sobota, 12 maja 2018

Rozdział XVI - Kurhan Na Białym Grzbiecie

     W naszej nowej sypialni stał duży regał na książki, częściowo zapełniony. Umieściłem tam kilka swoich woluminów, z wyjątkiem Czarnych Ksiąg, które wolałem zamknąć w sejfie. Gdy umieszczałem ostatni tom na półce, zadowolony, że właśnie skończyliśmy się urządzać, spomiędzy kartek wypadło mi kilka listów.

     - O, listy do Seliny – ucieszyłem się. – Zapomniałem już o nich. Pamiętasz? Znaleźliśmy je w Forcie Nocnego Mrozu.

     Podszedłem do lampy i poszukałem tego, który miał numer jeden. Złamałem pieczęć i rozpostarłem kawałek papieru. Był pokryty starannym, równym i wyraźnym pismem cesarskiego kancelisty. Papier pożółkł już mocno, wzdłuż złożeń zaczął się rozlatywać, ale tekst wciąż był czytelny. Lydia zajrzała mi przez ramię i przez chwile przebiegaliśmy wzrokiem ciemne literki.


     Moja najdroższa Selino,

     Mam za sobą ciężki dzień. General Carius skierował nas do pomocy robotnikom, pracującym przy murach i muszę przyznać, że naharowałem się jak dziki wół. Niestety, trzeba to było zrobić, bo te fortyfikacje nie wytrzymałyby oblężenia. Część żołnierzy zaczęła marudzić, ale ja ich zdania nie podzielam. Wiem, że generałowi leży na sercu wyłącznie dobro fortu i ufam jego rozkazom na tyle, że skoczyłbym za nim nawet w Otchłań. Za parę tygodni zawinie do nas okręt z zaopatrzeniem. Mam nadzieję, że zabierze wszystkie moje listy do ciebie. Oby ich lektura sprawiła ci równie dużo radości, co mnie pisanie ich. Tęsknię za tobą i już nie mogę doczekać się dnia, gdy moja służba na Solstheim dobiegnie końca.

     Na zawsze twój,

     Maximian Axius


     - Tak jak myślałem – szepnąłem wzruszony. – Stęskniony żołnierz pisał do swej ukochanej.

     - Szkoda, że tak się to skończyło – westchnęła Lydia. – A co w następnym liście?

     Otworzyłem kolejny.


     Moja najdroższa Selino,

     Eufemiusz zginął dziś z rąk rieklingów. Eskortowaliśmy transport zaopatrzenia, idący od Fortu Nocnego Mrozu, do Kruczej Skały i wpadliśmy w zasadzkę tych potworów. Udalo nam się ich pobić, ale niestety, Eufemiusz został przebity włócznią. Uzdrowiciele z fortu nie mogli go uratować, więc biedak pożegnał się z życiem na moich oczach. Gdyby nie moja lojalność wobec korony i płomienne przemowy generała Cariusa, pewnie nie wytrzymałbym w tym miejscu. Okręt zaopatrzeniowy powinien zwinąć do nas jutro. Obiecuję, że przekażę wszystkie listy kwatermistrzowi. Ucałuj ode mnie dzieci.

     Na zawsze twój,

     Maximian Axius

     11, Gwiazda Poranna, 4E 05


     - Dzieci – szepnęła Lydia. – To była jego żona.

     - Tęsknił podwójnie – westchnąłem z goryczą. – Do żony i do dzieci.

     - A dzieci pewnie jeszcze długo wypatrywały statku, który miał go przywieźć – dodała Lydia, ze ściśniętym gardłem.

     - Ten fragment o rieklingach mnie niepokoi - próbowałem zmienić temat, bo też mi się trochę oczy zaszkliły. – Freya uprzedzała, że kradną, ale nie wiedziałem, że potrafią urządzać zasadzki.

     - Są rozumniejsze, niż na to wyglądają…

     Otworzyłem trzeci list.

     - Teraz, gdy wiemy, jak smutno się skończyła ta historia, chyba nie musimy się obawiać, że zajdziemy w nim coś gorszego – próbowałem zażartować. – Ale może dowiemy się czegoś o samym generale?


     Moja najdroższa Selino,

     Okręt zaopatrzeniowy jeszcze do nas nie dotarł i nikt nie ma pojęcia, co się z nim stało. Wciąż pisze te listy w nadziei, że jednak zdołam jakoś ci je wysłać. Izolacja na Solstheim bardzo nam doskwiera, ale generał Carius twierdzi, że musimy utrzymywać ten fort dla dobra Cesarstwa. Wierzę w jego słowa, bo nigdy wcześniej nas nie zawiódł, ale czasami zastanawiam się, czy Radzie Cesarskiej naprawdę zależy na utrzymaniu tej zapyziałej wyspy. Przez ostatnie dwa lata straciliśmy czterech żołnierzy. Mam wrażenie, że Cesarstwo zwyczajnie o nas zapomniało, podczas gdy my siedzimy tu i pomału topniejemy jak śnieg w wiosennym słońcu. Każdego dnia wypatruję końca mojej służby.

