach, ale nic mi one nie mówiły. Pulsowały sobie wolno jasnoczerwonym światłem. To świeciły jaskrawym blaskiem, to przygasały. Dwie poziome szpary po bokach świeciły szczególnie intensywnie. Światło zdawało się w nich pełzać, albo raczej płynąć, niczym falująca woda. Wyglądało to tak, jakby świecąca ciecz z obu stron płynęła wąskim strumieniem w kierunku wrót, ale nigdy do niego nie dopływała. Nigdy przedtem nie widziałem takiego zjawiska. Pogapiłem się na nie bezmyślnie. Potem poczułem, że trochę bolą mnie nogi. Usiadłem więc na ziemi i oparłem się plecami o wrota. Przez chwilę siedziałem tak bez ruchu. Ale gdy przed oczami zaczęły pojawiać mi się różne omamy, potrząsnąłem głową i postanowiłem wstać. Dotarło bowiem do mnie, że siedząc, zapadam w krótkie drzemki.

     Trochę połaziłem, ale musiałem dać za wygraną. Byłem za bardzo zmęczony. Usiadłem i  pozwoliłem sobie na jedną trochę dłuższą, trwająca może kilka minut drzemkę. To mi pomogło. Poczułem się lepiej. Powinno mi to pozwolić funkcjonować przez kilka godzin.

     Zanim Lydia się zbudziła i przetarła oczy, jeszcze kilkakrotnie musiałem sobie robić przerwy w czuwaniu, na krótkie, czujne drzemki. Nic się nie wydarzyło, poza tym, że ledwo stałem na nogach. Gdy Lydia wstała i przeciągnęła się jak kot, ja bez słowa gruchnąłem na ziemię i, otuliwszy się płaszczem, zasnąłem natychmiast.
Śniło mi się, że jestem w Cyrodiil, w uroczym zakątku w pobliżu mojej rodzinnej wioski, a Eanor uczy mnie pływać w rzece. 

     - To nie jezioro – uśmiechał się. – Tu jest prąd.

     - Wiem – odkaszlnąłem. – Próbuję z nim walczyć.

     - Nie walcz nim – pokręcił głową. – Wykorzystaj go. Niech cię poniesie tam, dokąd chcesz.

     - Kiedy on płynie nie tam, gdzie chcę! – zawołałem.

     Znowu jego ciepły uśmiech, tak dobrze mi znany.

     - Rzeka ma zakola – odrzekł. – W zakolach tworzą się zatoczki, a tam jest wsteczny prąd. Wykorzystaj go. Zawsze pozwalaj, żeby to prąd pracował dla ciebie…

     Wpłynąłem w niewielką zatoczkę. Istotnie, słaby prąd porwał mnie w drugą stronę. Jednocześnie woda stawała się coraz gęstsza i gęstsza, jak jakiś syrop..

     Potem nie wiem, co się działo. Przeniosłem się jakoś w miejsce, przypominające starą kopalnię. Błądziłem po jakichś podziemiach, częściowo zalanych wodą. Ale ani trochę nie przypominały one norskich korytarzy. Były wykopane w piaszczystej glebie i co chwila ze stropu sypała się ziemia, grożąc zasypaniem. Łaziłem po nich, brodząc w błocie po kolana i nie mogąc znaleźć wyjścia. Każdy krok kosztował mnie sporo wysiłku. W końcu, zmęczony tym snem, otworzyłem oczy. Na powrót znalazłem się w wielkiej komorze pod kopalnią Krucza Skała. I fakt ten przyjąłem z ulgą. Te podziemia miały przynajmniej znajomy charakter.

     Lydia stała przy wrotach, z magicznym mieczem w dłoniach i wykonywała nim jakieś delikatne ruchy, uważnie obserwując magiczną poświatę. Gdy wstałem, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła.

     - Co to za horror ci się przyśnił? – spytała. – Jęczałeś przez sen, jak potępieniec.

     - To z wysiłku – ziewnąłem. – Wiesz przecież, jak ciężko chodzi się w błocie. A we śnie jeszcze gorzej… Odkryłaś coś?

     - Sama nie wiem – mruknęła. – Wydaje mi się, że rezonans najsilniejszy jest w tym miejscu.

     I przy tych słowach poruszyła ostrzem przy jednej z dwu jaskrawych szpar, zdających się pełzać. Poświata błysnęła bladym światłem.

     - W innych miejscach też reaguje, ale bardzo słabo.

     Podszedłem do niej i przyjrzałem się jej ruchom. Istotnie, przy tych dwóch pełzających znakach poświata zdawała się świecić silniej. Co szkodzi spróbować?

     Wziąłem Ostrze Krwiopuszcza od Lydii i na próbę machnąłem kilkakrotnie w różnych miejscach. Poświata pojawiała się i znikała. Gdy zbliżyłem ostrze do pełzającego światła w szparze, też nic się nie wydarzyło, ale gdy poruszyłem nim w pobliżu znaku, poświata błysnęła jaskrawym światłem. Lydia miała rację. To mogło być ważne.

     - Odsuń się – powiedziałem, biorąc miecz w obie ręce. – I obserwuj.

     Lydia cofnęła się o kilka kroków, a ja wziąłem zamach i poprowadziłem ostrze przy samych wrotach, tnąc łukiem z góry. Potem, nie wyhamowawszy go, obróciłem je tak, że ruch sztychu przebiegł tuż przy pełzającym znaku, gdy ciąłem z dołu. Poświata, wciąż ciągnąca się za głownią, w tym jednym momencie rozbłysła jaskrawym światłem. Trwało to krótko, jak błyskawica, ale wystarczająco jasno, aby na chwilę nas oślepić. Chyba wpadliśmy na trop.

Tajemnicze wrota w kurhanie Krwiopuszcza

     - Spróbuj wzdłuż tej szpary – zaproponowała Lydia. – Może wtedy efekt będzie silniejszy.

     Tak też zrobiłem. Niezbyt mocno, ale poświata znów rozbłysła jak latarnia morska. Zapaliła się i zgasła. Poza tym jednak wciąż nie było żadnego efektu.

     - Może trzeba mocniej – mruknąłem, poprawiając chwyt.

     Tym razem uderzyłem naprawdę mocno. Koniec miecza niemal musnął wrota, przelatując prawie idealnie wzdłuż znaku. Błysnęło, jakby ktoś sypnął w ogień garść przesuszonego i sproszkowanego węgla drzewnego. Jasność poświaty nas zadziwiła. Rozświetliła najdalsze zakątki wielkiej komory. Ale poza tym nic innego się nie wydarzyło.

     Bez większej nadziei, spróbowałem też przy drugiej szparze. Machnąłem od niechcenia. Ku mojemu zdumieniu, poświata nie tylko rozbłysła, ale też rozległ się jakiś głuchy dźwięk, jakby westchnienie i wrota wyraźnie drgnęły.

     Przez chwilę stałem bez ruchu, po czym doznałem olśnienia.

     - Czekaj – odezwałem się zaaferowany. – Chyba już wiem…

     Zamierzyłem się znów, zadając potężne, poziome cięcie z półobrotu. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Oto fragment zewnętrznego kręgu, kończący się u dołu świetlistą szparą, z chrzęstem zapadł się w głąb ściany, a dolny wsunął się mocniej, wskakując na jego miejsce. Świetlista szpara powędrowała w górę i zajęła pozycję pionową.

     - Eanor miał rację – roześmiałem się. – Trzeba z prądem!

     Spojrzała na mnie zdziwiona. Zapewniłem ją, że wyjaśnię to później, a na razie podszedłem do lewego znaku. Przeczucie Lydii, aby poruszać ostrzem wzdłuż znaku było słuszne. Jednak byłem praworęczny i dwuręcznym mieczem wygodniej było mi zadawać poziome cięcie z prawa na lewo. Dotychczasowy brak rezultatów miał tę przyczynę, że dotąd robiłem to przy lewym znaku, w którym światło pełzało w prawo. Tymczasem należało machnąć mieczem nie tylko wzdłuż znaku, ale też zgodnie z jego kierunkiem. „Płyń z prądem”, jak mawiał Eanor. Ciekawe, że przyśniło mi się to właśnie teraz. Czy to jakiś bóg odezwał się do mnie przez sen? Albo któraś z przyjaznych daedr? Stawiałem na Marę, albo Azurę. 

     Przekonałem się, że co do sposobu machania mieczem, miałem rację. Po ciosie w prawo, lewa strona wrót zachowała się identycznie jak prawa. Teraz po obu stronach świetliste smugi znalazły się u góry i zdawały się pełzać pionowo w dół.

     - Trzeba tak, jak pokazują te smugi – oświadczyłem, wskazując na świetliste znaki. – Teraz po obu stronach w dół.

     - Pokaż! – Lydia wyciągnęła rękę po miecz.

     Stanęła przed ścianą, po czym, zmierzywszy wzrokiem odległość, odsunęła się o pół kroku.

     Dwuręczny miecz ma swoją masę. Niełatwo wyprowadzić szybki cios, niełatwo go też zatrzymać. Dlatego też fechtunek takim orężem polega głównie na tym, z najpierw trzeba go rozkręcić, nadając mu prędkość, a potem bić się, nie zatrzymując go w miarę możliwości ani razu. Szermierz cały czas utrzymuje broń w ruchu, zmieniając tylko kierunek jego obrotu i w ten sposób wyprowadza ciosy, wykorzystując pęd miecza.

     Nie miałem wielkiego doświadczenia z bronią dwuręczną. Lydia, będąc wyszkolonym huskarlem, biła mnie pod tym względem na głowę. Z przyjemnością patrzyłem, jak ruchem pełnym gracji, niby atakująca pantera, na ugiętych kolanach rozkręca miecz nad głową, po czym, prostując nogi, zmienia kierunek jego obrotu na pionowy i wyprowadza szybki cios znad głowy. Precyzyjnie, dokładnie wzdłuż świetlistego znaku.
I znów rozbłysła poświata, a fragment pierścienia zapadł się, ustępując temu, który wysunął się z dołu. Świetlista smuga powędrowała w górę i rozbłysła poziomo, u szczytu, po prawej stronie. Nie na długo. Lydia bowiem, nie zatrzymując ostrza, wykonała tylko parę okrężnych ruchów i machnęła końcem miecza dokładnie wzdłuż niej. Rozległ się tępy chrobot i prawa strona pierścienia dosunęła się do samego końca. Smuga znikła.

     Lydia nie zatrzymała się. Wyglądało to jak taniec, ale taniec pełen złowrogiego i drapieżnego piękna. Obróciwszy się dookoła własnej osi, znalazła się nagle naprzeciw lewej, pionowej smugi, zadając cios równie precyzyjny i szybki, co poprzednio. Kamienny krąg ledwo zdążył się przesunąć na górę, gdy spadło na niego ostatnie cięcie, pozostawiając za sobą czerwona smugę.

     Lydia, znakomicie wykorzystując bezwładność miecza, zakończyła swój taniec efektownym piruetem, po czym znieruchomiała, z ramionami wyciągniętymi na boki. Jednocześnie rozległ się głuchy szczęk, a potem chrobot, gdy kamienne wrota zaczęły powoli opadać i chować się w posadzce. Jeszcze chwila i droga była wolna.

     - To było piękne – zaklaskałem, patrząc jej prosto w oczy. – Piękny pokaz. Przypomnij mi, żebym nigdy nie pojedynkował się z tobą na dwuręczne miecze.

     Uśmiechnęła się i podeszła do mnie, zarzucając mi ramiona na szyję.

     - Pojedynek między nami? – spojrzał a na mnie figlarnie. – Chyba na pieszczoty…

     Gorący pocałunek musiał nam jednak na razie wystarczyć.

     Za wrotami pojawił się szeroki, misternie wykończony korytarz, w znanym nam stylu, który nazywaliśmy galerią. Od innych galerii różnił się tylko tym, że nie biegł prosto, lecz łagodnym łukiem skręcał w prawo. No i gdy tylko przekroczyłem próg, ze ścian z hałasem wysunęły się ruchome ostrza na styliskach, niby dwusieczne, długie topory i wahadłowym ruchem zaczęły kołysać się z prawa na lewo i z powrotem. Zawieszono je w kilku konfiguracjach – po dwa lub trzy na jednej osi. Trzeba było naprawdę uważać, aby ruszyć w odpowiednim momencie, by bez szkody przemknąć między nimi. Na szczęście odległości miedzy grupkami ostrzy były na tyle duże, że prześlizgnąwszy się pod jedną, miał człowiek czas na wyczucie następnej. Żadne z nich nie zdołało mnie dotknąć. Lydii też, która nie czekając, aż unieruchomię pułapkę, podążyła za mną.

Galeria w kurhanie Krwiopuszcza. Widoczne ruchome ostrza, zawieszone pod sklepieniem.

     Galeria kończyła się kratą, ale na końcu znajdowała się dźwignia, która ją podniosła. Jednocześnie zatrzymały się ostrza-pułapki. Pomni czyhających niebezpieczeństw, przygotowaliśmy łuki do strzału, zanim zagłębiliśmy się w wąskie przejście.

     Prowadziło ono do podłużnej komnaty. Na środku której znajdował się dość głęboki basen, wypełniony wodą. Wiodły do niego kamienne schody, zbiegające z końca niezbyt długiej, tępo zakończonej ostrogi. Po drugiej stronie basenu widniały inne schody, nieco szersze, prowadzące na szeroki, kamienny podest. Wąskie, kamienne podesty znajdowały się również po bokach basenu, ukryte za masywnymi filarami, podtrzymującymi strop. Na samym końcu komnaty majaczyła Smocza Ściana. A w mojej głowie znów rozległ się znajomy Zew.

     Na widok Smoczej Ściany, Lydia delikatnie chwyciła mnie za ramię, po czym położyła palec na ustach. Spojrzałem na nią pytająco, trochę niecierpliwie, bowiem Zew działał na mnie naprawdę mocno. Trzeba było niezwykle silnej woli, by mu się oprzeć. Lydia wysunęła tymczasem ramię w kierunku basenu. W tym momencie i ja ujrzałem, przed czym mnie ostrzegała. Lewitował tam, częściowo zanurzony w wodzie, Smoczy Kapłan.

