poniedziałek, 29 lutego 2016

Rozdział XVI - Samotna wyprawa

     Proventus Avenicci wstał tego dnia trochę później niż zwykle. Poprzedniego wieczora pracował do późna i był bardzo zmęczony. Jarl, który powitał nas rankiem w Smoczej Przystani, tylko się uśmiechnął, gdy o niego spytałem.

     - Niech się wyśpi – zaśmiał się lekko. – Naprawdę mu się dziś należy.

     I przy tych słowach wskazał plik dokumentów, przygotowany poprzedniego wieczora przez zarządcę. A potem zaprosił nas do stołu. Popytał o nasze ostatnie przygody. Aż uniósł brwi, gdy dowiedział się o smokach i spojrzał na mnie z uznaniem. Powiedział coś o tym, jak Smocze Dziecię rośnie na jego oczach. Chyba nie do końca go zrozumiałem. Z zadowoleniem wysłuchał odpowiedzi na pytanie, jak sprawuje się mój huskarl. Lydia, zaczerwieniona opuściła głowę. Musiała czuć się zażenowana, słuchając hymnów na swoją cześć. Opowiedziałem też o swoich najbliższych planach. A potem do sali wszedł zaspany jeszcze Proventus i zanim zdążył się przywitać, spytałem go o dom w mieście.

     - Jak mówiłem, mamy nieduży domek na zbyciu – odparł.

     - Biorę! – postawiłem trzos na stole.

     - Wspaniale! – klasnął w ręce. – Zaraz przyniosę ci klucz!

     I zniknął na schodach. My tymczasem pogadaliśmy jeszcze trochę. Przekonałem się, że Balgruuf jest człowiekiem łagodnym i pogodnym, a jednocześnie nie pozbawionym sprytu. Gdy Proventus wrócił i wręczył mi klucz, wstałem i podziękowałem za gościnę.

     - Lydia cię zaprowadzi – rzekł Balgruuf. – Powodzenia na nowej wyprawie.

     Lydia szła wolno i wyraźnie widziałem, że coś ją gryzie. Gdy kroczyliśmy przez miasto, nie spuszczałem z niej oka. Wyglądała, jakby miała zaraz się rozpłakać. Jeszcze tak roztrzęsionej jej nie widziałem. Co się stało? Ona, nieustraszona wojowniczka, spoglądająca bez strachu w oczy smoka, nagle zaczęła sprawiać wrażenie, jakby na jej barki włożono zbyt wielki ciężar.

     Zatrzymała się przed ostatnim domem obok kuźni Adrianne.

     - Oto Wietrzny Domek – odezwała się wzruszonym głosem.

     Dom nie był duży. Wydawał się w dobrym stanie, choć widać było, że od dłuższego czasu jest niezamieszkany. Obszedłem go dookoła, uważnie mu się przyglądając. Mur był zdrowy, tylko w jednym miejscu, na tyłach, wymagał drobnej naprawy. Włożyłem klucz do zamka. Zazgrzytało i drzwi stanęły otworem.

    Dom był trochę zagracony i pokryty pajęczynami. Na szczęście, zwykłymi pajęczynami, nie pochodzącymi od śnieżnych pająków. Posadzkę wyłożono wygładzonymi kamiennymi płytami. Na środku pomieszczenia znajdowało się wygaszone palenisko. Naprzeciw stały drewniane schodki, prowadzące na piętro. Zaskrzypiały, gdy wspięliśmy się na górę. Tuż za schodami, po lewej stronie znajdowały się drzwi. Otworzyły się ze skrzypnięciem, gdy nacisnąłem na klamkę.

     - O, całkiem przytulny pokoik – stwierdziłem, rzuciwszy okiem na znajdujące się tam łóżko, komodę i szafkę. – Trochę mały, ale wygodny.

     Zerknąłem na Lydię. Była bliska płaczu. Co się dzieje? Chwyciłem ja za rękę i spojrzałem jej prosto w oczy.

     - Lydio, co się stało? – szepnąłem. – Jeszcze cię takiej roztrzęsionej nie widziałem.

     Łagodnie wysunęła dłoń z moich rąk i podeszła do komody. Otworzyła szufladę. Wyjęła z niej poszarzałą suknię, częściowo podziurawioną przez mole.

     - To wszystko, co zostało mi po matce – szepnęła. – Chowałam to jak relikwię. A to – roztoczyła ręką wokół – był mój pokoik. Tu chowałam swoje zabawki. A tu swoje ubrania.

     Stałem jak skamieniały. Nareszcie do mnie dotarło. Wietrzny Domek to był jej dom! Dom, w którym się wychowała. Dom, należący do jej rodziców.

     Z każdą deską w podłodze wiązały się jakieś wspomnienia. Pamiętała doskonale zapach, jaki się tu rozchodził, meble, jakie tu zapewne kiedyś stały, głosy rodziców, ich przyjaciół. Dopóki nie widziała tego, co zostało z jej domu, zachowywała równowagę. Gdy ujrzała go na własne oczy, wszystkie wspomnienia i traumy wróciły do niej ze zdwojoną siłą. Domu już nie było – był tylko budynek. Budynek, w którym kiedyś znajdował się jej dom…

     Nie wiedziałem co powiedzieć. Wspomniałem swój rodzinny dom, którego nie widziałem już od kilku miesięcy. Jak ja za nim czasem tęskniłem! A przecież zawsze mogłem do niego wrócić. Dom Lydii zwyczajnie przestał istnieć.

     - Oprowadzisz mnie po swoim domu? – spytałem cicho. – Ja… nie wiedziałem, że to był twój dom.

     - Wiem – szepnęła Lydia. – Przepraszam, rozkleiłam się…

     - Nie przepraszaj – uśmiechnąłem się z przymusem. – Rozumiem cię. Może to i lepiej, że trafiliśmy do twojego domu. Bo przecież zamieszkasz tu, prawda?

     - Tak każe zwyczaj i prawo – odparła, ale tym razem cicho i miękko, bez wojskowego zacięcia. – Huskarl mieszka w domu tana i chroni go.

     - Posłuchaj… Zróbmy tak. Twój pokój nadal będzie twój. To będzie twój prywatny azyl. Nikt nie ma prawa tam wchodzić nie proszony, włącznie ze mną.

     - Ależ…

     Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. A ja odwróciłem się i wolno przespacerowałem się po pięterku.

     - Tu stoi drugie łóżko – powiedziałem.

     - Tam była sypialnia rodziców – odparła, ocierając ukradkiem łzę. – Ktoś zburzył ścianę.

     - Ścianę?

     - Tu była ściana i drzwi – wskazała.

     Rzeczywiście, na ścianach zachowały się okucia, przytrzymujące kiedyś przepierzenie, a i na podłodze widać było wyraźny ślad, gdzie kiedyś ono przebiegało.

     - A tutaj?

     - Tu był przedsionek, gdzie stały szafki z różnymi drobiazgami. Świece, kubki…

     - A na dole?

     Zeszliśmy po stromych schodkach.

     - Tu była jadalnia – zatoczyła dłonią dookoła. – Zajmowała cały parter. Tylko tam był gabinet ojca, jego dokumenty, drobne towary i tak dalej – wskazała na głęboką niszę pod schodami. – I tam też była ściana. I drzwi, zamykane na klucz, żeby nikt mu nie narobił bałaganu w papierach.

     Pokiwałem głową. Wyciągnąłem sakiewkę i wysypałem pieniądze na pustą skrzynkę, stojącą pod ścianą. Miałem półtora tysiąca septimów. Przygoda ze smokami opłaciła się. Kupcy dużo zapłacili za smocze kości i łuski. Podzieliłem pieniądze na dwie nierówne części. Dwieście sztuk złota wrzuciłem z powrotem, resztę przesunąłem w stronę Lydii.

     - Trzeba tu zrobić porządek i urządzić dom na nowo – powiedziałem. – Do Ustengrav muszę iść sam. Nie wiem, ile to potrwa. Przez ten czas możesz zająć się doprowadzeniem tego do porządku. Kup wszystko, co potrzeba, a raczej to, na co starczy ci pieniędzy. Urządź go tak, jak uznasz za stosowne. To w końcu twój dom. Nie zaprzeczaj, twój. Mój jest budynek, ale dom jest twój i chciałbym, by tak pozostało. Ja potrzebuję tylko łóżko i jakąś skrzynię, albo szafę na swoje szpargały. Jak bogowie pozwolą, uda się zdobyć więcej pieniędzy. Urządzimy go sobie wtedy jak będziemy chcieli.

     Wstałem. Lydia również. Patrzyła mi w oczy ze wzruszeniem.

     - A teraz czas na mnie – rzekłem cicho. – Nie wiem, co mnie czeka, więc życz mi szczęścia.

     - Wracaj szybko… Wulfhere. Będę czekała – szepnęła.

