niedziela, 20 października 2019

Rozdział XXXV – Serce Cesarstwa

     Źle oceniłem odległość. Zupełnie źle. Cóż, nie znałem zbyt dobrze południowej części kraju. Mimo iż popędzaliśmy nasze konie po równym trakcie, nie zdążyliśmy do Cesarskiego Miasta przed zapadnięciem zmroku. Ba, co tu mówić o mieście, skoro nie zdążyliśmy nawet wyjechać z lasu. W lesie noc zapada szybko, więc gdy tylko zaczęło się ściemniać, zaczęliśmy rozglądać się za gospodą. Niby nie było czego się tu bać w nocy, ale to jednak las, gdzie po zmroku w pochmurne dni nie było widać czasem wyciągniętej ręki. Jazda konna zupełnie na ślepo to coś, na co mógł sobie pozwolić wyłącznie wytrawny jeździec, pod warunkiem, że dosiadał konia, którego dobrze znał. Żadne z nas nie chciało zderzyć się z jakąś wystającą gałęzią, więc pozostało nam poszukać gospody. Przy głównych traktach ich nie brakuje, więc wkrótce ujrzeliśmy światła drewnianego zajazdu. Stajenny, nie był zbyt rozgarnięty, sądząc z pozorów, bowiem musiałem mu trzy razy tłumaczyć, co ma zrobić z końmi. Na zachętę dałem mu złotą monetę. Chwycił wodze i zaciągnął nasze wierzchowce do stajni, z której dobiegło nas rżenie kilku innych koni.

     Zajazd nie był duży. Na dole znajdowała się niewielka sala z kilkoma stolikami i kuchnia, na górze kilka pomieszczeń dla gości. Prowadziła go para spokojnych Dunmerów, na widok których zrobiło nam się weselej, bo poczuliśmy się jak w Kruczej Skale. Mieli wolny pokój, nawet niedrogo. Zostawiliśmy tam nasze skorupy i broń i zeszliśmy na dół, zjeść kolację. Na kominku buzował ogień, a nad nim wisiał kocioł z jakąś przyjemnie pachnącą polewką. W środku, przy stole, trzech imperialnych strażników grało w kości. Gdy weszliśmy, przerwali grę i przyjrzeli nam się uważnie. Pozdrowiliśmy się, jak zwyczaj nakazywał, po czym chwilowo stracili zainteresowanie naszymi osobami. Przynajmniej moją, bo na Lydię zerkali co chwilę, czego nie zdołali ukryć. Ich szepty nie docierały do nas, ale zauważyliśmy, że zawzięcie o czymś dyskutują.

     Polewka była smaczna i pożywna. Dostaliśmy do tego po kilka kawałków razowego chleba. Najedliśmy się do syta, po czym zamówiłem mały dzbanek wina. Atmosfera zrobiła się luźna i leniwa.

     Pogawędziliśmy też trochę ze strażnikami. Trochę z ciekawości, a trochę zapewne z obowiązku spytali nas, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Nie mieliśmy przed nimi żadnych tajemnic. Wymieniliśmy nasze imiona i opowiedzieliśmy trochę o sobie. Żaden z nich nigdy przedtem o nas nie słyszał. Potem ja zapytałem o nowiny.

     - Nie byłem w stolicy od trzech lat – wyjaśniłem. – Wiele się tu zmieniło?

     I tu strażnicy zasypali nas nowinami, których słuchaliśmy z zaciekawieniem. Chociaż dla nas, awanturników, były to sprawy błahe, w spokojnym Cyrodiil urastały do rangi sensacji. Opowiedzieli o niedawnym schwytaniu przestępcy, zwanego Leśnym Strzelcem, bowiem zasadzał się on na trakcie, w głębokim lesie i polował na ludzi, a raczej na ich dobytek. Wspomnieli o odkrytej jaskini goblinów, gdzieś pod Chorrol. Jeden z nich przypomniał sobie o pojawieniu się smoka nad Brumą, który jednak nikogo nie zaatakował, nawet nie zaryczał, tylko spokojnie i majestatycznie przeleciał nad miastem.

     - Skoro nie atakował, to chyba nawet wiem który to smok – mruknąłem. – Założę się że miał śnieżnobiały brzuch i karmazynowy grzbiet.

     - Tego nie widziałem – odparł strażnik. – Pod słońce wszystkie wydają się ciemne. A co, słyszałeś o nim?

     Opisałem mu Odahviinga tak dokładnie jak umiałem.

     - Jeśli takiego zauważycie, dajcie mu spokój – poprosiłem. – Z jego strony nic wam nie zagraża. No, chyba że go zaatakujecie, wtedy będzie się bronił. A uwierzcie mi, potrafi. Nie wszystkie smoki są złe. Wiem coś o tym.

