piątek, 10 listopada 2017

Rozdział VII – Kamień Słońca

     Minęło południe, gdy w oddali zamajaczył nam kadłub statku. Stał tuż przy brzegu, częściowo w wodzie, częściowo na nadbrzeżu. Widać było już z daleka, że do pływania się nie nadaje. Ale, o dziwo, nadbrzeżną jego część ktoś otoczył gęstą, drewniana palisadą. Wrak statku został przerobiony na prymitywną warownię.

Wrak "Ostrego Szkwału"

     - To pewnie „Ostry Szkwał” – odezwała się Lydia, osłaniając rękawicą oczy od słońca. – Zbóje już go widać zagospodarowali.

     - Z księgi pewnie nic już nie zostało – mruknąłem. -  O ile nie ma tam jakiegoś bibliofila, a ci raczej rzadko bywają wśród rozbójników, to poszła już na podpałkę, do owijania kanapek, albo… do bardziej bezpośredniego użycia.

     - Ale sprawdzimy to? – spojrzała na mnie pytająco. – Obiecaliśmy!

     - Sprawdzimy, oczywiście – uspokoiłem ją. – Myślę tylko, czy zrobić to teraz, czy poczekać aż się ściemni.

     Spojrzała w stronę słońca, pilnując, by nie skierować oczu bezpośrednio na nie.

     - Dojdziemy tam za godzinę – mruknęła. – Ale i tak będzie jeszcze jasno.

     - Szczerze? – podrapałem się po szczęce. – Nie chce mi się czekać. Do Kamienia Słońca musielibyśmy wtedy iść w nocy. Nie wiem, dlaczego, ale w nocy mroczne siły są o wiele potężniejsze niż w dzień. Nie wiem, jak nam pójdzie z tym, jak mu tam, czyhaczem. Bo że się pojawi, to nie wątpię.

     Lydia uśmiechnęła się tylko. Ruszyła przodem. W tym miejscu klif tracił swój ostry charakter, zamieniając się w łagodny stok i cofając się nieco w głąb wyspy. Plaża, jeśli można tak mówić o miejscu, pokrytym popiołem, była więc tutaj szeroka i pełna pagórków, za którymi łatwo było się schować. Lydia instynktownie więc skierowała się ku wschodowi, w kierunku góry, aby zniknąć z pola widzenia rozbójników. Podążyłem za nią. Wrak zniknął za wydmami, ale wydobywająca się zza palisady smużka dymu stanowiła wyraźny drogowskaz. Nie sposób było pomylić kierunki.

     Po pewnym czasie zdjęliśmy z ramion łuki i nałożyliśmy strzały. Rozbójnicy mogli wystawić czaty, więc trzeba było być przygotowanym na niespodziewane towarzystwo. Ja wybrałem dwemerską. Te w takich sytuacjach lubiłem najbardziej, bo były najbardziej uniwersalne. Niosły celnie, uderzały pewnie i wbijały się niezbyt głęboko, większość swojej energii przekazując celowi, co zwykle kończyło się jego przewróceniem. Były też dość mocne i często strzała, wyrwana z ciała przeciwnika, nadawała się do dalszego użycia bez żadnej naprawy. Na mniejsze odległości wybierałem szklane, których szerokie groty zadawały największe obrażenia. Z kolei na dalekie dystanse najlepiej sprawdzały się elfie. Niosły najcelniej, najdalej i miały dużą siłę przebicia. Bywały przypadki, że przez nie opancerzone ciało, elfia strzała przechodziła na wylot.

     Banici jednak nie zachowali odpowiednich środków ostrożności. Widać, że byli zwykłymi rabusiami, a nie doświadczonymi wojownikami. Gdy zbliżyliśmy się do wąskiego przejścia w palisadzie, dostrzegłem tylko blask ogniska. Wciągnąłem powietrze.

     - Laas!

     Szept Aury zdradził mi pozycję czterech osób. Przesunąłem się nieco w lewo, aby świetlista postać znalazła się w przejściu i wypuściłem strzałę. Wyraźnie usłyszałem jej uderzenie o ciało, które zaraz zajęło się płomieniem, a purpurowa poświata, wywołana przez Krzyk, natychmiast zgasła. Strzał był śmiertelny.

     Pozostali nie od razu zorientowali się, że jednego z nich zabrakło. Dopiero gdy Lydia celną strzałą wyeliminowała drugiego, dwaj pozostali rzucili się do obrony.

     Z nadbrzeża na pokład wraku prowadził szeroki, drewniany trap. Jeden z rozbójników wbiegł na niego, po czym skrył się za nadbudówką i stamtąd zaczął do mnie szyć z łuku. Był całkiem niezłym łucznikiem. Już pierwsza strzała zrykoszetowała na moim naramienniku, nie czyniąc mi jednak krzywdy. Elfie blachy niełatwo przebić. Rozpoczął się między nami swoisty pojedynek, polegający na kilkakrotnej wymianie strzałów.