     Wulfhere! Nareszcie odezwała się do mnie po imieniu! Uśmiechnąłem się radośnie, choć też nie bez wzruszenia.

     Wyszedłem na ulicę i zawahałem się. Powinienem iść w stronę bramy, ale ja poszedłem prosto. Wbiegłem na schody i popędziłem do pałacu.

     - Proventusie! – zawołałem, ujrzawszy zarządcę, pochylonego nad jakimiś papierami.

     Uniósł głowę i spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Proventusie, mam do ciebie prośbę – wydyszałem z trudem.

     - Co tylko sobie życzysz…

     - Proventusie, wpisz do aktu własności Lydię jako współwłaścicielkę Wietrznego Domku. Gdyby mnie się coś stało, niech dom stanie się jej własnością.

     Uśmiechnął się.

     - Spodziewałem się tego – odparł z przekąsem. – Nie zaskoczyłeś mnie ani trochę. Dobrze, zrobię jak sobie życzysz. I wybacz, że ci nie powiedziałem. Wolałem, żeby ona ci o tym opowiedziała. To są jej sprawy, a zasługuje na to, by ją traktować poważnie.

     - Z pewnością – potwierdziłem.

     - Zawsze była nad wiek dorosła – stwierdził. – I wiesz co? Tylko nie powtarzaj nikomu. Cieszę się, że jest na służbie właśnie u ciebie.

     - Bo? – spytałem zdumiony.

     - Bo masz serce po właściwej stronie – uśmiechnął się. – Moja córka wiele o mi o tobie opowiedziała.

     No tak, Adrianne! Spędziliśmy ze sobą sporo czasu, wiele rozmawiając. 

     - Będziecie sąsiadami – zauważył Proventus. – Mam nadzieję, że lubisz hałasowanie młotkiem z samego rana, bo niczego więcej nie możesz od niej oczekiwać.

     Roześmiałem się w głos.

     - Bardzo lubię – odparłem. – Zdziwisz się, ale bardzo lubię. Wychowałem się przy kuźni. Odgłos kowalskiego młota działa na mnie uspakajająco. Dziękuję!

     I teraz już, ze spokojnym sercem, wyruszyłem w drogę. Gdy bramy miasta zamknęły się za mną, udałem się traktem na zachód. Najpierw poszedłem w stronę Zachodniej Strażnicy. Wciąż panował tu nieład, choć próbowano to miejsce doprowadzić do porządku. Zniszczenia, spowodowane przez smoka były jednak spore i naprawa musiała trochę potrwać. Nie niepokojony przez strażników, wlazłem na sam szczyt i rozejrzałem się wokół. Wspaniały widok roztaczał się pode mną.

     Wyciągnąłem mapę. Żeby dojść do Ustengrav, musiałem przejść przez góry na północy. Wypatrzyłem między nimi przełęcz, dość wysoko położoną, ale powinienem bez trudu dać sobie z nią radę. Spytałem o to strażników.

     - Chcesz iść tamtędy? – spytał strażnik, po czym wybuchnął śmiechem. – Powodzenia! Chłopaki, on chce iść przez Labirynthian!

     Śmiechy rozległy się pośród strażników.

     - A testament napisał? – spytał któryś. – Może zapisałby mi parę septimów? Niewiele, ot tyle, ile wczoraj przegrałem w kości.

     - Może mi powiecie o co chodzi? – odparłem zniecierpliwiony. – Przecież nie jest żadną tajemnicą, że jestem tu obcy. Co to za Labirynthian?

     - Ruiny starożytnej budowli – odparł strażnik. – Potężne ruiny i w zadziwiająco dobrym stanie. Dawno opuszczone. Ale to miejsce upodobały sobie śnieżne trolle. Jest ich tam cała kolonia. Naprawdę, nie polecam tej drogi. Trzeba obejść góry na około. Dalej, ale bezpieczniej. O, najlepiej tą doliną – pokazał mi na mapie, a potem wskazał ręką kierunek.

     - Tylko trzeba uważać na drapieżniki – dodał drugi. – Tam jest sporo wilków, czasem trafi się kot szablozębny, albo niedźwiedź.

     - A to co za zamek? – spytałem, wskazując na twierdzę, widniejącą na zachodzie.

     - Fort Szara Przystań – rzekł strażnik, nie ukrywając pogardy w głosie. – Siedlisko bandytów. Podobnie jak tam – wskazał na północ, gdzie pod górami można było dostrzec jakąś budowlę. – Wszystkie te opuszczone zamki obsiedli bandyci. Od czasu do czasu udajemy się tam i wykurzamy ich stamtąd. Ale na nic ta robota. Co my ich wytniemy, zaraz gnieździ się tam nowa banda.

     - A nas jest za mało, żeby obsadzić wszystkie zamki – westchnął trzeci. – Nie mamy tylu ludzi.

     - A oni się wam nie naprzykrzają? – spytałem.

   - Skąd – strażnik wzruszył ramionami. – To tchórze. Napadają tylko na bezbronnych podróżnych. Uzbrojony strażnik to dla nich za gruba zwierzyna.

    Skinąłem głową ze zrozumieniem. Wysłuchałem ich wskazówek co do trasy i zlazłem na dół. Podciągnąłem pas, dopiąłem kołczan i dziarsko ruszyłem w drogę. W przyszłości będę może mógł kupić sobie konia. W Białej Grani były stajnie i pytałem już o ceny. Drogo. Jak na razie musiałem polegać tylko na własnych nogach. Wprawdzie istniał transport między dużymi miastami – przy każdym można było spotkać woźnicę, który za kilkadziesiąt septimów był gotów zawieźć pasażerów do innego miasta, ale idąc pieszo lepiej poznawałem tę krainę. A przecież chciałem ją poznać.

Fort Szara Przystań - widok ze szczytu Strażnicy. Stąd nie wydaje się groźny, ale to potężna twierdza, o grubych murach.

     Droga biegła przez most, na którym zauważyłem kilka nader oryginalnie ubranych postaci. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to Altmerowie. Wysocy, smukli, o skórze złotawo-zielonkawej. Pierwszy ubrany był w długi płaszcz z kapturem. Za nim szło dwoje żołnierzy w złotych zbrojach. Mężczyzna nie miał na sobie hełmu, ale kobieta owszem. I był to taki sam hełm, jak ten, który znalazłem w forcie Zielony Mur. Więc tak wygląda elfia zbroja! Nie mogłem od nich oderwać oczu. Chciałem przyjrzeć im się dokładniej. Zastąpiłem im drogę i pozdrowiłem. Jednak idący na przodzie elf skrzywił się tylko na mój widok.

     - Usiłujesz przeszkadzać thalmorskiemu wymiarowi sprawiedliwości – warknął nieprzyjemnie.

     - Chciałem tylko o coś spytać… - odparłem zdumiony opryskliwością Altmera.

     Podszedł do mnie i wbił we mnie nieprzyjemny wzrok.

     - A więc?

     Nie znałem wtedy Thalmorczyków. W swej naiwności sądziłem, że niczym nie różnią się od innych Altmerów i można z nimi normalnie porozmawiać. W pamięci miałem jeszcze niedawno poznaną Anuriel z Pękniny i jej miły uśmiech. Chciałem poprosić żołnierzy, aby pokazali mi swoje zbroje, ale po tej krótkiej wymianie słów wiedziałem już, że z nimi raczej pogawędki sobie nie utnę. Zadałem więc inne pytanie.

     - Czym jest Thalmor?

     Spojrzeli po sobie.

     - Obcy? – spytał żołnierz, równie nieprzyjemnym głosem.

     - Z Cyrodiil – odparłem. – Od niedawna jestem w Skyrim.

     - A więc posłuchaj, bo nie będę powtarzać. Jesteśmy specjalnymi wysłannikami Altmerskiego Dominium, prawowitego właściciela cesarstwa Tamriel. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać dlaczego! Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, to po prostu pójdziesz teraz grzecznie swoją drogą.

     - Po co te nerwy? – byłem zdumiony ich agresją. – Nie chcecie rozmawiać, to nie, spytam kogoś innego.

     Wzruszyłem ramionami i odstąpiłem.

     - Mieszasz się w oficjalne sprawy Thalmoru – odezwała się kobieta w hełmie, nieco łagodniejszym tonem niż pozostali. – Odpuść sobie, bo napytasz sobie biedy.

     Przyjrzałem się jej zbroi. Wyglądała, jakby cała wykonana była z cienkiej złotej blachy. Cała pokryta ornamentami, przypominającymi ptasie pióra. Nie była to pełna płyta, ale wiele się od niej nie różniła. Nie uszło mojej uwagi, że dopasowano ją ściśle do smukłej sylwetki Altmerki. Miała wykute nawet dwie, całkiem miłe dla oka wypukłości w miejscu piersi.

     - Dzięki za ostrzeżenie – odparłem. – Ładna zbroja!

