piątek, 24 listopada 2017

Rozdział VIII – Kopalnia Krucza Skała

     Lydia spojrzała ma mnie pytającym wzrokiem.

     - Na co ci kilof?

     - Może się przydać – odparłem. – Ponoć odkryto tam jakieś pradawne norskie ruiny. Może będą sarkofagi, zapieczętowane stalhrimem…

     Nie odpowiedziała. Wysunęła tylko zza pasa dwa kostury i dała mi je do naładowania. Sięgnąłem do sakwy z klejnotami duszy.

     - Mówiłeś, że to tylko stara kopalnia. Jednak wierzysz, że coś tam jest?

     - Tak twierdzi Crescius – wzruszyłem ramionami. – Może coś tam jest, może nic nie ma. Ale niepokoi mnie ten list do Gratiana. Sprawdzimy, to się dowiemy.

     Włożyłem hełm i rękawice. Starożytny kilof Nordów wsunąłem z prawej strony, za pas. Łuk zawiesiłem na plecach, w rękę chwyciłem tarczę. Byłem gotowy. Lydia chwyciła podane jej kostury, przytroczyła sobie jeszcze manierkę z wodą i stanęła wyprostowana, w pełnym uzbrojeniu. Spojrzałem z zachwytem na jej smukłą figurę. Elfia zbroja tylko podkreślała jej kształty. Hełm zaś wyglądał, jakby wykuty był specjalnie dla niej i jakby zrobił to nie kowal, a cesarski projektant strojów. Idealnie do niej pasował, niby najbardziej twarzowa i wytworna fryzura, nadając jej jeszcze bardziej zmysłowy wygląd.

     - Wiesz, że jesteś piękna? – szepnąłem.

     Uśmiechnęła się.

     - Tak mówią…

     Miałem ochotę porwać ją w ramiona i pewnie zrobiłbym to, gdybyśmy oboje nie byli zakuci w zbroje. Ich zdejmowanie wydało nam się tak pracochłonne, że potrafiło zabić każde uniesienie. Skończyło się na długim i namiętnym pocałunku.

     Kopalnia przywitała na przyjemnym chłodem. Było tu pusto. Gdy ruszyłem na drewniane schody, prowadzące do szybu, od razu poczułem odór śnieżnego pająka. Lydia też go wyczuła, bowiem chwyciła łuk. Postąpiłem tak samo, wieszając tarczę na plecach. Nałożyłem orkową strzałę. Miałem ich dużo, a na śnieżnego pająka wystarczy aż nadto. Szkoda mi było dwemerskich, czy elfich.

     Zeszliśmy w dół i stanęliśmy na brzegu sporego szybu. Pająk wiercił się w dole, łażąc w tę i z powrotem. Zapewne zdążył nas już wyczuć, nie wiedział jednak, jak wspiąć się po stromej ścianie. Orkowa strzała zakończyła jego wysiłki. Na chwilę zajął się płomieniem, bezgłośnie obkurczył odnóża, wyglądając jak zwykły, martwy pająk-krzyżak. Tylko dużo, dużo większy.

     Zeszliśmy nieco niżej, po drewnianej platformie, której na szczęście pająk nie znalazł. Kopalnia niczym szczególnym się nie wyróżniała. Może jedynie tym, że była opuszczona już od dawna, a mieszkańcy miasta powynosili sobie z niej wszystko, co mogło im się przydać i w zasadzie, poza drewnianymi, nieco spróchniałymi stemplami i pomostami, nie znaleźliśmy w niej innych śladów ludzkiej ręki. Raz tylko potknąłem się o porzucony, złamany kilof, poryty grubą warstwą pyłu, a w innym miejscu tkwiła zapomniana, górnicza latarnia. Na ślepych ścianach widać było miejsca, z których wydobywano kiedyś rudę ebonu. Choć przyświeciłem sobie Płomieniem Świecy i obmacałem kilka takich miejsc dokładnie, nie znalazłem śladu rudy. Skończyła się.

     Łuków musieliśmy użyć jeszcze trzy razy. Pająki wzięły ten obszar w swe posiadanie, aczkolwiek nie stworzyły tu kolonii, żyjąc zapewne każdy osobno. Poza tym, nie znaleźliśmy niczego interesującego. Obeszliśmy kopalnię wzdłuż i wszerz. Labirynt nie był skomplikowany. Ebon ponoć tworzy dość zwarte złoża, nie występuje w cienkich żyłach, jak inne surowce. Skutek jest taki, że kopalnie ebonu nie są plątaniną korytarzy, jak to bywa w przypadku choćby księżycowego kamienia, a raczej zwykle składają się z jednej głównej komory, od której odchodzi kilka rozgałęzień. To sprawiło, że nasze poszukiwania trwały krótko.

     - Niczego tu nie ma – skwitowała Lydia. – Staremu coś się pokręciło.

     Nie odpowiedziałem od razu. W głowie kołatał mi jakiś niejasny domysł, jakbym gdzieś zobaczył coś, co nie pasuje do reszty. Ale nie umiałem sobie uzmysłowić, co to może być. Zupełnie, jakby mój własny umysł bawił się ze mną w zgadywanki. Coś mnie niepokoiło, uwierało niby kamień w bucie. A ja nie wiedziałem, co.

