niedziela, 18 lutego 2024

Rozdział XVIII – W drodze do Samotni

     Erandur nie zawiódł. Bynajmniej, nie zapomniał, jak bardzo swego czasu pomogłem mu w niezwykle trudnej dla niego sprawie Czaszki Spaczenia. Jego czarne oczy w czerwonych obwódkach wyraźnie uśmiechnęły się na mój widok. Po powitaniu i krótkich wyjaśnieniach, zaprosił nas do środka.

     Mnie również ucieszyło to spotkanie. Z zadowoleniem stwierdziłem, że mój dunmerski przyjaciel nie przypomina już dawnego, bladego ze zmęczenia cienia samego siebie. Od kiedy moc Vaerminy została wygnana z tego miejsca, wraz z nią zniknęły dręczące okolicznych mieszkańców koszmary. Elf wyglądał teraz zdrowo, wyraźnie przybyło mu sił i znacznie częściej się uśmiechał.

     - Uprzątnąłem trochę ten bałagan – oznajmił. – W głębi korytarza mam nawet kilka całych łóżek, przeznaczonych dla ewentualnych pielgrzymów. Jest też palenisko i naczynia. Zostało trochę żywności. Korzystajcie do woli.

     Ze zrozumieniem przyjął moją prośbę o dyskrecję i zapewnił, że dotrzyma tajemnicy. Wiedział przecież dobrze, z własnego doświadczenia, że życie nie zawsze jest czarno-białe i czasem zdarzają się w nim zaskakujące sytuacje. Był chętny do pomocy. Jednak na moje pytanie o Kapłana Ćmy, pokręcił głową.

     - Nie wychylałem stąd nosa od kilku dni – odrzekł. – Jeśli twój kapłan przybył w tym czasie do Gwiazdy Zarannej, to nie mogłem go spotkać. Musisz popytać o niego w mieście. Albo, jeśli wolisz, ja to zrobię. I tak miałem udać się tam, żeby uzupełnić zapasy żywności i zaprosić mieszkańców na wspólną modlitwę. Sam noszę habit, więc nikt się nie zdziwi, gdy będę dopytywał się o innego kapłana.

     - Bardzo by mi na tym zależało – uśmiechnąłem się.

     Odwzajemnił uśmiech i żartobliwie życzył nam dobrego dnia, takim tonem, jakby mówił „dobranoc”. Po czym wyszedł z wieży, kierując się w dół, w stronę miasta.

     Gościna Erandura była mi bardzo na rękę. Jedyną niedogodnością był fakt, że musiałem spędzić ten dzień w jednym pomieszczeniu z Seraną, czego dotąd starałem się unikać. Wprawdzie pomieszczenie było spore, bo Erandur urządził sypialnię w długim korytarzu, w bezpośrednim sąsiedztwie przedsionka i urządzonej tam kapliczki, ale łóżka stały tam tylko cztery i to blisko siebie. Odwlekając więc chwilę udania się na spoczynek, zacząłem przyrządzać sobie posiłek. Skorzystałem z kuchenki Erandura, wiedząc, że ten nie będzie miał nic przeciwko temu. Byłem głodny, to prawda, ale przede wszystkim czekałem, aż moja towarzyszka pójdzie spać pierwsza. Ta jednak, jak na złość, wcale nie miała takiego zamiaru, przynajmniej na razie. Usiadła na skraju łóżka, podparła ręce na jego drewnianej poręczy i położyła na nim brodę, przyglądając się moim czynnościom. Poczułem się nieswojo.

     - Czyżbyś chciała spróbować? – spytałem niepewnym głosem, mieszając drewniana łyżką gotującą się kaszę.

     Uśmiechnęła się i nieznacznie potrząsnęła głową.

     - Usiłuję sobie przypomnieć, jak to jest być człowiekiem – odrzekła. – Przygotowywać śniadanie, jeść chleb i ser, pić mleko, albo miód. Przyglądanie się temu sprawia mi przyjemność, choć sama nie wiem, dlaczego.