     - Ma długie skrzydła, i kiedy leci, wygląda jakby płynął – dodała Lydia. – Prawda,  niewprawne oko może go pomylić z innym smokiem i niekoniecznie musi to być Odahviing. Smoki są do siebie podobne, zwłaszcza z daleka. Najlepiej poczekać, czy zaatakuje. Jeśli nie, dać mu spokój.

     Pogawędziliśmy jeszcze trochę, ale zaczęło nas już ogarniać zmęczenie. Wkrótce pożegnaliśmy się i poszliśmy na górę, żeby się porządnie wyspać.

     Rankiem powróciliśmy na trakt. Droga, od jakiegoś czasu wijąca się w lesie, wreszcie odsłoniła się z prawej strony, gdzie naszym oczom ukazało się jezioro.

     - Jezioro Rumare – odezwałem się. – Do Cesarskiego Miasta dotrzemy dopiero pod wieczór.

     Minęliśmy niewielką wioskę i wjechaliśmy na kamienny most. Rzeka pod nami płynęła leniwie, zupełnie inaczej niż szumiące, rwące potoki w Skyrim, a jej brzegi porastały lilie wodne, co w Lydii wzbudziło prawdziwy zachwyt. Jechaliśmy kłusem, nie spiesząc się i podziwiając widoki. Minęliśmy kolejny most i w pewnym momencie droga skręciła w stronę Jeziora Rumare, które rozlewało się w tym miejscu naprawdę szeroko. Nie widzieliśmy go jeszcze, bo widok zasłaniał nam wysoki brzeg, ale i tak dostrzegliśmy smukłą, pionową linię, wyraźnie błyszczącą w słońcu, która wydawała się wyrastać wprost z ziemi.

     - Co to takiego? – Lydia osłoniła oczy ręką.

     - To symbol tej krainy – uśmiechnąłem się. – Wieża z Białego Złota. Według legendy, widoczna z każdego miejsca w Cyrodiil, ale jak sama widzisz, to bzdura wyssana z palca.

     - To jesteśmy tak blisko miasta?

     - Wcale nie blisko – potrząsnąłem głową. – Ta wieża jest po prostu tak wysoka, że widać ją z daleka. Oczywiście, tylko przy ładnej pogodzie.

     Istotnie, choć wkrótce ujrzeliśmy taflę Jeziora Rumare, wciąż zza horyzontu widzieliśmy tylko czubek wieży, sterczący jak cienki patyk, wetknięty w wodę. Minęło południe, zanim zbliżyliśmy się na tyle, by ujrzeć pod nią białą smugę miejskich murów. Teraz nie musiałem zachęcać Lydii do pośpiechu. Rwała się naprzód, jakby czekało ją tam nie wiadomo co.

     Po drodze wciąż mijaliśmy ayleidzkie ruiny, stare, nieczynne forty i małe, białe kapliczki. Raz zademonstrowałem żonie chrzcielnicę wigoru, zachęcając ją, by sama spróbowała jej użyć. Ale ona wciąż zdawała się nie zwracać wielkiej uwagi na to, co dzieje się wokół niej, wciąż skupiając się na celu wędrówki. Wkrótce z mgiełki wyłoniła się wielka, zielona wyspa. A na niej równe, jak spod igły, bielejące w południowym słońcu mury stolicy.

Cesarskie Miasto - widok od północy

     - Jakie piękne! – westchnęła. – I jakie wielkie!

     Przyznaję, że widok robił wrażenie, ale bardziej z powodu jaskrawego oświetlenia. Mury, wykonane z białego kamienia, zdawały się świecić, odbijając południowe słońce i tworząc na falach jeziora efektowną iluminację. W dodatku perspektywa zmieniła nieco ich wygląd, bowiem spoglądaliśmy na miasto od strony portu. Na pierwszym planie znajdowała się dzielnica portowa, składająca się z małych, ledwo widocznych drewnianych domków, usytuowanych poza murem. Za nimi stała biała ściana czegoś w rodzaju wysokiego przedmurza, zakrywającego przed naszymi oczami właściwy port. Dalej widać było cienką kreskę właściwego muru miasta i sterczącą nad nim, niby maszt okrętu, smukłą i niesamowicie wysoką Wieżę z Białego Złota – symbol Cesarskiego Miasta.

     Konie jakby wyczuły, że są już u kresu podróży i same przyspieszyły kroku. Słońce nie zdążyło się zaczerwienić, gdy ich podkowy zabrzmiały na bruku wielkiego, kamiennego mostu, prowadzącego do stolicy Cesarstwa. Miasto leżało bowiem na wyspie i prowadził do niego tylko jeden most. Solidny, kamienny, ale przede wszystkim majestatyczny i monumentalny – jak wszystko w tym mieście.