     Podzieliłem się wątpliwościami z Lydią. Pokiwała niepewnie głową, ale nie zlekceważyła moich przeczuć. Zaproponowała, aby przejść się po kopalni jeszcze raz, tym razem wolniej. Tak też zrobiliśmy, ale nie udało mi się znaleźć niczego niezwykłego. Ot, drewniane pomosty, stropy, grożące zwaleniem, spróchniałe stemple, gdzieniegdzie drewniane wzmocnienia, zapobiegające osunięciom się ścian, ślepe korytarze, zakończone ścianami, podziurawionymi kilofem, w poszukiwaniu rudy. Poza tym nic.

     Nagle Lydia przystanęła gwałtownie i wpatrzyła się w drewnianą ścianę.

     - Czekaj… - mruknęła. – To ślepy korytarz. I kończy się ścianą…

     - Drewnianą – pochwyciłem. – Masz rację, to właśnie nie dawało mi spokoju! Na co ktoś zabija dechami ślepą ścianę? To ściana, ta… jak to mówili górnicy?

     -Przodkowa – podpowiedziała.

     -Właśnie! – podchwyciłem. – Nie ma sensu jej zasłaniać.

     - Chyba, że nie jest ślepa… - odrzekła, podchodząc do nieoheblowanych desek. – A nie jest! Spójrz tylko.

     Podszedłem do ściany i przyłożyłem oczy do szpary między deskami. Niczego nie widziałem, z powodu ciemności, ale od razu poczułem przeciąg. Korytarz nie był ślepy. Został przegrodzony! Po co? Proste – aby nikt nie przeszedł na drugą stronę. Coś chciano tam ukryć.

     Kilof przydał się do podważenia i oderwaniu kilku desek z przejścia. Za nimi znajdowała się biała wata pajęczyn. Ale były to zwykle, wiotkie pajęczyny, nie uwite przez pająki śnieżne. Potraktowałem je Płomieniem. Naszym oczom ukazała się niewielka komnata, czy raczej rozszerzenie korytarza, zamknięte żelazną kratą. W kracie były drzwi, zamknięte na klucz.

     - No proszę – gwizdnąłem przez zęby. – Wygląda na to, że jednak coś jest na rzeczy!

     Sięgnąłem do sakwy, w której tkwił podarowany przez Cresciusa klucz.

     - Pasuje – uśmiechnąłem się, gdy klucz przekręcił się w dziurce z cichym zgrzytem. – Stary miał rację. Coś próbowano tu ukryć.

     Nie zaniechaliśmy ostrożności. Ściągnęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy strzały, zanim ruszyliśmy w stronę na pół naturalnego korytarza.

     Chodnik szybko rozszerzył się w jaskinię, z filarem pośrodku. Pomieszczenie było zalane wodą po kostki. Rozejrzeliśmy się wokół. To była krypta. Dookoła wykuto typowo norskie, piętrowe leża na mumie. Ścisnęliśmy mocniej łuki. Tam gdzie mumie, tam i draugry.

Kopalnia Krusza Skała - krypta

     Pierwszego zauważyłem, gdy zaczął gramolić się ze swojego leża. Nie zdążył wstać, aczkolwiek musiałem władować w niego aż dwie strzały. Drugi zaatakował od tyłu. Lydia odrzuciła łuk i chwyciła Miecz Wampira. Nie musiałem jej pomagać. Byłem pewien, że doskonale sobie poradzi i zająłem się trzecim, tym razem potężnym Panem Śmierci, który wstawał właśnie ze swego barłogu. Tu już dwie strzały nie wystarczyły. Zdołał wstać i nabrał powietrza, by poczęstować mnie Krzykiem. Nie zdołał. Za każdym razem, gdy miał wydobyć z siebie głos, moja strzała wyduszała z niego dech. Tak stało się dwa razy, zanim poświata w jego oczach zgasła.

     Czwarty draugr wykończył się sam. Z krypty prowadził bowiem korytarz, w którym umieszczono pułapkę. Płyta naciskowa uruchamiała żelazną kratę, wyposażoną w długie kolce, zamykającą się na podobieństwo drzwi. Gdy ktoś nieostrożnie nadepnął na owalny kamień, krata zamykała się, uderzając w nieszczęśnika ostrymi niegdyś, teraz nieco pordzewiałymi ostrzami. Gdy za pierwszym razem nastąpił na płytę, krata uderzyła z brzękiem, odrzucając go o kilka kroków. Gdyby był istotą myślącą, ominąłby pułapkę, ale siła, która nadaje draugrom pozory życia, nie daje im inteligencji. Spróbował jeszcze raz, tą samą drogą. Tym razem musiał przyklęknąć na jedno kolano, tak osłabił go cios kraty. Gdy wreszcie udało mu się wstać, chwiejnym krokiem znów ruszył w naszą stronę. Trzeci cios  żelaznych ostrzy wytłoczył z niego pozory życia. Żadne z nas nie musiało nawet kiwnąć palcem. Przyglądaliśmy się temu, niby przedstawieniu, chichocząc z cicha. Do tego stopnia przywykliśmy do widoku draugrów, że ów makabryczny w sumie widok wywołał w nas jedynie wesołość. Nieumarły bowiem wyglądał naprawdę groteskowo, szamocząc się z pułapką, a świadomość, że koniec oznacza dla niego uwolnienie, pozbawiła nas współczucia dla jego niedoli.