     Przyznam, że zdziwiło mnie jej wyznanie. Byłem pewien, że skoro jej rodzice byli wampirami, ona już się taka urodziła.

     - Czyli – zająknąłem się – ty nie zawsze byłaś wampirzycą?

     - Nie, nie zawsze – odparła. – Wampiry nie mogą mieć dzieci. Chociaż tyle – dodała z nutką goryczy.

     - Słyszałem o dziecku-wampirze – podrapałem się po głowie. – Ktoś mi opowiadał… Jakaś dziewczynka, nie pamiętam dokładnie.

     - To możliwe – przytaknęła. – Przemienić można każdego, również dziecko. Ale to okrutne nawet jak na wampira. Żaden szanujący się wampir tego nie zrobi.

     - Dlaczego?

     Wzruszyła ramionami.

     - Wampir po przemianie fizycznie już się nie zmienia. Nie jest już żywą istotą, więc zmieniać się nie może. Zostaje takim, jakim był w chwili przemiany. Jeśli jest dzieckiem, już nie urośnie, ani nie dojrzeje. Chciałbyś być dorosłym mężczyzną w ciele małego chłopca? Czuć to wszystko, co czuje dojrzały człowiek, ale wciąż być fizycznie niedorozwinięty? Chcieć kochać, choć żadna kobieta nie potraktuje cię poważnie? Chcieć walczyć, nie mając siły, by udźwignąć miecz?

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem.

     - Czyli też macie jakiś swój kodeks – zauważyłem.

     - Oczywiście – skinęła głową. – Mamy swoje zasady, jak wszystkie wspólnoty. Tyle tylko, że nasza moralność nie zawsze pokrywa się z waszą.

     - Ale jednak tę dziewczynkę przemieniono…

     Znów delikatnie wzruszyła ramionami. Nawet taki gest potrafiła uczynić z nieopisanym wdziękiem.

     - Zwyrodnialcy znajdą się wszędzie, dlaczego nie u nas? – odparła. – Chociaż jest jeszcze jedna możliwość. Rozumiesz, wampiry są niemal nieśmiertelne. Nie imają się nas choroby, nie dopada nas starość. Być może była chora, umierająca. A ktoś tak pokochał to dziecko, że chciał ją zwyczajnie uratować, nie zważając na konsekwencje. Miłość potrafi zaślepić…

     - Kochający wampir?

     Wolnym ruchem odwróciła ode mnie wzrok i skierowała go na wejście, za którym znajdowała się kapliczka Mary, bogini miłości.

     - A dlaczego nie? – odrzekła cicho. – Uczucia zmieniają się nieco po przemianie, ale nie znikają. Kochamy i nienawidzimy, tęsknimy i przyjaźnimy się, podobnie jak ludzie. Wszyscy przecież nimi kiedyś byliśmy.

     Zaskoczyło mnie to wyznanie. Dotąd byłem pewien, że wampiry to krwiożercze istoty, nie znające litości i kierujące się raczej niskimi instynktami. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że wcale tak być nie musi. Przez głowę przeleciało mi też wspomnienie dawnej przygody w Twierdzy Zabójczego Blasku i eksperymenty nekromantów, przeprowadzane na uwięzionych wampirach. Kilka wampirzyc, które mimowolnie wtedy uwolniliśmy, nie zrobiły nam najmniejszej krzywdy, choć bez wątpienia były wygłodniałe i zdesperowane. Czyli jednak miały w sobie jakieś poczucie sprawiedliwości. Coś czuły. Nie skrzywdziły swych dobroczyńców, choć w ich sytuacji trudno byłoby nawet mieć o to do nich pretensje.

     Spojrzałem na Seranę. Niewielki ogień, jaki roznieciłem na palenisku, odbił się w jej źrenicach i sprawił, że stały się one jeszcze bardziej błyszczące.