     Na zawsze twój,

     Maximian Axius

     1, Słoneczny Świt, 4E 05

List przeszedł bez komentarza. Od razu sięgnąłem po czwarty.


     Moja najdroższa Selino,

     To mój ostatni list. Nie wiem, czy kiedykolwiek dane ci będzie przeczytać którykolwiek z nich, ale zatrzymam je na wypadek, gdyby ktoś mnie kiedyś odnalazł. Selino, wydarzyło się coś strasznego. Nie mam pojęcia, co to było, Ale Czerwona Góra plunęła ogniem. Nie sposób tego opisać. Fort Nocnego Mrozu został zniszczony. Jego mury rozpadły się, jakby były usypane z piasku, a ziemia zapłonęła. Wszędzie cuchnie popiołem i śmiercią. Nie mam pojęcia, czy ktoś ocalał. Utknąłem w jednej z niższych części fortu i chyba nie mam co wyglądać ratunku. Tęsknię za tobą, Selino. Chciałbym cię wziąć w ramiona i rzec, że wszystko będzie dobrze, ale prawdę mówiąc, czarno widzę moja przyszłość. Uściskaj Siricusa i Atię ode mnie. Przekaż im, że ich ojciec zginął, broniąc Cesarstwa, aby mogli mnie wspominać z podniesioną głową. A ty myśl o mnie czasem, gdy będziesz układać się do snu, aby mój duch mógł powrócić do domu. 

     Na zawsze twój,

     Maximian Axius

     3, Słoneczny Świt, 4E 05


     Oczy zaszły mi mgłą. Nie zdołałem się powstrzymać. Lydia również. Tej nocy zasypialiśmy objęci mocno, jakbyśmy bali się, że jakaś siła zechce nas rozdzielić. Przed oczami oboje mieliśmy młodego legionistę, umierającego w rozpaczy, z dala od osób, które kochał.

     Listy zachowałem. Próżno było, po dwustu latach, szukać potomków Maximiana Axiusa. Nawet jeśli by nam się to udało, cóż mógłbym im powiedzieć? Zapewne nawet nie znali imienia swego przodka. Ale to w tym momencie właśnie obiecałem sobie, że kiedyś, jeśli bogowie pozwolą, opiszę całe swoje życie i wspomnę w swym dziele o tych listach, które tak bardzo nas wzruszyły. Dziś, gdy piszę po latach te słowa, wszystkie cztery listy Maximiana leżą przede mną. Pożółkłe, dwa z nich podklejone kawałkami papieru, bo już się rozlatywały na złożeniach. Ale mam je do dziś i powyżej przytoczyłem ich treść co do literki, niczego nie zmieniając. A widok bladego szkieletu, odzianego w resztki cesarskiej zbroi, pamiętam do dziś, jakby ktoś namalował mi go pod powiekami. Czasami, dziękując Marze za moją wielką miłość, modlę się o Maximiana i Selinę, aby owa miłosierna bogini na zawsze połączyła te dwa serca, które zły los postanowił rozdzielić. Wierzę, że dziś są razem, trzymają się za ręce i uśmiechają do siebie, szczęśliwi tylko z tego powodu, że są razem. Razem – tak krótkie i pospolite słowo – a jakiego ogromnego nabiera znaczenia…

*          *          *

     - Wiesz, co mi to przypomina? – spytała Lydia, zatrzymując się.

     Przysłoniła przymrużone oczy, bo dzień był słoneczny, a góry ośnieżone.

     - Grobowiec Hillgrunda – odparłem. – I naszą pierwszą wspólną walkę.

     - Z draugrami – uśmiechnęła się. – Ciekawe, co słychać u Golldira.

     Wspominając dawne przygody i brodząc w śniegu, zbliżyliśmy się do kamiennej budowli, przyklejonej do zbocza góry. Było to typowe, starożytne norskie wejście do grobowca, jakie już nieraz widzieliśmy. W skale wykorzystano system jaskiń, co nieco wykuto i zamieniono na podziemną budowlę, a wejście do niej zadaszono łukowatym portalem. Niewątpliwy znak, że w dawnych czasach wyspę zamieszkiwali Nordowie. 

Solstheim - Kurhan na Białym Grzbiecie

     Kurhan na Białym Grzbiecie znajdował się niedaleko Kamienia Wody, ale przejścia między tymi dwoma punktami nie było. Musielibyśmy wspinać się po stromej, niemal pionowej, oblodzonej skale. Dlatego podróż zajęła nam trochę więcej czasu, bowiem trzeba było iść przez góry w głębi wyspy. Choć wyruszyliśmy na długo przed świtem, zmierzchało już, gdy stanęliśmy u kresu naszej wędrówki. Mimo to, zauważyliśmy drewnianą, rozpadającą się chatkę w pobliżu budowli. Zbadaliśmy ją – była pusta. Podeszliśmy więc na powrót do kurhanu. Żelazne drzwi otworzyły się łatwo. Znaleźliśmy się w przedsionku.

     - Co tu się stało? – jęknąłem zdziwiony, na widok dwóch trupów.