     Chodnik skręcał w prawo. Za zakrętem krótkie schody w górę zaprowadziły nas do dziwnego miejsca, w którym stały aż cztery kamienne trony. Dwa z nich zwrócone były w naszą stronę, dwa w przeciwną, gdzie majaczył czernią chodnik. Sam korytarz rozszerzał się tu w niewielką kryptę, w której bieliły się jakieś zabalsamowane zwłoki, jasno oświetlone przez płonący tu znicz. Ale nie ich trzeba było się obawiać, tylko czterech draugrów, siedzących na czterech tronach.

     Nieumarły po lewej stronie wstał, co wyglądało, jakby chciał nas powitać. Zamiast wyciągniętej ręki dostał dwie strzały. Wystarczyły. Prawego poczęstowałem jedną, ale reakcji nie było. To nie był draugr, lecz martwe, wysuszone zwłoki. Po drugiej stronie oba były martwe, za to z naprzeciwka wolnym krokiem zbliżał się Pan Śmierci, co poznałem po charakterystycznym hełmie z rogami. Nie zauważył nas dotąd, co dało nam okazje do wpakowania w niego dwu strzał. Zachwiał się, ale nie upadł, tylko przyspieszył kroku. Dwie następne strzały osłabiły go na tyle, że przystanął. Piąta położyła go na łopatki.

     Ruszyliśmy dalej, cicho jak duchy. Wąski korytarz zaprowadził nas do rozleglej, okrągłej komnaty. Środek stanowiła ozdobna krata, przykrywająca chlupoczącą pod nią wodę. Naprzeciwko czerniały żelazne drzwi, a po obu bokach stało sześć kamiennych tronów. Oczywiście, nie były one puste. Liczba nieumarłych sprawiła, że oblałem się potem. Ufałem jednak, że sobie poradzimy, byle działać sposobem, a nie pchać się w otwartą szarżę.

Komnata Sześciu Tronów

     Wybraliśmy po szklanej strzale i cofnęliśmy się nieco w głąb korytarza. Wziąłem na cel Pana Śmierci, zajmującego tron na lewo od wyjścia. Lydia wycelowała do prawego. Obie strzały, wypuszczone znienacka, zadały bardzo mocne obrażenia. Zauważyłem już dawno, że strzał z ukrycia wywiera na nieumarłych o wiele silniejszy skutek. Dwaj pradawni wojownicy drgnęli, jakby przebudzeni i podnieśli się ze swych siedzisk, tylko po to, by bezwładnie opaść na nie, gdy każdy z nich dostał drugą strzałę. Zajęły się płomieniem. Ale oto na środek wyszedł trzeci., rozglądając się na boki. Nie dostrzegł nas. To go zgubiło. Albo ocaliło, jak kto woli. Zawsze uważam, że draugrów się nie zabija, tylko uwalnia.

     Dwa ostatnie już nie dały się wystrzelać. Dojrzały nas i ruszyły w naszą stronę. Na szczęście dla nas, nie były to te najsilniejsze. Po jednej strzale na głowę i pojedynek był skończony. Szósty draugr nie wstał w ogóle. Był martwy od samego początku.

     Odetchnęliśmy i łyknęliśmy sobie odrobinę wody z manierki. Po czym zbadaliśmy dokładnie komnatę. Pod ścianą znaleźliśmy drewnianą skrzynię. Nie była pusta, ale nie zawierała niczego ciekawego. Jakiś stalowy miecz, stara, pordzewiała zbroja, jakieś szmaty… Stanęliśmy więc pod żelaznymi drzwiami. Dały się otworzyć, choć nie bez wysiłku. Prowadziły do dalszych krypt, jednak wykonanych w zupełnie innym stylu. Tu już nie pozostawiono naturalnych ścian, lecz starannie je obrobiono. Widać, chowano tu osoby znaczniejsze.

     Już na samym początku, po lewej stronie zauważyliśmy dwa, wmurowane w ścianę, pionowe sarkofagi. Byliśmy przygotowani na atak, ale nic z nich nie wylazło. Poszliśmy cichutko dalej. Skręcający korytarza zaprowadził nas do małej, podłużnej komnatki, do której wejście i wyjście znajdowały się na jednej, bocznej ścianie. Przy szczytowych ścianach ustawiono dwa trony, zajęte przez wysuszone zwłoki. Pomiędzy nimi stał pionowy, kamienny sarkofag, wyglądający, jakby wypełniono go lodem. Wyciągnąłem ku niemu rękę. Owszem był zimny, ale nie jak lód. Raczej jak kamień.

     Stalhrim! To musi być stalhrim!

Kopalnia Krucza Skała - sarkofag, zapieczętowany stalhrimem

     Jednak zanim wyciągnąłem kilof i zacząłem nim hałasować, zbadaliśmy przyległe pomieszczenie. Przyznaję, że nas zaskoczyło. Czegoś takiego bowiem nie spodziewalibyśmy się nigdy. Wyjście prowadziło bowiem do czegoś w rodzaju przedsionka, w którym znajdował się warsztat alchemiczny. Czynny! W dodatku oświetlony kagańcem. A na dwóch regałach leżały alchemiczne składniki i to niektóre całkiem świeże. Zbadałem też korytarz, wychodzący z laboratorium. Był dość długi i wznosił się lekko. Jeśli cos nadbiegnie z tej strony, zdążymy to wyeliminować z łuku. Lydia stanęła na straży ze strzałą na cięciwie, a ja wróciłem do komnaty i zacząłem wydłubywać stalhrim z sarkofagu.