     - A ty? – spytałem. – Jak zostałaś wampirem?

     Wykrzywiła usta w niechętnym grymasie.

     - To długa historia – mruknęła niechętnie.

     - Chętnie posłucham – nie ustępowałem.

     Milczała przez chwilę, po czym spojrzała w ogień, jakby szukała w nim natchnienia.

     - Chyba – zaczęła niepewnym głosem – musimy się sporo cofnąć. Do samego początku – podniosła oczy na mnie. – Czy wiesz, skąd wziął się wampiryzm?

     Pokręciłem głową.

     - Nie orientuję się w tym temacie – uśmiechnąłem się. – Jestem prostym człowiekiem i interesują mnie proste rzeczy. Polowanie, rzemiosło, myszkowanie po tajemniczych miejscach…

     Albo mój żart zabrzmiał nieszczerze, albo jej wspomnienia były zbyt bolesne, aby w tym momencie zdobyła się na uśmiech. 

     - Ale wiesz, kim jest Molag Bal?

     Przytaknąłem. O daedrycznych władcach słyszało każde dziecko. Czasem z opowiadań rodziców, czasem od kapłanów Dziewięciu Bóstw, czy od historyków, studiujących dawne księgi i zwoje. Molaga Bala, znanego też jako Król Gwałtu, Żniwiarz Dusz, czy Bóg Intryg, trudno było zaliczyć do przyjaznych ludziom bytów. W każdym śmiertelniku budził on przerażenie.

     - Pierwszy wampir pochodził od Molag Bala. Właściwie wampirzyca. Ona… Jakby to powiedzieć, nie zgłosiła się na ochotnika – lekki uśmiech przewinął jej się przez wargi. – Ale mimo to była pierwsza. A Molag Bal – westchnęła ciężko – cóż, to jednak potężny władca daedr i umie kształtować rzeczywistość własną wolą.

     Zamilkła na chwilę, jakby się namyślała.

     - Ci, którzy chcą poddać się przemianie, mogą od niego otrzymać mroczny dar – ciągnęła zamyślonym głosem. – Ale najpierw muszą się wykazać, by zaskarbić sobie jego zaufanie.

     Znów zamilkła. Odniosłem wrażenie, że każde następne słowo przychodzi jej z coraz większym trudem. Postanowiłem ją zachęcić.

     - W takim razie, jak właściwie zostałaś wampirem? – spytałem. – Jeśli to nie tajemnica…

     - To była – znów westchnienie – upokarzająca ceremonia…

     - Nie chcesz o tym mówić – pokiwałem głową. – Bolesne wspomnienia?

     Przytaknęła, zagryzając wargę.

     - W porządku, nie musisz o tym opowiadać – wzruszyłem ramionami. – Jeśli nie chcesz.

     - Nie wracajmy do tego – spojrzała na mnie ciepło. – Ale wszyscy wzięliśmy w tym udział. Wszyscy troje.

     Uśmiechnęła się, i pokręciła głową.

     - Zabrzmiało, jakbyśmy wzięli udział w familijnej rozrywce – podniosła na mnie oczy. – Ale to było coś, co robisz, gdy w całości oddajesz się władcy daedr. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

     Zadrżałem. Nie chciałem się dopytywać, ale domyślałem się, że musiała zostać zgwałcona. Przez kapłana, albo nawet przez samego Molaga Bala, który przybrał chwilowo ziemską postać.

     - I zrobiliście to całą rodziną?

     Skinęła głową.

     - Musieliście być sobie bardzo bliscy…

     Uśmiechnęła się z zadumą.