     W suchym, choć zimnym przedsionku leżały dwa ciała Dunmerów. Strzeliłem Płomieniem Świecy, by rozjaśnić mrok. Ubiór sugerował, że to rozbójnicy, ale kim byli w istocie, nie wiedział już nikt. Mnogość ran nie pozwalała mieć wątpliwości co do przyczyny śmierci. Co ciekawe, mieli też na skórze rozległe oparzenia.

     W przedsionku znajdowało się palenisko, choć wygaszone, pełno drewna na opał, a także porozrzucane butelki po winie i resztki jadła. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drugie drzwi, drewniane z żelaznymi okuciami, zamknięte na solidną zasuwę. Zbadałem ją – dala się otworzyć, ale z otwarciem drzwi postanowiłem poczekać. Byliśmy zmęczeni forsownym marszem po górach i należał nam się wypoczynek.

     Wywlekliśmy ciała na zewnątrz i rozpaliliśmy ogień, by się nieco rozgrzać. Drzwi wejściowe podparliśmy drewnianymi kłodami, tylnych broniła zasuwa, więc nie było potrzeby wystawiania wart. Zjedliśmy solidną kolację i w suchym, ciepłym od ognia miejscu postanowiliśmy przenocować. W jednym kącie leżała spora wiązka słomy, zapewne przytargana niedawno przez rozbójników, którą postanowiliśmy w tym celu wykorzystać.

     Gdy się przebudziliśmy, wciąż była jeszcze noc, ale spać nam się już nie chciało. Posililiśmy się więc, odzialiśmy w zbroje i stanęliśmy przy drzwiach. Lydia dobyła miecza, ja sięgnąłem po łuk. Ale po chwili i tak musiałem go przewiesić przez ramię, bo okazało się, że zasuwa nie chce puścić. Musiałem się z nią trochę namęczyć, ale wreszcie udało się odryglować drzwi. Otworzyły się same, w naszą stronę, jakby czymś popchnięte. Zza drzwi wysunęły się zwłoki trzeciego zbója i z głuchym tąpnięciem uderzyły w kamienne podłoże.

     Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Rozbójnik miał na sobie takie same rany, jak ci dwaj, których wieczorem wywlekliśmy na zewnątrz. Widać razem przed czymś uciekali, ale ten jeden nie zdążył i zamknięto mu drzwi przed nosem. Sięgnąłem po łuk i ruszyłem przodem, wąskimi, kamiennymi schodami w dół, gdzie majaczyła całkiem jasna łuna, pewne pochodząca z wielu pochodni. Schody prowadziły do drewnianych drzwi, otwartych na oścież. Przejście przegradzały tylko zwłoki czwartego zbója.

     - Co tu się działo? – mruknąłem zdziwiony.

     Schody wiodły jeszcze jakiś czas w dół. Zszedłem tam i zaraz znieruchomiałem. Znalazłem się bowiem w komnacie, bez wątpienia wykutej ręką człowieka. Ale ludzi w niej nie było. Tylko pająki. Nieduże, białe, ogniste pająki. Całe pomieszczenie było zasnute ich pajęczynami. I płonęły w niej kagańce – znak, że miejsce było odwiedzane przez ludzi, elfy, bądź draugry.

     Ustrzeliłem dwa pająki. A potem jeszcze kilka. Ostrożnie posuwając się przed siebie, natrafiłem również na pulsujące kokony. Wiedziałem już, że gdy się zbliżę, ognisty pająk przerwie go jednym ruchem i skoczy na mnie. Chcąc nie chcąc, dziurawiłem strzałami te wszystkie, obok których musiałem przejść, by dostać się do wyjścia po drugiej stronie. Wybuchały jak małe wulkany.

     Dalej znajdowało się wejście do krypty. Ale dziwnej krypty, całej zasnutej pajęczynami. Nie napotkaliśmy w niej żadnego draugra. Gdyby nie majaczące w białej wacie kamienne leża, w ogóle nie odgadłbym, ze to miejsce pochówku.

     Wkrótce doszliśmy do szybu, wiodącego w dół spiralnymi, drewnianymi, na pół spróchniałymi schodami. Zrobiło się chłodniej. Minęliśmy otwarte, okute drzwi. Chodnik wciąż opadał, aż doprowadził nas do sporej komnaty, aczkolwiek znajdującej się w opłakanym stanie. Trudno było nawet domyślić się jej przeznaczenia, bowiem wszystkie sprzęty, jakie się tu znajdowały, były rozbite i zasnute pajęczynami. Nie obyło się bez zlikwidowania kilku pająków i pulsujących kokonów.

     Głos, który nagle rozległ się w podziemiach, osadził nas na miejscu.

     - Na pomoc! – wołał przerażony głos. – Niech mi ktoś pomoże!...

     Urwał i skończył się przejmującym jękiem Na chwilę znieruchomieliśmy. Potem szybko ruszyliśmy w stronę skąd dobiegał. Korytarz otwierał się w ogromną komnatę, której kamienna posadzka znajdowała się jakieś dwie wysokości człowieka pod nami. Drogę przegradzała nam drewniana platforma, którą dało się opuścić, ciągnąc za uchwyt, jak zwodzony most. Naprzeciw znajdowała się druga, identyczna, prowadząca do tarasu naprzeciwko, ale tamtą opuścić można było tylko z drugiej strony. Za to z naszej prowadziły prymitywne schody z surowych pni, które pozwoliły nam szybko zejść na dół.