     Wzruszyła ramionami i podążyła za pozostałymi. Nic dziwnego, że Nordowie tak ich nienawidzą. Ich arogancja była naprawdę irytująca. A może po prostu trafiłem na ich zły humor?

     Tymczasem skręciłem z traktu i zgodnie ze wskazówkami strażników ruszyłem na przełaj, przez dolinę. Krajobraz był naprawdę piękny. Dolina poprzedzielana była płytkimi strumieniami i niewielkimi jeziorkami. Kwitły tam kwiaty, rosła długa trawa, a gdzieniegdzie dostrzegłem pasące się jelenie. W drodze powrotnej będzie można zapolować. Jako tan, miałem prawo do polowania na jelenie, a skóry i mięso na pewno się przydadzą.

     W międzyczasie ustrzeliłem tylko wilka, który rzucił się na mnie. Ale po kilkuset krokach w miejscu osadził mnie głośny ryk.

     Niedźwiedź!

     Ryk dochodził z pobliskiej płytkiej jaskini. I nie było szans na ominięcie niebezpieczeństwa, bowiem drapieżnik już mnie zauważył i szykował się do ataku. Zanim mnie dopadł, zdążyłem władować mu dwie strzały w łeb, ale to go tylko rozdrażniło. Chwyciłem miecz i tarczę.

     Niedźwiedź kilkakrotnie uderzył łapą. Za każdym razem udawało mi się zasłonić tarczą i odpowiedzieć cięciem miecza, jednak siła zwierzęcia w końcu zrobiła swoje. Rozorał mi pazurami ramię niemal do kości. Tarcza wyleciała mi z poranionej ręki. Zadałem jedno cięcie, potem drugie. Niedźwiedź osłabł, ale nie dal za wygraną. Kolejne uderzenie omal nie posłało mnie na ziemię. Gdyby nie zbroja, nie przeżyłbym go. Ostatkiem sił, gdy odsłonił pierś, szykując się do ciosu, wbiłem mu miecz prosto w serce, po czym padłem na ziemię i natychmiast przywołałem lecznicze zaklęcie. Który to już raz ratuje mi ono życie?

     Rany zasklepiły się i ból zelżał, ale złe samopoczucie mnie nie opuściło. Oj, chyba niedźwiedź zaraził mnie skamienicą! Czym prędzej sięgnąłem do plecaka po buteleczkę mikstury uleczenia choroby. Miałem tylko jedną. Lepiej, żeby mnie teraz nic nie zaraziło.

     Przeszukałem jaskinię. Jakiś myśliwy urządził sobie tam obozowisko. Niestety, nie żył już, zabity przez niedźwiedzia. Obok, na drewnianym rusztowaniu, w słońcu suszyło się kilka pięknych, niewyprawionych skór. Pod ścianą zaś leżał porzucony woreczek ze złotymi monetami. Postanowiłem zabrać te skóry, ale dopiero w drodze powrotnej, żeby się zbytnio nie obciążać. Jeśli oczywiście wciąż tu będą.

     - Chyba nie miałbyś nic przeciwko temu – mruknąłem, chowając woreczek za pazuchę. – Przykro mi, bracie. Wolałbym kupić od ciebie te skóry.

     Zwlokłem okaleczone zwłoki do płytkiego dołu i zasypałem kamieniami. Nie wydawało mi się godziwe, aby dzikie zwierzęta żywiły się ludzkim mięsem. Po myśliwym został jeszcze łuk, kilkanaście strzał i sztylet. Pochowałem to razem z nim. Zmówiłem krótką modlitwę do Arakaya, boga opiekującego się zmarłymi. Zmierzchało już, więc skorzystałem z legowiska myśliwego i zapadłem w czujny sen.

    Rankiem obudziłem się trochę zmęczony. Cóż, nie spałem najlepiej. Szybkie śniadanie, kąpiel w strumieniu i już byłem gotów do dalszej drogi. Ruszyłem, kierując się wciąż na zachód.

     Około południa doszedłem do przepaści. Skręciłem na północ, w płytką przełęcz. Doprowadziła mnie do kolejnej przepaści, ale możliwej do pokonania. Zacząłem zsuwać się w dół. Nawet nieźle mi poszło. Kilka razy przeszorowałem wprawdzie siedzeniem po skale, ale nigdzie się nie poraniłem. Znalazłem się nad rzeką. Wędrowałem jakiś czas z jej biegiem, aż teren zaczął opadać i zaczęło robić się zimno. Potem spadł śnieg. Narzuciłem płaszcz kultysty na zbroję, otulając się szczelnie. Wkrótce znalazłem trakt, prowadzący na wschód. Zerknąłem na mapę.

     Jeśli się nie pomyliłem, to właśnie okrążyłem góry od zachodu. Trakt powinien doprowadzić mnie w pobliże miejsca, w którym trzeba było odbić na mokradła. Ruszyłem więc naprzód, jako że wciąż było to dość daleko.

     Wtem z naprzeciwka wybiegł mi jakiś człowiek. Był bez broni, ubrany w prostą odzież, przypominał rolnika. Ale, co najważniejsze, w jego oczach ujrzałem przerażenie.

     - Hej, kolego, co się stało? – spytałem biegnącego.

     Rzucił mi przestraszone spojrzenie i popędził w kierunku, z którego nadszedłem. Dziwny jakiś!

     Ale szybko zorientowałem się, w czym rzecz. Na drodze pokazały się trzy śnieżne pająki. Były nieco mniejsze od dotychczas przeze mnie spotykanych. I znacznie jaśniejsze, o niemal białym pancerzu. Nie zwlekając, położyłem je wszystkie z łuku. Podszedłem bliżej. Wyglądały paskudnie, nie dziw, że ów chłop tak bardzo się przestraszył. Rozglądając się uważnie, czy aby nie znajdę jeszcze jednego, ujrzałem ścieżkę, odbijająca od głównego traktu. Podszedłem bliżej i moim oczom ukazała się ludzka osada. Całkiem spora! Fakt, była na mapie, ale niewyraźnie zaznaczona i po prostu ja przeoczyłem. Ucieszyło mnie to, bo już myślałem, że będę musiał nocować pod gołym niebem, co w śniegu wcale mi się nie uśmiechało. Ale najpierw musiałem poszukać kowala, żeby naprawić zbroję, nieco sfatygowaną po walce z niedźwiedziem. 

     - A owszem, przydałby się tu kowal – rzekł pierwszy napotkany Nord z przekąsem. – Znasz jakiegoś, co chciałby się tu osiedlić?

     - Co to za miejscowość?

     Spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Morthal, oczywiście. Zabłądziłeś?

     - Nie – roześmiałem się. – Nie, idę do Ustengrav. Ale jestem tu nowy, więc nie znam jeszcze Skyrim zbyt dobrze.

     - Co ty chcesz znaleźć w Ustengrav? – aż uniósł brwi. – Tam mokradła. Zdradliwe mokradła. I jakieś bandy się tam włóczą.

     Nie miałem zamiaru mu się zwierzać ze swoich planów, więc dla zmiany tematu spytałem o gospodę. Ta na szczęście była na miejscu. Nord wskazał mi drogę. Pożegnaliśmy się i ruszyłem we wskazanym kierunku. Ludzie przyglądali mi się nieufnie. Odniosłem wrażenie, że w tym miasteczku panuje bardzo nerwowa i duszna atmosfera. Całe położone było na brzegu bagien, niektóre domy zbudowano na dębowych palach. Klimat raczej niezdrowy. Po co ludzie osiedlają się w takich miejscach? Postanowiłem kiedyś zatrzymać się tu na dłużej i poznać to miejsce bliżej. Ale nie dziś. Dziś, po tej wędrówce po górach, należał mi się odpoczynek.

     Ledwo zaczęło zmierzchać, gdy uchyliłem drzwi do gospody. Świeciła pustkami. Za kontuarem stała Redgardka, która przedstawiła się jako Jonna. Powitała mnie ze smutnym uśmiechem.

     - Witaj w gospodzie „Ustronna Przystań”! Miło mieć klienta. Nie mamy wiele do zaoferowania, ale wynajmę ci pokój, jeśli chcesz spędzić noc pod dachem.

     - Interes w Morthal idzie słabo? – spytałem, sadowiąc się na ławie.

     - Słabo? – Jonna udała zdziwienie. – Nie, on wcale nie idzie. Niewielu ludzi odwiedzało Morthal, zanim zaczęła się wojna. Teraz, powiedzmy, że drzwi wejściowe nie są za często używane.

     - A coś do jedzenia tu dostanę?

     Uśmiechnęła się znów, skinęła głową i zakrzątnęła się koło kuchni. Zerknąłem na dokument, leżący na ladzie.

     - Ten papier to list gończy? – spytałem.

     Odwróciła się do mnie.

     - Tak, ludzie jarla go tu zostawili. Chodzi o jakąś bandę, która uwiła sobie gniazdko w jaskini Orotheim.