     Szło bardzo opornie. Trzeba było naprawdę mocno uderzyć, żeby zauważyć jakiś efekt na lodowej masie. W dodatku, stalhrim okazał się być materiałem nierównomiernie twardym. W jednym miejscu udało mi się wykuć bryłkę, w drugim, tuż obok, nie dało się już tego dokonać, choć waliłem z całych sił. Koniec końców, zmachany, zziajany i z potem lejącym się po plecach, wykułem sobie cztery spore grudy stalhrimu. Reszta była nie do ruszenia.

     - Spokój? – spytałem Lydii.

     - Teraz tak – odparła i wykrzywiła usta. – Bo przed chwilą ktoś tak hałasował, że posadzka się trzęsła.

     - Nic nie wylazło? – wbiłem wzrok w korytarz.

     – Żadnego ruchu nie widać.

     Zagłębiliśmy się więc w wąski chodnik. U góry zwęził się jeszcze bardziej, by na samym szczycie zamienić się w skrzyżowanie. Przecinał go jakiś poprzeczny korytarz. Za skrzyżowaniem chodnik opadał. Wychyliłem się delikatnie, chcąc zbadać, czy z krzyżującego się chodnika nie grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Wystarczyło mi krótkie spojrzenie, by natychmiast rzucić się w tył. Błyskawica z magicznej pułapki uderzyła w krawędź przejścia. Malutka jej cząstka odbiła się od niej i trafiła we mnie, ale rozeszła się po blachach, nie czyniąc mi krzywdy.

     - Magiczny reflektor – rzuciłem w stronę Lydii, wyciągając orkowa strzałę. – I to z obu stron.

     Orkowe strzały były takie, jak orkowie – mocne, solidne ale mało wyrafinowane. Przez to na dalsze odległości nie za bardzo się nadawały. Ale na małe wystarczały w zupełności. Mimo to, potrzebowałem aż trzech, by wybić z piedestału pierwszy kryształ, z prawej strony. Z lewej poszło gładko, bo generalnie, zza węgła praworęcznej osobie łatwiej strzela się w lewo. 

     Opadający korytarz zamienił się w schody. Niezbyt długie, ale i tak wystarczyły, aby dotrzeć do poziomu wody. Nie było głęboko, zaledwie po kolana, ale woda była przeraźliwie zimna. Zalany korytarz skręcał w prawo i kończył się szeroką, drewnianą bramą z solidnymi, żelaznymi okuciami. Przez szparę pod nimi lała się woda.

     Otworzyliśmy wrota. Nie na oścież, tylko tyle, żeby się przecisnąć. Widok zaparł nam dech w piersiach. Znaleźliśmy się w wysokiej, i długiej, ale wąskiej jaskini, noszącej jednak ślady ludzkich rąk. Przed nami, z przeciwległej ściany, spływała kaskada wody, zatapiając całą komnatę. Po prawej stronie, wzdłuż ściany, ciągnął się kamienny taras, kończący się schodami z obu stron. Przy przeciwległej ścianie sięgały one dna, z naszej strony – prowadziły w górę. Przed wodospadem komnatę na dużej wysokości przecinał w poprzek wąski, kamienny most. A na nim stał draugr. Pan Śmierci…

     Nie zauważył nas. Powoli napięliśmy więc łuki. Dwie strzały syknęły i pomknęły ku nieumarłemu. Uderzyły mocno. Bardzo mocno! Zachwiał się, z trudem łapiąc równowagę. Trzecia strzała strąciła go z mostu. Leciał dość długo, jak kometa, ciągnąc za sobą warkocz płomieni, roznieconych przez Łuk Pożogi. Wreszcie wzbił fontannę wody, upadając na zalane dno komnaty. Ale to nie koniec. Z lewej strony na most wybiegł drugi. Rozejrzał się wokół, stojąc bez ruchu akurat tak długo, by zarobić strzałę od Lydii. W mig zorientował się, skąd padł strzał. Kołyszącym się, kaczym krokiem, ruszył w prawo i znikł nam za kamienną ścianą. Za nim pojawił się trzeci. Ten nie zatrzymał się w ogóle, ale udało mi się wpakować mu strzałę w biegu. Sam nie sądziłem, że trafię do ruchomego, oddalonego o dobre pięćdziesiąt kroków celu, w dodatku pod górę. Tymczasem jakiś draugr, prawdopodobnie był to ten drugi, pojawił się nagle na szczycie schodów z naszej strony. Zbiegł na dół, na kamienny taras i pobiegł dalej, w kierunku drugich schodów, oddalając się od nas. Strzeliłem, ale nie trafiłem. Lydia podobnie. Cóż, pech. Draugr tymczasem zbiegł na sam dół i zaczął szarżować na nas z wielkim, ebonowym mieczem w dłoniach. Na schodach ukazał się trzeci, ale musieliśmy go zignorować, zajęci tym, który był najbliżej. Dwie strzały – zachwiał się. Potem dwie następne – poświata w jego oczach zgasła, a on sam wolno, niby przewracające się drzewo, upadł w wodę z wielkim pluskiem, którego jednak nie słyszeliśmy z powodu szumu wodospadu. Napięliśmy łuki jeszcze raz, bo w międzyczasie na dole pojawił się trzeci. Na tego wystarczyły dwie strzały. Prawdopodobnie dlatego, że wciąż nas nie dostrzegł, tylko biegł na ślepo, w stronę, skąd padały strzały, w nadziei, że w końcu nas zobaczy.