     - Byliśmy – stwierdziła krótko. – I w swej naiwności sądziliśmy, że tak będzie zawsze. Ale myliliśmy się. Molag Bal nie zawsze dba o szczęście swoich wyznawców. Ale zrzucanie całej winy na niego byłoby nadużyciem. Zrobiliśmy to z własnej woli, skuszeni jego wizją. Wtedy wydawało nam się, że spotkało nas wyjątkowe szczęście. I początkowo tak się czuliśmy. A potem… Cóż, potem okazało się, że jest jak wszędzie, jedne kłopoty znikają, ale na ich miejsce pojawiają się nowe, zupełnie nieznane. One nas poróżniły.

     - Rozłam w rodzinie?

     Starałem się, by mój głos nie brzmiał zbyt nachalnie. Chyba to doceniła.

     - Cóż, dane ci było poznać większość z nas. Mój ojciec nie jest szczególnie… zrównoważony, tak to dobre określenie. Z czasem pociągnął w objęcia szaleństwa również matkę. A wszystko to skończyło się tak, że zamknięto mnie pod ziemią na nie wiadomo jak długo.

     Ostatnie słowa wymówiła z goryczą.

     - A matka?

     Potrząsnęła głową.

     - Nie wiem – odparła. – Wiem tylko tyle, że żyje. Ukryła się w innej domenie, w jednej z  krain Otchłani. Ale to było dawno temu, zaraz po moim uwięzieniu. Nie wiem, gdzie jest teraz. Mój ojciec też nie wie. Może to i lepiej. Gdyby wiedział, zabiłby ją.

     Nie ciągnąłem jej więcej za język. W milczeniu zabrałem się za swój posiłek – kasza, okraszona kilkoma kawałkami mięsa. Czułem się trochę niezręcznie, czując na sobie jej wzrok, ale nic na to nie mogłem poradzić. Uparcie nie zamierzała iść spać.

     - Nie musisz się obawiać – odezwała się niespodziewanie.

     - Słucham? – spojrzałem na nią zdziwiony.

     Zaszła w niej widoczna przemiana. Teraz dla odmiany wydawała się być rozbawiona.

     - Przeżuwasz to tak wolno, w nadziei, że się znudzę i wreszcie ogarnie mnie senność – uśmiechnęła się, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że uśmiech jest szczerze wesoły. – Myślisz, że jak zasnę pierwsza, to będziesz bezpieczniejszy? Mogę obudzić się w każdej chwili i zatopić swe straszliwe kły w twojej szyi!

     I w tym momencie wyszczerzyła swoje równe, perliste zęby, między którymi próżno było doszukiwać się wydłużonych kłów, jednocześnie rozczapierzając palce, niby pazury wielkiego kota. Spróbowała zaryczeć jak szablozębny tygrys, ale nie potrafiła wydobyć z siebie tak niskiego dźwięku, więc zabrzmiało to jak warknięcie niedużego psa. A potem zaniosła się delikatnym, melodyjnym śmiechem.

     - Znajdę sobie jakieś legowisko w głębi tej rudery, jeśli masz się dzięki temu lepiej poczuć – oznajmiła, wciąż rozbawiona. – Boisz się mnie. Ty, który nie bałeś się zstąpić do Sovngardu i walczyć z Pożeraczem Światów!

     - Skąd o tym wiesz? – spytałem.

     Znów się roześmiała.

     - Od mieszkańców Akademii – odparła. – Opowiadają tam o tobie prawdziwe eposy. Jesteś współczesnym herosem, Smoczym Dziecięciem, chodzącą legendą. Nawet nie wiedziałam, jaki zaszczyt mnie spotyka. I to ty boisz się przy mnie zasnąć!

     Pokręciła głową z niedowierzaniem, ale wciąż widać było, że jednocześnie bawi ją i smuci ta sytuacja.

     - Gdybym chciała ci zaszkodzić, zrobiłabym to już dawno. Miałam ku temu aż nadto okazji – oznajmiła, poważniejąc. – Przecież ja nie muszę pić krwi. Mogę z ciebie wysączyć życie na odległość, w każdej chwili, nawet teraz. Ale z jakiegoś powodu tego nie robię. Może więc zaczniesz mi ufać chociaż odrobinę?

     Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

     - Łączy nas wspólny cel – mruknąłem niezdecydowany.

     Skrzywiła się nieznacznie.

     - Niech będzie, że tylko wspólny cel – zgodziła się. – Ale póki co, ten cel wciąż jeszcze jest nieosiągnięty. Przynajmniej do tego czasu mógłbyś przestać patrzeć na mnie jak na dziką bestię. Nic ci z mojej strony nie grozi. Jeśli nie wierzysz mnie, uwierz faktom.

     Ostentacyjnie położyła się na łóżku, aż zatrzeszczało. Ja sam przez dłuższa chwilę milczałem, przeżuwając wolno swoją kaszę, aż w końcu westchnąłem ciężko. 

     - Ja… Ja nic na to nie poradzę – odezwałem się. – To jakiś pierwotny lęk… Boję się ciebie tak samo, jak niektóre kobiety boją się myszy. A przecież co może im zrobić mała myszka? To nielogiczne, wiem, ale co ja za to mogę?

     Nie odpowiedziała, a ja nie nalegałem na odpowiedź. Zzułem buty i wsunąłem się pod skórzaną derę. Celowo wybrałem łóżko, sąsiadujące z posłaniem Serany, choć wciąż czułem niepokój. Nie miałem powodów, by jej nie wierzyć, ale lęki nie słuchają rozumu. Rzeczywiście, gdyby chciała, mogła mnie zabić już wiele razy. I nawet jeśli jej intencje nie były zupełnie szczere, to musiałem przyznać, że na razie łączy nas wspólny cel. Byłem jej potrzebny do odnalezienia Kapłana Ćmy, niezależne od tego, w jakim celu go szukała. I po jego odnalezieniu musiała wrócić wraz z nim do Twierdzy Świtu, bo tam właśnie znajdował się Pradawny Zwój. Do tego czasu nic nie powinno mi grozić, a potem… Cóż, nasza wspólna misja zostanie zakończona.

     Ta myśl uspokoiła mnie nieco. Mimo to, długo nie mogłem zasnąć. Myślami wciąż byłem przy Lydii. Gdzie teraz jest? Co robi? Zapewne szykuje się do przeszukania jakiegoś dwemerskiego podziemia. Czy Neloth udzielił jej wskazówek? Wydawał się do niej szczególnie przyjaźnie nastawiony. Cóż, miała w sobie ten dar, że łatwo zjednywała sobie przyjaciół. Może nawet mistrz pomaga jej w tym? A nawet jeśli nie on, to w Kruczej Skale mieliśmy przecież wielu przyjaciół, chętnych do pomocy.

     W końcu zasnąłem, ale spałem bardzo niespokojnie, budząc się co chwilę, to znów zasypiając.

     Erandur zbudził nas jeszcze przed zmierzchem.

     - Twój kapłan rzeczywiście był w Gwieździe Zarannej – poinformował mnie. – Odjechał wczoraj rano, kierując się do Smoczymostu. Miał po drodze odwiedzić Morthal.

     Serana spojrzała na mnie pytająco.

     - Czyli idziemy do Morthalu?

     Zamyślony pokręciłem wolno głową.

     - Skoro wyruszył wczoraj rano, dziś już go tam może nie być – westchnąłem, przyglądając się czubkom swoich butów, byle tylko nie patrzeć jej w oczy. – Poza tym, od Morthalu wolałbym trzymać się z daleka Niedawno mieli tam ostrą przeprawę z wampirami. Sprawa niejakiego Movarta. Są wyczuleni na tym punkcie. Jeśli odkryją, kim jesteś, nie będą słuchali żadnych wyjaśnień. Nie dam rady ich powstrzymać.

     Prychnęła cicho, ale przyjęła to wyjaśnienie do wiadomości.