     - Nie słyszałem – mruknąłem. – Gdzie to jest?

     Redgardka odłożyła nóż, którym właśnie krajała mięso na paski, wytarła ręce o fartuch i chwyciła podany jej ołowiany sztyft.

     - To będzie gdzieś tutaj – zaznaczyła miejsce.

     Pokręciłem głową. To było miejsce, przez które musiałem przechodzić. Możliwe, że kiedy przedzierałem się przez góry, jakaś jaskinia schowała się za pagórkami.

     Kolacja była smaczna i całkiem obfita. Popiłem ją niezłym piwem, po czym wynająłem pokój. Pokoik nie miał drzwi, nie miał nawet zasłony, ale za to było w nim szerokie, wygodne łóżko, przeznaczone chyba dla dwu osób, a ja miałem za sobą długą wędrówkę przez góry. Mimo wczesnej pory, ziewałem jak smok.

     W Morthalu wody nie brak. Zdjąłem zbroję i wyszedłem na zewnątrz, trochę się obmyć. Woda w jeziorku była trochę zamulona, więc wybrałem miejsce, gdzie była najczystsza i obmyłem się po podróży. A potem wróciłem do gospody, pożegnałem Jonnę i rzuciłem się na łóżko. Chciałem jeszcze poczytać przed snem, miałem bowiem w plecaku jeszcze jedną księgę czarów, ale oczy tak mi się kleiły, że zasnąłem w połowie wstępu.

    Szarzało już, gdy obudziłem się z księgą, uwierającą pod żebro. Przeciągnąłem się zadowolony. Wyspałem się za wszystkie czasy. Chwilę jeszcze poleżałem, wpatrując się bezmyślnie w drewniany strop, po czym, ziewając szeroko, zwlokłem się z barłogu i ubrałem.

     Jonna przywitała mnie śmiechem.

     - Nareszcie! Myślałam, że rozleci mi się gospoda!

     - Słucham? – spytałem zdziwiony.

     - Nie boli cię gardło? – zadała mi zagadkowe pytanie.

     Ze zdziwieniem stwierdziłem, że istotnie trochę mnie boli. Czyżby dopadła mnie jakaś bagienna choroba?

     - Żadna choroba – roześmiała się Jonna. – Chrapałeś tak, że ściany drżały!

     Roześmiałem się. No tak, byłem bardzo zmęczony, więc pewnie chrapałem. Czasem mi się zdarzało. Za to wypocząłem za wszystkie czasy. Czułem się doskonale.

     Na śniadanie były gotowane jajka z ziołowym sosem. Bardzo dobre. Piwa nie chciałem, ale z przyjemnością wypiłem gorący kubek miętowego wywaru. Mimo całej skromności wyposażenia, gospoda była prowadzona wzorowo, a Jonna wydała mi się bardzo miła. W moich ojczystych stronach oberżysta mógłby liczyć na hojny napiwek, tutaj jednak nie znano tego zwyczaju, a nawet można było w ten sposób kogoś obrazić. Położyłem więc na ladzie wymagane dziesięć sztuk złota.

     - Mogę to zabrać? – wskazałem na list gończy.

     Jonna złożyła papier we dwoje i wsunęła mi do ręki.

     - Przynajmniej pozbędę się śmieci – mruknęła żartobliwie.

     Pożegnaliśmy się serdecznie.

     Wychodząc z miasteczka przez północny most, spotkałem jakiegoś mieszkańca. Było jeszcze wcześnie, dopiero świtało, więc uliczki świeciły pustkami. Ten jeden szedł już w stronę tartaku. Pozdrowiliśmy się wzajemnie.

     - Dokąd to bogowie prowadzą? – spytał. – Na polowanie?

     - Do Ustengrav – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Z misją.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy.

     - Trzeba iść przez mokradła – odparł. – Uważaj, są niebezpieczne i zdradliwe. Ani się człowiek nie obejrzy, jak go wessie. Trzymaj się brzegów. Gdyby te bagna osuszyć, dałoby się wykopać stamtąd niejeden szkielet.

     Podziękowałem za ostrzeżenie i ruszyłem przed siebie. W świetle pogodnego poranka mokradła wcale nie wyglądały na groźne. Przeciwnie, lekka mgiełka, unosząca się nad niewielkimi, zamulonymi oczkami, powodowała malowniczą iluminację. Rosło tu wiele bardzo efektownych, niebieskich kwiatów dzwonecznika, którego Eanor używał do swoich mikstur. Zerwałem kilka, chcąc w przyszłości nieco poeksperymentować przy alchemicznym warsztacie. Ich zapach był zniewalający.

     - Świat jest piękny! – zawołałem w radosnym uniesieniu.

     Las nie odpowiedział. Ale założę się, że zgadzał się ze mną w całej rozciągłości.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Rozdział XV - Fort Zielony Mur

     Już niedługo po opuszczeniu miasta, w oddali zamajaczyły nam mury fortu. Zboczyłem ze ścieżki i zacząłem wspinać się pod górę. Lydia podążyła za mną, o nic nie pytając, choć po jej minie widziałem, że nie rozumie. Gdy zdyszani znaleźliśmy się na szczycie zbocza, ostrożnie wychyliłem głowę zza skały i spojrzałem na mury.

     Fort wydawał się opuszczony. Nigdzie nie zauważyłem żadnego ruchu. Fakt, było trochę za daleko. Za to doszedł do mnie odór, jak z krematorium. Jakby ktoś palił mięso i kości.

     - Ten zamek jest w rękach bandytów – wyjaśniłem. – Kombinuję właśnie, jak by ich tu wykurzyć. We dwójkę może dalibyśmy radę.

     - Wiesz, ilu ich jest? – spytała Lydia.

     Potrząsnąłem głową.

     - Czyli równie dobrze może być z pięćdziesięciu – mruknęła Lydia. – Muszę zapamiętać, żeby nigdy nie wątpić w twoją odwagę.

     Parsknąłem śmiechem.

     - W rozum możesz – odparłem.

     Chichotaliśmy przez chwilę, jak sztubacy w szkolnej salce.

     - Jeśli myślałaś, że chcę się na nich rzucić z mieczem i bojowym okrzykiem, to źle mnie zrozumiałaś – spoważniałem. – To są bandyci. Ich trzeba po prostu wystrzelać. Z zasadzki, jak zwierzynę. Znienacka, z ukrycia. Trzeba ich po prostu zamordować tak samo, jak oni mordowali swoje ofiary.

     Spojrzałem jej w oczy.

     - I nie musisz iść ze mną, jeśli uważasz, że to niehonorowo.

     Zawahała się.

     - Czy sami nie staniemy się wtedy mordercami? – spytała. – Nie boję się walki, ale strzelanie z ukrycia, jak do kaczek… Nord nie powinien robić takich rzeczy.

     - Tak właśnie likwiduje się bandytów – odpowiedziałem, pewien swego. – Walka z nimi nie ma nic wspólnego z honorem. Sami go nie znają, więc niech się nie spodziewają uczciwego traktowania. Poza tym, nie wiemy ilu ich jest. Może być wielu. Trzeba będzie ich likwidować po kolei tak, żeby nie zaalarmować pozostałych.

     Westchnęła ciężko.

     - Pójdę z tobą – odpowiedziała. – Odpowiadam za twoje życie.

     - Tylko dlatego? – zagryzłem wargę.

     - Teraz tak – odparła, opuszczając głowę. – Nie podoba mi się taka walka.

    - Potraktuj to jak deratyzację – odrzekłem, nieco urażony. – Konieczność. Honorową walkę zachowaj dla żołnierzy, którzy znają to pojęcie.

     Urwałem i przez chwilę walczyłem sam ze sobą.

     - Naprawdę nie musisz ze mną iść – odezwałem się w końcu. – Dam ci to na piśmie, jeśli chcesz.

     - Pójdę z tobą – odrzekła z uporem. – Nie dam ci zginąć. Przynajmniej samemu…

     Ech, co ja z nią mam!

     - A poza tym, znam ten fort – dodała. – Bywałam tu z ojcem, jako mała dziewczynka. Chcesz się tam dostać niepostrzeżenie? To chodź przez jaskinię, z drugiej strony. Wyjdziemy na środku placu, przez starą, nieczynną studnię.

     Aż podskoczyłem i spojrzałem na nią zdziwiony. Znała fort! Arcyważna wiadomość! Jednak po krótkiej lustracji budowli musiałem zrezygnować z jej planu. Pojawienie się w samym środku placu równało się samobójstwu. Narażało nas na ostrzał ze wszystkich stron. Lepiej było najpierw zlikwidować strażników z zewnątrz, bo choć ich nie dostrzegałem, nie wątpiłem, że stoją gdzieś na murach. Choćby stąd, z tej góry. Tylko wciąż było za daleko. Zaczęliśmy ostrożnie przesuwać się w kierunku fortu.