     A zatem miejsce było strzeżone. I to przez nie byle kogo. Kapłan emanował potężną magią, ale na moje szczęście, nie był pierwszym, jakiego spotkałem. Wybrałem ebonową strzałę. Zielonkawy połysk na grocie upewnił mnie, że jest zatruta. Lydia zrobiła to samo. Jednocześnie napięliśmy łuki i zwolniliśmy cięciwy. Obie strzały z sykiem pomknęły ku nieumarłemu. Obie trafiły.

     Smoczy Kapłan zatoczył się jak pijany i wynurzył się ponad powierzchnię wody. Zlustrował komnatę, ale nie dostrzegł nas, bowiem przezornie ukryliśmy się za filarami. Nałożywszy nowe strzały, już z napiętymi łukami wychyliliśmy się jednocześnie. Wtedy nas dostrzegł, ale nie zdołał umknąć szybkim pociskom. Kolejne dwa trafienia mocno nim zachwiały. Zdążył jeszcze przesunąć się na kamienny podest i porazić mnie krótką Błyskawicą, jednak moja trzecia strzała znajdowała się już w powietrzu, podobnie jak strzała Lydii. Ta salwa go zabiła. Zakręcił się w śmiertelnym piruecie i rozsypał w proch. Maska kapłana z głośnym stukiem upadła na kamienną posadzkę.

Kurhan Krwiopuszcza - miejsce w którym Lydia i Wulfhere spotkali smoczego kapłana. W oddali widoczna smocza ściana

     Nie podszedłem do niego. Na to będzie czas. Nie mogłem dłużej się opierać swemu przeznaczeniu. Wołało mnie Słowo. Musiałem podejść do ściany, aby pulsujące Słowo oderwało się od niej i wniknęło we mnie.

     - Qah – szepnąłem. – Zbroja…

     Poczułem nagle, że mam na sobie pancerz ze smoczej łuski, którego nie przebije żadne żelazo, ani żadna stal. I ten pancerz nic nie ważył, pozwalając mi poruszać się niezwykle szybko i zwinnie. Poczułem się niezwyciężony, jak prawdziwy dova! Poznałem nowe, drugie już słowo krzyku Aspekt Smoka.

     Trwało to krótko, jak zawsze. Skończyło się lekkim, chwilowym zmroczeniem i okrzykiem z setek gardeł, zlewających się w zgodny akord. Powróciłem do rzeczywistości. I usłyszałem, że woła mnie Lydia.

     Stała po drugiej stronie, przy wejściu do komnaty, trzymając w rękach maskę kapłana. Za nią znajdowało się przejście do następnej komnaty, zamknięte kratą, zza której połyskiwało światło. Poszedłem w jej kierunku, obchodząc basen dookoła. Dźwignia przy przejściu uniosła kratę, Znaleźliśmy się nagle w małej, okrągłej, lecz wysokiej komnacie, oświetlonej płonącymi kagańcami. Piął się tu w górę ku powale drewniany, spiralny podest, niby kręcone schody. A na środku stał postument, z rozłożoną na nim księgą. Poznałem od razu – to była jedna z Czarnych Ksiąg. Podobnie jak poprzednim razem, wydawała się trochę nierzeczywista. I nic dziwnego, należała bowiem do dwóch światów jednocześnie. Była czymś w rodzaju pomostu między Nirn i Otchłanią, o czym przekonałem się od razu, gdy tylko ją otworzyłem.

     - Przestań to robić! – usłyszałem jeszcze nerwowy krzyk Lydii, zanim podziemia znikły mi z oczu i znalazłem się… nie wiadomo gdzie.

     To była przedziwna kraina, ale niewątpliwie miała coś wspólnego z królestwem Miraaka. Znalazłem się na jakiejś platformie, pośrodku bezkresnego morza, a nade mną jaśniało jaskrawą łuną zielone niebo. Morze było niemal czarne i wydawało się gęste, falując lekko, acz powoli, jakby nie było w nim wody, tylko gęsty syrop. Sama platforma wydała mi się bardzo lekka, a prowadziła na schody, za którymi dostrzegłem charakterystyczne budowle, w znanym mi już, koronkowym stylu.

     Spojrzałem po sobie. Wciąż miałem na sobie elfią zbroję. Na plecach wciąż wisiały mi łuk i kołczan. Na ramieniu zawieszoną miałem elfią tarczę, a u boku w pochwie tkwił Rodzdzieracz Chłodu. Byłem uzbrojony. Poczułem się pewniej i postąpiłem krok naprzód.

     Potężny, niski głos zatrzymał mnie w miejscu. Głos ten zdawał się dobiegać ze wszystkich stron jednocześnie. Miał taką moc, że poczułem drżenie swych elfich blach. Przypominał trochę głos Alduina, ale miał inną barwę, cieplejszą, bardziej aksamitną.

     - Tak jak mówiłem, gdy dawałem ci „Oghma Infinium” – mówił głos, - twoja wolna wola to złudzenie. W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj.

     „Oghma Infinium”! To był jeden z nielicznych incydentów w moim życiu, o których wolałem zapomnieć. Widać nie dane mi było. A powodem był fakt, że sam pamiętałem go mgliście, jak sen, nie będąc pewnym, co właściwie się wtedy wydarzyło. Dawno temu, na posterunku Septimusa Signusa, gdy szalonemu starcowi wreszcie udało się otworzyć dwemerską kopułę, znalazł w niej księgę o takim tytule. Niecierpliwie ją otworzył i… Natychmiast wyzionął ducha. Księga upadła na ziemię, tuz obok niego. Zabrałem tę księgę do Arcaneum, ale nie wiedząc, co zawiera, nie odważyłem się w nią zajrzeć. Wychodząc na lodowe pola, ujrzałem za to jakąś maszkarę, jakąś mroczną, bezkształtną istotę, która tym samym głosem proponowała mi zajęcie miejsca u jej boku. Był to Hermeus Mora, jedno z daedrycznych książąt. Odmówiłem zdecydowanie, zapewniając, że nigdy tego nie uczynię. Odrzekł pobłażliwie, że tak mi się tylko wydaje, po czym zniknął.

     Przeszedł mnie dreszcz. Wyglądało na to, że miał rację. Znów stanąłem przed nim i nie dostrzegałem żadnej drogi ucieczki. Byłem na jego łasce i niełasce, zbyt słaby, by bronić się przed daedrą. I nagle zrozumiałem źródło potęgi Miraaka. Miraak nie był samodzielnym władcą, lecz sługą Hermeusa Mory!

     - To Apokryf – odezwał się znów Hermeus Mora. – Tu przechowuje się wszelką wiedzę.

     Przemawiał głosem zadziwiająco ciepłym, jakby zwracał się do małego dziecka, nie chcąc go przestraszyć. Czyżby miał nadzieję, że do niego dołączę? Znów ogarnęły mnie wątpliwości. Nie wiedziałem o nim zbyt wiele. W Cyrodiili i w Skyrim otaczano go powszechną pogardą, jak większość daedr. Tak samo jak jego bracia i siostry, nie liczył się z losem śmiertelników, wykorzystując ich do własnych celów, jakby byli oni martwymi przedmiotami. O ile jednak inne daedry robiły to dla zabawy, o tyle Hermeusowi Morze przyświecał cel światlejszy: gromadzenie wiedzy. I o tyle właśnie był lepszy od pozostałych daedrycznych książąt. W mojej sytuacji było to bardzo niewiele.

     - Zaspokój swe pragnienie wiedzy – ciągnął, - w nieprzebranych zasobach mojej biblioteki. Jeśli zmęczą cię poszukiwania, jeszcze raz przeczytaj swoja księgę, aby powrócić do życia śmiertelnego. Na jakiś czas…

     Rozejrzałem się uważnie, Dopiero teraz dostrzegłem, że to, co wziąłem za wzorzystą posadzkę, w rzeczywistości było ogromem, zapisanych kart. Tutaj wiedza była wszędzie. Nawet pod stopami. W Apokryfie stąpało się nie po kamieniach, lecz po wiedzy…

     Postąpiłem kilka kroków naprzód. Wstąpiłem na schody.

     - Czar Apokryfu wezwie cię z powrotem – dodał jeszcze Hermeus Mora głosem, w którym wyczułem uśmiech. – To twoje przeznaczenie.

     Daedra umilkła, a ja powoli wszedłem na schody.

     Nagły szelest za moimi plecami sprawił, że odwróciłem się ruchem szybkim jak błyskawica i dobyłem miecza. Za mną stał Poszukiwacz – tak Storn nazywał owe włochate stworzenia, zamieszkujące Apokryf. Podniósł rękę i rzucił we mnie porcję paraliżującej magii. Odruchowo przywołałem czar ochronny. Osłabiło to magię Poszukiwacza na tyle, że nie zdołał mi zaszkodzić. A potem Rozdzieracz Chłodu znalazł się w mojej ręce i Poszukiwacz zachwiał się pod jego uderzeniem. I nagle… rozdzielił się na dwie osoby! Oba zaczęły razić mnie magią. Co to?

     Nie wiedziałem tego na pewno, ale znalem się już na magii wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, czym jest Iluzja. Przypuszczałem, że jeśli zlikwiduję pierwotnego przeciwnika, drugi zniknie samoistnie. I tak się też stało. Utrzymując w lewej ręce zaklęcie ochronne, trzasnąłem go kilkakrotnie mieczem. Duplikat rozwiał się w kupkę pyłu, niby ożywieniec, natomiast z Poszukiwacza jakby uszło powietrze. Zupełnie, jakbym przedziurawił nadmuchany, skórzany worek, który na moich oczach momentalnie się opróżnił i rozpłaszczył się na ziemi, jak włochata poduszka, z której wysypano pierze.

     Schowałem miecz i chwyciłem łuk. Lepiej bronić się na odległość. Wszedłem na niewielką platformę. Stało tu kilka stołów, zastawionych księgami i dokumentami. Rzuciłem okiem na tytuły. „Legenda Czerwonego Orła”. Brzmiało znajomo. O ile sobie przypominałem, dotyczyło jakiegoś wojownika z Pogranicza. „Ostatni król Aleyidów”… Znam! To ta sama księga, którą kiedyś przyniosłem do Arcaneum z Twierdzy Zabójczego Blasku. Zerknąłem na kilka innych ksiąg. Niektóre znałem, inne nie… Na jednym ze stołów znalazłem wielki klejnot duszy. Zabrałem. W końcu, właściciel przecież pozwolił mi korzystać z zasobów tego miejsca i nie wspomniał, z jakich konkretnie.

     Dalej tajemnica komnata była podzielona na kilka części, za pomocą koronkowych, gęstych  krat. Za nimi widziałem jakieś korytarze, inne regały, pełne dokumentów, jakieś świecące kule i coś w rodzaju strąków, wypełnionych  światłem. Podszedłem z ciekawością do jednego z nich i ostrożnie zanurzyłem rękę w błękitnym świetle, które go wypełniało niby jarząca się ciecz. Poczułem, jak moja mana, nieco zużyta od zaklęcia ochronnego, momentalnie się regeneruje. Zrozumiałem. To była tak zwana Chrzcielnica Magii. Opowiadał o tym któryś z magów w Akademii.

     Gdzieś w oddali mignęła mi sylwetka Poszukiwacza, ale kraty były zbyt gęste, aby dało się w niego trafić. Wiedziałem już, że nie można liczyć na ich pobłażliwość. Szkoda, bo wyglądały sympatycznie – jak włochate, łagodne zwierzęta. Widać nie tak łagodne…

     Poruszałem się wolno i cicho, by pozostać niezauważonym. Zbadałem ostrożnie kraty. W ich labiryncie nie udało mi się jednak znaleźć żadnego przejścia. Przejście jednak musiało być, inaczej Poszukiwacz nie dostałby się tam, gdzie jest. Z pewnością było tu coś, co otwierało którąś z krat. Rozejrzałem się uważnie.

     Ruchomą kratę zlokalizowałem szybko i łatwo – po bokach miała zawiasy. Ale co ją otwierało? Na pewno musiało być to blisko, bo jaki sens miałoby umieszczanie zamka z dala od drzwi?

     Mój wzrok padł na coś w kształcie doniczkowego kwiatu. Przy bramie stał postument, na nim ni to doniczka, ni to otwarta muszla, a z niej wyrastało coś, co można było wziąć za roślinę. Miało to dwa długie liście, a pomiędzy nimi tkwiła wygięta łodyga, ze świecącą jasno kulką na samym końcu. Początkowo wziąłem to po prostu za lampę, stylizowaną na nieznany mi kwiat, ale zastanowił mnie otwór pomiędzy liśćmi. Wyglądał, jakby idealnie pasował do zawieszonej na łodydze kulki. Postanowiłem spróbować. Chwyciłem świecącą kulkę – została mi w ręce. Nie parzyła i w ogóle nie była gorąca, choć świeciła intensywnym blaskiem o ciepłej barwie. Z wahaniem wrzuciłem ją do otworu. Momentalnie łodyga schowała się pomiędzy liśćmi, jakby ją to zabolało, te zaś zwinęły się i zapadły w głąb muszli, która natychmiast się zamknęła. Zupełnie jak małż, gdy go dotknąć. Ale za to otworzyła się brama.

     Tak odkryłem magiczny mechanizm Apokryfu, zwany Scrye. Był to powszechnie używany tutaj rodzaj ozdobnego zamka. Może i niezbyt praktyczny, ale za to idealnie pasujący do nastroju tego miejsca, co jego twórca widać uznał za ważniejsze.