     Most wydawał nam się nieskończenie długi. Gdy dotarliśmy wreszcie na wyspę, trzeba było jeszcze wspiąć się pod górę po brukowanej drodze, która nagle zrobiła się bardzo stroma. Gdy wreszcie znaleźliśmy się pod bramą, skręciliśmy w lewo ku drewnianym zabudowaniom miejskiej stajni, gdzie za ogrodzeniem kłębiło się prawdziwe mrowie końskich grzyw.

     - Nie wiedziałam, że na świecie jest tyle koni – mruknęła Lydia, spoglądając na okólnik. – Skąd one się biorą?

     Parsknąłem śmiechem.

     - Część z nich to konie straży – wyjaśniłem. – Ale większość należy do różnych instytucji. Widzisz te czarne? To konie z Cheydinal. Najszybsze w całym Cesarstwie. Większość z nich należy do Czarnego Konia.

     - Do kogo?

     - Czarny Koń to tytuł gazety – wyjaśniłem. – Kurierzy rozwożą ją po całym Cyrodiil. Dociera do każdego miasta.Potrzebują szybkich koni. Te śnieżnobiałe pochodzą z Anvil. Zapewne to część cesarskiego inwentarza.

     - No a reszta?

     - Własność mieszkańców – wzruszyłem ramionami. – Tutaj mieszka wielu rycerzy, wojowników i kupców. Potrzebują koni. W Cyrodiil nigdy ich nie brakowało.

     Podjechaliśmy do drewnianych wrót. Naprzeciwko nam wyszła Orsimerka, której widok tutaj nie powinien nikogo dziwić, jako że Cesarskie Miasto zamieszkiwały wszystkie rasy humanoidów. W dodatku w Cyrodiil Orsimerowie nie żyli w swoich enklawach, tylko razem z innymi i nie uważali innych ras za obce. Byli od nich może nieco bardziej bezpośredni, ale nawet w połowie nie tak opryskliwi i posępni jak w Skyrim. Chętniej się uśmiechali i można było z nimi nawet pogawędzić i pożartować. Orsimerka przyjęła od nas wodze i pobrała opłatę stajenną za trzy dni z góry, tyle bowiem zamierzaliśmy tutaj gościć. A potem skierowaliśmy się do miasta.

     Brama była otwarta. Dwóch strażników, opartych o mur, wyraźnie się nudziło. Gdy przechodziliśmy, obrzucili jedyne wzrokiem nasze błyszczące zbroje. Znaleźliśmy się na brukowanej ulicy.

     - Niesamowite! – szepnęła Lydia.


Cesarskie Miasto - Plac Talosa. W centrum dzielnicy stoi pomnik smoka - symbolu cesarskiej linii Septimów.

     Nie wiem. Co ją tak zachwyciło. Mogło to być w zasadzie wszystko. Może wielki pomnik smoka, symbolu Cesarstwa, stojący na środku placu. A może jasne, wysokie frontony kamienic, ciasno upakowanych po obu stronach ulic. A może kolorowe rabaty, wciśnięte w każdy wolny skrawek terenu. A może w końcu mrowie ludzi, idących ulicami, w sobie tylko znanym celu. Lydia, rozglądając się na boki, ruszyła przodem. Podążyłem za nią. Obeszliśmy całą dzielnicę od muru do muru, a wszystko tutaj było dla niej nowe i zdumiewające.

     - To miasto jest ogromne – oświadczyła z błyskiem w oczach. – Wyobrażałam je sobie zupełnie inaczej.

     - To nie miasto, to tylko jedna dzielnica miasta – roześmiałem się. – Jest ich w sumie dziesięć.
Chwyciłem ją za rękę i zacząłem objaśniać.

     - Tu, w dzielnicy Plac Talosa, mają swe domostwa najzamożniejsi obywatele. Ten budynek pośrodku to Hotel Tibera Septima. Proponuję wejść właśnie tam.

     - Wygląda na luksusowy…

     - Bo jest – odparłem.

     Ale Lydia skrzywiła usta.

     - Źle się czuję w luksusach. Poszukajmy czegoś skromniejszego.

     - Odrobina luksusu nikomu nie zaszkodziła – stwierdziłem nie przekonany.

     - Jeśli chcesz – odparła zrezygnowana. – Jestem Nordką ze Skyrim i przywykłam do surowszych klimatów. Ale sokoro ci zależy…

     - Nie, wcale mi na tym nie zależy – zapewniłem ją. – Tu jest wiele hoteli. Poszukamy sobie czegoś w innej dzielnicy. Ale uprzedzam, że i tam napotkasz wygody, jakich nie znajdziesz w oberżach. Na to nie ma rady. To serce Cesarstwa. Przed luksusem się tu nie obronisz.

     Roześmialiśmy się oboje. Lydia chwyciła moją rękę, a ja skręciłem do dzielnicy świątynnej, która znajdowała się za wysoką bramą, otwartą jak wszystkie w mieście. Zamykano je bowiem tylko na noc, a i tak można było wtedy przez nie przejść, choć zwyczaj nakazywał wtedy wcisnąć w dłoń strażnikowi jakąś drobną monetę.