     Budowla składała się z dwóch oddzielnych budynków, postawionych po obu stronach drogi. Z dwu stron łączyły je mury, tworząc coś w rodzaju ciasnego dziedzińca. Obiekt po naszej stronie to według Lydii więzienie, nad nim kwatera komendanta i strażnica, składająca się z masywnej, choć niezbyt wysokiej wieży o płaskim dachu. Drugi budynek to koszary i magazyny. Podziemnych połączeń między nimi nie było, a przynajmniej Lydia nie przypominała sobie, by coś podobnego istniało. 

     Pierwszego strażnika zauważyłem, gdy wyszedł z wieży i wolnym krokiem zaczął przemierzać mury. Przyjrzałem się uważnie. Była to kobieta – nie ulegało wątpliwości. Na ramieniu niosła łuk i kołczan. Nikogo innego nie widziałem.

     Po namyśle postanowiłem zaryzykować. Napiąłem łuk, wziąłem wszystkie poprawki i… Strzała ze złowrogim sykiem powędrowała ku strażniczce. Ta zachwiała się, więc musiałem trafić. Niestety, rana nie była śmiertelna. Dobiegł mnie jej krzyk. Strzeliłem drugi raz. Ten strzał zwalił ją z nóg, ale było już za późno – zdążyła zaalarmować pozostałych. Zaraz obok niej pojawił się drugi łucznik. Nie wiem, jakim sposobem – może pancerz Lydii błysnął w słońcu, albo moja sylwetka zbyt wyraźnie odcinała się od skały – dość, że zauważył nas od razu. Był całkiem zręcznym strzelcem – strzała świsnęła mi tuż koło ucha. Jednocześnie z bramy wyskoczyła niewysoka postać w zbroi i hełmie z rogami i popędziła w nasza stronę. Lydia wystąpiła jej naprzeciw z mieczem w dłoni.

     Nie miałem możliwości wspomóc Lydii. Byłem zajęty łucznikiem. Między nami odbył się swoisty pojedynek. Posyłaliśmy sobie strzałę za strzałą, wzajemnie unikając swoich pocisków. Miał nade mną tę przewagę, że mógł niemal tańczyć po szerokim murze, podczas gdy ja byłem unieruchomiony na wąskiej grani. Musiałem przyznać, że był znakomitym strzelcem. Jedna z jego strzał otarła się o mój hełm. Ale i on po moim strzale wyraźnie się zachwiał. Na domiar złego, posłał również dwie strzały w stronę Lydii.

     W końcu rozstrzygnąłem ten pojedynek, rozkładając go na murach celnym strzałem. Zeskoczyłem ze skały i zbliżyłem się do Lydii. Ona też zwyciężyła w pojedynku, a jedyną stratą była dziura w kołczanie, w który trafił łucznik. Przyjrzałem się zwłokom rozbójnika. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że był Bosmerem.

     Posunęliśmy się cicho w kierunku bramy. Jak się okazało, Lydia potrafiła niezgorzej się skradać, choć nie tak jak ja. Uważnie rozglądaliśmy się po murach i wszelkich zakamarkach. Moja towarzyszka schowała miecz i sięgnęła po łuk. Nie wątpiłem, że potrafi się nim posługiwać.

     Wspięliśmy się po drewnianych schodach na mury. Obeszliśmy wszystkie dookoła, ale nikogo nie znaleźliśmy. Wlazłem do strażnicy i ostrożnie stawiając stopy poszedłem w górę, po kamiennych stopniach. Wychyliłem głowę przez otwór w dachu.

     Był tam. Trzymał w ręce łuk i gapił się na fort. Jak to się stało, że nas nie zauważył? Napiąłem mój łuk mrozu. To nie była walka, to była egzekucja. Uśmierciłem go jedną strzałą. Gdy podszedłem do niego, zagadka się rozwiązała – na odległość cuchnął przetrawionym winem. Był po prostu w sztok pijany. Przynajmniej umarł szczęśliwy…

     Wszyscy czworo byli Bosmerami. Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć w żaden sposób. Leśne elfy unikały zamkniętych pomieszczeń i raczej rzadko gromadziły się w zorganizowane grupy. Jak to się stało, że tutaj zebrało się ich aż tyle?

    Penetrowanie fortu zaczęliśmy od koszar. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Weszliśmy do przedsionka, gdzie płonęło ognisko, po ziemi walały się puste kufle, a przy ławkach stały bęben i lira. Bosmerowie kochają muzykę… Dalej były kręcone schody, prowadzące w dół. Śpiew, jaki się na nich rozległ, ostrzegł nas w czas. Ktoś wchodził na górę, nucąc pod nosem jakąś piosenkę. Dwie strzały – jedna moja, druga Lydii – uciszyły go na zawsze. Zwalił się na schody, nie wydając z siebie nawet jęku. Ten dla odmiany był Cesarskim. Zatem nie tylko elfy…

     Z dołu dobiegał chropawy głos, nucący sprośną piosenkę, z pewnością nie należący do Bosmera. Jeszcze nie spotkałem niemuzykalnego leśnego elfa, a ten fałszował okropnie. Głos dobiegał zza ściany z prawej strony. Gdy dotarliśmy na dół, naszym oczom ukazały się otwarte drzwi, prowadzące do małego, pustego pomieszczenia. Po prawej było przejście do spiżarni, a tam stał wysoki zbój w żelaznej zbroi, lekko podchmielony zapewne, bo śpiewał sam do siebie. I dobrze, przynajmniej zagłuszył nasze kroki i po prostu w pewny momencie przestał śpiewać, rozciągnięty na posadzce, jak długi, gdy Lydia zdzieliła go mieczem w kark. Ten był Orkiem.

     - Co się stało? – dobiegł nas głos z naprzeciwka. 

     Znajdowało się tam duże pomieszczenie, nieco zagracone. Nadchodził stamtąd kolejny ork. Strzała w oko zatrzymała go w pół kroku. Zwalił się ciężko na plecy i już nie wstał.

     - Co się tam dzieje? – dobiegł nas głos z dołu.

     Nikt jednak się nie zjawił. W pomieszczeniu leżały potrzaskane ręczne wózki. Między nimi leżały zwłoki dwojga bestialsko zamordowanych Khajitów, zapewne wędrownych kupców. Nic dziwnego, że kupcy nie trafiają do Pękniny, skoro na głównym trakcie są wyłapywani i mordowani. W pomieszczeniu znajdowała się klatka, jak w więzieniu. Martwy Dunmer w szacie maga, czy może raczej alchemika leżał na jej podłodze. Musiał umrzeć niedawno, bo stężenie pośmiertne dopiero następowało. Wzdrygnąłem się i poczułem przypływ prawdziwej nienawiści do bandytów. Do tej chwili po prostu uważałem, że wypełniam swój obowiązek, oczyszczając krainę z przestępców, ale na widok zamordowanych, zagotowała się we mnie krew.

     Po przeciwnej stronie znajdowały się schody, prowadzące na zewnątrz, a obok nich nieduży magazyn, w którym ujrzałem stojącą postać. Naciągnąłem łuk i strzeliłem. Zwalił się na słomę, zaścielającą posadzkę. Ten z kolei był Bosmerem. Co za dziwny sojusz Orków i leśnych elfów?

     Pozostał jeszcze ten na dole. Zakradłem się tam ostrożnie po schodach. Bandyta nie spodziewał się nikogo, więc zlikwidowanie go nie przedstawiało najmniejszych trudności. Jednocześnie odkryłem źródło dobywającego się na zewnątrz odoru. Pomieszczenie było pierwotnie kuchnią. Było tu sporo regałów i beczek na żywność. Stał też spory kominek, z buzującym ogniem. A na palenisku… Zrobiło mi się słabo. Dwa na pół zwęglone ludzkie kształty. Obok kominka leżały kolejne zwłoki, jakiegoś Bretona w kupieckiej szacie. Zbóje w ten sposób pozbywali się zwłok. Po prostu wszystkich zamordowanych palili.

     - Bestie – wzdrygnąłem się.

     Zrobiło mi się niedobrze. Słaniając się na nogach poszedłem na górę. Tam dołączyła do mnie Lydia i razem wyszliśmy na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem. Poczułem się trochę lepiej. Tymczasem na dworze zaczęło już szarzeć. Lydia ostrożnie podeszła naprzeciwko, do drugiego budynku.

     - Więzienie – szepnęła, wskazując na drzwi.

     - A tam? – spytałem, wskazując na górę.

     - Kwatera komendanta – odpowiedziała. – To gdzie najpierw?