     Cicho zagłębiłem się w labirynt krat. Poszukiwacza udało mi się zlikwidować znienacka, jedną strzałą. Rozglądając się na boki ujrzałem tutaj prawdziwe skarby. Mnogość dokumentów i ksiąg przyprawiała o ból głowy. Oszołomiła mnie zupełnie. Gdybym tylko wiedział, czego szukać! Chyba powinienem szukać Czarnej Księgi…

     Na razie szedłem dalej. Labirynt zmienił się w kręty korytarz. Jeszcze kilkakrotnie napotkałem ruchome kraty i świecące Scrye w pobliżu. W końcu dotarłem do czegoś w rodzaju niewielkiego placu pod gołym niebem. Schodziło się nań po schodach, a za nim widziałem spory, kamienny taras, do którego również po lewej stronie prowadziły schody. Na placu zaś czerniła się powierzchnia czegoś, co wyglądało jak basen. Jego powierzchnia falowała, ale nie jak woda, tylko jak gęsty, czarny, połyskujący syrop. Do złudzenia przypominało to roztopioną, płynną smołę. Postanowiłem na wszelki wypadek trzymać się od niego z daleka.

     Ale gdy tylko postąpiłem krok naprzód, z basenu wyłonił się Czyhacz!

     Czarny potwór rozejrzał się na boki swymi rybimi oczami. Jeszcze mnie nie dostrzegł. Dziwne, przecież moje elfie blachy musiały w tym miejscu błyszczeć z daleka… Wpakowałem mu ebonową strzałę, a potem szybko jeszcze jedną, zanim zdołał się zorientować, skąd nadleciała pierwsza. Mocno nim zachwiały. W końcu dostrzegł mnie jednak i ruszył w moim kierunku, w chwili, gdy wypuszczałem trzecią strzałę. Trafiła i Czyhacz zatoczył się, jak pijany. Nie poniechał jednak ataku. Rzygnął w moją stronę czarną mazią i byłby trafił, gdybym nie odskoczył w tył. Przewaga jednak przechyliła się na moją stronę. Czyhacz nie był zbyt szybki, a ja za sobą miałem długi korytarz. Mogłem cofać się, wciąż strzelając. Władowałem w niego jeszcze kilka strzał, aż wreszcie padł na posadzkę i wyzionął ducha.

     Wlazłem na taras z lewej strony. Jego druga część była odgrodzona kratami, ale znalazłem tam Scrye. Trudno tego nie znaleźć – świeci to jaśniej niż świeca. Ku mojemu zdziwieniu jednak otworzyła się nie krata na tarasie, tylko zupełnie gdzie indziej, po drugiej stronie, w pobliżu basenu.

     Cóż było robić, zszedłem z tarasu i poszedłem w tamtą stronę.

     Tam otworzyło się małe pomieszczenie, pełne ksiąg. I tu też świecił Scrye. Po jego uruchomieniu z tarasu obok z chrobotem wysunęły się kamienne schody. Droga na taras stanęła otworem.

     A tam, oprócz ogromu dokumentów, papierów, rulonów i ksiąg, znajdowała się jedna szczególna. Nosiła tytuł „Wichry zmian” i pulsowała ową szczególną, czarną magią. Nareszcie, znalazłem to, co chciałem: tajemna wiedza Hermeusa Mory.

     Otworzyłem księgę. Chciałem tylko unieść okładkę, ale ona sama otworzyła się w miejscu, które widać dla mnie było przeznaczone. W zasadzie otworzyła się sama, bo ona żyła swoim własnym życiem, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie.

     Na tej stronie tekst opisywał trzy dary intuicji: uczonego, towarzysza i kochanka. Pierwszy ułatwiał zrozumienie tajemnic, drugi chronił towarzysza wypraw przed nieumyślnie zadanymi mu ciosami. Trzeci, choć kojarzył się z miłością, służył do walki – dawał przewagę w walce z osobnikiem przeciwnej płci. Na końcu księga dawała mi wybór jednego z nich.

     W pierwszej chwili pomyślałem o pierwszym. Co jak co, ale teraz, gdy próbuję rozwiązać tajemnice Miraaka, przyda mi się najbardziej. Gdy jednak sięgnąłem dłonią do ilustracji, która je wyobrażała, moja ręka zawisła w powietrzu.

     Wybrałem drugi.

     Myśl, że mógłbym przypadkiem skrzywdzić Lydię, przeraziła mnie. Ale należało się z tym liczyć. Wiele razy walczyliśmy w ciasnych miejscach, albo strzelaliśmy sobie z łuków ponad głowami. To i tak cud, że jeszcze nic takiego się nie wydarzyło. Owionęła mnie złotawa mgiełka...

     A potem położyłem dłoń na innym obrazku – powrót do Nirnu, mojego świata. I na chwilę moje oczy ogarnęła ciemność.

     A potem ujrzałem kręcony podjazd, postument z Czarna Księgą i Lydię, która pełna niepokoju trzymała mnie za rękę.

     - Wróciłem – szepnąłem. – Dzięki Marze…

     Gorący uścisk sprawił, że poczułem nie tylko ogromną ulgę, ale i nagłą radość.

     Księgę zabrałem. Pokażę ją Stornowi, albo Nelothowi, gdy już go odnajdę. Nie bez problemu umieściłem ją w plecaku. A potem ruszyliśmy podestem w górę. Było wysoko. Ale na samej górze znaleźliśmy żelazne drzwi, nieco pokryte rdzą. Ustąpiły pod naciskiem ramienia. Zagłębiliśmy się w wąski chodnik.

piątek, 24 listopada 2017

Rozdział VIII – Kopalnia Krucza Skała

     Lydia spojrzała ma mnie pytającym wzrokiem.

     - Na co ci kilof?

     - Może się przydać – odparłem. – Ponoć odkryto tam jakieś pradawne norskie ruiny. Może będą sarkofagi, zapieczętowane stalhrimem…

     Nie odpowiedziała. Wysunęła tylko zza pasa dwa kostury i dała mi je do naładowania. Sięgnąłem do sakwy z klejnotami duszy.

     - Mówiłeś, że to tylko stara kopalnia. Jednak wierzysz, że coś tam jest?

     - Tak twierdzi Crescius – wzruszyłem ramionami. – Może coś tam jest, może nic nie ma. Ale niepokoi mnie ten list do Gratiana. Sprawdzimy, to się dowiemy.

     Włożyłem hełm i rękawice. Starożytny kilof Nordów wsunąłem z prawej strony, za pas. Łuk zawiesiłem na plecach, w rękę chwyciłem tarczę. Byłem gotowy. Lydia chwyciła podane jej kostury, przytroczyła sobie jeszcze manierkę z wodą i stanęła wyprostowana, w pełnym uzbrojeniu. Spojrzałem z zachwytem na jej smukłą figurę. Elfia zbroja tylko podkreślała jej kształty. Hełm zaś wyglądał, jakby wykuty był specjalnie dla niej i jakby zrobił to nie kowal, a cesarski projektant strojów. Idealnie do niej pasował, niby najbardziej twarzowa i wytworna fryzura, nadając jej jeszcze bardziej zmysłowy wygląd.

     - Wiesz, że jesteś piękna? – szepnąłem.

     Uśmiechnęła się.

     - Tak mówią…

     Miałem ochotę porwać ją w ramiona i pewnie zrobiłbym to, gdybyśmy oboje nie byli zakuci w zbroje. Ich zdejmowanie wydało nam się tak pracochłonne, że potrafiło zabić każde uniesienie. Skończyło się na długim i namiętnym pocałunku.

     Kopalnia przywitała na przyjemnym chłodem. Było tu pusto. Gdy ruszyłem na drewniane schody, prowadzące do szybu, od razu poczułem odór śnieżnego pająka. Lydia też go wyczuła, bowiem chwyciła łuk. Postąpiłem tak samo, wieszając tarczę na plecach. Nałożyłem orkową strzałę. Miałem ich dużo, a na śnieżnego pająka wystarczy aż nadto. Szkoda mi było dwemerskich, czy elfich.

     Zeszliśmy w dół i stanęliśmy na brzegu sporego szybu. Pająk wiercił się w dole, łażąc w tę i z powrotem. Zapewne zdążył nas już wyczuć, nie wiedział jednak, jak wspiąć się po stromej ścianie. Orkowa strzała zakończyła jego wysiłki. Na chwilę zajął się płomieniem, bezgłośnie obkurczył odnóża, wyglądając jak zwykły, martwy pająk-krzyżak. Tylko dużo, dużo większy.

     Zeszliśmy nieco niżej, po drewnianej platformie, której na szczęście pająk nie znalazł. Kopalnia niczym szczególnym się nie wyróżniała. Może jedynie tym, że była opuszczona już od dawna, a mieszkańcy miasta powynosili sobie z niej wszystko, co mogło im się przydać i w zasadzie, poza drewnianymi, nieco spróchniałymi stemplami i pomostami, nie znaleźliśmy w niej innych śladów ludzkiej ręki. Raz tylko potknąłem się o porzucony, złamany kilof, poryty grubą warstwą pyłu, a w innym miejscu tkwiła zapomniana, górnicza latarnia. Na ślepych ścianach widać było miejsca, z których wydobywano kiedyś rudę ebonu. Choć przyświeciłem sobie Płomieniem Świecy i obmacałem kilka takich miejsc dokładnie, nie znalazłem śladu rudy. Skończyła się.

     Łuków musieliśmy użyć jeszcze trzy razy. Pająki wzięły ten obszar w swe posiadanie, aczkolwiek nie stworzyły tu kolonii, żyjąc zapewne każdy osobno. Poza tym, nie znaleźliśmy niczego interesującego. Obeszliśmy kopalnię wzdłuż i wszerz. Labirynt nie był skomplikowany. Ebon ponoć tworzy dość zwarte złoża, nie występuje w cienkich żyłach, jak inne surowce. Skutek jest taki, że kopalnie ebonu nie są plątaniną korytarzy, jak to bywa w przypadku choćby księżycowego kamienia, a raczej zwykle składają się z jednej głównej komory, od której odchodzi kilka rozgałęzień. To sprawiło, że nasze poszukiwania trwały krótko.

     - Niczego tu nie ma – skwitowała Lydia. – Staremu coś się pokręciło.

     Nie odpowiedziałem od razu. W głowie kołatał mi jakiś niejasny domysł, jakbym gdzieś zobaczył coś, co nie pasuje do reszty. Ale nie umiałem sobie uzmysłowić, co to może być. Zupełnie, jakby mój własny umysł bawił się ze mną w zgadywanki. Coś mnie niepokoiło, uwierało niby kamień w bucie. A ja nie wiedziałem, co.

     Podzieliłem się wątpliwościami z Lydią. Pokiwała niepewnie głową, ale nie zlekceważyła moich przeczuć. Zaproponowała, aby przejść się po kopalni jeszcze raz, tym razem wolniej. Tak też zrobiliśmy, ale nie udało mi się znaleźć niczego niezwykłego. Ot, drewniane pomosty, stropy, grożące zwaleniem, spróchniałe stemple, gdzieniegdzie drewniane wzmocnienia, zapobiegające osunięciom się ścian, ślepe korytarze, zakończone ścianami, podziurawionymi kilofem, w poszukiwaniu rudy. Poza tym nic.

     Nagle Lydia przystanęła gwałtownie i wpatrzyła się w drewnianą ścianę.

     - Czekaj… - mruknęła. – To ślepy korytarz. I kończy się ścianą…

     - Drewnianą – pochwyciłem. – Masz rację, to właśnie nie dawało mi spokoju! Na co ktoś zabija dechami ślepą ścianę? To ściana, ta… jak to mówili górnicy?

     -Przodkowa – podpowiedziała.

     -Właśnie! – podchwyciłem. – Nie ma sensu jej zasłaniać.

     - Chyba, że nie jest ślepa… - odrzekła, podchodząc do nieoheblowanych desek. – A nie jest! Spójrz tylko.

     Podszedłem do ściany i przyłożyłem oczy do szpary między deskami. Niczego nie widziałem, z powodu ciemności, ale od razu poczułem przeciąg. Korytarz nie był ślepy. Został przegrodzony! Po co? Proste – aby nikt nie przeszedł na drugą stronę. Coś chciano tam ukryć.

     Kilof przydał się do podważenia i oderwaniu kilku desek z przejścia. Za nimi znajdowała się biała wata pajęczyn. Ale były to zwykle, wiotkie pajęczyny, nie uwite przez pająki śnieżne. Potraktowałem je Płomieniem. Naszym oczom ukazała się niewielka komnata, czy raczej rozszerzenie korytarza, zamknięte żelazną kratą. W kracie były drzwi, zamknięte na klucz.

     - No proszę – gwizdnąłem przez zęby. – Wygląda na to, że jednak coś jest na rzeczy!

     Sięgnąłem do sakwy, w której tkwił podarowany przez Cresciusa klucz.

     - Pasuje – uśmiechnąłem się, gdy klucz przekręcił się w dziurce z cichym zgrzytem. – Stary miał rację. Coś próbowano tu ukryć.

     Nie zaniechaliśmy ostrożności. Ściągnęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy strzały, zanim ruszyliśmy w stronę na pół naturalnego korytarza.

     Chodnik szybko rozszerzył się w jaskinię, z filarem pośrodku. Pomieszczenie było zalane wodą po kostki. Rozejrzeliśmy się wokół. To była krypta. Dookoła wykuto typowo norskie, piętrowe leża na mumie. Ścisnęliśmy mocniej łuki. Tam gdzie mumie, tam i draugry.

Kopalnia Krusza Skała - krypta

     Pierwszego zauważyłem, gdy zaczął gramolić się ze swojego leża. Nie zdążył wstać, aczkolwiek musiałem władować w niego aż dwie strzały. Drugi zaatakował od tyłu. Lydia odrzuciła łuk i chwyciła Miecz Wampira. Nie musiałem jej pomagać. Byłem pewien, że doskonale sobie poradzi i zająłem się trzecim, tym razem potężnym Panem Śmierci, który wstawał właśnie ze swego barłogu. Tu już dwie strzały nie wystarczyły. Zdołał wstać i nabrał powietrza, by poczęstować mnie Krzykiem. Nie zdołał. Za każdym razem, gdy miał wydobyć z siebie głos, moja strzała wyduszała z niego dech. Tak stało się dwa razy, zanim poświata w jego oczach zgasła.