Wnętrze kurhanu - zwodzony most. Widoczny uchwyt na łańcuchu, opuszczający jedną część mostu. Druga część jest podniesiona

     Nieszczęśnik był Dunmerem i wyglądał na rozbójnika. Z pewnością nim był, ale i tak zdecydowani byliśmy mu pomóc, choćby po to, by się czegoś od niego dowiedzieć o tym miejscu. Ale było już za późno. Choć stał, widać było, że dzieje się z nim coś dziwnego. Jego skóra szybko nabierała dziwnej, żółtej barwy, a w oczach pojawiał obłęd. Z nieprzytomnym krzykiem rzucił się na nas, tylko po to, by nadziać się na miecz Lydii i momentalnie skonać.

     Spojrzeliśmy po sobie.

     - Jakiś narkotyk – szepnęła Lydia. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

     Mimo grozy uśmiechnąłem się lekko na te słowa. Lydia często je powtarzała, zapominając, że przecież większość przygód przeżyliśmy razem i zwykle to co ona widziała, widziałem i ja.

     Trochę obawialiśmy dotykać martwego ciała, bo żadne z nas nie znało przyczyny tego żółtego zabarwienia skóry. Zauważyłem, że Lydia bardzo starannie wytarła miecz o futrzaną nogawicę Dunmera, a potem ukradkiem, przechodząc przy jednym ze zniczów, rozgrzała lekko ostrze nad jego płomieniem. Ebon obrabiało się w wysokich temperaturach, więc takie lekkie rozgrzanie nie szkodziło ostrzu w żaden sposób. Mogło je za to odkazić.

Wielka Sala we wnętrzu kurhanu

     Ruszyliśmy dalej. W pewnym miejscu kamienne podłoże przecinało niezbyt szerokie pęknięcie, ale za to długie na całą szerokość komnaty. Spojrzałem w górę.

     - Tu chyba pod spodem skała osiadła – mruknąłem, przyglądając się ścianom. – Cała komnata jest przekrzywiona.

     Nie trzeba było bystrości, by to zauważyć, zresztą im dalej, tym nierówność była większa. Po pewnym czasie widać to było jeszcze wyraźniej, bowiem cala komnata, niby ogromny korytarz, skręcała pod kątem prostym w prawo i wyraźnie widać było, że i podłoże i ściany są przechylone w lewo. Pod ścianą leżało kilka odłupanych kawałków muru i zgromadziło się trochę wody.

     Komnata kończyła się niskimi schodami, za którymi ujrzałem przejście do następnego korytarza. Drogę przegrodziły nam jednak dwa draugry. Jeszcze nas nie dojrzały, więc znieruchomieliśmy. Draugr ma słaby wzrok, jeśli tę magię można nazwać wzrokiem. Widzi dobrze tylko z bliska, natomiast z daleka dostrzega ruch. Dlatego wystarczy poruszać się wolno i takim też ruchem napięliśmy nasze łuki. Obie strzały trafiły bezbłędnie i skutecznie. Przejście było wolne.

     Korytarz za przejściem nabrał obłego, norskiego charakteru, przypominającego naturalny chodnik. Skręcił kilkakrotnie, zanim zakończył się żelaznymi, masywnymi drzwiami. Otworzyły się z trudem. Przecisnęliśmy się przez wąska szparę, tylko po to, by za następnym zakrętem napotkać kolejne drzwi, tym razem drewniane i solidnie okute, w dodatku zamknięte na potężną zasuwę. Obok nich leżały truchła dwóch draugrów.

     Zasuwa była trochę zardzewiała, ale dała się odsunąć. Za drzwiami znajdowała się obszerna komnata, o nieregularnym kształcie, pełnym schodków, zakamarków i nawet wyposażona w mostek, przerzucony nad niezbyt szerokim rowem. Wykonano ją bardzo starannie, ale ząb czasu i ogólny nieład zdążyły ją już nieco nadgryźć. Kiedyś, w czasach świetności budowli, z pewnością odbywały się tu jakieś obrzędy, bowiem sala jako żywo przypominała jakieś sanktuarium, czy główną nawę świątyni. Przez chwilę zacząłem sobie wyobrażać, jak mogła wyglądać dawno temu, wysprzątana i odnowiona, ale moje myśli przerwał atak trojga rozbójników.