     Zdecydowałem się na więzienie. Drzwi były masywne, ale uchyliły się bez kłopotów. Ze strzałą na cięciwie zagłębiłem się w oświetlone pomieszczenie. Już na wstępie musiałem użyć broni. Z bocznego pomieszczenia prosto na mnie wyszedł Ork. Na mój widok stanął zaskoczony. Błyskawicznie napiąłem łuk i wystrzeliłem. Trafiłem w gardło. Nie zdążył nikogo zaalarmować. Pomieszczenie, z którego wyszedł, było spiżarnią, całkiem nieźle zaopatrzoną. Wyszliśmy i zaczęliśmy skradać się korytarzem. Po lewej stronie ujrzałem schody w dół. Prowadziły do czegoś w rodzaju holu i stał tam Bosmer, wpatrujący się w kolejne schody, również prowadzące w dół. Nie wiem, co chciał tam wypatrzyć, ważne, że nie spoglądał w moją stronę, więc szybko pożegnał się z życiem. Po tym, co zobaczyłem w koszarach, serce mi stwardniało i nie czułem cienia litości.

     - Pewnie pilnował, żeby nic stąd nie wylazło – stwierdziła Lydia, wskazując na schody.

     Prowadziły pod ziemię, gdzie zapewne znajdowały się cele więzienne. Ale przejście było całkowicie zasnute pajęczyną. Wyglądało, jakby ktoś napchał do niego waty. Nietrudno zgadnąć, jakie stworzenia zalęgły się po przeciwnej stronie.

     - Ciekawe, dlaczego oni nie wykurzyli tych pająków – mruknąłem. – Z jakiegoś powodu je tu zostawili.

     Lydia wyciągnęła miecz i zamierzała rozciąć nim grube i mocne pajęczyny, ale ją powstrzymałem. Lepkie nici mogły uwięzić miecz. Postanowiłem wypróbować nowo poznane zaklęcie. Wyciągnąłem prawą dłoń przed siebie i pchnąłem do niej całą moc, w myślach powtarzając zaklęcie płomieni. Z mojej ręki wytrysnął purpurowy jęzor ognia. Pajęczyny stanęły w płomieniach i po chwili przejście było wolne.

     - Czym jeszcze mnie zadziwisz, tanie? – spytała Lydia, kręcąc z niedowierzaniem głową.

     Zagłębiłem się w ciasny tunel. Tak jak przypuszczałem, prowadził do cel w podziemiach. Całe pomieszczenie zasnute było pajęczynami, a w długim korytarzu stał nieruchomo sprawca tych ozdóbek. Wycelowałem w łeb i strzeliłem. Pająk zadrgał tylko odnóżami. Ale z otwartej celi obok niego wyszedł następny. Tego Lydia położyła celnym strzałem.  Nie był to jednak koniec kłopotów, bowiem z tego samego pomieszczenia wygramolił się trzeci, znacznie większy. Zasypaliśmy go strzałami, gdy próbował zaatakować. Nie zdążył jednak do nas dojść. Znieruchomiał.

     Cele były puste. Na korytarzu leżały zwłoki jakiegoś bandyty, Redgarda, za które pająki jeszcze nie zdążyły się zabrać. Tylko ostatnia cela po prawej była otwarta. Leżały w niej jakieś wysuszone, owinięte pajęczyną zwłoki i obok nieżywa dziewczyna, chyba dopiero co uśmiercona. Miała zupełnie białe włosy i jasną skórę. Barwy wojenne na twarzy nie przesłoniły subtelnych i regularnych rysów twarzy. Za życia mogła być pięknością.

     - Egzekucja? – spytała Lydia. – To przecież jedna z nich. Czyżby się pokłócili?

     - Albo kazali jej i temu tam – skinąłem na ciało bandyty – wykurzyć te pająki i im się nie udało.

     Dziewczyna ściskała w martwej dłoni bogato zdobiony kostur. Nie bez wysiłku wyszarpnąłem go z jej ostygłej ręki i obejrzałem dokładnie. Kostur był magiczny. Magia, którą doświadczony mag władał bez żadnych instrumentów, jedynie za pomocą woli, mogła być też wywoływana przez magiczne kostury. Efekt ich użycia był podobny do zaklęć. Były kostury płomieni, mrozu, czy lodowej burzy. Ten umożliwiał wskrzeszanie umarłych – na krótki czas dawał życie zwłokom, które dołączały do walki po stronie wskrzeszającego. Potem zwłoki rozsypywały się w proch. Zabrałem kostur, ale po namyśle dałem go Lydii. Ona nie potrafiła używać magii, więc niech w razie czego posłuży się magiczną laską. Odtąd postępowałem w ten sam sposób z każdym magicznym kosturem, jaki znalazłem.

     Spenetrowaliśmy całe pomieszczenie. Za pajęczynami odkryłem drzwi w ścianie i otworzywszy je wytrychem, wszedłem do niewielkiej komnatki, gdzie stał drewniany kufer. Było w nim trochę złota, które oczywiście zabrałem.

     Wróciliśmy na górę. Korytarz zakręcał ostro w prawo i zamienił się w prowadzące na górę schody. Na samym szczycie znajdowały się drzwi, zagradzające wejście do kwatery komendanta. Pchnąłem je i znalazłem się w przytulnym, umeblowanym pokoju z kominkiem, na którym płonął ogień. Naprzeciw nam wyszedł uzbrojony Bosmer, nie spodziewający się chyba obcych, bo na nasz widok stanął zaskoczony. I to wystarczyło, żeby oddać dwa celne strzały z obu łuków. Gdy z jękiem zwalił się na podłogę, ktoś wyjrzał z pomieszczenia z boku. Była to jasnowłosa Nordka, odziana w zbroję huskarla. Była uzbrojona i groźna, ale element zaskoczenia rozstrzygnął sprawę. Zdążyłem posłać jej strzałę, a Lydia rzuciła się na nią z mieczem i tarczą. Trzasnęło raz i drugi. Sprawa zakończyła się. Fort został zdobyty.

     - Mamy niezłą kwaterę na noc – odezwała się Lydia, gdy już stwierdziliśmy, że nikogo więcej tu nie ma. – Pójdę do spiżarni po coś do jedzenia.

     Skinąłem głową i wywlokłem zwłoki z kwatery. Zrzuciłem je po schodach na dół. Potem przejrzałem sobie zawartość kwatery komendanta, a w tym przypadku herszta zbójów. Pod ścianą tkwił kufer, do którego szybko się dobrałem, za pomocą wytrycha. Był tam mały woreczek ze złotymi monetami i dziwny, fantazyjnie zdobiony hełm, złotego koloru. Wziąłem go do ręki.

     Był zadziwiająco lekki. Ornamenty w kształcie ptasich piór, zdobiły go ze wszystkich stron. Pokryty był warstwą złota i błyszczał jak wielki klejnot. Co to za dziwny metal? Przymierzyłem. Pasował, ale trochę uciskał, bo wewnętrzna wyściółka była w strzępach. Pokazałem go Lydii, która właśnie zjawiła się z bochenkiem chleba pod pachą i miską pełną owoców w ręce.

     - Thalmorski hełm – odezwała się. – Robi się je z księżycowego kamienia.

     - Z czego? – uniosłem brwi.

     - Tak to nazywają. Nie znam szczegółów. Trzeba spytać jakiegoś kowala.

     Oczywiście, zabrałem ten hełm. Przypomniała mi się rozmowa z Adrienne, która wspomniała o elfiej zbroi. Ten hełm musiał być częścią takiej właśnie zbroi. Jeśli całość była tak lekka i wytrzymała, to rzeczywiście, warto byłoby się o taką postarać.

     Chleb był trochę czerstwy, ale dał się zjeść. Za to jabłka pyszne. Po kolacji zszedłem jeszcze na dół i przyniosłem kilka snopków słomy.

     - Umoszczę sobie posłanie tam – wskazałem komnatę, w której stał kufer. – Prześpij się w łóżku komendanta.

     - Jesteś tanem – zaprotestowała Lydia. – Tobie należy się łóżko.

     - Ale lubię spać w nieprzechodnich pomieszczeniach – uciąłem krótko. – Nie bój się, będzie mi wygodnie.

     Nie protestowała zbytnio. Zaryglowaliśmy drzwi, więc nikt z nas nie musiał trzymać warty. Umościłem sobie wygodne posłanie, przykryłem się płaszczem kultysty i zacząłem gapić się w płomienie, tańczące w kominku koło łóżka Lydii. Moja towarzyszka zrzuciła z siebie zbroję i buty. Łóżko lekko zaskrzypiało, gdy się kładła.

     - Lydio, skąd znasz ten fort? – spytałem.

     - Odwiedzałam go czasem z ojcem – odparła przytłumionym głosem. – Dowoził tu zaopatrzenie. A ja byłam oczkiem w głowie komendanta. Zawsze oprowadzał mnie po wszystkich zakamarkach. Stąd wiem o jaskini.

     - Więc znasz te strony? – spytałem ponownie.