     Tak jakoś dziwnie reagowali ci nieumarli. Strzał z ukrycia często zadawał im znacznie większe obrażenia. Pamiętać jednak trzeba, że to nie broń go zabijała, ale wola wojownika. On przecież już był martwy. Strzała, czy miecz, w tym przypadku służyły jedynie do koncentracji tej woli. Widocznie strzał znienacka koncentrował ją dokładniej. A może spodziewając się ciosu, potrafił jakoś tej woli przeciwstawić swoją… Nie wiem i nikt tego nie wiedział.

     Przy wodospadzie było trochę głębiej. Oboje zamoczyliśmy się trochę przy wyrywaniu strzał z trucheł. Połowa z nich nadawała się do dalszego użytku. Przy jednym z nieumarłych znalazłem nawet trochę złota, którym pobrzęczałem ostentacyjnie, wchodząc na schody.

     - Cesarskie Szczęście – mrugnąłem do Lydii. – To dar bogów, właściwy naszej rasie. Zawsze znajdujemy złoto tam, gdzie można je znaleźć.

     - Po prostu, jesteście niżsi – Lydia wydęła wargę. – Wasze oczy są bliżej ziemi i łatwiej dostrzegacie, co na niej leży.

     Roześmiałem się. Czasami przekomarzaliśmy się w ten sposób, żartobliwie próbując udowodnić wyższość jednej rasy nad drugą. Ona trzymała stronę Nordów, ja Cesarskich. Ale, o dziwo, dzięki temu dowiedzieliśmy się o sobie wielu ciekawych rzeczy i rozumieliśmy się coraz lepiej. Lydia na przykład, po jednej z naszych dyskusji, przestała uważać Cyrodiilijczyków za mięczaków, o czym dotąd była przekonana, ponieważ łatwiej i chętniej okazywaliśmy uczucia, w tym żal, czasami kończący się łzami, nie kryjąc się z nim, jak czynili to Nordowie. Ja zaś przestałem uważać Nordów za bezduszne maszyny do zabijania i zawsze chętne do umierania w imię honoru, choć nadal uważałem, że mocno z tym pojęciem przesadzali.

     Schody zaprowadziły nas do korytarza. Prowadził wzdłuż komnaty, w stronę wodospadu, ale po prawej stronie odchodziło od niego odgałęzienie. Niestety, przegrodzone żelazną kratą. Było dość ciemno i nie mogłem znaleźć żadnego uchwytu, jaki spodziewałem się tutaj zastać.

     - Laas!

     Szept Aury nie wykrył żadnego zagrożenia w pobliżu. Strzeliłem więc w górę Płomieniem Świecy i przy jego świetle zbadaliśmy uważnie cały chodnik. Niestety, niczego nie znaleźliśmy.

     - Musi być jakiś sposób – mruknęła Lydia, przyłożywszy dłoń do kraty. – W kilku miejscach nie ma rdzy. Ona na pewno się podnosi.

     Zerknąłem na kratę. Miała rację. Sam kiedyś nauczyłem ją zwracać uwagę na takie rzeczy. Pręty pokryte były brunatnym nalotem, gdzieniegdzie nieco głębsze wżery, ale widać było również ślady używania. W kilku miejscach, pozbawionych rdzy, żelazo błyszczało, jakby wyślizgane przez prowadnice. Krata nie tylko była czynna, ale też używana całkiem niedawno i to regularnie.

     - Jeszcze tu wrócimy – odezwałem się. – Na razie zbadajmy co jest po drugiej stronie.

     Tak jak przypuszczałem, korytarz kończył się i po lewej stronie otwierała się przepaść, a nad nią wąski, kamienny most. Zawiesiłem łuk na plecach, wyciągnąłem miecz i tarczę. Nie aby się bronić, ale aby utrzymać równowagę. Most nie był wprawdzie węższy iż inne budowle tego typu, ale znajdował się bardzo wysoko, w dodatku był mokry od wodospadu, bryzgającego wodą. Rozłożyłem na boki ręce z mieczem i tarczą – sposobu tego nauczyła mnie kiedyś Lydia – i dość pewnym krokiem przeszedłem na drugą stronę, do podobnego, na pół naturalnego korytarza. Stało tu kilka urn i płonął blady kaganiec. Najważniejsze jednak, że znajdował się tu także kamienny postument, a na nim uchwyt, który na pewno coś uruchamiał. Nie trudno było zgadnąć, co. Pociągnąłem za niego z całej siły.

     - Dobrze strzegą tego miejsca – odezwała się Lydia, słysząc szczęk podnoszonej po drugiej stronie kraty – Musi tam być coś ważnego.

     Przeszliśmy z powrotem przez most i zagłębiliśmy się w otwarte tym razem przejście. Korytarz rozwidlał się. Po lewej stronie ujrzałem okrągłą komnatę, dość wysoką, otoczoną drewnianą galerią, na wysokości mniej więcej trzech wzrostów człowieka. Na dole tkwił kamienny pulpit, na którym leżała nieźle zachowana książka. Przejścia nie było, przynajmniej na poziomie ziemi. Zdarliśmy głowy. Może znajdowało się na galerii, ale dostać się tam niepodobna.