     - Pokażę ci coś, co istnieje tylko w tym miejscu – oświadczyłem. – Świątynia Jedynego, w której płonęły kiedyś Smocze Ognie, a dziś stoi skamieniały awatar cesarza Martina Septima.

     Wkroczyliśmy do sąsiedniej dzielnicy. Jej centrum zajmowała wielka rotunda, która wydawała się nie mieć dachu.

     - Zgadza się – przytaknąłem. – Kiedyś świątynię przykrywała kopuła, ale została zniszczona podczas ostatniej walki Kryzysu Otchłani.

     Pociągnąłem ją w stronę wejścia.

     - Wtedy to Mehrunes Dagon – ciągnąłem – osobiście wkroczył do Cesarskiego Miasta, otoczony pomniejszymi daedrami. I wtedy cesarz Martin Septim strzaskał Amulet Królów i przybrał postać ognistego smoka.

     - Wcielenie Akatosha – zgadła Lydia. – Mimowolny dowód na jego smoczą krew.

     - Właśnie – skinąłem głową. – Martin Septim pod postacią smoka pokonał Mehrunesa Dagona, ale po zwycięskiej walce smoczy awatar skamieniał i  pozostał kamieniem do dziś.

     Otworzyłem wejście do świątyni. Było tu kilka osób, które odwróciły się w naszą stronę. Przez chwilę przyglądali się dwom nieznajomym postaciom w złotych zbrojach, by po chwili powrócić do swych medytacji. Tutaj obcy nie wzbudzali większego zainteresowania. Zawsze było ich wielu. Pociągnąłem Lydię do wewnątrz. Było tu zupełnie jasno, bowiem świątynia, jako się rzekło, nie miała dachu.

     - Ludzie postanowili pozostawić ją w takim stanie – szepnąłem jej do ucha. – Na pamiątkę bohaterskiego cesarza.

Cesarskie Miasto - Świątynia Jedynego.

     Podeszliśmy z nabożną czcią do gigantycznego, kamiennego posągu. Wyglądał, jakby wykonano go z alabastru, ale pod palcami można było poczuć chłód jak przy dotyku marmuru. Przedstawiał on smoka, stojącego na wyprostowanych nogach, z rozłożonymi skrzydłami i głową odchyloną w tył, jakby w przedśmiertnym spazmie. Pomnik był tak dokładny, tak precyzyjnie odzwierciedlał każdy najmniejszy nawet szczegół, że nie sprawiło mi kłopotu, by uwierzyć, iż rzeczywiście jest to skamieniałe ciało wcielenia Akatosha. To naprawdę był Martin Septim – ostatni cesarz z rodu Smoka.
Z czcią dotknęliśmy pazura u lewej nogi smoka. Wyżej żaden człowiek nie dałby rady sięgnąć bez drabiny. Poczuliśmy jak po naszych ciałach rozlewa się ciepło i spokój. I coś jakby otucha. Jakby sam cesarz przemówił do nas uspokajającym tonem.

     - Podobno Martin Septim miał aksamitny głos*, który potrafił uspakajać każdego, kto go słyszał – odezwała się Lydia. – Czytałam o tym.

     - To w zasadzie potrafi każdy Cesarski – przyznałem. – Ja również. To Głos Cesarza, nasza wrodzona, magiczna umiejętność. Chociaż pewnie Martin Septim władał tym darem nieporównywalnie sprawniej. W końcu, był kapłanem…

     Zwiedziliśmy jeszcze pobieżnie Elfie Ogrody, przytulną, mieszkalną część miasta, przez którą musieliśmy przejść, by dostać się do dzielnicy handlowej, w której znajdowała się znana mi sprzed lat, zabytkowa gospoda „Obrok”. Tam postanowiliśmy zostać na noc.

     Gospoda bardziej przypominała luksusowy hotel. Na dole duża restauracja, na piętrach pokoje gościnne. Wystrój i umeblowanie w dobrym gatunku, niby w cesarskim pałacu. Mieliśmy niezwykłe szczęście, że akurat mieli dwa wolne pokoje, bo ruch tutaj był naprawdę spory. Wzięliśmy jeden pokój i zamówiliśmy kolację. Pokój był wygodny i urządzony z typowym tutaj przepychem. Na szerokim łożu leżała haftowana złota nicią narzuta, a podłogę przykrywał wzorzysty dywan. Był stolik, dwa krzesła, szafa i stojak z miednicą, a obok duży dzban perfumowanej wody. Zrzuciliśmy z siebie zbroje i włożyliśmy nasze podróżne ubrania. Oczywiście, skorzystaliśmy też z miednicy i wody, by się trochę opłukać. Potem zeszliśmy na dół, co nieco przekąsić.