     Czwarty draugr wykończył się sam. Z krypty prowadził bowiem korytarz, w którym umieszczono pułapkę. Płyta naciskowa uruchamiała żelazną kratę, wyposażoną w długie kolce, zamykającą się na podobieństwo drzwi. Gdy ktoś nieostrożnie nadepnął na owalny kamień, krata zamykała się, uderzając w nieszczęśnika ostrymi niegdyś, teraz nieco pordzewiałymi ostrzami. Gdy za pierwszym razem nastąpił na płytę, krata uderzyła z brzękiem, odrzucając go o kilka kroków. Gdyby był istotą myślącą, ominąłby pułapkę, ale siła, która nadaje draugrom pozory życia, nie daje im inteligencji. Spróbował jeszcze raz, tą samą drogą. Tym razem musiał przyklęknąć na jedno kolano, tak osłabił go cios kraty. Gdy wreszcie udało mu się wstać, chwiejnym krokiem znów ruszył w naszą stronę. Trzeci cios  żelaznych ostrzy wytłoczył z niego pozory życia. Żadne z nas nie musiało nawet kiwnąć palcem. Przyglądaliśmy się temu, niby przedstawieniu, chichocząc z cicha. Do tego stopnia przywykliśmy do widoku draugrów, że ów makabryczny w sumie widok wywołał w nas jedynie wesołość. Nieumarły bowiem wyglądał naprawdę groteskowo, szamocząc się z pułapką, a świadomość, że koniec oznacza dla niego uwolnienie, pozbawiła nas współczucia dla jego niedoli.

     Chodnik skręcał w prawo. Za zakrętem krótkie schody w górę zaprowadziły nas do dziwnego miejsca, w którym stały aż cztery kamienne trony. Dwa z nich zwrócone były w naszą stronę, dwa w przeciwną, gdzie majaczył czernią chodnik. Sam korytarz rozszerzał się tu w niewielką kryptę, w której bieliły się jakieś zabalsamowane zwłoki, jasno oświetlone przez płonący tu znicz. Ale nie ich trzeba było się obawiać, tylko czterech draugrów, siedzących na czterech tronach.

     Nieumarły po lewej stronie wstał, co wyglądało, jakby chciał nas powitać. Zamiast wyciągniętej ręki dostał dwie strzały. Wystarczyły. Prawego poczęstowałem jedną, ale reakcji nie było. To nie był draugr, lecz martwe, wysuszone zwłoki. Po drugiej stronie oba były martwe, za to z naprzeciwka wolnym krokiem zbliżał się Pan Śmierci, co poznałem po charakterystycznym hełmie z rogami. Nie zauważył nas dotąd, co dało nam okazje do wpakowania w niego dwu strzał. Zachwiał się, ale nie upadł, tylko przyspieszył kroku. Dwie następne strzały osłabiły go na tyle, że przystanął. Piąta położyła go na łopatki.

     Ruszyliśmy dalej, cicho jak duchy. Wąski korytarz zaprowadził nas do rozleglej, okrągłej komnaty. Środek stanowiła ozdobna krata, przykrywająca chlupoczącą pod nią wodę. Naprzeciwko czerniały żelazne drzwi, a po obu bokach stało sześć kamiennych tronów. Oczywiście, nie były one puste. Liczba nieumarłych sprawiła, że oblałem się potem. Ufałem jednak, że sobie poradzimy, byle działać sposobem, a nie pchać się w otwartą szarżę.

Komnata Sześciu Tronów

     Wybraliśmy po szklanej strzale i cofnęliśmy się nieco w głąb korytarza. Wziąłem na cel Pana Śmierci, zajmującego tron na lewo od wyjścia. Lydia wycelowała do prawego. Obie strzały, wypuszczone znienacka, zadały bardzo mocne obrażenia. Zauważyłem już dawno, że strzał z ukrycia wywiera na nieumarłych o wiele silniejszy skutek. Dwaj pradawni wojownicy drgnęli, jakby przebudzeni i podnieśli się ze swych siedzisk, tylko po to, by bezwładnie opaść na nie, gdy każdy z nich dostał drugą strzałę. Zajęły się płomieniem. Ale oto na środek wyszedł trzeci., rozglądając się na boki. Nie dostrzegł nas. To go zgubiło. Albo ocaliło, jak kto woli. Zawsze uważam, że draugrów się nie zabija, tylko uwalnia.

     Dwa ostatnie już nie dały się wystrzelać. Dojrzały nas i ruszyły w naszą stronę. Na szczęście dla nas, nie były to te najsilniejsze. Po jednej strzale na głowę i pojedynek był skończony. Szósty draugr nie wstał w ogóle. Był martwy od samego początku.

     Odetchnęliśmy i łyknęliśmy sobie odrobinę wody z manierki. Po czym zbadaliśmy dokładnie komnatę. Pod ścianą znaleźliśmy drewnianą skrzynię. Nie była pusta, ale nie zawierała niczego ciekawego. Jakiś stalowy miecz, stara, pordzewiała zbroja, jakieś szmaty… Stanęliśmy więc pod żelaznymi drzwiami. Dały się otworzyć, choć nie bez wysiłku. Prowadziły do dalszych krypt, jednak wykonanych w zupełnie innym stylu. Tu już nie pozostawiono naturalnych ścian, lecz starannie je obrobiono. Widać, chowano tu osoby znaczniejsze.

     Już na samym początku, po lewej stronie zauważyliśmy dwa, wmurowane w ścianę, pionowe sarkofagi. Byliśmy przygotowani na atak, ale nic z nich nie wylazło. Poszliśmy cichutko dalej. Skręcający korytarza zaprowadził nas do małej, podłużnej komnatki, do której wejście i wyjście znajdowały się na jednej, bocznej ścianie. Przy szczytowych ścianach ustawiono dwa trony, zajęte przez wysuszone zwłoki. Pomiędzy nimi stał pionowy, kamienny sarkofag, wyglądający, jakby wypełniono go lodem. Wyciągnąłem ku niemu rękę. Owszem był zimny, ale nie jak lód. Raczej jak kamień.

     Stalhrim! To musi być stalhrim!

Kopalnia Krucza Skała - sarkofag, zapieczętowany stalhrimem

     Jednak zanim wyciągnąłem kilof i zacząłem nim hałasować, zbadaliśmy przyległe pomieszczenie. Przyznaję, że nas zaskoczyło. Czegoś takiego bowiem nie spodziewalibyśmy się nigdy. Wyjście prowadziło bowiem do czegoś w rodzaju przedsionka, w którym znajdował się warsztat alchemiczny. Czynny! W dodatku oświetlony kagańcem. A na dwóch regałach leżały alchemiczne składniki i to niektóre całkiem świeże. Zbadałem też korytarz, wychodzący z laboratorium. Był dość długi i wznosił się lekko. Jeśli cos nadbiegnie z tej strony, zdążymy to wyeliminować z łuku. Lydia stanęła na straży ze strzałą na cięciwie, a ja wróciłem do komnaty i zacząłem wydłubywać stalhrim z sarkofagu.

     Szło bardzo opornie. Trzeba było naprawdę mocno uderzyć, żeby zauważyć jakiś efekt na lodowej masie. W dodatku, stalhrim okazał się być materiałem nierównomiernie twardym. W jednym miejscu udało mi się wykuć bryłkę, w drugim, tuż obok, nie dało się już tego dokonać, choć waliłem z całych sił. Koniec końców, zmachany, zziajany i z potem lejącym się po plecach, wykułem sobie cztery spore grudy stalhrimu. Reszta była nie do ruszenia.

     - Spokój? – spytałem Lydii.

     - Teraz tak – odparła i wykrzywiła usta. – Bo przed chwilą ktoś tak hałasował, że posadzka się trzęsła.

     - Nic nie wylazło? – wbiłem wzrok w korytarz.

     – Żadnego ruchu nie widać.

     Zagłębiliśmy się więc w wąski chodnik. U góry zwęził się jeszcze bardziej, by na samym szczycie zamienić się w skrzyżowanie. Przecinał go jakiś poprzeczny korytarz. Za skrzyżowaniem chodnik opadał. Wychyliłem się delikatnie, chcąc zbadać, czy z krzyżującego się chodnika nie grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Wystarczyło mi krótkie spojrzenie, by natychmiast rzucić się w tył. Błyskawica z magicznej pułapki uderzyła w krawędź przejścia. Malutka jej cząstka odbiła się od niej i trafiła we mnie, ale rozeszła się po blachach, nie czyniąc mi krzywdy.

     - Magiczny reflektor – rzuciłem w stronę Lydii, wyciągając orkowa strzałę. – I to z obu stron.

     Orkowe strzały były takie, jak orkowie – mocne, solidne ale mało wyrafinowane. Przez to na dalsze odległości nie za bardzo się nadawały. Ale na małe wystarczały w zupełności. Mimo to, potrzebowałem aż trzech, by wybić z piedestału pierwszy kryształ, z prawej strony. Z lewej poszło gładko, bo generalnie, zza węgła praworęcznej osobie łatwiej strzela się w lewo. 

     Opadający korytarz zamienił się w schody. Niezbyt długie, ale i tak wystarczyły, aby dotrzeć do poziomu wody. Nie było głęboko, zaledwie po kolana, ale woda była przeraźliwie zimna. Zalany korytarz skręcał w prawo i kończył się szeroką, drewnianą bramą z solidnymi, żelaznymi okuciami. Przez szparę pod nimi lała się woda.

     Otworzyliśmy wrota. Nie na oścież, tylko tyle, żeby się przecisnąć. Widok zaparł nam dech w piersiach. Znaleźliśmy się w wysokiej, i długiej, ale wąskiej jaskini, noszącej jednak ślady ludzkich rąk. Przed nami, z przeciwległej ściany, spływała kaskada wody, zatapiając całą komnatę. Po prawej stronie, wzdłuż ściany, ciągnął się kamienny taras, kończący się schodami z obu stron. Przy przeciwległej ścianie sięgały one dna, z naszej strony – prowadziły w górę. Przed wodospadem komnatę na dużej wysokości przecinał w poprzek wąski, kamienny most. A na nim stał draugr. Pan Śmierci…

     Nie zauważył nas. Powoli napięliśmy więc łuki. Dwie strzały syknęły i pomknęły ku nieumarłemu. Uderzyły mocno. Bardzo mocno! Zachwiał się, z trudem łapiąc równowagę. Trzecia strzała strąciła go z mostu. Leciał dość długo, jak kometa, ciągnąc za sobą warkocz płomieni, roznieconych przez Łuk Pożogi. Wreszcie wzbił fontannę wody, upadając na zalane dno komnaty. Ale to nie koniec. Z lewej strony na most wybiegł drugi. Rozejrzał się wokół, stojąc bez ruchu akurat tak długo, by zarobić strzałę od Lydii. W mig zorientował się, skąd padł strzał. Kołyszącym się, kaczym krokiem, ruszył w prawo i znikł nam za kamienną ścianą. Za nim pojawił się trzeci. Ten nie zatrzymał się w ogóle, ale udało mi się wpakować mu strzałę w biegu. Sam nie sądziłem, że trafię do ruchomego, oddalonego o dobre pięćdziesiąt kroków celu, w dodatku pod górę. Tymczasem jakiś draugr, prawdopodobnie był to ten drugi, pojawił się nagle na szczycie schodów z naszej strony. Zbiegł na dół, na kamienny taras i pobiegł dalej, w kierunku drugich schodów, oddalając się od nas. Strzeliłem, ale nie trafiłem. Lydia podobnie. Cóż, pech. Draugr tymczasem zbiegł na sam dół i zaczął szarżować na nas z wielkim, ebonowym mieczem w dłoniach. Na schodach ukazał się trzeci, ale musieliśmy go zignorować, zajęci tym, który był najbliżej. Dwie strzały – zachwiał się. Potem dwie następne – poświata w jego oczach zgasła, a on sam wolno, niby przewracające się drzewo, upadł w wodę z wielkim pluskiem, którego jednak nie słyszeliśmy z powodu szumu wodospadu. Napięliśmy łuki jeszcze raz, bo w międzyczasie na dole pojawił się trzeci. Na tego wystarczyły dwie strzały. Prawdopodobnie dlatego, że wciąż nas nie dostrzegł, tylko biegł na ślepo, w stronę, skąd padały strzały, w nadziei, że w końcu nas zobaczy.

     Tak jakoś dziwnie reagowali ci nieumarli. Strzał z ukrycia często zadawał im znacznie większe obrażenia. Pamiętać jednak trzeba, że to nie broń go zabijała, ale wola wojownika. On przecież już był martwy. Strzała, czy miecz, w tym przypadku służyły jedynie do koncentracji tej woli. Widocznie strzał znienacka koncentrował ją dokładniej. A może spodziewając się ciosu, potrafił jakoś tej woli przeciwstawić swoją… Nie wiem i nikt tego nie wiedział.

     Przy wodospadzie było trochę głębiej. Oboje zamoczyliśmy się trochę przy wyrywaniu strzał z trucheł. Połowa z nich nadawała się do dalszego użytku. Przy jednym z nieumarłych znalazłem nawet trochę złota, którym pobrzęczałem ostentacyjnie, wchodząc na schody.

     - Cesarskie Szczęście – mrugnąłem do Lydii. – To dar bogów, właściwy naszej rasie. Zawsze znajdujemy złoto tam, gdzie można je znaleźć.

     - Po prostu, jesteście niżsi – Lydia wydęła wargę. – Wasze oczy są bliżej ziemi i łatwiej dostrzegacie, co na niej leży.

     Roześmiałem się. Czasami przekomarzaliśmy się w ten sposób, żartobliwie próbując udowodnić wyższość jednej rasy nad drugą. Ona trzymała stronę Nordów, ja Cesarskich. Ale, o dziwo, dzięki temu dowiedzieliśmy się o sobie wielu ciekawych rzeczy i rozumieliśmy się coraz lepiej. Lydia na przykład, po jednej z naszych dyskusji, przestała uważać Cyrodiilijczyków za mięczaków, o czym dotąd była przekonana, ponieważ łatwiej i chętniej okazywaliśmy uczucia, w tym żal, czasami kończący się łzami, nie kryjąc się z nim, jak czynili to Nordowie. Ja zaś przestałem uważać Nordów za bezduszne maszyny do zabijania i zawsze chętne do umierania w imię honoru, choć nadal uważałem, że mocno z tym pojęciem przesadzali.