Sanktuarium w Kurhanie na Białym Grzbiecie

     Ten który natarł na mnie, był Dunmerem. Miał żółtą skórę i obłęd w oczach. Czym prędzej więc zdzieliłem go mieczem, aby nie zdołał mnie dotknąć. Rozdzieracz Chłodu sparaliżował go na moment. Upadł znieruchomiały, więc choć rana nie była śmiertelna, miałem czas zająć się drugim. Z powodu żółtej skóry nie od razu poznałem, że jest Bosmerem. A raczej Bosmerką. Nie lubię walczyć z kobietami, ale życie w Skyrim nauczyło mnie, że w walce nie ma między nami różnicy. Zginęła na miejscu od ciosu w gardło. Odwróciłem się jeszcze do Dunmera, ale Lydia, uporawszy się z trzecim zbójem, zdążyła go przyszpilić do ziemi, zanim wstał. Trzeci rozbójnik również był kobietą, Cyrodiilijką. Wszyscy mieli żółtą skórę. Jaskrawożółtą, jakiej nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Wyglądali, jakby ktoś ich pomalował.

     Lydia chwyciła klucz, jaki wysunął się któremuś ze zbójów z kieszeni i podała mi go. Zwykły, żelazny klucz, jak do więziennej kraty. Schowałem go za pas, nie wiedząc co otwiera. Zapewne znajdę tu jakieś drzwi lub kratę, do których będzie pasował.

     Wszedłem na schody po lewej, skąd nadbiegli zbóje. Krótki, kręty korytarz zaprowadził nas do naturalnej, przestronnej jaskini, zasnutej wieloma pajęczynami. Pod jedną ze ścian zbudowano drewniane rusztowanie, na wzór górniczych pokładów, a na nim postawiono żelazne kraty. Prowadziły tam drewniane schody, po których przechadzały się dwa ogniste pająki. Poniżej schodów było ich jeszcze więcej, w tym niektóre zupełnie białe.

Jaskinia we wnętrzu kurhanu. widoczna platforma i zakratowane pomieszczenie

     Wiedzieliśmy już, jak ognisty pająk reaguje na obcych. Chcąc zbadać platformę, musieliśmy je najpierw wszystkie zlikwidować. Również te, znajdujące się jeszcze w swych pulsujących kokonach. I dopiero potem wspięliśmy się na platformę. Całą jej prawa stronę zajmowała zakratowana cela, a w niej jakaś maszyneria, przypominająca kufer i zwłoki jakiegoś Bosmera. Lewa strona zamieniała się w tunel. Zbadaliśmy więc najpierw tę lewą część, wiedząc, że zza krat nic nam nie grozi. Tunel był ślepy – typowy, kopalniany chodnik. W jednym miejscu stała jednak drabina, prowadząca do wąskiego szybu w sklepieniu, zamkniętego drewnianą klapą. Lydia wdrapała się tam zwinnie i z niewielkim wysiłkiem uniosła klapę. Sponad niej błysnęło oślepiające światło dnia.

     - Wyjście – oznajmiła mrugając oczami. – Wyjście do tej rozpadającej się chatki. Lepiej nie patrz, bo oślepniesz tak jak ja.

     Ostre, górskie słońce, w połączeniu ze śnieżną pokrywą, zalegającą okolice, potrafiło porazić wzrok nawet wędrowca, od kilku godzin przechadzającego się na wolnym powietrzu, a co dopiero takiego, który cały ten czas myszkował po ciemnych katakumbach. Wiedziałem, że przez jakiś czas nie będę mógł polegać na jej wzroku, więc po stwierdzeniu, że dalej korytarz kończy się ślepo, wróciliśmy w stronę kraty. Znaleziony przy zbóju klucz, jak się spodziewałem, pasował do zamka. Krata uchyliła się z cichym zgrzytem.
Przyczyny śmierci Bosmera nie mogłem dojść. Nie miał na sobie żadnej rany. Jego skóra nie miała żółtego zabarwienia, jak ciała pozostałych. Obejrzałem więc sobie jego warsztat. Na stole stała tajemnicza, metalowa maszyneria z jakimiś dźwigienkami, drzwiczkami i innymi elementami nieznanego przeznaczenia. Na stole nagromadziło się wiele szczątków ognistych pająków, jakieś alchemiczne składniki i kilka rubinów. Leżał tam też dziwnie spreparowany pająk, jakby zmniejszony, o pokurczonych odnóżach.

     - Takie coś wypadło z kieszeni jednemu z nich – Lydia wskazała w stronę sanktuarium, gdzie leżały zwłoki trojga rozbójników. – Ciekawe, do czego im to.

     - Ta maszynka pewnie służy do preparowania pająków – skinąłem głową. – Może to nam coś powie.

     Sięgnąłem w stronę innego stołu, zasłanego papierami i zapiskami. Były nieuporządkowane i trudno było się zorientować, o czym mówią. Po przejrzeniu kilku z nich ustaliliśmy, że zabierzemy je ze sobą i w domu, ze spokojem spróbujemy je uporządkować i może nawet zrozumieć. Maszyny na razie nie tykaliśmy, nie wiedząc, czego się po niej spodziewać.

Tajemniczy mechanizm

     Wróciliśmy do sanktuarium. Zerknąłem na zwłoki Dunmera. Rzeczywiście, kilka spreparowanych pająków wysunęło mu się z kieszeni. Przezwyciężyłem strach i odważyłem się go dotknąć. Niczego nie znalazłem, więc przeszukałem pozostałych. Bosmerka miała za pazuchą nieduży notes, nieco poplamiony, ale zapiski dały się odcyfrować. Na razie jednak nie chciałem się tym zajmować. Wrzuciłem dziennik do plecaka, razem z pozostałymi papierami.