     Ja byłem odsłonięty, ale zakuty w mocne skorupy, a jego drewniany łuk nie nadawał pociskom wystarczającej prędkości, by przebić moją zbroję. Musiałby trafić w jakiś słaby punkt, na przykład w miejsce, w którym schodziły się dwie blachy, albo w nieopancerzoną pachę. On z kolei miał osłonę, z której wychylał się tylko na chwilę, by oddać strzał. Chwilę zbyt krótką, bym mógł napiąć łuk. Trzymaliśmy się więc nawzajem w szachu.

     Drugi przeciwnik był groźniejszy. Miał na sobie stalową, ciężką, norską zbroję, którą trudno było przebić nawet elfią strzałą. Na tyle szybko, na ile pozwalał mu ciężar uzbrojenia, wypadł poza palisadę i rzucił się na Lydię z mieczem. Ta odrzuciła łuk, sięgnęła po tarczę i dobyła miecza. Cios jego oręża przyjęła na tarczę.  A miała się czym zasłonić.

     Podczas jednej z naszych wypraw, przysłużyliśmy się jeszcze jednemu daedrycznemu książęciu. Nie wspominałem o tym dotąd, bo po prawdzie nie ma się czym chwalić. Był to Peryite, władca chorób i zarazy, którego kapliczkę znaleźliśmy kiedyś na Pograniczu, a który zażądał od nas zlikwidowania sekty Dotkniętych, zarażających ludzi jakąś dziwną chorobą. Jej przywódca otrzymał ten mroczny dar od samego Peryite, a powodem konfliktu wcale nie były jego ciemne sprawki, tylko fakt, że próbował się od daedry uniezależnić. Nie miałem ochoty wysługiwać się tej daedrze, ale uznałem, że sekta i jej przywódca, bez względu na to, czy działał na własną rękę, czy wykonywał jedynie polecenia, i tak stanowi zagrożenie. Udaliśmy się więc do dwemerskich ruin, bardzo rozległych, położonych na północnym Pograniczu i po prostu ich wystrzelaliśmy, jak to mieliśmy w zwyczaju, pilnując, by trzymać się od nich z daleka. Peryite nie zważał jednak na moje intencje. Spełniłem jego życzenie, więc obdarował mnie daedrycznym artefaktem. Była nim piękna na swój sposób tarcza, zwana Łamaczem Czarów. Mocna i wygodna, w dodatku odbijająca nie tylko ciosy mieczem, ale i strumienie magii zniszczenia. Bardzo spodobała się Lydii, i odtąd stała się ona częścią jej nieodłącznego ekwipunku.

     Ta tarcza właśnie odbiła cios topora, po czym Miecz Wampira w ręce Lydii zajarzył się czerwoną poświatą i… wbił się prosto w gardło rozbójnika, w miejsce nie osłonięte zbroją. Jednocześnie mój przeciwnik wychylił się zza nadbudówki właśnie w chwili, gdy napiąłem luk. Moja strzała rozłożyła go na łopatki. Zaklęcie Wykrycie Życia przekonało mnie, że nikogo więcej w kryjówce nie było.

     Rzuciłem okiem na zbroję rozbójnika.

     - Niezła…

     - I bardzo droga – dodała Lydia. – Wykonana dla jakiegoś wielmoży, na specjalne zamówienie.

     Zapewne Glover sypnąłby za nią groszem, ale nie mieliśmy jak jej zabrać. Była bardzo ciężka. Może w drodze powrotnej… Zabraliśmy za to coś innego. Przy innym zbóju Lydia znalazła dziwną buławę. Jej głowica wykonana była z obłupanego kamienia, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. W dodatku obłupanego w taki sposób, że zachował on ostre krawędzie.

     - To musi być stalhrim – szepnąłem z przejęciem, obracając buzdygan w rękach. – Wygląda jak lód, ale się nie topi. Starożytni Skaalowie pieczętowali nim sarkofagi.

     - W jaki sposób? – spytała Lydia.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Podobno robili to zwykłem lodem, z jakimś tajemnym dodatkiem – odparłem. – A potem, pod wpływem jakiejś magii ten lód zamieniał się w stalhrim. Tak przynajmniej twierdził Glover, ale sam nie był pewien.

     Odłożyłem buzdygan na bok, chcąc zabrać go w drodze powrotnej i ruszyłem w stronę wraku. Był lekko przechylony na lewą burtę, ku morzu, ale nie na tyle, żeby nie dało się po nim chodzić. Pod nadbudówką znaleźliśmy drewniany kufer. Było w nim trochę kosztowności. Zeszliśmy pod pokład.

     Tu wrak był częściowo zalany wodą. Która uderzając o pokład, chlupotała nieprzyjemnie, sprawiając wrażenie, że wrak zaraz zatonie. Zdjąłem rękawicę, po czym zsunąłem z dłoni obrączkę i podałem ją Lydii.

     - Zaopiekuj się nią chwilowo.

     Roześmiała się i zdjąwszy rękawicę, wsunęła ja sobie na duży palec. Ja zaś wyciągnąłem z sakiewki pierścień z diamentem.

     - Który to? – spytała Lydia.