     Schody zaprowadziły nas do korytarza. Prowadził wzdłuż komnaty, w stronę wodospadu, ale po prawej stronie odchodziło od niego odgałęzienie. Niestety, przegrodzone żelazną kratą. Było dość ciemno i nie mogłem znaleźć żadnego uchwytu, jaki spodziewałem się tutaj zastać.

     - Laas!

     Szept Aury nie wykrył żadnego zagrożenia w pobliżu. Strzeliłem więc w górę Płomieniem Świecy i przy jego świetle zbadaliśmy uważnie cały chodnik. Niestety, niczego nie znaleźliśmy.

     - Musi być jakiś sposób – mruknęła Lydia, przyłożywszy dłoń do kraty. – W kilku miejscach nie ma rdzy. Ona na pewno się podnosi.

     Zerknąłem na kratę. Miała rację. Sam kiedyś nauczyłem ją zwracać uwagę na takie rzeczy. Pręty pokryte były brunatnym nalotem, gdzieniegdzie nieco głębsze wżery, ale widać było również ślady używania. W kilku miejscach, pozbawionych rdzy, żelazo błyszczało, jakby wyślizgane przez prowadnice. Krata nie tylko była czynna, ale też używana całkiem niedawno i to regularnie.

     - Jeszcze tu wrócimy – odezwałem się. – Na razie zbadajmy co jest po drugiej stronie.

     Tak jak przypuszczałem, korytarz kończył się i po lewej stronie otwierała się przepaść, a nad nią wąski, kamienny most. Zawiesiłem łuk na plecach, wyciągnąłem miecz i tarczę. Nie aby się bronić, ale aby utrzymać równowagę. Most nie był wprawdzie węższy iż inne budowle tego typu, ale znajdował się bardzo wysoko, w dodatku był mokry od wodospadu, bryzgającego wodą. Rozłożyłem na boki ręce z mieczem i tarczą – sposobu tego nauczyła mnie kiedyś Lydia – i dość pewnym krokiem przeszedłem na drugą stronę, do podobnego, na pół naturalnego korytarza. Stało tu kilka urn i płonął blady kaganiec. Najważniejsze jednak, że znajdował się tu także kamienny postument, a na nim uchwyt, który na pewno coś uruchamiał. Nie trudno było zgadnąć, co. Pociągnąłem za niego z całej siły.

     - Dobrze strzegą tego miejsca – odezwała się Lydia, słysząc szczęk podnoszonej po drugiej stronie kraty – Musi tam być coś ważnego.

     Przeszliśmy z powrotem przez most i zagłębiliśmy się w otwarte tym razem przejście. Korytarz rozwidlał się. Po lewej stronie ujrzałem okrągłą komnatę, dość wysoką, otoczoną drewnianą galerią, na wysokości mniej więcej trzech wzrostów człowieka. Na dole tkwił kamienny pulpit, na którym leżała nieźle zachowana książka. Przejścia nie było, przynajmniej na poziomie ziemi. Zdarliśmy głowy. Może znajdowało się na galerii, ale dostać się tam niepodobna.

     Zerknęliśmy na księgę.

     - „Księga Czarów: Lodowy Kolec” – przeczytała Lydia. – Bierzemy?

     - Kiedy indziej – skrzywiłem się. – Znam Lodowy Kolec, a nie chcę nas obarczać niepotrzebnie.

     Poszliśmy więc w drugą stronę, mając nadzieję, że znajdziemy przejście. Nasza nadzieja spełniła się co do joty. Tamta komnata była mniejsza i całość zajmował kręcony podest, który niby schody prowadził w górę, prosto na drewnianą galerię. Ta prowadziła do pierwszej komnaty, okrążała ją i kończyła się chodnikiem w skale, odbijającym w prawo.

     Chodnik nie był długi. Doprowadził nas do żelaznych drzwi, które z oporem ustąpiły pod naciskiem ramion. Naszym oczom ukazał się kamienny most, otoczony kratą, która tworzyła nad nim coś w rodzaju tunelu. Z pewnością było zabezpieczenie, bowiem most znajdował się jeszcze wyżej, niż poprzedni. Dokładniej, znajdował się nad nim.

     Przystanąłem na chwilę i zerknąłem w dół. Znajdowaliśmy się dokładnie nad komnatą, w której uprzednio ubiliśmy trzech nieumarłych. Pod naszymi stopami huczał wodospad. Widok był nie do opisania, ale szybko zakręciło mi się w głowie. Mimo dwóch lat, spędzonych w Skyrim, wciąż nie przywykłem do wysokości. Dobrze, że były tu te kraty i było się za co złapać.

     Most doprowadził nas do kolejnego tunelu. U jego wlotu poczuliśmy przeciąg, łaskoczący nas w przemoknięte nogi. Chodnik rozszerzył się nieco. Naszym oczom ukazały się drewniane drzwi, całkiem nieźle zachowane. Prowadziło do nich kilka schodków. Jednocześnie, po lewej stronie, w ścianie wykuto wąski korytarz. Wykuto go na tyle niechlujnie, że widać było na pierwszy rzut oka, iż dodano go znacznie później. Nie pasował stylem do reszty budowli. Ot, zwykłe górnicze przejście jednorazowego użytku. Bo gdyby miał on stanowić część podziemnej arterii, z pewnością wykonano by go staranniej i odpowiednio zabezpieczono strop. Przeciąg jednak był wyczuwalny właśnie tam.

     - Pewnie tam jest przejście – stwierdziła Lydia., wskazując korytarz końcem łuku. – Założę się, że za bramą jest jakiś zwał i nie da się przecisnąć…

     Trudno było je otworzyć. Widać, nie używano ich od dawna. W końcu ustąpiły ze zgrzytem.

     Lydia miała rację tylko połowicznie – przejścia istotnie nie było. Ale nie było też zawalonego chodnika. Drzwi prowadziły do ciasnej komnatki,  w której stał drewniany kufer. Uchyliłem wieko. Skrzynia była niemal pusta, tylko na dnie błyszczało kilka złotych monet i walało się kilka wytrychów. Sprawdziłem – nie połamane. Przydadzą się. Dołączyłem je do swego pęczku w kieszonce kołczana.

     Wślizgnąłem się w ciasny, boczny chodnik. W jednym miejscu naprawdę ciasny. Bałem się, że się w nim zaklinuję, ale jakoś przelazłem. Lydia, szczuplejsza ode mnie, przeszła bez problemu. Chodnik wił się trochę, to w lewo, to w prawo, dlatego nie od razu zobaczyliśmy to, co znajdowało się u jego wylotu. Patrzeliśmy głównie pod nogi i słusznie, bowiem tunel kończył się nagle i to dość stromą przepaścią. Ale gdy to wreszcie ujrzeliśmy, stanęliśmy jak zamurowani.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     Pod nami rozpościerała się ogromna jaskinia. Nie do końca naturalna. Jej ściany wzmocniono kamiennymi słupami, w kształcie graniastosłupa, o sześciokątnej, foremnej podstawie – takimi samymi, jakich użyto w Kruszej Skale. Widać, było to tutaj powszechnie używane rozwiązanie budowniczych. Słupy takie dawało się łatwo do siebie dopasować, tworząc konstrukcje zwartą i wytrzymałą. Słupy te ukształtowano w taki sposób, że tworzyły coś w rodzaju kamiennych tarasów. Skacząc z jednego na drugi można było dostać się na dół.

Tajemnicze wrota - widok z wylotu korytarza

     Ale my nie od razu zeskoczyliśmy. Dłuższą chwilę staliśmy w wąskim przejściu, podziwiając ten niesamowity widok.

     Komnata tonęła w półmroku, ale nie było w niej zupełnie ciemno. Rozświetlał ją jaskrawoczerwony blask, przypominający żar gasnącego ogniska. Dobywał się z okrągłego ni to ołtarza, ni to rzeźby, znajdującej się po przeciwnej stronie. Przypominało to smocze wrota, ale jaskrawym światłem jarzyły się na nim jakieś pełzające smugi. 

     Ze ściany wydobywały się dwie smugi wody, na dole zamieniając się w dwa strumienie.nieco dalej łączące się w jeden, który niknął w skale, gdzieś pod nami. Wyjaśniła się tajemnica wodospadu.

     Opuściłem się pierwszy. Chwyciłem się krawędzi, zawisnąłem nad tarasem i puściłem chwyt. Nie było wysoko. Przynajmniej nie na tyle, aby groziło to połamaniem nóg. Lydia podała mi nasz ekwipunek, po czym sama zeskoczyła na kamienny taras. Dopiero wtedy spojrzeliśmy w górę i zrozumieliśmy nasz błąd.

     - Nie wrócimy już tędy – mruknąłem niezadowolony.

     - Trzeba znaleźć inne wyjście – zgodziła się Lydia.

     - A jeśli nie znajdziemy? – podrapałem się po brodzie.

     - To mnie podsadzisz, ja wyjdę i wrócę z liną – odparła beztrosko. – Albo nawrzucam ci tu trochę gratów, żebyś mógł się po nich wspiąć.

     Istotnie, to było możliwe. Nie martwiąc się już, zeskoczyliśmy na kolejny taras. Tym poszliśmy w stronę domniemanych wrót, by tam zejść na dno jaskini. Stanęliśmy przed bramą. Bo nie miałem już wątpliwości, że były to drzwi.

     Były okrągłe, zupełnie jak smocze wrota. I podobnie jak one, składały się z koncentrycznych kręgów, tutaj kamiennych, podzielonych na fragmenty. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Nie było dziurki na szpon. I nie było też samego szponu. Zapaliłem Płomień Świecy, by przeszukać jaskinię, ale znaleźliśmy tylko kilka ubitych draugrów i dwie wysuszone mumie, w resztkach długich szat, w jakich zwykle chodzą uczeni. Pod jedną z nich leżał długi, prosty, dwuręczny miecz. Wyszarpałem go spod zwłok, które, odchylając się na bok, odsłoniły też owinięty w skórę prostokątny, poszarzały przedmiot. Czyżby księga? Sięgnąłem po zawiniątko. Skóra była sztywna ze starości. Sama odpadła, odsłaniając zniszczony, rozlatujący się kajet, pokryty drobnym pismem. Poznałem je od razu – to pismo z moich rodzinnych stron. W Cyrodiil tak właśnie uczono kaligrafii, dbając o to, by literki były okrągłe i równe, a wszystkie wystające pałeczki miały na końcach ledwo dostrzegalne zawijasy. Sam pisałem w ten sposób. Rzuciłem okiem na pierwszą stronę i z moich ust wyrwał się okrzyk zdumienia.

     - Co się stało? – zainteresowała się moja małżonka.

     - Spójrz tylko – podsunąłem jej moje znalezisko. – „Dziennik Gratiana Caerelliusa”.

     Spojrzała mi przez ramię, równie zdumiona jak ja, po czym wskazała mi skalny stopień, na którym wygodnie było usiąść. Rozsiedliśmy się wygodnie. Ja otworzyłem dziennik, ostrożnie, aby go nie zniszczyć, a Lydia wyciągnęła z plecaka trochę zapasów do przegryzienia. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy, aby mieć światło do czytania. Coraz bardziej lubiłem to zaklęcie.


     30. Deszczowa Dłoń, 4E10

     - Prawie dwieście lat temu – mruknęła Lydia.

     Dostałem Dziś list od Kompanii Wschodniocesarskiej. Ponoć górnicy z kopalni przy Kruczej Skale przebili się do jakichś ruin. Mam nadzieję, że tym razem nie jest to fałszywy alarm, tak jak wtedy z tą żałosną wyprawą do Cyrodiil. O świcie pożegluję wraz z mym asystentem Millusem do Kruczej Skały… Miło będzie znów zajrzeć do mojego starego domu na Solstheim.

     7, Drugi Siew, 4E10

     Wreszcie dotarliśmy do Kruczej Skały i muszę przyznać, że ilość żyjących tu uchodźców, mrocznych elfów, cokolwiek mnie zaskoczyła. Na górników mi oni nie wyglądają, ale któregoś dnia na pewno będą z nich wspaniali robotnicy. Przez większą część dnia próbowaliśmy wraz z Millusem zgarnąć popiół, zalegający na dachu mego domu. Ten przeklęty wulkan wciąż pluje ogniem, dzień i noc. Gdyby nie ten wszechobecny popiół, rzekłbym, ze wszystko układa się śpiewająco.

8. Drugi Siew, 4E10

     Ruszam wraz Millusem do kopalni, aby przyjrzeć się, cóż takiego odkryli górnicy. Myślę, że przez zejściem na dół warto się solidnie zaopatrzyć. Przezorny zawsze ubezpieczony.

9. Drugi Siew, 4E10

     Wygląda na to, że górnicy przekopali się do starego kurhanu Nordów. Widziałem już takie kopce w Skyrim… Wszędzie ich pełno, a żadnego nie ma na mapie. Ten konkretny kurhan najwyraźniej należał do klanu Krwiopuszcza. Przepiszę inskrypcje, wyryte na grobowcach i spróbuję porównać je z moimi księgami.


     10. Drugi Siew, 4E10

     Minęło już kilka dni, a póki co, nie udało mi się znaleźć nawet jednej wzmianki o tym klanie. Postanowiliśmy dokładniej zbadać ten kurhan. Doszliśmy do sporej dziury, ale na jej dnie widzę wielką komorę. Opuszczanie całego sprzętu zajęło nam ładnych parę godzin.


     11. Drugi Siew, 4E10

     Dziś udało mi się dokonać niezwykłego odkrycia! Po dokładnym przeszukaniu tej wielkiej komnaty, odnalazłem najdziwniejszą broń, jaką w życiu widziałem. Jest idealnie ostra i zdaje się połyskiwać na czerwono. Z zapisków, które odczytałem wynika, że ta broń zwana jest Ostrzem Krwiopuszcza. Nie wiem, czy powinienem ruszać. Prześpię się z tym pomysłem. 