     Do kolacji bez pytania podano nam dzban przedniego wina. To było tutaj normą. Gości w restauracji biesiadowało wielu, a Cesarscy są ludem raczej towarzyskim, toteż szybko poczuliśmy się, jakbyśmy mieszkali tu od lat. Rozpoczęły się opowieści, zabawne historyjki i wzajemne przepijanie do siebie między stolikami. Wkrótce dosiadł się do nas pewien Altmer, przez chwilę bezradnie rozglądający się za wolnym stolikiem. Zaprosiłem go do naszego stołu. Nie zapamiętałem jego imienia, a szkoda, bo okazał się być bardzo wesołym i miłym kompanem. Mieszkał w okolicy od urodzenia i widać było, że czuł się całą duszą obywatelem Cesarstwa. Jakże różnił się od posępnych i zarozumiałych przybyszów z Wysp Summerset. Nic dziwnego, to w końcu „nasz” Altmer.

     Biesiada przeciągała się do późnej nocy, ale my, zmęczeni podróżą, wkrótce pożegnaliśmy wesołe towarzystwo i wdrapaliśmy się na piętro, by odpocząć. Miękkie łoże, pachnąca pościel, ukochana przy boku – czegóż więcej może pragnąć człowiek? Zasypiałem przepełniony poczuciem niezwykłego szczęścia. Jestem w swojej ojczyźnie i jestem z niej dumny!

     Nazajutrz zaplanowaliśmy sobie zwiedzania ciąg dalszy.

     Lydia koniecznie chciała zobaczyć pałac cesarza.

     - Nic łatwiejszego – oznajmiłem. – Przejście do centrum jest w każdej dzielnicy.

     I przy tych słowach skręciłem się w ulicę, biegnącą w kierunku sterczącej zza murów Wieży z Białego Złota.

     Cesarskie Miasto zbudowano na planie wielkiego koła, podzielonego na siedem części i trzech dodatkowych lokacji zewnętrznych, leżących poza głównymi murami. Okrągły środek stanowiło Centrum, w którym znajdował się Pałac Cesarza. Pozostałe sześć dzielnic leżały wokół niego, ułożone jak kawałki tortu. Każda dzielnica była odgrodzona od pozostałych murem, jednakże łączyły je szerokie bramy, zaopatrzone w solidne, okute skrzydła. Z każdej dzielnicy można było więc przejść do dwu sąsiednich oraz do centralnej, z pałacem. Cztery z nich miały ponadto po jednej dodatkowej bramie w zewnętrznym murze, prowadzącej poza ów magiczny okrąg. Z Placu Talosa można było wyjść na most, którym tu przybyliśmy. Z kolei z dzielnicy świątynnej można było wyjść do portu. Dwie inne dzielnice posiadały bramy do Garnizonu i Tajemnego Uniwersytetu, głównej siedziby Gildii Magów. Oba te miejsca były odrębnymi, mniejszymi grodami, leżącymi poza murami miasta. W Garnizonie mieściło się również więzienie.

Cesarskie Miasto - Pałac Cesarza. Ikonografia przedstawia dzielnicę miasta. Widać jedynie fragment murów właściwego pałacu (po prawej stronie)

     Ale zaczęliśmy od pałacu. Widziałem go już nieraz, ale zawsze podziw wzbudzał we mnie jego ogrom. Zbudowano go, jak wszystko tutaj, na planie koła. Był wysoki i masywny, a na samym szczycie pod samo niebo sterczała Wieża z Białego Złota, której czubek często przysłaniały chmury. Pałac okolony był szeroką promenadą, z której w sześciu kierunkach prowadziły równie szerokie schody i przejścia do sześciu bram – każda do innej dzielnicy. Między promenadą i murem znajdował się szeroki pas zieleni, który był zarazem cmentarzem, na którym chowano władców i innych zasłużonych dostojników. Pośród kwiatów, drzew i krzewów stały tam kamienne nagrobki, pomniki i wejścia do grobowców.

     Brama do pałacu była, oczywiście, zamknięta, ale dwaj stojący przed nią strażnicy, w złocistych zbrojach, zapewnili nas, że można wejść do środka i zwiedzić kilka pomieszczeń.

     - Pamiętajcie tylko, by nie zakłócać spokoju – ostrzegł nas jeden z nich. – Żadnych krzyków i głośnych rozmów. Za to można dostać grzywnę, a nawet trafić do aresztu.

     Skorzystaliśmy z okazji. Długi, ciągnący się niemal naokoło budynku korytarz zaprowadził nas na schody, a te do następnych schodów. Za nimi znajdowały się dwa przejścia. Jedno, do cesarskich apartamentów, było niedostępne, ale drugie, prowadzące na wewnętrzny taras, otwarto dla zwiedzających. Taras znajdował się nad Salą Obrad, jakieś pięć wysokości człowieka ponad ławkami senatorów. Zbudowano go tak, że można było obejść go dookoła i wyjść tymi samymi drzwiami. W tej chwili Sala Obrad świeciła pustkami. To dobrze i źle. Źle, bo nic się tam nie działo. Można było podziwiać jedynie architekturę przestrzennego wnętrza. Dobrze, bo inaczej tarasu by nie udostępniono dla zwiedzających. Bezpieczeństwo senatorów było ważniejsze od kaprysu turystów.