     W czasie studiów w Akademii zakląłem sobie, czasem przy pomocy innych magów, kilka pierścieni. Skoncentrowałem się na zaklęciach, wspomagających manę, ale nie tylko. Miałem pierścień, sprawiający że czary Przemiany zużywały mniej many, miałem i taki, który to samo robił z magią Zniszczenia. Po znalezieniu magicznego hełmu, umożliwiającego oddychanie pod wodą, zdjąłem z niego zaklęcie i przeniosłem na znacznie poręczniejszy na co dzień pierścień.

     - Nurkowanie – odparłem. – Tutaj nic nie ma. Jeśli księga się zachowała na wraku, to musi być albo pod wodą, albo na dziobie. Tam na pewno jest nie zalane pomieszczenie.

     Zdjąłem hełm, potem poprosiłem Lydię o pomoc w ściągnięciu zbroi. Nie chciałem, by przemokła mi wyściółka. Po chwili moim jedynym ubraniem był pierścień, co wzbudziło atak docinków ze strony Lydii. Stary, wysłużony, ale ostry jak brzytwa, orkowy sztylet wziąłem w zęby. Zdaniem Lydii, zupełnie niepotrzebnie. Po tamtej stronie ponoć nie musiałem się obawiać nikogo, bo gdy tylko mnie zobaczy, umrze ze śmiechu. Nie zważając na jej dobry humor, zstąpiłem w zimną wodę po drewnianych schodach.

     - Uważaj na zębacze! – ostrzegła mnie jeszcze, zanim zanurkowałem. – Lepiej, żeby niczego ci nie odgryzły…

     Zignorowałem ją. Odruchowo wziąłem głęboki oddech.

     Oddychanie pod wodą to dziwne i bardzo nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza w przypadku morskiej wody. Trzeba się umieć przełamać, by wciągnąć wodę do płuc. Oddychać trzeba bardzo wolno, żeby woda, która przecież od powietrza jest znacznie cięższa, nie uszkodziła nam niczego wewnątrz. W dodatku, zawarta w niej morska sól strasznie piecze w gardle, a w płucach powoduje obrzęk, który po takim nurkowaniu koniecznie wymaga interwencji medycznej, zaklęciem Leczenie lub podobnym ze Szkoły Przywracania. Człowiek ma wrażenie, że spala się od środka. Po wynurzeniu trwa dość długo, zanim uda się wycharczeć z płuc całą wodę. Lepiej, żeby zaklęty pierścień nie zsunął się wtedy z palca, bo groziło to zachłyśnięciem.

     Zrozumiałe zatem, że starałem się nie oddychać, wstrzymując oddech tak długo, jak się dało. Pierścień włożyłem tak na wszelki wypadek, gdybym się gdzieś zaplątał, albo zabłądził pod wodą. Gdy dostrzegłem nad sobą powierzchnię wody, wynurzyłem się i dopiero wtedy odetchnąłem.

     I zaraz zatkałem nos.

     W przestrzeni międzypokładowej leżały rozkładające się zwłoki. Cuchnęło tak, że tylko przezwyciężając wstręt, zdecydowałem się na dwa oddechy, strzeliłem Płonieniem Świecy ze Szkoły Przemiany i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to kajuta marynarzy, a zwłok naliczyłem co najmniej trzy. Czym prędzej zanurkowałem, płynąc w kierunku następnej jasnej plamy. Dopłynąłem do schodów na dziobie i wysunąłem głowę ponad powierzchnię. Tutaj znajdowała się jedna z ładowni. Powietrze było czyste, a to dzięki sporej dziurze w lewej burcie, działającej jak wywietrznik i równie sporej szparze w suficie, czy też raczej, patrząc od góry, w pokładzie. Tu żadnych zwłok nie było, za to znajdowało się sporo towarów. Wylazłem z wody i rozejrzałem się wokół.

     Same towary nie przedstawiały wielkiej wartości. Głównie ubrania, dywany, tkaniny. Przeważnie zdążyły już nasiąknąć morską wodą i stracić barwy. W jednym kącie znalazłem przymocowaną do ściany, zniszczoną szkatułę. I dobrze, że zniszczona, bo gdyby była cała, nie dałbym rady jej otworzyć. Nie miałem przy sobie żadnego wytrychu. W szkatule leżał trzosik pełen monet, srebrny diadem, wysadzany turkusami i medalion Kompanii Wschodnioindyjskiej. Zabrałem oczywiście to wszystko. Medalion założyłem na szyję, diadem na głowę, trzosik w dłoń i zacząłem myszkować po ładowni. Mój wzrok padł na stojącą pod prawą burtą skrzynię.

     Potrwało trochę zanim ją otworzyłem. Bez wytrycha, tylko przy pomocy sztyletu, było to niemożliwe. Na szczęście wieko niezbyt dokładnie przylegało do reszty. Zdołałem wsunąć sztylet w szparę i lekko ją poszerzyć, po czym wsadziłem tam znalezioną w kącie żelazną sztabę i używając jej jako dźwigni, wyważyłem wieko na siłę.