     - Trochę – odparła. – Na północ stąd jest osada, zwana Skałą Shora. To kopalnia. Tamtejszy kowal był przyjacielem ojca. Dalej droga opada i rozgałęzia się. W prawo idzie się do Wichrowego Tronu, w lewo do Białej Grani. 

     - Szkoda, że nie było cię ze mną, gdy szedłem tędy pierwszy raz – ziewnąłem. – Nie błądziłbym tak.

     Nie odpowiedziała. Zapewne była już senna. Mnie też oczy zaczynały się kleić. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.

     *          *          *

     Na śniadanie był chleb, obłożony wędzoną dziczyzną.

     Postanowiliśmy pójść do Skały Shora i powiadomić tamtejszych strażników, że fort jest już wolny od bandytów. Nie wiedzieliśmy, czy to coś da, ale na pewno nie zaszkodzi. Fort opuściliśmy jednak nie bramą, a przez studnię, która prowadziła do malowniczej jaskini, rozświetlonej bogatą kolonia świecących grzybów. Dnem groty płynęła czysta, źródlana woda. Stanąłem oczarowany. Widok był przepiękny. Gdyby nie zimna woda, w której przyszło nam brodzić, wydawałoby mi się, że jestem w pałacu. Wyszliśmy tuż pod wschodnią ścianą fortu. Wylałem wodę z butów. Na szczęście dzień był ciepły, więc przeziębienie mi nie groziło. Raźnym krokiem wyruszyliśmy traktem na północ.

     Do Skały Shora nie było daleko. Strażnik wyszedł nam naprzeciw, więc niezwłocznie poinformowaliśmy go, że fort Zielony Mur jest pusty i jeśli się pospieszą, zdążą zająć go przed bandytami. Miał na głowie przyłbicę, więc nie widziałem jego twarzy, ale byłem gotów założyć się, że otworzył usta ze zdumienia.

     Skręciliśmy do kuźni. Kowal pracował już w najlepsze, wykuwając jakieś drobne elementy, jakieś łączniki, czy okucia do mebli. Gdy podeszliśmy, przerwał pracę i spojrzał na nas. 

     - My już chyba się kiedyś spotkaliśmy – odezwał się, przypatrując mi się uważnie.

     - Zgadza się – przytaknąłem. – Byłem tu jakieś dwa tygodnie temu, w drodze do Ivarstead.

     - A mnie nie poznajesz, Filnjarze? – spytała Lydia.

     Zaskoczony wbił w nią wzrok i niepewnie pokręcił głową.

     - Lydia z Białej Grani! – zawołała moja towarzyszka. – Ta sama, z którą bawiłeś się kiedyś w zagadki.

     Filnjar aż usta otworzył.

     - Niemożliwe – wybąkał. – Przecież Lydia…

     I tu zrobił ruch, jakby głaskał po głowie małe dziecko. Podszedł bliżej i na jego twarzy odbiło się jeszcze większe zdumienie. 

     - Lydia! To naprawdę ty… Bogowie, jak ty wyrosłaś!

     Uściskali się serdecznie.

     - Stałaś się piękną kobietą – uśmiechnął się Filnjar, przyglądając się Lydii. – No, tak, to już przecież… Ile lat?

     - Osiem – odrzekła Lydia. – Tak Filnjarze, osiem lat!

     - Jak ten czas leci… - pokręcił głową. – Co was sprowadza do Skały Shora? Mam nadzieję, że nie kopalnia, bo wciąż zamknięta.

     - Jak to? – zdziwiłem się. – Od dwóch tygodni nikogo nie przysłano?

     - A, przysłano kilku darmozjadów – machnął ręką. – Nic nie zrobili. Stwierdzili, że muszą oszczędzać siły na wojnę. Strach ich obleciał i tyle. W sumie, to im się nie dziwię. Namnożyło się tych pająków tyle, że strach tam wejść. Nagrodę im obiecałem, ale nie skusili się na nią.

     - Pająki śnieżne? – spytała Lydia.

     - Już od dwóch miesięcy kopalnia jest zamknięta z ich powodu – westchnął kowal. – Skała Shora umiera. Kopalnia była tu jedynym źródłem dochodu. Już kilku górników się stąd wyniosło.

     - Dość tego! – uciąłem. – Trzeba zrobić z nimi porządek. Jak wojsko nie umie, to my się tym zajmiemy.

     Lydia bez słowa chwyciła w rękę łuk. Zrobiłem to samo.

     - Gdzie ta kopalnia?

     Wskazał nam ścieżkę, w stronę góry.

     - Ale bądźcie ostrożni – poprosił. – One są diabelnie szybkie i niebezpieczne.

     - Wiemy – zapewniłem. – Nie bój się o nas.

     Podążyliśmy ścieżką pod górę. Strażnik zdziwił się na nasz widok, ale nic nie powiedział. Zagłębiliśmy się w ciemnym tunelu. Zapaliliśmy pochodnie. Pajęczyny zrazu pojawiały się rzadko, ale przy głównym szybie było ich coraz więcej. Cisnąłem zapalona pochodnię przed siebie. Poleciała z furkotem, zapalając po drodze kilka pajęczyn i upadła w płytkim chodniku, po drugiej stronie szybu. Zapaliłem jeszcze kilka pochodni. Dwie zrzuciłem do szybu, resztę porozrzucałem po kopalni. Zrobiło się jaśniej. I zauważyłem ruch. Z chodnika wygramolił się pająk.

     Nawet nie zdążyłem wystrzelić, gdy Lydia położyła go celną strzałą. Drugi wyszedł z prawej strony, przez mostek, przerzucony nad szybem. Dostał strzałę prosto w łeb. Powoli zagłębialiśmy się w głównym szybie, szyjąc strzałami do każdego napotkanego pająka. Żaden z nich nie podszedł na tyle blisko, by nam zagrozić.

     W zakamarkach napotkaliśmy pajęcze gniazda z kokonami, w których złożyły jaja. Spaliłem wszystko, korzystając ze swojej nowej umiejętności. Gdy zabrakło mi many, użyłem pochodni. W kopalni zrobiło się jasno jak na zewnątrz.

     - No, to kolejny krok ku naprawieniu świata dokonany – mruknęła Lydia do siebie.

     - Co oni tu wykuwają? – podszedłem do ściany, przy której leżały kilof, latarnia i inne górnicze narzędzia. – Coś czarnego.

     Chwyciłem kilof i wyłupałem kilka ciemnych bryłek.

     - Węgiel? – zdziwiłem się, oglądając bryłę wielkości dwu pięści przy świetle pochodni.

     - Ebon – odrzekła Lydia. – Tak mi zawsze mówiono.

     - A co to takiego? – obracałem bryłę w rękach i oglądałem uważnie.

     - Nie wiem. Jakiś składnik stopu. Używa się ich do wykonywania broni. Bardzo drogi.

     Schowałem bryłki do plecaka.

     - Twój przyjaciel chyba się nie pogniewa, jeśli wezmę sobie kilka bryłek – odezwałem się. – Zresztą, sam go spytam. Musi mi opowiedzieć o tym stopie.

     Wyszliśmy z kopalni i odetchnęliśmy świeżym powietrzem, zostawiając za sobą odór pająków i dym z palących się pajęczyn. Filnjar czekał na nas niecierpliwie. Gdy nas zobaczył, podbiegł ku nam.

     - I jak? Udało się?

     - Udało się – roześmiałem się. – Kopalnia jest czysta. Wystarczy trochę posprzątać i możesz kuć dalej.

     Bardzo się ucieszył. Wyciągnął ku mnie worek złota. Było tam siedemset pięćdziesiąt septimów.

     - To za robotę – powiedział. – Uczciwa zapłata za uczciwą pracę.

     - Ależ, daj spokój – żachnąłem się. – Za bandytów dostaliśmy sto. A pająki to łatwizna, gdy ma się dobry łuk. Będę w zupełności zadowolony, jeśli pozwolisz mi zabrać kilka bryłek, które wydłubałem w kopalni.

     - Weź choćby i cały worek – odrzekł kowal. – Ale zapłata przecież wam się należy! No, bierz!

     - Wystarczą mi te bryłki – odparłem. – Podobno są wiele warte.

     Filnjar popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Ale chyba wpadł mu do głowy jakiś pomysł, bo w oczach błysnął mu chytry ognik.

     - Dobry łuk, powiadasz… - uśmiechnął się. – Nie chcesz złota… Ale mały prezent możesz przyjąć. Na pewno ci się przyda.

     To mówiąc, odwrócił się na pięcie i zniknął w swoim domku. Ja przez ten czas chwyciłem młot i rozklepałem sobie szew na hełmie który trochę mnie uwierał. Kowal nie kazał na siebie długo czekać. Wrócił po chwili, niosąc jakiś podłużny przedmiot, owinięty płótnem. Położył go na warsztacie i rozwinął.

     Aż mnie zatchnęło.