     Klasnąłem w dłonie. Nie za mocno, by nie robić hałasu. Dźwięk rozszedł się po całej sali i powrócił do nas echem.

     - Tu pewnie nawet nie trzeba podnosić głosu, by zostać usłyszanym – stwierdziłem. – Akustyka wręcz doskonała. Zapewne dlatego strażnicy tak naciskają, żeby nie hałasować.

     - Tak właśnie wyobrażałam sobie to miejsce – Lydia obiegła oczami okrągłą salę pod nami. –Funkcjonalne, bez zbędnego przepychu, nawet trochę surowe jak na cesarski styl, a przy tym niezwykle dostojne i wręcz przytłaczające. Jak świątynia.

     Zgodziłem się z nią, że architektura i wystrój wnętrza miały w sobie coś świątynnego. Nie trzeba było nikogo zachęcać do utrzymania ciszy – człowiek wręcz nie śmiał odezwać się głośniej w takim miejscu.

     Do wieczora odwiedziliśmy niemal wszystkie dzielnice, włącznie z portem. Nawet Garnizon, choć nie był dostępny dla zwiedzających. Wykorzystałem jednak fakt, że oboje byliśmy oficerami Cesarskiego Legionu. Czekała nas tam zresztą miła niespodzianka, bowiem spotkaliśmy kilku znajomych legionistów.

Port w Cesarskim Mieście

     Potem odwiedziliśmy port. Tu jednak spotkało nas rozczarowanie. Przy kamiennej kei stały tylko dwa niewielkie statki. Jedynie jej rozmiary wyraźnie pokazywały, że może ich tu przybijać znacznie więcej. Dzielnica portowa z bliska nie wyglądała już tak uroczo jak z brzegu jeziora. Większość domków była w złym stanie a służby oczyszczania miasta chyba nie odwiedzały zbyt często tego miejsca. Przy brzegu leżało pełno śmieci, a woda w kanale portowym, mimo przepływu, cuchnęła mułem, który osadzał się w zakamarkach. Nadbrzeże zastawiono jakimiś skrzyniami i beczkami. Nic ciekawego, wróciliśmy więc w obręb murów miasta i przeszliśmy do kolejnej jego części.

Cesarskie Miasto - Arboretum

     Arboretum zachwyciło nas oboje. Słabo je pamiętałem. Był to przepiękny park, pełen kwiatów i ozdobnych krzewów i drzew. Nic dziwnego, że spacerowało tu wielu ludzi, zwłaszcza z dziećmi. Przyznaję, że tak malowniczego miejsca nie spotkałem w żadnym innym mieście. Usiedliśmy na ławeczce pod drzewem i zasłuchani w pienia ptaków i głosiki biegających wokół dzieci, trwaliśmy tak bez ruchu, nawet nie wiem jak długo. Spokój i magia tego miejsca udzieliły się i nam.

     A potem przeszliśmy do sąsiedniej dzielnicy i tam moja żona dowiedziała się, czym jest Arena. I za nic nie mogła tego zjawiska pojąć.

     Już w bramie przystanęła zdumiona, na widok tak wielkiego obiektu. Tutaj wydawał się większy niż cesarski pałac. Arena bowiem nie przypominała niczego, co Lydia w życiu widziała, choć przecież widziała wiele. Stanowiła ją mieszana, kamienno-drewniana rotunda bez dachu. Jej centrum stanowił wysypany piaskiem, okrągły plac, naokoło którego wybudowano wysoką widownię. Pod nią znajdowały się sale ćwiczeń i cele, zamykane żelaznymi kratami. Zaprowadziłem ją do środka.

     - Co tu się odbywa? – spytała zdumiona. – To teatr?

     - Walki – odparłem krótko.

     - Jakie walki?

     No i wytłumacz tu zjawisko komuś, dla kogo walka jest rzemiosłem, jak każde inne!

     - Jakby ci to wytłumaczyć… Jeśli chcesz wyzwać kogoś na pojedynek, najlepiej, żeby odbył się on właśnie tutaj. Tu jest widownia i są sędziowie, którzy dopilnują, by odbył się on zgodnie z kodeksem honorowym.

     - Czyli to jest miejsce rozwiązywania sporów? – uniosła brwi. – Nie macie trybunałów? Albo Rady Starszych, która rozsądza o winie? Zgromadzenia Starszyzny?