     Skrzynia zawierała trochę bogato haftowanych ubrań, jakąś tarczę z nieznanym mi herbem, drugi trzosik złota i parę ciężkich, pancernych ebonowych rękawic, bardzo drogich, zapewne. Na samym wierzchu leżał owinięty w aksamit prostokątny pakunek. Chwyciłem go w dłonie i rozwinąłem. Wewnątrz znajdowała się bogato oprawiona książka. Twardą okładkę obciągnięto cienką skórą i wzmocniono złotymi okuciami. To musiało być to! Otworzyłem ją i przeczytałem tytuł. Przeczytałem i wybuchnąłem śmiechem.

     „Chutliwa argoniańska pokojówka”.

     I dla tej pospolitej księgi, opisującej starą, znaną w całym Tamriel historyjkę, ja ryzykowałem starcie z rozbójnikami! Po chwili jednak przestałem się śmiać i rzuciłem okiem na kartki. Nie były wykonane z papieru, lecz z pergaminu. Zapełniono je ręcznym, ozdobnym pismem, trudnym trochę do odcyfrowania, a każdy początek rozdziału poprzedzono kolorowym, złoconym inicjałem. Księga była cenna nie ze względu na treść, lecz przedstawiała wartość czysto materialną.

     Rozejrzałem się trochę bezradnie wokół. I co ja mam teraz z nią zrobić? Przecież jeśli z nią zanurkuję, książka ulegnie zniszczeniu.

     Mój wzrok padł na szparę w suficie. Przymierzyłem – za wąska. Ale niewiele. Chwyciłem żelazną sztabę i wcisnąłem ją w szparę. Kilka energicznych ruchów i z grubych desek odpadło kilka drzazg. Jeszcze trochę wysiłku – i gruba deska pękła w pół. Musiała być już uszkodzona. Zawinąłem księgę z powrotem w aksamit i przecisnąłem ją na pokład. Teraz mogłem wracać.

     Gdy wynurzyłem się z wody w diademie, z medalionem na szyi i w ebonowych rękawicach, Lydia dostała ataku śmiechu.

     - No czego rżysz? – warknąłem, uwalniając się od zdobyczy.

     - Masz ładny wisiorek – odparła, krztusząc się ze śmiechu.

     - To medalion Kompanii Wschodniocesarskiej – odparłem.

     - Nie o tym mówię…

     Prychnąłem zdegustowany i zacząłem się ubierać. Lydia tymczasem uspokoiła się jako tako, choć wciąż w oczach błyszczały jej wesołe ogniki. Pomogła mi wbić się w zbroję. Chwyciłem broń i razem wyszliśmy na pokład, skąd podniosłem aksamitne zawiniątko. Na wieść, co zawiera, Lydia znów dostała głupawki. Tym razem sam jej zawtórowałem.

     Zdjęliśmy z zabitego rozbójnika zbroję. Była ciężka. Pozbieraliśmy broń. Jeden z nich miał niezły, bosmerski łuk. Po przeszukaniu ich kryjówki, znalazłem jeszcze kilka świetnych strzał, ze stalhrimowymi grotami. W łupach znalazły się jeszcze norski miecz, dwuręczny topór i rogowa zbroja innego zbója. Wszystko to było za ciężkie, aby się tym obarczać. Postanowiliśmy zabrać to w drodze powrotnej. Skierowaliśmy się na wschód.

     Idąc wybrzeżem, zauważyliśmy w pewnym momencie dziwnego stwora, niepodobnego do niczego, co przedtem widziałem. Wyglądał, jakby lewitował ponad powierzchnią wody. Składał się z ciemnego, spłaszczonego kadłuba i czterech ni to nóg, ni to czułków, ni to gałęzi – trudno było to nazwać. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś wielki grzyb. Dopiero gdy się poruszył, stwierdziłem, że to jakieś zwierzę. Ale jakie?

     Odpowiedź przyszła w postaci grupki Skaalów ukrytych za skalnym wyłomem. Byli to myśliwi. Jeden z nich spytał, czy też polujemy na tego parzydłaka.

     - Na co?

     Wskazał ręką stwora przy brzegu. Więc to jest parzydłak! Słyszałem przedtem, jak niektórzy mieszkańcy Solstheim wymieniają tę nazwę, ale sądziłem, że dotyczy to jakiegoś legendarnego stworzenia, od którego nazwę wzięła też gospoda Geldisa Sadriego. Tymczasem okazało się, że parzydłak to rzeczywistość. Było to stworzenie na pół magiczne, co można było poznać po niezwykłym sposobie poruszania się. Miało gruby, chitynowy pancerz, ponoć całkiem smaczne wnętrze, przypominające konsystencją galaretkę, a w odnóżach szereg parzydełek, od którego wzięło nazwę.  Spokojne i łagodne, dopóki nikt go nie zaczepiał, ale bardzo groźne, gdy zmuszono je do obrony siebie lub swych młodych. Wydawało z siebie dźwięk, podobny do dalekiego odgłosu wielkiej trąby. Całkiem przyjemny dla ucha. Jak jakiś śpiew.

Parzydłaki, lewitujące nad powierzchnią morza przy wybrzeżu Solstheim. W tle widoczny wulkan, w chwili wieczornego spadku temperatury, gdy na wulkanicznym pyle osiadała para wodna

     Na pytanie Skaalów, czy przyłączę się do polowania, pokręciłem głową. Parzydłak wydał mi się zbyt pięknym stworzeniem, aby je zabijać. Wiedziałem, że nie odwiodę Skaalów od ich zamiaru, ale przyłączać się nie chciałem. Nie potrzebowałem żywności, zwierzę też mi nie zagrażało – po co miałbym jej zabijać? Co innego Skaalowie – po prostu zdobywali pożywienie.