     Ruszyliśmy na schody po drugiej stronie mostu. Musiałem użyć Płomieni, żeby oczyścić przejście, bowiem cale było zasnute pajęczynami gęstymi jak wata. Prowadziło ono do niewielkiej komnatki, z której wyjście zamknięto żelaznymi drzwiami. Za nimi znajdowała się inna komnata, a widok której zadrżało mi serce w piersi. Jednocześnie w mojej głowie rozległ się znany mi już zew. Wołało mnie Słowo.

     Smocza Ściana!

     Do komnaty schodziło się po schodach, bowiem jej podłoże znajdowało się jakieś dwie wysokości człowieka poniżej. Zstąpiłem już kilka pierwszych stopni, nim Lydia chwyciła mnie za ramię i pociągnęła z powrotem.

     - Sarkofag! – szepnęła z naciskiem.

     Istotnie, pod smoczą ścianą znajdował się kamienny sarkofag. Kogo chowano pod smoczymi ścianami? Oczywiście, smoczych kapłanów! Czekała nas więc jeszcze kłopotliwa przeprawa z nie byle jakim nieumarłym.

     Było blisko więc wybrałem szklaną strzałę. Powoli, ostrożnie zaczęliśmy schodzić na dół, ale nie zdążyliśmy jeszcze dotknąć stopami kamiennego podłoża, gdy wieko odskoczyło z hukiem i złowroga postać w charakterystycznej masce i z kosturem w kościstych rękach pojawiła się nad sarkofagiem.

     Dwie szklane strzały syknęły w powietrzu. Dwa głuche plaśnięcia rozległy się w podziemiach, gdy obie trafiły w cel. Nieumarły zachwiał się i zatoczył jak pijany, po czym zadrżał, jakby w bolesnym spazmie, gdy objęły go płomienie, pochodzące z naszych zaklętych ogniem łuków. Ta chwila jego ograniczonej przytomności wystarczyła nam, aby niepostrzeżenie nałożyć na cięciwy po nowej strzale. Nie zdążył nas zauważyć, zanim oberwał drugą salwę. Cztery szklane strzały, wypuszczone z bliska, z zaklętych, szklanych łuków, w dodatku z ukrycia, co jeszcze podwajało ich efekt, to za dużo nawet na smoczego kapłana. Wydał z siebie przenikliwe westchnienie, zakręcił się w śmiertelnym piruecie i… rozsypał się w pył, gdy zanikła magiczna siła, spajająca jego szczątki.

     Drewniana maska i magiczny kostur z łoskotem na dno sarkofagu. Pył, w jaki rozpadły się szczątki kapłana, pokrył je, niby padający śnieg. A ja, nie mogąc się dłużej oprzeć, podszedłem uroczystym krokiem do smoczej ściany. Jedno ze słów klinowego pisma smoczego języka, zapewne stworzonego po to, by smoki mogły wydrapać je pazurem, jaśniało błękitnym, pulsującym światłem. Gdy podszedłem zupełnie blisko, niemal na wyciągnięcie ramienia, światło to oderwało się od ściany i pomknęło ku mnie, przyprawiając mnie o lekki zawrót głowy. Rozbłysło w moim umyśle, razem z melodyjnym i pełnym potęgi dawnych herosów akordem.

     - Ven – szepnąłem, powtarzając to, co pojawiło mi się pod czaszką. – Wiatr…

     Poczułem w sobie moc, zdolną wywołać huragan, równający z ziemią wszystko, co znajdowało się na jej powierzchni. Dusza jednego z ubitych uprzednio smoków udzieliła mi zrozumienia słowa. To był zupełnie nowy Krzyk – Cyklon. Zdolny rozpętać wirujący żywioł, który siał spustoszenie w szeregach moich przeciwników.

Smocza ściana we wnętrzu kurhanu. Pod ścianą widoczny sarkofag Smoczego Kapłana.

     Jak zawsze, trwało to krótko. Po kilku głębokich oddechach, wszystko wróciło do normy. Rozejrzałem się przytomniej po komnacie. I natychmiast, naprzeciw smoczej ściany, ujrzałem ją – Czarną Księgę!

     Leżała na kamiennym podeście, naprzeciwko ściany, w miejscu niewidocznym ze schodów. Migotała lekko, jakby nie mogła się zdecydować, czy pojawić się w Nirn, naszym świecie, czy też wrócić do Otchłani. Podszedłem do niej i rzuciłem okiem na okładkę. „Blady Regent” – głosił tytuł. Chwyciłem ją w ręce i otworzyłem.

     - Tylko nie to! – usłyszałem jeszcze krzyk Lydii, zanim na chwilę ogarnęła mnie ciemność, a potem blade światło, jakby padające z góry. Znalazłem się w Apokryfie.