     Zerknęliśmy na księgę.

     - „Księga Czarów: Lodowy Kolec” – przeczytała Lydia. – Bierzemy?

     - Kiedy indziej – skrzywiłem się. – Znam Lodowy Kolec, a nie chcę nas obarczać niepotrzebnie.

     Poszliśmy więc w drugą stronę, mając nadzieję, że znajdziemy przejście. Nasza nadzieja spełniła się co do joty. Tamta komnata była mniejsza i całość zajmował kręcony podest, który niby schody prowadził w górę, prosto na drewnianą galerię. Ta prowadziła do pierwszej komnaty, okrążała ją i kończyła się chodnikiem w skale, odbijającym w prawo.

     Chodnik nie był długi. Doprowadził nas do żelaznych drzwi, które z oporem ustąpiły pod naciskiem ramion. Naszym oczom ukazał się kamienny most, otoczony kratą, która tworzyła nad nim coś w rodzaju tunelu. Z pewnością było zabezpieczenie, bowiem most znajdował się jeszcze wyżej, niż poprzedni. Dokładniej, znajdował się nad nim.

     Przystanąłem na chwilę i zerknąłem w dół. Znajdowaliśmy się dokładnie nad komnatą, w której uprzednio ubiliśmy trzech nieumarłych. Pod naszymi stopami huczał wodospad. Widok był nie do opisania, ale szybko zakręciło mi się w głowie. Mimo dwóch lat, spędzonych w Skyrim, wciąż nie przywykłem do wysokości. Dobrze, że były tu te kraty i było się za co złapać.

     Most doprowadził nas do kolejnego tunelu. U jego wlotu poczuliśmy przeciąg, łaskoczący nas w przemoknięte nogi. Chodnik rozszerzył się nieco. Naszym oczom ukazały się drewniane drzwi, całkiem nieźle zachowane. Prowadziło do nich kilka schodków. Jednocześnie, po lewej stronie, w ścianie wykuto wąski korytarz. Wykuto go na tyle niechlujnie, że widać było na pierwszy rzut oka, iż dodano go znacznie później. Nie pasował stylem do reszty budowli. Ot, zwykłe górnicze przejście jednorazowego użytku. Bo gdyby miał on stanowić część podziemnej arterii, z pewnością wykonano by go staranniej i odpowiednio zabezpieczono strop. Przeciąg jednak był wyczuwalny właśnie tam.

     - Pewnie tam jest przejście – stwierdziła Lydia., wskazując korytarz końcem łuku. – Założę się, że za bramą jest jakiś zwał i nie da się przecisnąć…

     Trudno było je otworzyć. Widać, nie używano ich od dawna. W końcu ustąpiły ze zgrzytem.

     Lydia miała rację tylko połowicznie – przejścia istotnie nie było. Ale nie było też zawalonego chodnika. Drzwi prowadziły do ciasnej komnatki,  w której stał drewniany kufer. Uchyliłem wieko. Skrzynia była niemal pusta, tylko na dnie błyszczało kilka złotych monet i walało się kilka wytrychów. Sprawdziłem – nie połamane. Przydadzą się. Dołączyłem je do swego pęczku w kieszonce kołczana.

     Wślizgnąłem się w ciasny, boczny chodnik. W jednym miejscu naprawdę ciasny. Bałem się, że się w nim zaklinuję, ale jakoś przelazłem. Lydia, szczuplejsza ode mnie, przeszła bez problemu. Chodnik wił się trochę, to w lewo, to w prawo, dlatego nie od razu zobaczyliśmy to, co znajdowało się u jego wylotu. Patrzeliśmy głównie pod nogi i słusznie, bowiem tunel kończył się nagle i to dość stromą przepaścią. Ale gdy to wreszcie ujrzeliśmy, stanęliśmy jak zamurowani.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     Pod nami rozpościerała się ogromna jaskinia. Nie do końca naturalna. Jej ściany wzmocniono kamiennymi słupami, w kształcie graniastosłupa, o sześciokątnej, foremnej podstawie – takimi samymi, jakich użyto w Kruszej Skale. Widać, było to tutaj powszechnie używane rozwiązanie budowniczych. Słupy takie dawało się łatwo do siebie dopasować, tworząc konstrukcje zwartą i wytrzymałą. Słupy te ukształtowano w taki sposób, że tworzyły coś w rodzaju kamiennych tarasów. Skacząc z jednego na drugi można było dostać się na dół.

Tajemnicze wrota - widok z wylotu korytarza

     Ale my nie od razu zeskoczyliśmy. Dłuższą chwilę staliśmy w wąskim przejściu, podziwiając ten niesamowity widok.

     Komnata tonęła w półmroku, ale nie było w niej zupełnie ciemno. Rozświetlał ją jaskrawoczerwony blask, przypominający żar gasnącego ogniska. Dobywał się z okrągłego ni to ołtarza, ni to rzeźby, znajdującej się po przeciwnej stronie. Przypominało to smocze wrota, ale jaskrawym światłem jarzyły się na nim jakieś pełzające smugi. 

     Ze ściany wydobywały się dwie smugi wody, na dole zamieniając się w dwa strumienie.nieco dalej łączące się w jeden, który niknął w skale, gdzieś pod nami. Wyjaśniła się tajemnica wodospadu.