     - Najlepiej byłoby dostać się do Samotni – podrapałem się po głowie. – Najszybciej jest łodzią. Jest tu kilku ludzi, których można do tego wynająć. Korzystałem już z ich usług, ale w dzień. Nie wiem, czy znajdzie się ktoś taki, kto zabrałby nas nocą. Jakiś marynarz o sokolim wzroku, który na czas wypatrzy w ciemności wszystkie rafy.

     - I jednocześnie będzie na tyle ślepy, że nie zauważy wampira na pokładzie swojej własnej łódki – Erandur pokręcił głową i uśmiechnął się tajemniczo. – Beznadziejna sprawa. Prawie…Może coś dałoby się zrobić. Tylko do tego potrzeba trochę więcej złota.

     Spojrzeliśmy na niego z zainteresowaniem.

     - Jest tu ktoś, kto może wam pomóc – oznajmił. – To rybak, ma na imię Olaf. Trochę dziwny. Zawsze wypływa w nocy. Niedługo pewnie i tak miał zamiar wypłynąć na połów. Jeśli się pospieszycie, zdążycie go złapać. Ale będzie to przysługa z jego strony, wypada zapłacić mu więcej niż zwyczajowo.

     - I pozwoli mi wejść na pokład? – spytała Serana. – Bez zbędnych pytań?

     - Nie wiem, czy bez pytań – wzruszył ramionami. – Ale znam jego przeszłość, z której mi się zwierzył. On dobrze wie, że nie każdy zabójca myśli tylko o zabijaniu. Również o tym, że wampir wcale nie musi być mordercą. Poza tym, zna Sybillę Stentor i wie, kim ona jest.

     Pokiwałem głową.

     - Z nią też dobrze byłoby się spotkać – dodałem.

     - Kto to taki? – spytała Sreana.

     - Nadworny mag Samotni – odparłem. – I jest wampirzycą.

     Sreana spojrzała na mnie zdumiona, po czym roześmiała się serdecznie.

     - Czyli jednak nie wszystkie wampiry wam straszne?

     Erandur również się uśmiechnął.

     - Sybilla przez wiele lat, dzień po dniu udowodniła, że jest osobą godną zaufania – odparłem. – Ja jej ufam. I ufa jej Samotnia. – Spojrzałem w jej oczy. – Jak widzisz, potrafimy docenić serce i lojalność. Nie jesteśmy bezmyślnymi zabójcami wampirów. Poza tym, obiecała mi pomóc.

     Milczała przez chwilę, po czym spojrzała na Erandura, potem na mnie.

     - Mam nadzieję, że któregoś dnia też mi zaufasz.

*          *          *

     Olaf wolnym ruchem złożył świstek papieru, jaki dostałem od Erandura i zerknął na Seranę.

     - Ręczysz za nią?

     Skinąłem głową.

     - Ciebie znam – oznajmił. – Widziałem cię tutaj nieraz. Erandur twierdzi, że to dzięki tobie udało się zdjąć klątwę.

     - Pomogłem mu – przyznałem. – A tobie dopłacę za utrzymanie naszej wyprawy w sekrecie.

     Przez chwilę miął bezwiednie złożony we czworo liścik od Erandura, po czym pokiwał głową i wskazał na łódź, leżącą na brzegu.

     - Skoro ty za nią ręczysz, w porządku, zgadzam się. Pomóżcie mi ją zepchnąć na wodę.

     Łódź była solidna, niezbyt szeroka, za to długa i wyposażona w prostokątny żagiel. Przesiąkła zapachem ryb, ale nikt nie narzekał na tę drobną niedogodność. Na dziobie znajdowała się płócienna płachta, pod którą leżały starannie złożone sieci. Całkiem wygodne legowisko. Oddałem je Seranie, głównie dlatego, że Olaf siedział na rufie, przy sterze. Bardziej rozsadzić ich już się nie dało.