     - Ależ mamy, mamy – uspokoiłem ją. – Są jednak sprawy honorowe, których nie da się rozwiązać inaczej, niż przez pojedynek na śmierć i życie.

     Pokręciła głową z niedowierzaniem.

     - Poza tym, dla publiczności taka walka to przednia rozrywka.

     Zwęziły jej się oczy.

     - Jak walka może być rozrywką?

     - No, nie dla walczących – zgodziłem się. – Ale dla gawiedzi… Tu jest wielu zawodowych wojowników, którzy trudnią się tylko tym i niczym więcej. Ludzie ich oklaskują, mają swoich faworytów, robią zakłady, o to, kto wygra. Nazywamy ich tu gladiatorami. To spora instytucja. To też miejsce, w którym wykonuje się  wyroki śmierci.

     - Wyroki?

     - Publiczne egzekucje. Ustawia się pieniek, przychodzi kat… A czasem też ma to charakter pojedynku. Jeśli na śmierć został skazany ktoś znaczny, albo zasłużony w przeszłości, ma on prawo umrzeć w walce, z mieczem w dłoni. Musi się wtedy pojedynkować z zawodowym gladiatorem i zwykle tego nie przeżywa.

     - A jeśli to on wygra?

     - Wtedy kara śmierci jest darowana. Czasem zamieniana na lżejszą. Ale tu o wszystkim decyduje publiczność.

     - Jak to?

     - Widzisz, to widowisko. Podobnie zresztą jest w walkach gladiatorów. Jeśli skazaniec walczył dzielnie i honorowo, a przy tym efektownie, publiczności się to podoba i zdobywa on jej sympatię. Wtedy nawet, jeśli zostaje pokonany, może liczyć na jej przychylność. Publiczność domaga się wtedy darowania mu życia.

     - A jeśli walczą dwaj gladiatorzy?

     - To samo. Jeśli jeden z nich jest ranny na tyle, że nie może dłużej walczyć, publiczność decyduje, co się z nim stanie. Jeśli ma ją po swojej stronie, może wyjść z tego żywy.

     - A jeśli nie?

     - Zostaje dobity.

     Zadrżała.

     - I ktoś zdrowy na umyśle zostaje gladiatorem?

     - Nigdy ich nie brakuje – zapewniłem ją. – Gladiator może zdobyć sławę, majątek i uwielbienie tłumów. To spora pokusa. A do stracenia ma tylko jedno – życie. Jest jak najemnik, który walczy za pieniądze i też liczy się z tym, że może zginąć. Cała różnica polega na tym, że tutaj uważane to jest za sztukę, więc musi dodatkowo zadbać o efekt wizualny.

     Milczała przez chwilę, po czym z obrzydzeniem potrząsnęła głową.

     - To nie to samo. Najemnik, nawet jeśli walczy za pieniądze, zawsze walczy o coś. Jeśli nie o swoją sprawę, to o czyjąś. A nie dla rozrywki tłumu. Jak publiczności może podobać się wzajemne zarzynanie się na arenie? Chcesz powiedzieć, że zrobiliście sobie rozrywkę z walki? Ze śmierci? Że ludzie umierają ku uciesze gawiedzi?

     Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale czułem, że cały zachwyt, jaki udało mi się wzbudzić w mojej żonie, pokazując jej cuda cywilizacji, w tej jednej chwili uleciał z niej z niemal słyszalnym sykiem. Dla Norda ze Skyrim walka i rozrywka były czymś tak odległym, że nie był w stanie tego pojąć. Dla Lydii walka była honorową koniecznością, a zabijanie ludzi ku uciesze gawiedzi nie mieściło jej się w głowie. Przyznaję, że sam wtedy poczułem ukłucie wstydu. Dotąd nie widziałem niczego złego w walkach gladiatorów. Były one częścią kultury, w której wyrosłem i wydawały mi się czymś zupełnie normalnym, zwłaszcza że zwyczaj ten obecny był nie tylko w Cyrodiil. W moich oczach usprawiedliwiał go zupełnie fakt, że nikt tutaj nikogo do walki nie zmuszał. Gladiatorzy byli wolnymi ludźmi i sami dokonywali takiego, a nie innego wyboru. Trzeba było nieskalanego poczucia norskiego honoru, żebym dostrzegł w tym coś niewłaściwego.

Cesarskie Miasto - Arena

     Dość, że Lydia wymaszerowała z Areny z nadąsaną miną i stwierdziła, że nigdy tutaj nie wróci.

     - Chyba jedynie po to, żeby przetrzepać skórę temu, co to wymyślił! Nawet na arenie, jeśli będzie nalegał.