     Opuściłem się pierwszy. Chwyciłem się krawędzi, zawisnąłem nad tarasem i puściłem chwyt. Nie było wysoko. Przynajmniej nie na tyle, aby groziło to połamaniem nóg. Lydia podała mi nasz ekwipunek, po czym sama zeskoczyła na kamienny taras. Dopiero wtedy spojrzeliśmy w górę i zrozumieliśmy nasz błąd.

     - Nie wrócimy już tędy – mruknąłem niezadowolony.

     - Trzeba znaleźć inne wyjście – zgodziła się Lydia.

     - A jeśli nie znajdziemy? – podrapałem się po brodzie.

     - To mnie podsadzisz, ja wyjdę i wrócę z liną – odparła beztrosko. – Albo nawrzucam ci tu trochę gratów, żebyś mógł się po nich wspiąć.

     Istotnie, to było możliwe. Nie martwiąc się już, zeskoczyliśmy na kolejny taras. Tym poszliśmy w stronę domniemanych wrót, by tam zejść na dno jaskini. Stanęliśmy przed bramą. Bo nie miałem już wątpliwości, że były to drzwi.

     Były okrągłe, zupełnie jak smocze wrota. I podobnie jak one, składały się z koncentrycznych kręgów, tutaj kamiennych, podzielonych na fragmenty. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Nie było dziurki na szpon. I nie było też samego szponu. Zapaliłem Płomień Świecy, by przeszukać jaskinię, ale znaleźliśmy tylko kilka ubitych draugrów i dwie wysuszone mumie, w resztkach długich szat, w jakich zwykle chodzą uczeni. Pod jedną z nich leżał długi, prosty, dwuręczny miecz. Wyszarpałem go spod zwłok, które, odchylając się na bok, odsłoniły też owinięty w skórę prostokątny, poszarzały przedmiot. Czyżby księga? Sięgnąłem po zawiniątko. Skóra była sztywna ze starości. Sama odpadła, odsłaniając zniszczony, rozlatujący się kajet, pokryty drobnym pismem. Poznałem je od razu – to pismo z moich rodzinnych stron. W Cyrodiil tak właśnie uczono kaligrafii, dbając o to, by literki były okrągłe i równe, a wszystkie wystające pałeczki miały na końcach ledwo dostrzegalne zawijasy. Sam pisałem w ten sposób. Rzuciłem okiem na pierwszą stronę i z moich ust wyrwał się okrzyk zdumienia.

     - Co się stało? – zainteresowała się moja małżonka.

     - Spójrz tylko – podsunąłem jej moje znalezisko. – „Dziennik Gratiana Caerelliusa”.

     Spojrzała mi przez ramię, równie zdumiona jak ja, po czym wskazała mi skalny stopień, na którym wygodnie było usiąść. Rozsiedliśmy się wygodnie. Ja otworzyłem dziennik, ostrożnie, aby go nie zniszczyć, a Lydia wyciągnęła z plecaka trochę zapasów do przegryzienia. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy, aby mieć światło do czytania. Coraz bardziej lubiłem to zaklęcie.


     30. Deszczowa Dłoń, 4E10

     - Prawie dwieście lat temu – mruknęła Lydia.

     Dostałem Dziś list od Kompanii Wschodniocesarskiej. Ponoć górnicy z kopalni przy Kruczej Skale przebili się do jakichś ruin. Mam nadzieję, że tym razem nie jest to fałszywy alarm, tak jak wtedy z tą żałosną wyprawą do Cyrodiil. O świcie pożegluję wraz z mym asystentem Millusem do Kruczej Skały… Miło będzie znów zajrzeć do mojego starego domu na Solstheim.

     7, Drugi Siew, 4E10

     Wreszcie dotarliśmy do Kruczej Skały i muszę przyznać, że ilość żyjących tu uchodźców, mrocznych elfów, cokolwiek mnie zaskoczyła. Na górników mi oni nie wyglądają, ale któregoś dnia na pewno będą z nich wspaniali robotnicy. Przez większą część dnia próbowaliśmy wraz z Millusem zgarnąć popiół, zalegający na dachu mego domu. Ten przeklęty wulkan wciąż pluje ogniem, dzień i noc. Gdyby nie ten wszechobecny popiół, rzekłbym, ze wszystko układa się śpiewająco.

8. Drugi Siew, 4E10

     Ruszam wraz Millusem do kopalni, aby przyjrzeć się, cóż takiego odkryli górnicy. Myślę, że przez zejściem na dół warto się solidnie zaopatrzyć. Przezorny zawsze ubezpieczony.

9. Drugi Siew, 4E10

     Wygląda na to, że górnicy przekopali się do starego kurhanu Nordów. Widziałem już takie kopce w Skyrim… Wszędzie ich pełno, a żadnego nie ma na mapie. Ten konkretny kurhan najwyraźniej należał do klanu Krwiopuszcza. Przepiszę inskrypcje, wyryte na grobowcach i spróbuję porównać je z moimi księgami.


     10. Drugi Siew, 4E10

     Minęło już kilka dni, a póki co, nie udało mi się znaleźć nawet jednej wzmianki o tym klanie. Postanowiliśmy dokładniej zbadać ten kurhan. Doszliśmy do sporej dziury, ale na jej dnie widzę wielką komorę. Opuszczanie całego sprzętu zajęło nam ładnych parę godzin.