     Nie chciałem na to patrzeć. Poszliśmy więc dalej. Południowe wybrzeże nie było tak gładkie i równe jak w pobliżu Kruczej Skały. Pełno tu było rozpadlin, koryt niewielkich rzek, wpadających do morza, a także magmowych głazów, którymi kiedyś wulkan zbombardował tę stronę wyspy. Zwłaszcza w jednym miejscu usypał ich naprawdę sporo, jakby miał zamiar coś zbudować. Spory pagórek wyglądał jak…

     - To nie pagórek – Lydia pokręciła głową. – To zasypana budowla!

     Wyciągnęła mapę, spojrzała na słońce, potem rozejrzała się wokół i znów na mapę.

     - To Fort Nocnego Mrozu – puknęła rękawicą w kolorową kartę. – Jedno z naszych zadań.

     Istotnie, gdy się przyjrzałem, dostrzegłem wystające spod popiołu elementy muru i stołpu. Gdy podeszliśmy bliżej, ujrzałem nawet wzmocnione nadbrzeże, a to, co wziąłem za uschnięte drzewo, okazało się być masztem zatopionego przy brzegu statku. Nisko wiszące, zachodzące słońce oświetlało ruiny jaskrawym blaskiem. Jaskrawym, jak na powietrze, pełne wulkanicznego pyłu.

     Ruch na jednym z pagórków zaalarmował nas. Odruchowo dobyliśmy broni. Oto nagle piasek poruszył się niespokojnie, jakby jakiś owad próbował się spod niego wygrzebać. Ale ruch, z początku delikatny, nagle zamienił się w gwałtowny i rozległy. Tak wielkich owadów na pewno nie ma! I rzeczywiście, nagle spod zwałów piachu wygrzebał się popielec. Oba miecze uderzyły jednocześnie. Miecz Wampira zajarzył się czerwona poświatą, wysysając z nieumarłego pozory życia. Rozdzieracz Chłodu zmroził go, spowalniając nieco i dając nam okazję do kolejnych ciosów. Każde z nas zadało jeszcze po dwa szybkie cięcia, zanim stwór rozsypał się w pył. Cała walka odbyła się w ciszy, bez szczęku oręża i bojowych okrzyków. Rozejrzeliśmy uważnie wokół. Wszystko wydawało się wyglądać tak samo, jakby uśpione. Nasze starcie nie obudziło innych popielców.

     - Chodźmy naokoło – szepnąłem. – Naszym celem jest Kamień Słońca. Fortem zajmiemy się kiedy indziej.

     - Veleth miał rację – odparła Lydia. – One rzeczywiście pojawiają się tutaj.

     - Musimy mu pomóc – skinąłem głową. – Ale nie w tej chwili. Mamy co innego na głowie.

     Przekradliśmy się okrężną drogą, opuszczając wybrzeże i wchodząc nieco w głąb wyspy. Droga nieco nam się wydłużyła. Zapadł już zmierzch, gdy przed sobą zobaczyliśmy zielonkawa poświatę Kamienia Słońca – dość daleko, nad brzegiem morza.

     Jednocześnie naszła mgła. Dziwna mgła. Wilgoć w powietrzu osadziła się na wulkanicznym, drobnym pyle, tworząc mgiełkę, która wydawała się zupełnie sucha. Dobrze, że było już blisko, bo pewnie zgubilibyśmy drogę. Stanęliśmy przy świętym głazie, przyglądając się robotnikom. Tutaj wszyscy, bez wyjątku, byli Dunmerami.

     - To zbóje – prychnęła Lydia. – Popatrz tylko na nich.

     Istotnie, większość z nich to byli rozbójnicy, co nietrudno było poznać. Wciąż pod bronią, obwieszeni zrabowaną biżuterią, niechlujni i o bardzo nieprzyjemnych gębach, poznaczonych bliznami. Ale dwoje z nich z pewnością nie było przestępcami: starsza kobieta i schludnie, choć skromnie ubrany mężczyzna w nieokreślonym wieku.

Solstheim - Kamień Słońca. Zdjęcie wykonano przed uwolnieniem artefaktu spod wpływu mrocznych sił.

     - Najchętniej bym ich tu zostawił – mruknąłem. – Gdyby nie ci dwoje. No i gdybym nie wiedział, że pracują dla Miraaka… Gotowa?

     Lydia zdjęła łuk i skinęła głową. Nabrałem powietrza.

     - Gol!

     Wszystko stało się dokładnie tak samo, jak poprzednio. Huk, trzask pękających kamieni, chmura pyłu i opadające szczątki budowli. I, oczywiście, czyhacz! Nie wiem, skąd one się brały. Basen wokół kamienia był płytki, zaledwie po kolana. A on jakby wypłynął spod wody, choć jeszcze przed chwilą niczego tam nie było. Musiał jakoś zostać przyzwany z Otchłani, albo z tego miejsca, w którym przebywał Miraak.