     W tym miejscu znajdował się starannie wykonany rysunek znalezionego przeze mnie miecza. Chcąc porównać go z ilustracją, podniosłem broń z ziemi i obejrzałem dokładnie. Istotnie, był bardzo ostry. Wyglądał na stalowy, ale z pewnością zastosowano tu jakieś domieszki, zapobiegające rdzewieniu i samoistnemu tępieniu się sztychu. Głownię miał długą i prostą, niespecjalnie grubą, co nadawało mu lekkość. I był zaklęty – wyraźnie połyskiwał czerwoną poświatą, aczkolwiek nie umiałem odgadnąć, czego to zaklęcie dotyczy. Nie znałem go.

     Zacząłem czytać dalej.


     12. Drugi Siew, 4E10

     Wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanowiłem zabrać Ostrze Krwiopuszcza. Millius jest temu przeciwny, ale przecież musimy wynieść z tego kurhanu jakiś artefakt.


     13. Drugi Siew, 4E10

     Powinienem był usłuchać Milliusa. Jak tylko chwyciłem za broń, opadły nas draugry. Mój asystent walczył dzielnie, ale został zgładzony. Zdołałem ubić pozostałe potwory, ale odniosłem ciężkie rany. Ledwo trzymam się na nogach. Spróbuję poszukać jakiegoś wyjścia stąd, ale mam paskudne wrażenie, że nic z tego nie będzie.


     14. ? Drugi Siew, 4E10

     Mam coraz większe trudności z poruszaniem się po kurhanie. Muszę przystawać co kilka kroków. Moje zapasy już niemal zniknęły i czuję, że z każdą godziną słabnę. Jedyne, co udało mi się odnaleźć, to drzwi, ozdobione symbolami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Nie jestem w stanie rozszyfrować tej tajemnicy, ani sforsować tych drzwi, które stoją jak wmurowane. Musiałbym je dokładniej zbadać, a w tej chwili nawet zachowanie przytomności jest dla mnie problemem.


     Tutaj znajdował się niezdarny rysunek tajemniczej bramy, z zaznaczonymi na czerwono świecącymi smugami.


     Jestem niemal pewien, że do otwarcia bramy potrzebne jest Ostrze Krwiopuszcza. Gdy wymachuję bronią w powietrzu, pozostają smugi mistycznej energii. Być może odpowiednia kombinacja wymachów zaowocuje ułożeniem tych smug we wzór, który otwiera drzwi. Mam nadzieję, że dane mi będzie sprawdzić to empirycznie, bo każdy wymach to dla mnie wielki wysiłek.


     Ostatni wpis.

     Jestem zbyt słaby, żeby pamiętać, jaki dziś dzień. Nawet ustać już nie mogę. Moje rany nie chcą się goić. Obawiam się, że przyjdzie mi spocząć w tym grobowcu. Jeśli ktoś znajdzie tu ten dziennik, niech wyśle go moim przełożonym z Kompanii Wschodniocesarsckiej i przekaże mojej żonie, że ją kocham.
Arkayu, prowadź mnie na ostatni spoczynek.


     Siedzieliśmy jeszcze dobrą chwilę bez ruchu. Płomień Świecy nad moją głową dawno zgasł. Potworny żal rozlał mi się po sercu. Nie z powodu śmierci, Gratiana, ale dlatego, że umierał w samotności, z dala od tej, którą kochał. Bezwiednie chwyciłem Lydię za rękę. I wiedziałem, że ona czuje to samo.

piątek, 10 listopada 2017

Rozdział VII – Kamień Słońca

     Minęło południe, gdy w oddali zamajaczył nam kadłub statku. Stał tuż przy brzegu, częściowo w wodzie, częściowo na nadbrzeżu. Widać było już z daleka, że do pływania się nie nadaje. Ale, o dziwo, nadbrzeżną jego część ktoś otoczył gęstą, drewniana palisadą. Wrak statku został przerobiony na prymitywną warownię.

Wrak "Ostrego Szkwału"

     - To pewnie „Ostry Szkwał” – odezwała się Lydia, osłaniając rękawicą oczy od słońca. – Zbóje już go widać zagospodarowali.

     - Z księgi pewnie nic już nie zostało – mruknąłem. -  O ile nie ma tam jakiegoś bibliofila, a ci raczej rzadko bywają wśród rozbójników, to poszła już na podpałkę, do owijania kanapek, albo… do bardziej bezpośredniego użycia.

     - Ale sprawdzimy to? – spojrzała na mnie pytająco. – Obiecaliśmy!

     - Sprawdzimy, oczywiście – uspokoiłem ją. – Myślę tylko, czy zrobić to teraz, czy poczekać aż się ściemni.

     Spojrzała w stronę słońca, pilnując, by nie skierować oczu bezpośrednio na nie.

     - Dojdziemy tam za godzinę – mruknęła. – Ale i tak będzie jeszcze jasno.

     - Szczerze? – podrapałem się po szczęce. – Nie chce mi się czekać. Do Kamienia Słońca musielibyśmy wtedy iść w nocy. Nie wiem, dlaczego, ale w nocy mroczne siły są o wiele potężniejsze niż w dzień. Nie wiem, jak nam pójdzie z tym, jak mu tam, czyhaczem. Bo że się pojawi, to nie wątpię.

     Lydia uśmiechnęła się tylko. Ruszyła przodem. W tym miejscu klif tracił swój ostry charakter, zamieniając się w łagodny stok i cofając się nieco w głąb wyspy. Plaża, jeśli można tak mówić o miejscu, pokrytym popiołem, była więc tutaj szeroka i pełna pagórków, za którymi łatwo było się schować. Lydia instynktownie więc skierowała się ku wschodowi, w kierunku góry, aby zniknąć z pola widzenia rozbójników. Podążyłem za nią. Wrak zniknął za wydmami, ale wydobywająca się zza palisady smużka dymu stanowiła wyraźny drogowskaz. Nie sposób było pomylić kierunki.

     Po pewnym czasie zdjęliśmy z ramion łuki i nałożyliśmy strzały. Rozbójnicy mogli wystawić czaty, więc trzeba było być przygotowanym na niespodziewane towarzystwo. Ja wybrałem dwemerską. Te w takich sytuacjach lubiłem najbardziej, bo były najbardziej uniwersalne. Niosły celnie, uderzały pewnie i wbijały się niezbyt głęboko, większość swojej energii przekazując celowi, co zwykle kończyło się jego przewróceniem. Były też dość mocne i często strzała, wyrwana z ciała przeciwnika, nadawała się do dalszego użycia bez żadnej naprawy. Na mniejsze odległości wybierałem szklane, których szerokie groty zadawały największe obrażenia. Z kolei na dalekie dystanse najlepiej sprawdzały się elfie. Niosły najcelniej, najdalej i miały dużą siłę przebicia. Bywały przypadki, że przez nie opancerzone ciało, elfia strzała przechodziła na wylot.

     Banici jednak nie zachowali odpowiednich środków ostrożności. Widać, że byli zwykłymi rabusiami, a nie doświadczonymi wojownikami. Gdy zbliżyliśmy się do wąskiego przejścia w palisadzie, dostrzegłem tylko blask ogniska. Wciągnąłem powietrze.

     - Laas!

     Szept Aury zdradził mi pozycję czterech osób. Przesunąłem się nieco w lewo, aby świetlista postać znalazła się w przejściu i wypuściłem strzałę. Wyraźnie usłyszałem jej uderzenie o ciało, które zaraz zajęło się płomieniem, a purpurowa poświata, wywołana przez Krzyk, natychmiast zgasła. Strzał był śmiertelny.

     Pozostali nie od razu zorientowali się, że jednego z nich zabrakło. Dopiero gdy Lydia celną strzałą wyeliminowała drugiego, dwaj pozostali rzucili się do obrony.

     Z nadbrzeża na pokład wraku prowadził szeroki, drewniany trap. Jeden z rozbójników wbiegł na niego, po czym skrył się za nadbudówką i stamtąd zaczął do mnie szyć z łuku. Był całkiem niezłym łucznikiem. Już pierwsza strzała zrykoszetowała na moim naramienniku, nie czyniąc mi jednak krzywdy. Elfie blachy niełatwo przebić. Rozpoczął się między nami swoisty pojedynek, polegający na kilkakrotnej wymianie strzałów.

     Ja byłem odsłonięty, ale zakuty w mocne skorupy, a jego drewniany łuk nie nadawał pociskom wystarczającej prędkości, by przebić moją zbroję. Musiałby trafić w jakiś słaby punkt, na przykład w miejsce, w którym schodziły się dwie blachy, albo w nieopancerzoną pachę. On z kolei miał osłonę, z której wychylał się tylko na chwilę, by oddać strzał. Chwilę zbyt krótką, bym mógł napiąć łuk. Trzymaliśmy się więc nawzajem w szachu.

     Drugi przeciwnik był groźniejszy. Miał na sobie stalową, ciężką, norską zbroję, którą trudno było przebić nawet elfią strzałą. Na tyle szybko, na ile pozwalał mu ciężar uzbrojenia, wypadł poza palisadę i rzucił się na Lydię z mieczem. Ta odrzuciła łuk, sięgnęła po tarczę i dobyła miecza. Cios jego oręża przyjęła na tarczę.  A miała się czym zasłonić.

     Podczas jednej z naszych wypraw, przysłużyliśmy się jeszcze jednemu daedrycznemu książęciu. Nie wspominałem o tym dotąd, bo po prawdzie nie ma się czym chwalić. Był to Peryite, władca chorób i zarazy, którego kapliczkę znaleźliśmy kiedyś na Pograniczu, a który zażądał od nas zlikwidowania sekty Dotkniętych, zarażających ludzi jakąś dziwną chorobą. Jej przywódca otrzymał ten mroczny dar od samego Peryite, a powodem konfliktu wcale nie były jego ciemne sprawki, tylko fakt, że próbował się od daedry uniezależnić. Nie miałem ochoty wysługiwać się tej daedrze, ale uznałem, że sekta i jej przywódca, bez względu na to, czy działał na własną rękę, czy wykonywał jedynie polecenia, i tak stanowi zagrożenie. Udaliśmy się więc do dwemerskich ruin, bardzo rozległych, położonych na północnym Pograniczu i po prostu ich wystrzelaliśmy, jak to mieliśmy w zwyczaju, pilnując, by trzymać się od nich z daleka. Peryite nie zważał jednak na moje intencje. Spełniłem jego życzenie, więc obdarował mnie daedrycznym artefaktem. Była nim piękna na swój sposób tarcza, zwana Łamaczem Czarów. Mocna i wygodna, w dodatku odbijająca nie tylko ciosy mieczem, ale i strumienie magii zniszczenia. Bardzo spodobała się Lydii, i odtąd stała się ona częścią jej nieodłącznego ekwipunku.

     Ta tarcza właśnie odbiła cios topora, po czym Miecz Wampira w ręce Lydii zajarzył się czerwoną poświatą i… wbił się prosto w gardło rozbójnika, w miejsce nie osłonięte zbroją. Jednocześnie mój przeciwnik wychylił się zza nadbudówki właśnie w chwili, gdy napiąłem luk. Moja strzała rozłożyła go na łopatki. Zaklęcie Wykrycie Życia przekonało mnie, że nikogo więcej w kryjówce nie było.

     Rzuciłem okiem na zbroję rozbójnika.

     - Niezła…

     - I bardzo droga – dodała Lydia. – Wykonana dla jakiegoś wielmoży, na specjalne zamówienie.

     Zapewne Glover sypnąłby za nią groszem, ale nie mieliśmy jak jej zabrać. Była bardzo ciężka. Może w drodze powrotnej… Zabraliśmy za to coś innego. Przy innym zbóju Lydia znalazła dziwną buławę. Jej głowica wykonana była z obłupanego kamienia, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. W dodatku obłupanego w taki sposób, że zachował on ostre krawędzie.

     - To musi być stalhrim – szepnąłem z przejęciem, obracając buzdygan w rękach. – Wygląda jak lód, ale się nie topi. Starożytni Skaalowie pieczętowali nim sarkofagi.

     - W jaki sposób? – spytała Lydia.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Podobno robili to zwykłem lodem, z jakimś tajemnym dodatkiem – odparłem. – A potem, pod wpływem jakiejś magii ten lód zamieniał się w stalhrim. Tak przynajmniej twierdził Glover, ale sam nie był pewien.

     Odłożyłem buzdygan na bok, chcąc zabrać go w drodze powrotnej i ruszyłem w stronę wraku. Był lekko przechylony na lewą burtę, ku morzu, ale nie na tyle, żeby nie dało się po nim chodzić. Pod nadbudówką znaleźliśmy drewniany kufer. Było w nim trochę kosztowności. Zeszliśmy pod pokład.

     Tu wrak był częściowo zalany wodą. Która uderzając o pokład, chlupotała nieprzyjemnie, sprawiając wrażenie, że wrak zaraz zatonie. Zdjąłem rękawicę, po czym zsunąłem z dłoni obrączkę i podałem ją Lydii.

     - Zaopiekuj się nią chwilowo.

     Roześmiała się i zdjąwszy rękawicę, wsunęła ja sobie na duży palec. Ja zaś wyciągnąłem z sakiewki pierścień z diamentem.

     - Który to? – spytała Lydia.

     W czasie studiów w Akademii zakląłem sobie, czasem przy pomocy innych magów, kilka pierścieni. Skoncentrowałem się na zaklęciach, wspomagających manę, ale nie tylko. Miałem pierścień, sprawiający że czary Przemiany zużywały mniej many, miałem i taki, który to samo robił z magią Zniszczenia. Po znalezieniu magicznego hełmu, umożliwiającego oddychanie pod wodą, zdjąłem z niego zaklęcie i przeniosłem na znacznie poręczniejszy na co dzień pierścień.