     W milczeniu wyszedłem za nią. Nawet nie sprostowałem, że ze swym postanowieniem spóźniła się o kilkaset, a może nawet o kilka tysięcy lat.Zwyczaj ten był tak stary jak Cesarstwo, albo jeszcze starszy. Czułem jednak, że jeśli to powiem, skończy się na kłótni. Dla równowagi zaproponowałem zwiedzanie Tajemnego Uniwersytetu, ale to jedno miejsce zamknięto przed zwiedzającymi. Nie pomógł nawet mój tytuł arcymaga, o ile nie zaszkodził, po tym, jak swego czasu spotkaliśmy jednego z magów w ruinach Mzulft. Pewnie urobił nam tu nieciekawą opinię.

     Zgłodnieliśmy trochę, więc wróciliśmy do gospody coś przekąsić.

     - Jestem zmęczona – uśmiechnęła się Lydia. – Mogę spędzić cały dzień w forsownym marszu, ale takie powolne włóczenie się po mieście zwyczajnie mnie męczy.

     - Nikt nas nie goni – odparłem, zamawiając dzban piwa. – Możemy tu sobie odpocząć. Ale przyznam ci się, że mam ogromną ochotę wykąpać się w jeziorze. Tak dawno nie miałem okazji popływać. W Skyrim się nie da.

     Lydii spodobał się ten pomysł. Po obiedzie i dłuższym odpoczynku poszliśmy poza mury miasta. Nie byliśmy sami, bowiem wielu miejscowych wpadło na ten sam pomysł. Było bardzo ciepło i słonecznie, więc pogoda wręcz zachęcała do kąpieli. Lydia, przyzwyczajona do zimnych potoków Skyrim, aż roześmiała się, gdy zanurzyła się w nagrzanych, przybrzeżnych wodach jeziora.

     - Jak w łaźni!

     Ja sam wdrapałem się na duży przybrzeżny głaz, za którym woda była bardzo głęboka. Skoczyłem, dając nura do samego dna. Przypomniały mi się zabawy z innymi chłopcami, gdy sam byłem jeszcze dzieckiem. Kąpiel w jeziorze była obowiązkowym punktem w naszym codziennym rozkładzie zabaw. Wszyscy umieliśmy doskonale pływać i nurkować. Ktoś kto nie potrafił, zawsze uważany był tutaj za dziwaka.

     Wynurzyłem się tuż przy Lydii.

     - Musimy w przyszłości częściej odwiedzać Wichrowy Tron – oznajmiłem. – Tam są gorące źródła.

     - Ale tam woda cuchnie siarką – odparła Lydia. – No i trudno się pływa z bronią u pasa.

     Westchnąłem. Tak, to była prawda. W Skyrim wciąż trzeba było być czujnym i przygotowanym do obrony. Jak nie smok, to niedźwiedź, jak nie niedźwiedź, to banda zbójów, jak nie zbóje to wampiry. Takie beztroskie baraszkowanie w wodzie było możliwie tylko tu, w Cyrodiil. Choć tęskniłem do Wietrznego Domku, sam przed sobą musiałem przyznać, że trudno mi się będzie pożegnać z ojczyzną. Nigdzie indziej nie czułem się tak bezpiecznie i tak beztrosko.

     - Możemy tu przyjeżdżać częściej – Lydia objęła mnie ramionami. – Jesteśmy legionistami, nie będą nam robili kłopotów na granicy.

     - Masz rację – odwzajemniłem uścisk. – Będziemy tu przyjeżdżać częściej. Następnym razem zabiorę cię do Anvil, nad Złote Wybrzeże.

     - Ładna nazwa.

     - I piękne, piaszczyste plaże nad morzem. Stąd właśnie wzięła się nazwa, bo jest żółtawy i w słońcu błyszczy jak złoto. A miasto jest prześliczne. Całe zabudowa z białego kamienia. Nawet bruk na ulicach. Podobno… Nigdy tam nie byłem. Sam chciałbym to zobaczyć.

     - Zobaczymy to razem – uśmiechnęła się i pocałowała mnie czule. – Któregoś dnia.

     Cesarskie miasto opuściliśmy nazajutrz, wcześnie rano. Włożyliśmy zbroje, przypasaliśmy broń i dosiedliśmy swych wierzchowców. Ich podkowy znów zastukały na bruku Cesarskiego Mostu, a potem skręciłem w prawo, by objechać jezioro od północy.

     Jezioro Rumare rozlewało się szeroko, toteż droga, prowadząca naokoło, obiegająca całe jezioro, była niezmiernie długa. Słońce jeszcze nie doszło do najwyższego punktu na niebie, ale niewiele mu do niego brakowało, gdy wreszcie skręciliśmy z okólnego traktu na północ i zaczęliśmy piąć się pod górę. Na skrzyżowaniu widniał drewniany drogowskaz z kilkoma tabliczkami. Na tej, skierowanej na północ, wyryto ozdobne litery, składające się w miłą mojemu sercu nazwę miasta, które dobrze znałem.

     Napis brzmiał: „Bruma”.

________________
*W grze Oblivion Martin Septim mówi głosem Seana Beana.