     Dwie strzały w łeb wyraźnie go osłabiły, ale nie zabiły. Potrzebna była druga i trzecia salwa. A w międzyczasie poturbował trochę jednego ze zbójów, który jednak odważnie stawił mu czoła z mieczem w dłoni. W końcu upadł i przekoziołkował przez murek, wypadając bezwładnie poza basen.

     Robotnicy spojrzeli przytomnie. Obłęd znikł z ich oczu jak zdmuchnięty. Rozbójnicy, co muszę im uczciwie przyznać, nie zdradzali objawów agresji. Równie zdziwieni jak pozostali, zbliżyli się do nas z opuszczonymi mieczami. Jakby na razie przestali być zbójami.

     - Co się stało? – spytała nieśmiało kobieta.

     Wytłumaczyłem im w kilku słowach. I zapewniłem, że teraz są wolni i mogą wracać do swych domów. Zbóje popatrzyli na siebie z niepewnymi minami. Natomiast zaskoczyła mnie reakcja bezbronnego Dunmera.
Początkowo słuchał mnie uważnie, kręcą głową z niedowierzaniem.

     - Okropna sprawa – powtarzał zbielałymi wargami. – Okropna!

     I nagle złapał się za głowę.

     - Rety, co ja tu robię? – jęknął. – Przecież muszę zaparzyć herbatę dla mistrza Nelotha!

     Nelotha! On był w służbie u Nelotha, którego bardzo chciałem spotkać. Istotnie wyglądał na kamerdynera, albo asystenta uczonego maga. Jaki wspaniały zbieg okoliczności! Zwróciłem się w jego stronę, chcąc spytać go o jego pracodawcę, ale nie zdążyłem nawet otworzyć ust.

     - Drugi! – krzyknęła Lydia i napięła łuk.

     Zerknąłem w stronę, w którą celowała. Czarne cielsko czyhacza zbliżało się do nas od strony wybrzeża, rzygając czarnym, toksycznym błotem. Był jeszcze dość daleko, więc nie zdołał nikogo z nas dosięgnąć, zanim kilka strzał osadziło go w miejscu. Rozbójnicy zawyli groźnie i zgodnie ruszyli w jego kierunku. Takiej nawałnicy ciosów czyhacz musiał ulec. Zwalił się bezwładnie na ziemię, wzniecając chmurę pyłu.

     Ale grubo by się mylił ten, kto przypuszczałby, że to koniec walki. Oto bowiem woda w morzu zachlupotała i wychylił się z niej trzeci potwór. Rozejrzał się i zaryczał, powodując u nas zimny dreszcz. Znów chwyciliśmy za broń, rozbójnicy również. Rzucili się w stronę czyhacza, z wyciągniętymi mieczami. My zdążyliśmy wystrzelić po dwie strzały, wszystkie, na szczęście, celne, zanim nasi chwilowi sojusznicy dopadli stwora i zaczęli go rąbać. Czyhacz opędzał się, wywijając długimi rękami i plując czymś, co wyglądało chwilami jak muł, innym razem jak czarny, wijący się bicz. Opuściliśmy łuki, bowiem nie chcieliśmy trafić żadnego ze zbójów. Pognaliśmy w ich stronę, chcąc wspomóc ich swoimi mieczami, ale nie zdążyliśmy. Potwor uległ i osunął się w wodę.

     Czym jest czyhacz, dowiedziałem się znacznie później. Opowiedział mi o tym jeden z Dunmerow w Kruczej Skale, pracujący przy Kamieniu Ziemi. Otóż, robotnicy w transie, pozbawieni własnej woli, często widzieli te potwory, ale nie potrafili sobie przypomnieć, czy to rzeczywisty widok, czy tylko jakaś projekcja ich umysłu. Według niego, czyhacze spełniały rolę dozorców, nadzorujących niewolników, w razie czego zawsze gotowi smagnąć zbyt powolnych biczem, wypuszczonym z pyska. To poniekąd tłumaczyło natychmiastową reakcję uwolnionych robotników. Rzucali się na znienawidzonego stwora, pomimo, iż nie zdawali sobie często sprawy, co się dzieje. Dobrze go znali…

     Zbóje pochowali broń. Skinąwszy mi głowami, zaczęli powoli oddalać się w stronę lasu, porastającego głąb wyspy. Jak widać, nie zamierzali wcale porzucić swego procederu. Ja również, zatem jasne było, że któregoś dnia staniemy przeciwko sobie. Ale nie dziś. Dziś, po wspólnej walce, ramię w ramię, nikt nie miał ochoty wodzić się za łby. Ani my, ani oni. Ten i ów jeszcze pozdrowił nas ruchem dłoni, zanim odszedł w mrok.

     - Neloth! – zawołałem nagle. – Musimy porozmawiać z tym Dunmerem! On go zna…

     Lydia również słyszała wypowiedź Dunmera, więc czym prędzej zawróciliśmy ku Kamieniowi Słońca. Wspięliśmy się na stromy stok, na którym tkwił artefakt, i poszukaliśmy wzrokiem pary Dunmerów.