     - Nurkowanie – odparłem. – Tutaj nic nie ma. Jeśli księga się zachowała na wraku, to musi być albo pod wodą, albo na dziobie. Tam na pewno jest nie zalane pomieszczenie.

     Zdjąłem hełm, potem poprosiłem Lydię o pomoc w ściągnięciu zbroi. Nie chciałem, by przemokła mi wyściółka. Po chwili moim jedynym ubraniem był pierścień, co wzbudziło atak docinków ze strony Lydii. Stary, wysłużony, ale ostry jak brzytwa, orkowy sztylet wziąłem w zęby. Zdaniem Lydii, zupełnie niepotrzebnie. Po tamtej stronie ponoć nie musiałem się obawiać nikogo, bo gdy tylko mnie zobaczy, umrze ze śmiechu. Nie zważając na jej dobry humor, zstąpiłem w zimną wodę po drewnianych schodach.

     - Uważaj na zębacze! – ostrzegła mnie jeszcze, zanim zanurkowałem. – Lepiej, żeby niczego ci nie odgryzły…

     Zignorowałem ją. Odruchowo wziąłem głęboki oddech.

     Oddychanie pod wodą to dziwne i bardzo nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza w przypadku morskiej wody. Trzeba się umieć przełamać, by wciągnąć wodę do płuc. Oddychać trzeba bardzo wolno, żeby woda, która przecież od powietrza jest znacznie cięższa, nie uszkodziła nam niczego wewnątrz. W dodatku, zawarta w niej morska sól strasznie piecze w gardle, a w płucach powoduje obrzęk, który po takim nurkowaniu koniecznie wymaga interwencji medycznej, zaklęciem Leczenie lub podobnym ze Szkoły Przywracania. Człowiek ma wrażenie, że spala się od środka. Po wynurzeniu trwa dość długo, zanim uda się wycharczeć z płuc całą wodę. Lepiej, żeby zaklęty pierścień nie zsunął się wtedy z palca, bo groziło to zachłyśnięciem.

     Zrozumiałe zatem, że starałem się nie oddychać, wstrzymując oddech tak długo, jak się dało. Pierścień włożyłem tak na wszelki wypadek, gdybym się gdzieś zaplątał, albo zabłądził pod wodą. Gdy dostrzegłem nad sobą powierzchnię wody, wynurzyłem się i dopiero wtedy odetchnąłem.

     I zaraz zatkałem nos.

     W przestrzeni międzypokładowej leżały rozkładające się zwłoki. Cuchnęło tak, że tylko przezwyciężając wstręt, zdecydowałem się na dwa oddechy, strzeliłem Płonieniem Świecy ze Szkoły Przemiany i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to kajuta marynarzy, a zwłok naliczyłem co najmniej trzy. Czym prędzej zanurkowałem, płynąc w kierunku następnej jasnej plamy. Dopłynąłem do schodów na dziobie i wysunąłem głowę ponad powierzchnię. Tutaj znajdowała się jedna z ładowni. Powietrze było czyste, a to dzięki sporej dziurze w lewej burcie, działającej jak wywietrznik i równie sporej szparze w suficie, czy też raczej, patrząc od góry, w pokładzie. Tu żadnych zwłok nie było, za to znajdowało się sporo towarów. Wylazłem z wody i rozejrzałem się wokół.

     Same towary nie przedstawiały wielkiej wartości. Głównie ubrania, dywany, tkaniny. Przeważnie zdążyły już nasiąknąć morską wodą i stracić barwy. W jednym kącie znalazłem przymocowaną do ściany, zniszczoną szkatułę. I dobrze, że zniszczona, bo gdyby była cała, nie dałbym rady jej otworzyć. Nie miałem przy sobie żadnego wytrychu. W szkatule leżał trzosik pełen monet, srebrny diadem, wysadzany turkusami i medalion Kompanii Wschodnioindyjskiej. Zabrałem oczywiście to wszystko. Medalion założyłem na szyję, diadem na głowę, trzosik w dłoń i zacząłem myszkować po ładowni. Mój wzrok padł na stojącą pod prawą burtą skrzynię.

     Potrwało trochę zanim ją otworzyłem. Bez wytrycha, tylko przy pomocy sztyletu, było to niemożliwe. Na szczęście wieko niezbyt dokładnie przylegało do reszty. Zdołałem wsunąć sztylet w szparę i lekko ją poszerzyć, po czym wsadziłem tam znalezioną w kącie żelazną sztabę i używając jej jako dźwigni, wyważyłem wieko na siłę.

     Skrzynia zawierała trochę bogato haftowanych ubrań, jakąś tarczę z nieznanym mi herbem, drugi trzosik złota i parę ciężkich, pancernych ebonowych rękawic, bardzo drogich, zapewne. Na samym wierzchu leżał owinięty w aksamit prostokątny pakunek. Chwyciłem go w dłonie i rozwinąłem. Wewnątrz znajdowała się bogato oprawiona książka. Twardą okładkę obciągnięto cienką skórą i wzmocniono złotymi okuciami. To musiało być to! Otworzyłem ją i przeczytałem tytuł. Przeczytałem i wybuchnąłem śmiechem.

     „Chutliwa argoniańska pokojówka”.

     I dla tej pospolitej księgi, opisującej starą, znaną w całym Tamriel historyjkę, ja ryzykowałem starcie z rozbójnikami! Po chwili jednak przestałem się śmiać i rzuciłem okiem na kartki. Nie były wykonane z papieru, lecz z pergaminu. Zapełniono je ręcznym, ozdobnym pismem, trudnym trochę do odcyfrowania, a każdy początek rozdziału poprzedzono kolorowym, złoconym inicjałem. Księga była cenna nie ze względu na treść, lecz przedstawiała wartość czysto materialną.

     Rozejrzałem się trochę bezradnie wokół. I co ja mam teraz z nią zrobić? Przecież jeśli z nią zanurkuję, książka ulegnie zniszczeniu.

     Mój wzrok padł na szparę w suficie. Przymierzyłem – za wąska. Ale niewiele. Chwyciłem żelazną sztabę i wcisnąłem ją w szparę. Kilka energicznych ruchów i z grubych desek odpadło kilka drzazg. Jeszcze trochę wysiłku – i gruba deska pękła w pół. Musiała być już uszkodzona. Zawinąłem księgę z powrotem w aksamit i przecisnąłem ją na pokład. Teraz mogłem wracać.

     Gdy wynurzyłem się z wody w diademie, z medalionem na szyi i w ebonowych rękawicach, Lydia dostała ataku śmiechu.

     - No czego rżysz? – warknąłem, uwalniając się od zdobyczy.

     - Masz ładny wisiorek – odparła, krztusząc się ze śmiechu.

     - To medalion Kompanii Wschodniocesarskiej – odparłem.

     - Nie o tym mówię…

     Prychnąłem zdegustowany i zacząłem się ubierać. Lydia tymczasem uspokoiła się jako tako, choć wciąż w oczach błyszczały jej wesołe ogniki. Pomogła mi wbić się w zbroję. Chwyciłem broń i razem wyszliśmy na pokład, skąd podniosłem aksamitne zawiniątko. Na wieść, co zawiera, Lydia znów dostała głupawki. Tym razem sam jej zawtórowałem.

     Zdjęliśmy z zabitego rozbójnika zbroję. Była ciężka. Pozbieraliśmy broń. Jeden z nich miał niezły, bosmerski łuk. Po przeszukaniu ich kryjówki, znalazłem jeszcze kilka świetnych strzał, ze stalhrimowymi grotami. W łupach znalazły się jeszcze norski miecz, dwuręczny topór i rogowa zbroja innego zbója. Wszystko to było za ciężkie, aby się tym obarczać. Postanowiliśmy zabrać to w drodze powrotnej. Skierowaliśmy się na wschód.

     Idąc wybrzeżem, zauważyliśmy w pewnym momencie dziwnego stwora, niepodobnego do niczego, co przedtem widziałem. Wyglądał, jakby lewitował ponad powierzchnią wody. Składał się z ciemnego, spłaszczonego kadłuba i czterech ni to nóg, ni to czułków, ni to gałęzi – trudno było to nazwać. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś wielki grzyb. Dopiero gdy się poruszył, stwierdziłem, że to jakieś zwierzę. Ale jakie?

     Odpowiedź przyszła w postaci grupki Skaalów ukrytych za skalnym wyłomem. Byli to myśliwi. Jeden z nich spytał, czy też polujemy na tego parzydłaka.

     - Na co?

     Wskazał ręką stwora przy brzegu. Więc to jest parzydłak! Słyszałem przedtem, jak niektórzy mieszkańcy Solstheim wymieniają tę nazwę, ale sądziłem, że dotyczy to jakiegoś legendarnego stworzenia, od którego nazwę wzięła też gospoda Geldisa Sadriego. Tymczasem okazało się, że parzydłak to rzeczywistość. Było to stworzenie na pół magiczne, co można było poznać po niezwykłym sposobie poruszania się. Miało gruby, chitynowy pancerz, ponoć całkiem smaczne wnętrze, przypominające konsystencją galaretkę, a w odnóżach szereg parzydełek, od którego wzięło nazwę.  Spokojne i łagodne, dopóki nikt go nie zaczepiał, ale bardzo groźne, gdy zmuszono je do obrony siebie lub swych młodych. Wydawało z siebie dźwięk, podobny do dalekiego odgłosu wielkiej trąby. Całkiem przyjemny dla ucha. Jak jakiś śpiew.

Parzydłaki, lewitujące nad powierzchnią morza przy wybrzeżu Solstheim. W tle widoczny wulkan, w chwili wieczornego spadku temperatury, gdy na wulkanicznym pyle osiadała para wodna

     Na pytanie Skaalów, czy przyłączę się do polowania, pokręciłem głową. Parzydłak wydał mi się zbyt pięknym stworzeniem, aby je zabijać. Wiedziałem, że nie odwiodę Skaalów od ich zamiaru, ale przyłączać się nie chciałem. Nie potrzebowałem żywności, zwierzę też mi nie zagrażało – po co miałbym jej zabijać? Co innego Skaalowie – po prostu zdobywali pożywienie.

     Nie chciałem na to patrzeć. Poszliśmy więc dalej. Południowe wybrzeże nie było tak gładkie i równe jak w pobliżu Kruczej Skały. Pełno tu było rozpadlin, koryt niewielkich rzek, wpadających do morza, a także magmowych głazów, którymi kiedyś wulkan zbombardował tę stronę wyspy. Zwłaszcza w jednym miejscu usypał ich naprawdę sporo, jakby miał zamiar coś zbudować. Spory pagórek wyglądał jak…

     - To nie pagórek – Lydia pokręciła głową. – To zasypana budowla!

     Wyciągnęła mapę, spojrzała na słońce, potem rozejrzała się wokół i znów na mapę.

     - To Fort Nocnego Mrozu – puknęła rękawicą w kolorową kartę. – Jedno z naszych zadań.

     Istotnie, gdy się przyjrzałem, dostrzegłem wystające spod popiołu elementy muru i stołpu. Gdy podeszliśmy bliżej, ujrzałem nawet wzmocnione nadbrzeże, a to, co wziąłem za uschnięte drzewo, okazało się być masztem zatopionego przy brzegu statku. Nisko wiszące, zachodzące słońce oświetlało ruiny jaskrawym blaskiem. Jaskrawym, jak na powietrze, pełne wulkanicznego pyłu.

     Ruch na jednym z pagórków zaalarmował nas. Odruchowo dobyliśmy broni. Oto nagle piasek poruszył się niespokojnie, jakby jakiś owad próbował się spod niego wygrzebać. Ale ruch, z początku delikatny, nagle zamienił się w gwałtowny i rozległy. Tak wielkich owadów na pewno nie ma! I rzeczywiście, nagle spod zwałów piachu wygrzebał się popielec. Oba miecze uderzyły jednocześnie. Miecz Wampira zajarzył się czerwona poświatą, wysysając z nieumarłego pozory życia. Rozdzieracz Chłodu zmroził go, spowalniając nieco i dając nam okazję do kolejnych ciosów. Każde z nas zadało jeszcze po dwa szybkie cięcia, zanim stwór rozsypał się w pył. Cała walka odbyła się w ciszy, bez szczęku oręża i bojowych okrzyków. Rozejrzeliśmy uważnie wokół. Wszystko wydawało się wyglądać tak samo, jakby uśpione. Nasze starcie nie obudziło innych popielców.

     - Chodźmy naokoło – szepnąłem. – Naszym celem jest Kamień Słońca. Fortem zajmiemy się kiedy indziej.

     - Veleth miał rację – odparła Lydia. – One rzeczywiście pojawiają się tutaj.

     - Musimy mu pomóc – skinąłem głową. – Ale nie w tej chwili. Mamy co innego na głowie.

     Przekradliśmy się okrężną drogą, opuszczając wybrzeże i wchodząc nieco w głąb wyspy. Droga nieco nam się wydłużyła. Zapadł już zmierzch, gdy przed sobą zobaczyliśmy zielonkawa poświatę Kamienia Słońca – dość daleko, nad brzegiem morza.

     Jednocześnie naszła mgła. Dziwna mgła. Wilgoć w powietrzu osadziła się na wulkanicznym, drobnym pyle, tworząc mgiełkę, która wydawała się zupełnie sucha. Dobrze, że było już blisko, bo pewnie zgubilibyśmy drogę. Stanęliśmy przy świętym głazie, przyglądając się robotnikom. Tutaj wszyscy, bez wyjątku, byli Dunmerami.

     - To zbóje – prychnęła Lydia. – Popatrz tylko na nich.

     Istotnie, większość z nich to byli rozbójnicy, co nietrudno było poznać. Wciąż pod bronią, obwieszeni zrabowaną biżuterią, niechlujni i o bardzo nieprzyjemnych gębach, poznaczonych bliznami. Ale dwoje z nich z pewnością nie było przestępcami: starsza kobieta i schludnie, choć skromnie ubrany mężczyzna w nieokreślonym wieku.

Solstheim - Kamień Słońca. Zdjęcie wykonano przed uwolnieniem artefaktu spod wpływu mrocznych sił.