     Ze wszystkich swych wędrówek po Otchłani, tę właśnie wspominam z największym lękiem. Rzadko która z moich przygód była tak nieprzyjemna jak ta. Znalazłem się na jakiejś cienkiej, uginającej się pod stopami platformie, zawieszonej gdzieś w Otchłani, nad niewidzialną przepaścią. Blade światło, zawieszone gdzieś u góry, ledwo rozświetlało mrok i nie docierało na jej dno. Nie byłem nawet pewien, czy w ogóle ma ona jakieś dno. To miejsce wydawało się być zawieszone w bezkresnej przestrzeni, nie ograniczonej z żadnej ze stron. Wokół mnie, niby porwane miniaturowym cyklonem, wirowały kartki zapisanego papieru. Platforma była wąska i wisiała nieruchomo, tworząc wznoszący się i tonący w mroku chodnik, zawieszony na dziwacznych filarach, trochę przypominających czarne drzewa. Ruszyłem niepewnym krokiem w górę, czując mrowienie lęku wysokości w kolanach, ale gdy tylko wyszedłem z kręgu światła, natychmiast owionęło mnie niesamowite zimno i poczułem, że słabnę, jakby jakiś wampir wysysał ze mnie siły witalne. Czym prędzej cofnąłem się do światła.

     Musiałem przywołać na pomoc cały swój rozum, otępiały ze strachu. Co robić? Iść w górę nie można, zawrócić nie ma dokąd! Żeby wrócić do Nirn, muszę, znaleźć w Apokryfie księgę, która przeniesie mnie z powrotem. Ale jak mam jej poszukać, skoro nie mogę wyjść poza oświetlony krąg? To bowiem pojąłem od razu – nie wolno mi wejść w mrok, bo zginę. Muszę trzymać się światła.

     Byłem bliski paniki. Zupełnie nie wiedziałem, co mam robić. Przytomność umysłu wrócił mi dopiero widok bladego światełka, poruszającego się wzdłuż platformy. Lewitowało nad nią coś, co wyglądało jak rozwinięty ponad miarę kwiat dzwonecznika z jarzącą się kulką w środku. Zacząłem śledzić jego ruchy. Poruszało się wolno tam i z powrotem – od miejsca, w którym stałem, do jakiegoś innego w oddali, znajdującego się nieco wyżej, ale za to również oświetlonego. Gdybym poczekał, aż tajemnicze światełko przybliży się do miejsca, w którym stałem, mógłbym ruszyć razem z nim i wciąż znajdować się w świetle…

     Tak też uczyniłem. Gdy magiczne światełko pojawiło mi się nad głową, czym prędzej ruszyłem za nim. W głowie rozbrzmiały mi dawno usłyszane słowa Strażników Stendarra: „Krocz w świetle, albo cię do niego zaciągniemy!”. To bractwo, zaciekle tępiące wszelkie przejawy daedrycznych kultów, widząc moje wędrówki po włościach Hermeusa Mory, zapewne przeklęłoby mnie na wieki…

     Wiedziony przez przyjacielskie światełko, znalazłem się w miejscu, gdzie platforma rozszerzała się, tworząc coś w rodzaju umeblowanego regałami i stołami pomieszczenia – tylko bez ścian i zawieszonego nie wiadomo gdzie. Mizerne, świecące kuleczki, rozsiane z rzadka po całej tej powietrznej komnacie, rozpraszały mrok na tyle, że złowroga magia nie działała. Wyglądało to na jakąś bibliotekę, czy coś w tym rodzaju, a ja, gdy tylko sobie to uświadomiłem, natychmiast zdjąłem łuk z ramienia. Gdzie księgi, tam i Poszukiwacze…

     Dostrzegłem je z niemałym trudem. Stwór ten bowiem potrafi stać się niewidzialny. Zamajaczyły mi po przeciwnej stronie tej niby-komnaty. Jednego ustrzeliłem z daleka, ale drugi natychmiast zniknął.

     Ale nie ze mną takie sztuczki!

     - Laas! – zawołałem.

     Krzyk pokazał mi niewidzialnego przeciwnika, zbliżającego się do mnie z zadziwiającą szybkością. Czym prędzej napiąłem luk i władowałem strzałę w ową świecącą od Szeptu Aury purpurę. Zachwiała nim, ale go nie uśmierciła. Zdążył poczęstować mnie porcją zimnej, paraliżującej, nieznanej mi magii, zanim skonał po drugim strzale. Magia na szczęście nie była na tyle silna, by zwalić mnie z nóg.

     Ruszyłem w stronę najbliższego stołu, zastawionego jakimiś dokumentami i świecidełkami. Jednak nie dałem rady podejść, bowiem sam stół tonął w mroku i gdy tylko się do niego zbliżyłem, natychmiast poczułem złowrogą magię tego miejsca, odbierającą siły. Poniechałem. Ruszyłem za to w kierunku przejścia po przeciwnej stronie, gdzie wesoło świeciła rozżarzona kuleczka.