     Niestety, nie było ich. Przerażeni pojawieniem się drugiego czyhacza, po prostu uciekli. Rozumiałem ich reakcję, ale i tak miałem żal. Mogli przecież tę chwilę poczekać. Chciałem tylko spytać, gdzie mogę znaleźć Nelotha. Teraz znów musiałem rozpocząć poszukiwania od początku. I jednego byłem pewien – nie dziś…

     - Musimy odpocząć – westchnąłem. – A najgorsze, że nie ma gdzie.

     - Może na „Ostrym Szkwale”? – podsunęła Lydia. – To nie tak daleko.

     - A stamtąd już blisko do Kruczej Skały – podrapałem się po nosie. – Jak się pospieszymy, do północy powinniśmy dojść.

     Oboje wiedzieliśmy, że to najlepszy pomysł. Na wraku musielibyśmy wystawić warty, a oboje byliśmy na to zbyt zmęczeni. Marsz nie wyciągał z nas tyle sił, a widmo wygodnego łóżka w „Rzygającym Parzydłaku” dodała nam sił. Czym prędzej ruszyliśmy do wraku po nasze łupy, pilnując, by z daleka okrążyć Fort Nocnego Mrozu. Ku naszemu zdumieniu, w oknie jednej z baszt ujrzeliśmy blade światło, jakby ktoś wewnątrz zapalił kaganiec. Coś więc było na rzeczy i uznaliśmy, że trzeba się tym zająć. W przyszłości. Niedalekiej przyszłości, dodajmy. Na razie najważniejsze było uwolnienie dwóch ostatnich kamieni.

     - Musisz jeszcze zbadać kopalnię – przypomniała Lydia. – Obiecałeś!

     - Obiecałem… - westchnąłem. – Wiem.

     - I to rychło, zanim staruszek uzna, że zawiódł się na tobie i musi to zrobić sam…

     - Masz rację – znów westchnąłem. – Może jeszcze przed wyprawą do pozostałych kamieni. To nie powinno zająć dużo czasu. W końcu, ile może trwać sprawdzenie starej kopalni?

     Jak bardzo się myliłem, miałem się przekonać już wkrótce. Tymczasem dotarliśmy do wraku i zebraliśmy przygotowany uprzednio łup. Broń związaliśmy rzemieniami, zbroje zapakowaliśmy w zdjęty z jednego zbója surdut, odpowiednio powiązany sznurkami. Mnie przypadła ciężka, norska zbroja. Nawet nie tyle ciężka, co po prostu niewygodnie się ją niosło, zapakowaną w nieforemny tobół. Wielokrotnie przekładałem go z ręki do ręki, przerzucałem na plecy, na ramię, przez pewien czas niosłem go nawet na głowie. Wreszcie, w mroku przed nami zamajaczyło nam Przedmurze.

     - Co się dzieje? – spytała nagle Lydia, przystając niespodziewanie, aż z rozpędu władowałem się jej na plecy.

     - Gdzie?

     Poprawiłem hełm, bo niesiony na głowie tobół przekrzywił mi go na oczy. Przez jakiś czas szedłem po prostu za Lydią, nie dbając o to, co dzieje się dookoła. Jednak gdy rzuciłem pakunek obok, sam zmartwiałem. Takiego widoku się nie spodziewałem.

     Przedmurze było atakowane! Przez popielce!

     Strażnicy bronili się z muru, szyjąc z łuków. Aby rozświetlić nieco mrok, co chwilę ze szczytu muru zrzucano jakąś płonącą pochodnię. W ich świetle można było zauważyć wielkie sylwetki popielców, zbliżających się do Kruczej Skały. Na szczęście, dość daleko od bramy, bliżej wybrzeża.

     Jak na komendę zdjęliśmy łuki. Atakować stworów mieczami nie mogliśmy, bo grad strzał zagrażał i nam. Jedynie łuki wchodziły w rachubę.

     Nie zdołałem zaobserwować, jaki skutek odnoszą strzały na owych specyficznych nieumarłych. Było zbyt ciemno. Obawiałem się, czy aby nasze pociski nie przelatują na wylot, nie czyniąc im krzywdy. Jednak raz i drugi jakiś popielec zajął się płomieniem – to był niechybny znak, że moja strzała trafiła. Cóż z tego, skoro na popielce ogień zdawał się w ogóle nie działać.

     Lydia doszła do tego samego wniosku. Odrzuciła łuk i wyciągnęła zza pasa Kostur Lodowej Burzy. Skierowała go na najbliższego popielca. Mroźna mgła otoczyła nieumarłego, spowalniając go i czyniąc bardziej wrażliwym na strzały strażników. Zauważyłem, że zmrożony popiół, czy tam to coś, z czego składało się jego ciało, zachowuje się trochę jak zamrożone błoto – jest twardsze i strzały wyrywają z niego spore kawały. Wzorem swej żony, przewiesiłem więc łuk przez ramię i przywołałem zaklęcie Lodowego Kolca.