     11. Drugi Siew, 4E10

     Dziś udało mi się dokonać niezwykłego odkrycia! Po dokładnym przeszukaniu tej wielkiej komnaty, odnalazłem najdziwniejszą broń, jaką w życiu widziałem. Jest idealnie ostra i zdaje się połyskiwać na czerwono. Z zapisków, które odczytałem wynika, że ta broń zwana jest Ostrzem Krwiopuszcza. Nie wiem, czy powinienem ruszać. Prześpię się z tym pomysłem. 


     W tym miejscu znajdował się starannie wykonany rysunek znalezionego przeze mnie miecza. Chcąc porównać go z ilustracją, podniosłem broń z ziemi i obejrzałem dokładnie. Istotnie, był bardzo ostry. Wyglądał na stalowy, ale z pewnością zastosowano tu jakieś domieszki, zapobiegające rdzewieniu i samoistnemu tępieniu się sztychu. Głownię miał długą i prostą, niespecjalnie grubą, co nadawało mu lekkość. I był zaklęty – wyraźnie połyskiwał czerwoną poświatą, aczkolwiek nie umiałem odgadnąć, czego to zaklęcie dotyczy. Nie znałem go.

     Zacząłem czytać dalej.


     12. Drugi Siew, 4E10

     Wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanowiłem zabrać Ostrze Krwiopuszcza. Millius jest temu przeciwny, ale przecież musimy wynieść z tego kurhanu jakiś artefakt.


     13. Drugi Siew, 4E10

     Powinienem był usłuchać Milliusa. Jak tylko chwyciłem za broń, opadły nas draugry. Mój asystent walczył dzielnie, ale został zgładzony. Zdołałem ubić pozostałe potwory, ale odniosłem ciężkie rany. Ledwo trzymam się na nogach. Spróbuję poszukać jakiegoś wyjścia stąd, ale mam paskudne wrażenie, że nic z tego nie będzie.


     14. ? Drugi Siew, 4E10

     Mam coraz większe trudności z poruszaniem się po kurhanie. Muszę przystawać co kilka kroków. Moje zapasy już niemal zniknęły i czuję, że z każdą godziną słabnę. Jedyne, co udało mi się odnaleźć, to drzwi, ozdobione symbolami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Nie jestem w stanie rozszyfrować tej tajemnicy, ani sforsować tych drzwi, które stoją jak wmurowane. Musiałbym je dokładniej zbadać, a w tej chwili nawet zachowanie przytomności jest dla mnie problemem.


     Tutaj znajdował się niezdarny rysunek tajemniczej bramy, z zaznaczonymi na czerwono świecącymi smugami.


     Jestem niemal pewien, że do otwarcia bramy potrzebne jest Ostrze Krwiopuszcza. Gdy wymachuję bronią w powietrzu, pozostają smugi mistycznej energii. Być może odpowiednia kombinacja wymachów zaowocuje ułożeniem tych smug we wzór, który otwiera drzwi. Mam nadzieję, że dane mi będzie sprawdzić to empirycznie, bo każdy wymach to dla mnie wielki wysiłek.


     Ostatni wpis.

     Jestem zbyt słaby, żeby pamiętać, jaki dziś dzień. Nawet ustać już nie mogę. Moje rany nie chcą się goić. Obawiam się, że przyjdzie mi spocząć w tym grobowcu. Jeśli ktoś znajdzie tu ten dziennik, niech wyśle go moim przełożonym z Kompanii Wschodniocesarsckiej i przekaże mojej żonie, że ją kocham.
Arkayu, prowadź mnie na ostatni spoczynek.


     Siedzieliśmy jeszcze dobrą chwilę bez ruchu. Płomień Świecy nad moją głową dawno zgasł. Potworny żal rozlał mi się po sercu. Nie z powodu śmierci, Gratiana, ale dlatego, że umierał w samotności, z dala od tej, którą kochał. Bezwiednie chwyciłem Lydię za rękę. I wiedziałem, że ona czuje to samo.

5 komentarzy:

  1. No cóż - zawsze tak było i zapewne będzie, że w niemal każdej opowieści z b.dawnych czasów jest jakiś odprysk rzeczywistości, która kiedyś istniała.Ale każdemu nowemu pokoleniu się wydaje, że tylko to co pamiętają sami no i może ich rodzice jest prawdopodobne- a reszta to zwykłe mity, bajdy, wymysły. Czytam ostatnio J,Douglasa Kenyona "Zakazana historia ludzkości" i stąd moje skojarzenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że ta gra jest trochę jak książki Dana Browna. Wystarczy tylko wspomnieć o jakiejś niemal zupełnie niemożliwej sprawie, aby mieć pewność, że na bank się wydarzy.

      Usuń
  2. No i co teraz? Powinni może tego Krwiopuszcza zostawić tam gdzie jest! Bo na nich też jakąś "zarazę" sprowadzi.
    200 lat... to już raczej żonie niczego nie przekażą, może prapraprawnukom.
    Mam obawy, że mimo ich niefrasobliwego podejścia, wydostanie się stamtąd będzie trudne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam Ci się, że grając w to pierwszy raz, nie miałem zielonego pojęcia, jak stamtąd wyjść. Gdyby nie pomoc starszego syna, zapewne zostałbym tam na wieki.

      Usuń
    2. Oto do czego przydaje się potomek. ;)

      Usuń