     Pomogłem mu przy wiosłach, po czym, gdy oddaliliśmy się już od brzegu, Olaf podniósł żagiel i skierował łódź na zachód. Wiatr nam sprzyjał, podobnie jak prąd morski, który płynął w tych okolicach aż do ujścia rzeki Karth, gdzie skręcał na północ, by zginąć gdzieś w bezmiarze Morza Duchów. Była to dla nas bardzo pomyślna okoliczność, jako że prąd ów pchał nas szybko na miejsce i jedynie u samego ujścia trzeba było trochę się z nim pomęczyć. Droga z Gwiazdy Zarannej do Samotni zawsze przebiegała szybko. Gorzej było z powrotem. Trzeba było płynąć daleko od brzegu, gdzie prąd już nie sięgał.

     Ponieważ wypłynęliśmy całkiem wcześnie, jeszcze przed zmierzchem, nie zaczęło jeszcze świtać, gdy ujrzeliśmy monumentalny, naturalny most skalny, na którym wybudowano Samotnię. Nocne niebo nad Skyrim, o ile nie ma chmur, jest zwykle bardzo jasne, rozświetlone przez mnogość gwiazd i często przez dwa ogromne księżyce. Czarna bryła mostu, najeżonego dachami zabudowań, wyraźnie się od niego odcinała.

     - Jeśli mógłbyś, przybij do brzeguz dala od portu – poprosiłem.

     - Tak zamierzałem – odparł rybak. – Stracilibyśmy dużo czasu, walcząc z prądem u ujścia. Pozwolę mu się wynieść nieco dalej i wysadzę was na kamiennej plaży, na północ od miasta.

     Odpowiadało nam to. Wprawdzie czekał nas kawałek drogi do miasta, ale dobrze znałem ten szlak. Prowadził na łukowaty, kamienny most ponad portem i potem przechodził pod jaskinią, która miała połączenie z basztą przy rynku. Można było w miarę dyskretnie wślizgnąć się do miasta, mijając zaledwie jednego, czy dwóch strażników, z których wielu już poznałem. Jako tan Samotni, a także legat Cesarskiego Legionu, miałem tam pewne przywileje, więc nie musiałem się ich obawiać.

     Wkrótce pożegnaliśmy naszego przewoźnika i zarazem mieszek złotych monet. Nie narzekałem, zasłużył na niego. Jedna wyprawa do norskich, czy dwemerskich podziemi dawała mi nieporównanie większy profit, więc szybko sobie to zamierzałem odbić. Wyskoczywszy z łodzi udaliśmy się w kierunku miasta.

     Było jeszcze ciemno, gdy ruszyliśmy z plaży w stronę miasta. Ponieważ w te okolice często zapuszczali się czyhający na spóźnionych wędrowców rozbójnicy, uważnie przeczesywałem okolice zaklęciem. Pokazało mi kilka zajęcy, kilka dużych ptaków, przycupniętych na gałęziach drzew, w oddali nawet pojedynczego wilka, ale nic groźnego. Dopiero w pobliżu mostu w moich oczach zajarzyła się poświata, przedstawiająca dwie ludzkie postacie. Rozbłysły na czerwono – czyli raczej nie przyjaciele.

     Zatrzymałem Seranę gestem i wskazałem jej kierunek, w którym zaklęcie wskazało mi niebezpieczeństwo.

     - Chyba zbóje – szepnąłem. – Dwóch. Ale nie widzę wyraźnie.

Serana skierowała tam swój wampirzy wzrok, doskonale penetrujący ciemności i potrząsnęła głową.

- Trzech – szepnęła. – Pod skałą jest ktoś jeszcze.

     Zdumiało mnie to, bowiem zaklęcie ukazało mi tylko dwie postacie, ale zaraz sprawa się wyjaśniła, bowiem usłyszałem zduszony jęk i ujrzałem czerwonawą mgiełkę Magii Wysączania.

     - Tam jest wampir! – zawołała Serana. – Ten trzeci to wampir!