     Znów poczekałem na ruchomego, świecącego przewodnika i ruszyłem po koronkowym, misternym i zdawało mi się bardzo delikatnym podłożu. Wciąż w górę jak po cienkim moście. Przez cały czas miałem wrażenie, że cienka, koronkowa siatka pod moimi stopami nagle się przerwie, a ja runę w przepaść. Nie pomagało mi to… Do następnego oświetlonego miejsca, tym razem niewielkiego, wyglądającego jak półpiętro, gdzie platforma zakręcała, na kształt prostych schodów. Tam zatrzymałem się na chwilę, widząc, że światełko, które mnie prowadziło, zawróciło w dół. Byłem unieruchomiony, przynajmniej chwilowo czekając aż podpłynie do mnie drugie światełko, tym razem z góry. Stąd roztaczał się ciekawy widok, obok bowiem znajdował się koronkowy most, biegnący równolegle do mojej platformy. Wznios kierował mnie właśnie tam. I na tym moście ujrzałem ruch. Było tam coś dużego.

     Pełen najgorszych przeczuć, znów zawołałem Szeptem Aury. Niestety, przeczucie mnie nie oszukało. Krzyk objawił mi przechadzającego się pomoście Czyhacza. Ebonowa strzała sama powędrowała na cięciwę.

     Przestałem zwracać uwagę na wędrujące światełko. Skoncentrowałem się na strażniku Apokryfu. Chodził wolno tam i z powrotem, niby wartownik na posterunku. Uznałem za najdogodniejszy moment do strzału chwilę, w której zatrzymywał się nad przepaścią, by odwrócić się i z wolna ruszyć w drugą stronę.

     Strzeliłem. Usłyszałem delikatne plaśnięcie, potwierdzające celny strzał. Potwór zaryczał i zajął się ogniem, a potem… Stracił równowagę i poleciał z mostu, niby płonący meteoryt, ciągnąc za sobą smugę płomieni. Przeraźliwy ryk słychać było jeszcze długo, a płonący punkt leciał i leciał, zanim zgasł sam z siebie, zapewne nie dolatując nawet do dna owej bezkresnej otchłani.

     Ruszyłem w górę, podążając za świetlikiem, jak nazwałem owo wędrujące światełko. Znalazłem się na moście i tu musiałem poczekać na następne. Za mostem natomiast ujrzałem kolejnego Czyhacza.

     Z tym potworem już nie miałem tyle szczęścia. Po pierwszym, celnym strzale, dostrzegł mnie, stojącego w świetle i ruszył w moją stronę. Dwa następne strzały haniebnie chybiłem. Ustrzeliłem go dopiero, gdy był już całkiem blisko, otwierając paszczę, by porazić mnie swą obrzydliwą mazią. Odetchnąłem z ulgą. Do tej pory moja walka z Czyhaczami wyglądała podobnie, jak z dwemerskim Centurionem – cały czas się cofałem, szyjąc strzałami. Tu nie mogłem się cofać, bowiem nie wolno mi było opuścić oświetlonego pola. Gdyby mnie dopadł, mogło być źle.

     Uwolniłem potwora od ciężaru złota, ukrytego w fałdach skórnych. Dziwił mnie niezmiernie fakt, że do czegokolwiek było mu ono potrzebne, posługiwał się ziemskimi, cesarskimi monetami, naszymi poczciwymi septimami. Czyżby w Apokryfie nikt nie potrafił stworzyć niczego lepszego? A może nasze monety były idealne aż do tego stopnia?

     Tak to, biegając w świetle i zatrzymując się co chwila w oczekiwaniu na świetlika, dotarłem po delikatnych platformach na inną, nieco większą i jasno oświetloną. No, nie przesadzajmy, nie tyle jasną, co nie tonącą w mroku. Wspiąłem się na schody i podszedłem do podestu, na którym leżała Czarna Księga.

     Tak jak poprzednio, księga otworzyła się sama, gdy tylko się do niej zbliżyłem. I podobnie  jak ostatnio, rozbłysły na niej litery trzech mocy poszukiwacza: Potęgi, Magii i Cieni. Wybrać mogłem tylko jedno.

     Wybrałem zdolność Poszukiwacza Cieni. Wiedziałem, że ani potęgą, ani magią nie mogę równać się z Miraakiem. Moją przewagą była zdolność skradania się i ukrywania. Grunt wybrać jedną, w której mogłem zdobyć przewagę nad przeciwnikiem, a potem postarać się, by pojedynek odbył się moich warunkach. Nie wiedziałem, jak będzie wyglądał i czy w ogóle do niego dojdzie. Uznałem jednak, że lepiej mieć dużą przewagę w jednej dziedzinie, niż nie wyróżniać się w żadnej. Poczułem jak ciepły powiew magii owiewa moje czoło.

     A potem dotknąłem dłonią błyszczącego napisu „Wróć do Nirn”. Lekki zawrót głowy i już po chwili znalazłem się w podziemiach, w objęciach zaniepokojonej Lydii, która odetchnęła wyraźnie, widząc, że znów spoglądam na nią przytomnie.

     Przytuliła mnie do opancerzonej piersi, jakbym był małym chłopcem, a ona moją matką. Poczułem się nagle błogo i bezpiecznie.

     - Lydio – uśmiechnąłem się z ulgą. – Nie masz pojęcia, jak cię kocham…