     - Najchętniej bym ich tu zostawił – mruknąłem. – Gdyby nie ci dwoje. No i gdybym nie wiedział, że pracują dla Miraaka… Gotowa?

     Lydia zdjęła łuk i skinęła głową. Nabrałem powietrza.

     - Gol!

     Wszystko stało się dokładnie tak samo, jak poprzednio. Huk, trzask pękających kamieni, chmura pyłu i opadające szczątki budowli. I, oczywiście, czyhacz! Nie wiem, skąd one się brały. Basen wokół kamienia był płytki, zaledwie po kolana. A on jakby wypłynął spod wody, choć jeszcze przed chwilą niczego tam nie było. Musiał jakoś zostać przyzwany z Otchłani, albo z tego miejsca, w którym przebywał Miraak.

     Dwie strzały w łeb wyraźnie go osłabiły, ale nie zabiły. Potrzebna była druga i trzecia salwa. A w międzyczasie poturbował trochę jednego ze zbójów, który jednak odważnie stawił mu czoła z mieczem w dłoni. W końcu upadł i przekoziołkował przez murek, wypadając bezwładnie poza basen.

     Robotnicy spojrzeli przytomnie. Obłęd znikł z ich oczu jak zdmuchnięty. Rozbójnicy, co muszę im uczciwie przyznać, nie zdradzali objawów agresji. Równie zdziwieni jak pozostali, zbliżyli się do nas z opuszczonymi mieczami. Jakby na razie przestali być zbójami.

     - Co się stało? – spytała nieśmiało kobieta.

     Wytłumaczyłem im w kilku słowach. I zapewniłem, że teraz są wolni i mogą wracać do swych domów. Zbóje popatrzyli na siebie z niepewnymi minami. Natomiast zaskoczyła mnie reakcja bezbronnego Dunmera.
Początkowo słuchał mnie uważnie, kręcą głową z niedowierzaniem.

     - Okropna sprawa – powtarzał zbielałymi wargami. – Okropna!

     I nagle złapał się za głowę.

     - Rety, co ja tu robię? – jęknął. – Przecież muszę zaparzyć herbatę dla mistrza Nelotha!

     Nelotha! On był w służbie u Nelotha, którego bardzo chciałem spotkać. Istotnie wyglądał na kamerdynera, albo asystenta uczonego maga. Jaki wspaniały zbieg okoliczności! Zwróciłem się w jego stronę, chcąc spytać go o jego pracodawcę, ale nie zdążyłem nawet otworzyć ust.

     - Drugi! – krzyknęła Lydia i napięła łuk.

     Zerknąłem w stronę, w którą celowała. Czarne cielsko czyhacza zbliżało się do nas od strony wybrzeża, rzygając czarnym, toksycznym błotem. Był jeszcze dość daleko, więc nie zdołał nikogo z nas dosięgnąć, zanim kilka strzał osadziło go w miejscu. Rozbójnicy zawyli groźnie i zgodnie ruszyli w jego kierunku. Takiej nawałnicy ciosów czyhacz musiał ulec. Zwalił się bezwładnie na ziemię, wzniecając chmurę pyłu.

     Ale grubo by się mylił ten, kto przypuszczałby, że to koniec walki. Oto bowiem woda w morzu zachlupotała i wychylił się z niej trzeci potwór. Rozejrzał się i zaryczał, powodując u nas zimny dreszcz. Znów chwyciliśmy za broń, rozbójnicy również. Rzucili się w stronę czyhacza, z wyciągniętymi mieczami. My zdążyliśmy wystrzelić po dwie strzały, wszystkie, na szczęście, celne, zanim nasi chwilowi sojusznicy dopadli stwora i zaczęli go rąbać. Czyhacz opędzał się, wywijając długimi rękami i plując czymś, co wyglądało chwilami jak muł, innym razem jak czarny, wijący się bicz. Opuściliśmy łuki, bowiem nie chcieliśmy trafić żadnego ze zbójów. Pognaliśmy w ich stronę, chcąc wspomóc ich swoimi mieczami, ale nie zdążyliśmy. Potwor uległ i osunął się w wodę.

     Czym jest czyhacz, dowiedziałem się znacznie później. Opowiedział mi o tym jeden z Dunmerow w Kruczej Skale, pracujący przy Kamieniu Ziemi. Otóż, robotnicy w transie, pozbawieni własnej woli, często widzieli te potwory, ale nie potrafili sobie przypomnieć, czy to rzeczywisty widok, czy tylko jakaś projekcja ich umysłu. Według niego, czyhacze spełniały rolę dozorców, nadzorujących niewolników, w razie czego zawsze gotowi smagnąć zbyt powolnych biczem, wypuszczonym z pyska. To poniekąd tłumaczyło natychmiastową reakcję uwolnionych robotników. Rzucali się na znienawidzonego stwora, pomimo, iż nie zdawali sobie często sprawy, co się dzieje. Dobrze go znali…

     Zbóje pochowali broń. Skinąwszy mi głowami, zaczęli powoli oddalać się w stronę lasu, porastającego głąb wyspy. Jak widać, nie zamierzali wcale porzucić swego procederu. Ja również, zatem jasne było, że któregoś dnia staniemy przeciwko sobie. Ale nie dziś. Dziś, po wspólnej walce, ramię w ramię, nikt nie miał ochoty wodzić się za łby. Ani my, ani oni. Ten i ów jeszcze pozdrowił nas ruchem dłoni, zanim odszedł w mrok.

     - Neloth! – zawołałem nagle. – Musimy porozmawiać z tym Dunmerem! On go zna…

     Lydia również słyszała wypowiedź Dunmera, więc czym prędzej zawróciliśmy ku Kamieniowi Słońca. Wspięliśmy się na stromy stok, na którym tkwił artefakt, i poszukaliśmy wzrokiem pary Dunmerów.

     Niestety, nie było ich. Przerażeni pojawieniem się drugiego czyhacza, po prostu uciekli. Rozumiałem ich reakcję, ale i tak miałem żal. Mogli przecież tę chwilę poczekać. Chciałem tylko spytać, gdzie mogę znaleźć Nelotha. Teraz znów musiałem rozpocząć poszukiwania od początku. I jednego byłem pewien – nie dziś…

     - Musimy odpocząć – westchnąłem. – A najgorsze, że nie ma gdzie.

     - Może na „Ostrym Szkwale”? – podsunęła Lydia. – To nie tak daleko.

     - A stamtąd już blisko do Kruczej Skały – podrapałem się po nosie. – Jak się pospieszymy, do północy powinniśmy dojść.

     Oboje wiedzieliśmy, że to najlepszy pomysł. Na wraku musielibyśmy wystawić warty, a oboje byliśmy na to zbyt zmęczeni. Marsz nie wyciągał z nas tyle sił, a widmo wygodnego łóżka w „Rzygającym Parzydłaku” dodała nam sił. Czym prędzej ruszyliśmy do wraku po nasze łupy, pilnując, by z daleka okrążyć Fort Nocnego Mrozu. Ku naszemu zdumieniu, w oknie jednej z baszt ujrzeliśmy blade światło, jakby ktoś wewnątrz zapalił kaganiec. Coś więc było na rzeczy i uznaliśmy, że trzeba się tym zająć. W przyszłości. Niedalekiej przyszłości, dodajmy. Na razie najważniejsze było uwolnienie dwóch ostatnich kamieni.

     - Musisz jeszcze zbadać kopalnię – przypomniała Lydia. – Obiecałeś!

     - Obiecałem… - westchnąłem. – Wiem.

     - I to rychło, zanim staruszek uzna, że zawiódł się na tobie i musi to zrobić sam…

     - Masz rację – znów westchnąłem. – Może jeszcze przed wyprawą do pozostałych kamieni. To nie powinno zająć dużo czasu. W końcu, ile może trwać sprawdzenie starej kopalni?

     Jak bardzo się myliłem, miałem się przekonać już wkrótce. Tymczasem dotarliśmy do wraku i zebraliśmy przygotowany uprzednio łup. Broń związaliśmy rzemieniami, zbroje zapakowaliśmy w zdjęty z jednego zbója surdut, odpowiednio powiązany sznurkami. Mnie przypadła ciężka, norska zbroja. Nawet nie tyle ciężka, co po prostu niewygodnie się ją niosło, zapakowaną w nieforemny tobół. Wielokrotnie przekładałem go z ręki do ręki, przerzucałem na plecy, na ramię, przez pewien czas niosłem go nawet na głowie. Wreszcie, w mroku przed nami zamajaczyło nam Przedmurze.

     - Co się dzieje? – spytała nagle Lydia, przystając niespodziewanie, aż z rozpędu władowałem się jej na plecy.

     - Gdzie?

     Poprawiłem hełm, bo niesiony na głowie tobół przekrzywił mi go na oczy. Przez jakiś czas szedłem po prostu za Lydią, nie dbając o to, co dzieje się dookoła. Jednak gdy rzuciłem pakunek obok, sam zmartwiałem. Takiego widoku się nie spodziewałem.

     Przedmurze było atakowane! Przez popielce!

     Strażnicy bronili się z muru, szyjąc z łuków. Aby rozświetlić nieco mrok, co chwilę ze szczytu muru zrzucano jakąś płonącą pochodnię. W ich świetle można było zauważyć wielkie sylwetki popielców, zbliżających się do Kruczej Skały. Na szczęście, dość daleko od bramy, bliżej wybrzeża.

     Jak na komendę zdjęliśmy łuki. Atakować stworów mieczami nie mogliśmy, bo grad strzał zagrażał i nam. Jedynie łuki wchodziły w rachubę.

     Nie zdołałem zaobserwować, jaki skutek odnoszą strzały na owych specyficznych nieumarłych. Było zbyt ciemno. Obawiałem się, czy aby nasze pociski nie przelatują na wylot, nie czyniąc im krzywdy. Jednak raz i drugi jakiś popielec zajął się płomieniem – to był niechybny znak, że moja strzała trafiła. Cóż z tego, skoro na popielce ogień zdawał się w ogóle nie działać.

     Lydia doszła do tego samego wniosku. Odrzuciła łuk i wyciągnęła zza pasa Kostur Lodowej Burzy. Skierowała go na najbliższego popielca. Mroźna mgła otoczyła nieumarłego, spowalniając go i czyniąc bardziej wrażliwym na strzały strażników. Zauważyłem, że zmrożony popiół, czy tam to coś, z czego składało się jego ciało, zachowuje się trochę jak zamrożone błoto – jest twardsze i strzały wyrywają z niego spore kawały. Wzorem swej żony, przewiesiłem więc łuk przez ramię i przywołałem zaklęcie Lodowego Kolca.

     To był mądry wybór. Wielki, lodowy kolec, jaki przebił najbliższego popielca, poważnie nim zachwiał. Jego ciało pokryło się szronem, co było widać pomimo mroku. Kolejny kolec obalił go na ziemię, ale potwór wciąż miał tyle sił, by wstać, choć powoli i niezdarnie.. W tym czasie dobyłem miecza i zbliżywszy się do spowolnionego popielca, utopiłem miecz w jego boku. To wystarczyło. Siła, nadająca mu pozory życia, wyciekła z niego. Rozpadł się i rozsypał w kupkę fosforyzującego pyłu. Gdzieś na murach ktoś wydał okrzyk zwycięstwa.

     Ale to nie koniec walki. Popielce były bowiem trzy. Zorientowawszy się, że magia mrozu jest skuteczna przeciwko nim, strzeliłem Lodowym Kolcem do drugiego. Lydia poprawiła kilkakrotnie z magicznego kostura. Jednocześnie strażnicy zaczęli szyć w niego z łuków. Strzały dwa razy obaliły nieumarłego i za każdym razem zdołał on wstać. Nie mógł jednak walczyć, próbując utrzymać się na nogach. W końcu jedna ze strzał oderwała mu kawał ramienia. To wystarczyło, aby rozsypał się w pył. Zajęliśmy się trzecim, najdalszym.

     Ten stał pod samym murem i równomiernie uderzał w niego wielkim, kamiennym mieczem. Znajdował się, niestety, poza zasięgiem strzał – stał zbyt blisko muru. Gdyby któryś strażnik chciał go trafić, musiałby wychylić się tak daleko, że niepodobna, aby nie stracił równowagi. Byliśmy więc zdani na siebie. Lydia w międzyczasie schowała kostur za pas i chwyciła łuk. Zrozumiałem. W kosturze wyczerpały się magiczne ładunki. Teraz tylko ja mogłem spowolnić potwora.

     Strzeliłem raz, drugi, trzeci. Wszystko za mało! Magia mrozu spowalniała wprawdzie popielca, ale wielkiej krzywdy mu nie robiła. To mogła zrobić tylko Lydia, ale jeden łuk, nawet szklany tu nie wystarczał. W dodatku co ja zmroziłem potwora, magiczny ładunek ognia, przeskakujący ze strzały, ogrzewał go na powrót. Nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby nie przytomność umysłu gwardzistów. Widząc, że nie dosięgną potwora z muru, kilku z nich zbiegło na dół i przez bramę wydostało się na zewnątrz. Podbiegli ku nam dokładnie w chwili, gdy mnie skończyła się mana po władowaniu w popielca kolejnych trzech Lodowych Kolców. Zasypali go strzałami, które dosłownie rozbiły stwora na części. W końcu zamienił się on w kupkę popiołu jak pozostałe.

     Gdy kroczyliśmy w stronę bramy, nas dwoje i trzech strażników, przyszło mi na myśl, że swoim zwyczajem za wiele nakładłem na siebie obowiązków. W tej chwili wszystko było pilne: uwolnienie kamieni żywiołów, spenetrowanie kopalni i zbadanie fortu. Nie wiedziałem, za co się zabrać w pierwszej kolejności. Podzieliłem się wątpliwościami z Lydią.

     - Najpierw łóżko – wysapała. – W tej chwili nie mogę myśleć o niczym innym.

     Uśmiechnąłem się słabo. Też byłem zmęczony. Uznałem, że ma rację.