     To był mądry wybór. Wielki, lodowy kolec, jaki przebił najbliższego popielca, poważnie nim zachwiał. Jego ciało pokryło się szronem, co było widać pomimo mroku. Kolejny kolec obalił go na ziemię, ale potwór wciąż miał tyle sił, by wstać, choć powoli i niezdarnie.. W tym czasie dobyłem miecza i zbliżywszy się do spowolnionego popielca, utopiłem miecz w jego boku. To wystarczyło. Siła, nadająca mu pozory życia, wyciekła z niego. Rozpadł się i rozsypał w kupkę fosforyzującego pyłu. Gdzieś na murach ktoś wydał okrzyk zwycięstwa.

     Ale to nie koniec walki. Popielce były bowiem trzy. Zorientowawszy się, że magia mrozu jest skuteczna przeciwko nim, strzeliłem Lodowym Kolcem do drugiego. Lydia poprawiła kilkakrotnie z magicznego kostura. Jednocześnie strażnicy zaczęli szyć w niego z łuków. Strzały dwa razy obaliły nieumarłego i za każdym razem zdołał on wstać. Nie mógł jednak walczyć, próbując utrzymać się na nogach. W końcu jedna ze strzał oderwała mu kawał ramienia. To wystarczyło, aby rozsypał się w pył. Zajęliśmy się trzecim, najdalszym.

     Ten stał pod samym murem i równomiernie uderzał w niego wielkim, kamiennym mieczem. Znajdował się, niestety, poza zasięgiem strzał – stał zbyt blisko muru. Gdyby któryś strażnik chciał go trafić, musiałby wychylić się tak daleko, że niepodobna, aby nie stracił równowagi. Byliśmy więc zdani na siebie. Lydia w międzyczasie schowała kostur za pas i chwyciła łuk. Zrozumiałem. W kosturze wyczerpały się magiczne ładunki. Teraz tylko ja mogłem spowolnić potwora.

     Strzeliłem raz, drugi, trzeci. Wszystko za mało! Magia mrozu spowalniała wprawdzie popielca, ale wielkiej krzywdy mu nie robiła. To mogła zrobić tylko Lydia, ale jeden łuk, nawet szklany tu nie wystarczał. W dodatku co ja zmroziłem potwora, magiczny ładunek ognia, przeskakujący ze strzały, ogrzewał go na powrót. Nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby nie przytomność umysłu gwardzistów. Widząc, że nie dosięgną potwora z muru, kilku z nich zbiegło na dół i przez bramę wydostało się na zewnątrz. Podbiegli ku nam dokładnie w chwili, gdy mnie skończyła się mana po władowaniu w popielca kolejnych trzech Lodowych Kolców. Zasypali go strzałami, które dosłownie rozbiły stwora na części. W końcu zamienił się on w kupkę popiołu jak pozostałe.

     Gdy kroczyliśmy w stronę bramy, nas dwoje i trzech strażników, przyszło mi na myśl, że swoim zwyczajem za wiele nakładłem na siebie obowiązków. W tej chwili wszystko było pilne: uwolnienie kamieni żywiołów, spenetrowanie kopalni i zbadanie fortu. Nie wiedziałem, za co się zabrać w pierwszej kolejności. Podzieliłem się wątpliwościami z Lydią.

     - Najpierw łóżko – wysapała. – W tej chwili nie mogę myśleć o niczym innym.

     Uśmiechnąłem się słabo. Też byłem zmęczony. Uznałem, że ma rację.

4 komentarze:

  1. Właśnie miałam Ci napisać, że mało zdjęć - i proszę, są. :)
    Piękny ten statek.
    A ja dziś zębacza miałam na obiad. Pycha. :D
    Wiesz, co mi przypominają parzydlaki? Kosmitów z "Wojny Światów". Zwlaszcza, że odgłos trąby z siebie wydają. :)
    Faktycznie wszystko teraz wydaje się najpilniejszą robotą! Ale się nawarstwiło! ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc, trochę mnie rozdrażniło to mnożenie bytów ponad potrzebę. Niepotrzebnie twórcy gry wstawili tutaj te parzydłaki, popielce i inne stwory. To wszystko sprawia, że Solstheim nie wydaje się już takie swojskie jak Skyrim. I nie przepadam za tą krainą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ackcja na wyspie to dodatek do gry. gdyby nie dali nowych przeciwników gracze by narzekali. a fabularnie to wyspie blizej klimatem do morrowind. wiec nie dziwne ze zwierzęta sa inne. no i w TES: morowind tez zwiedza sie te wyspe i niektre ze stworzen tam tez były. a akcja skyrim to tylko 200 lat póżniej. wiec dziwne byłoby gdyby ptzez ten czas znikły

      Usuń
  3. - Spróbuj wzdłuż tej szpary – zaproponowała Lydia. – Może wtedy efekt będzie silniejszy.
    No...no... Brzmi to jednoznacznie zachęcająco. I jak śmiało. Tym bardziej, że pod koniec wysapała...
    - Najpierw łóżko [...] W tej chwili nie mogę myśleć o niczym innym.
    Bo babom w głowie zawsze tylko jedno...

    Tymczasem nasza jedynie prawdziwa religia marsjańska traktuje "te rzeczy" inaczej, prościej...
    Zapraszam...

    OdpowiedzUsuń