     Nie miałem jednak czasu, by zająć się wampirem, bowiem drugi ze zbójów usłyszał nas i zaatakował. Nie zdążyłem zerwać z pleców łuku. Wyszarpnąłem miecz. Ale zanim rosły, brodaty osobnik, teraz doskonale widoczny na tle jaśniejącego nieba zbliżył się do mnie, Serana również rzuciła wampirze zaklęcie. Pojawiła się druga mgiełka. Napastnik zwolnił, jakby zaskoczony, po czym machnął kilka razy dwuręcznym brzeszczotem, ani razu mnie nie trafiając. Słabł z chwili na chwilę. Wykonał jeszcze kilka niezdarnych kroków w stronę Serany, by w końcu upaść na kolana.

     - Och, nie… - jęknął z bólem.

     Przez chwilę kołysał się jeszcze, jak roślina na wietrze, po czym upadł, aby już nie wstać. Oczy Serany pojaśniały, jakby nagle przybyło jej sił. Nic dziwnego, trafił jej się niespodziewany, w dodatku bardzo obfity posiłek. Odetchnęła głęboko, z wyraźnym zadowoleniem. Jednak pozostała poważna, wciąż przygotowana do rzucenia kolejnego zaklęcia, w kierunku drugiego wampira, czającego się w ciemności. W dłoni zajarzył jej się płomień.

     - Laas-yah-nir! – użyłem Szeptu Aury.

     Przyczajona postać ukazała się w całej okazałości.

     - Razem! – rzuciła Serana.

     Nie czekając, aż iluzja zniknie, rzuciłem się naprzód z obnażonym mieczem. Moja towarzyszka ruszyła ze mną ramię w ramię, gotowa zająć przeciwnika płomieniem. Ale zanim dobiegliśmy do wampira, ten podniósł dłoń i zawołał.

     - Wulfhere!

     Zdumiony zwolniłem kroku. Głos był kobiecy i wydawał mi się znajomy. Powstrzymałem Seranę, która już miała zaatakować.

     - Ktoś ty? – rzuciłem w kierunku blednącej już poświaty.

     - To ja, Sybilla – odpowiedziała postać.

     - Sybilla? – opuściłem miecz. – Sybilla Stentor?

     - We własnej osobie – odpowiedziała, wychodząc z cienia.

     Serana spojrzała na mnie, nieco zdezorientowana, ale widząc, że chowam miecz do pochwy, opuściła ręce i wygasiła przygotowane do wypuszczenia zaklęcie. Uniosłem dłoń w pozdrawiającym geście. Sybilla uczyniła to samo. Zbliżyliśmy się do niej. Obie wampirzyce obrzuciły się nieufnymi spojrzeniami.

     - Na pewno jesteś członkiem Obrońców Świtu? – spytała Sybilla. – Oni raczej zabijają wampiry.

     - To jest Serana – odrzekłem. – Córka lorda Harkona.

     Oczy Sybilli zwęziły się.

     - Ta, którą uratowałeś z krypty?

     - Ta sama – przytaknąłem. – I chociaż brzmi to dziwnie, pomaga mi w moim zadaniu.

     - Rzeczywiście, dziwne – prychnęła Sybilla. – Niewiele jest na świecie wampirów skłonnych do pomocy Obrońcom Świtu.

     - Ty podobno jesteś – odezwała się Serana urażonym tonem. – Dlaczego nie ja?

     Sybilla uśmiechnęła się lekko.

     - No tak, skoro ja, dlaczego nie ty? – odrzekła, przyglądając jej się uważnie. – Logika nie do odrzucenia. Chyba musimy poważnie porozmawiać.

     - Ale może lepiej nie tutaj – odrzekłem. – Wejdźmy do miasta, póki jeszcze słońce nie wzeszło. Zapraszam do Dumnej Wieżycy.

     Sybilla skinęła głową.

     - Dyskrecja przede wszystkim – mruknęła. – Cóż, chodźmy.

     I całą trójką skierowaliśmy się do baszty.