     Na warsztacie leżał łuk. Ale nie zwyczajny, tylko cały wyglądał, jakby wykonano go ze złota. Dość ciężki, o sztywnym łęczysku i specjalnie wygiętych ramionach, wykonanych z dziwnego materiału.

     - Prawdziwa dwemerska robota – oznajmił z dumą. – Oto oryginalny, krasnoludzki łuk. Majdan z krasnoludzkiego metalu, którego nie potrafimy dziś wykonywać. Trzeba przetapiać znaleziony dwemerski złom. A ramiona, popatrz tylko, są częściowo metalowe, częściowo drewniane.

     Rzeczywiście, płaskie kawałki drewna były poprzekładane paskami metalu. Nałożyłem cięciwę i spróbowałem się zmierzyć do strzału. Łuk był twardy. Założyłem strzałę i napiąłem. Wycelowałem w drzewo. Strzała pomknęła do celu z ogromną szybkością. Znacznie szybciej niż ze zwykłego, myśliwskiego łuku.

     - Piękna broń – westchnąłem.

     - Jest twoja – odparł Filnjar. – Proszę, przyjmij ją. U mnie leży w skrzyni, a tobie się przyda.

     Nie miałem siły odmówić. Podziękowałem z całego serca za ten królewski dar. Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy na północ, gdzie droga cały czas biegła w dół. Schodziło się całkiem łatwo. Szybko dotarliśmy do rozwidlenia i poszliśmy dalej.

     Nasza wędrówka trwała kilka dni. Odpoczywaliśmy w drodze, żywiliśmy się tym, co upolowałem, zasypialiśmy u wejść do jaskiń, albo w szałasie, skleconym z kilku gałęzi. Wydawałoby się, że nic już nas w drodze nie spotka i spokojnie dojdziemy do Białej Grani. Jakże się myliliśmy!

     W pobliżu Fortu Amol, opanowanym przez magów, stwierdziliśmy, że jak na razie mamy dość naprawiania świata. Porządek w tym zamku zrobimy kiedy indziej. Przeszliśmy dalej i znaleźliśmy się w pobliżu miejsca, w którym kiedyś stoczyłem pojedynek z najemnikiem. Pamiętałem je dobrze. I wtedy właśnie ogarnął nas cień.

     Na niebie pojawił się smok. Skryliśmy się czym prędzej w skalnej rozpadlinie, ale było już za późno. Zauważył nas. Jak na komendę zdjęliśmy łuki z pleców i zaczęliśmy szyć w jego stronę strzałami. Mieliśmy to szczęście, że z jednej strony traktu znajdowała się skalna ściana, a z drugiej gęsty las. Smok miał trudności, żeby nas w ogóle dostrzec, toteż bez trudu naszpikowaliśmy go strzałami, jak poduszkę do igieł. Potem zniknął nam z oczu za skalną ścianą, na którą wspiąć się nie sposób. Co tam robił, nie wiem, ale zmarudził trochę, zapewne walcząc z kimś lub czymś innym. Udało mi się znaleźć wolne miejsce między skałkami i posłałem mu kilka kolejnych strzał. Bestia jednak wydawała się mieć niespożyte siły. W końcu wzniósł się w powietrze i zawisł nad drogą. Jęzor ognia, który trysnął z jego pyska, omal nie pozbawił mnie przytomności. Ból był nie do wytrzymania. Wypuściłem łuk z ręki i padłem na kamieniste podłoże. Resztką świadomości przywołałem zaklęcie leczenia i zacząłem leczyć swoje oparzenia. Zaklęcie przyniosło mi natychmiastową ulgę. W tym czasie smok zaatakował Lydię. Stawiła mu czoła z właściwą sobie odwagą. Gdy smok zionął ogniem, skryła się za głazami, ale gdy tylko skończył, wyprysła zza niego i posłała mu celną strzałę w oko. Gad zachwiał się i opadł na drogę. Czułem się już lepiej, więc złapałem łuk i strzeliłem prosto pod prawe skrzydło. Ta strzała zabiła go. Gad wzniósł głowę w przedśmiertnym skurczu i opadł bezwładnie na trakt.

     I znów, jak za pierwszym razem, jego ciało zamieniło się w złotą mgłę, którą wchłonąłem z podobnym zawrotem głowy, jak poprzednio. W moim umyśle zabłysło niedawno poznane słowo. Drem - Pokój! Pokój Kynaret, uspokajający dzikie bestie. Ale nie zdążyłem nawet zastanowić się nad nowym krzykiem, bowiem Lydia krzyknęła nagle.

     - Drugi!

     Poderwałem głowę. Rzeczywiście, na niebie pojawił się drugi smok i już zniżał lot, by nas zaatakować. Rozprysnęliśmy się po obu stronach traktu i jęzor ognia trafił w próżnię. Gdy przelatywał, dostał od Lydii strzałę pod pachę. Znów w mojej ręce znalazł się łuk. Potężny dwemerski łuk i takież strzały. O jego sile przekonałem się szybko, bowiem zauważyłem, że smok reaguje na każdą celną strzałę. Gad był nieco słabszy od poprzedniego. Nie zdołał nam poważnie zagrozić, a sam otrzymał wiele ciosów. W końcu, gdy po celnym strzale w skrzydło zwalił się na drogę tuż obok mnie, było jasne, że już nie da rady wznieść się w powietrze. Niezdarnie podpełzł do mnie, próbując mnie chwycić zębami. Jedyne, co dostał, to tarczę Lydii prosto w nos. Poprawiła mieczem. Odrzuciłem łuk i dobyłem swego orkowego oręża. W cios ten włożyłem wszystkie siły, celując w kark. Cięcie było straszliwe. Sam się zdziwiłem, że nie odrąbałem smokowi głowy. Ten cios nie zakończył jednak jego żywota. Zrobiło to dopiero pchnięcie Lydii w samo oko, aż po gardę. Na naszych oczach gad rozpadł się. Zostały z niego tylko kości.

     Usiedliśmy tak jak staliśmy. Dyszeliśmy ciężko. W mojej głowie kołatała się myśl: zabiliśmy dwa smoki. Sami! Jak to możliwe? Czy po prostu mieliśmy szczęście?

     - Lydio, awansowałaś na zabójcę smoków – uśmiechnąłem się z wysiłkiem. – Mamy po jednym na rozkładzie.

     Miała niezadowoloną minę.

     - Nie powinieneś się tak narażać – odrzekła. – Próbowałam cię zasłonić, a ty sam wyszedłeś mu naprzeciw.

     Żachnąłem się.

     - Miałem patrzeć bezczynnie, jak cię morduje? – burknąłem.

     - Oddać za ciebie życie to mój obowiązek.

     Jęknąłem. Denerwowała mnie jej gadka.

     - Lydio, właśnie zabiliśmy dwa smoki – warknąłem trochę gwałtowniej niż zamierzałem. - Dwa straszliwe smoki. Jesteśmy jak dwie ręce jednego żołnierza. Nie kłóćmy się o drobiazgi. Ja nie chcę, żebyś za mnie umarła, chcę, żebyś dla mnie żyła. Bo gdy ciebie zabraknie, kto mnie zasłoni? Koniecznie chcesz za mnie zginąć? No to ja oświadczam ci, że tak samo zginę za ciebie. I zawsze cię zasłonię, jeśli zdołam. I nie z powodu jakiegoś głupiego rozkazu, tylko dlatego, że cię, uparta dziewucho, zwyczajnie lubię!

     Spojrzała na mnie zaskoczona.

     - Ale…

     Urwała i wzruszyła ramionami. Nie wiem, co sobie pomyślała. W każdym razie do końca wędrówki stała się dziwnie milcząca. A ta nie trwała długo. W końcu naszym oczom ukazała się majacząca w oddali Smocza Przystań. Niedługo będziemy w Białej Grani. Zapadał już zmierzch, ale zamiast rozglądać się za noclegiem, przyspieszyliśmy kroku.


Biała Grań - widok z południowo-wschodniego traktu, prowadzącego m.in. do Ivarstead i Pękniny. Gmach, górujący nad otoczeniem to Smocza Przystań. Taki właśnie widok z pewnością ujrzeli Wulfhere i Lydia, wracając do Białej Grani po swej ostatniej przygodzie.

piątek, 19 lutego 2016

Rozdział XIV - Pęknina po raz drugi

     Ranek był słoneczny i pogodny. Wstałem wcześnie, dobrze wypoczęty i wyszedłem z gospody, kierując się ku rzece. Osada jeszcze nie zbudziła się do życia. Wokół nie było nikogo. Na przeciwległym brzegu ogromny łoś pił wodę z rzeki, zanurzywszy się w niej po kolana. Gdy mnie ujrzał, targnął łbem, ozdobionym rozłożystymi łopatami i umknął w las, tratując zarośla.

     Zrzuciłem ciuchy i nagi rzuciłem się do rzeki. Była zimna i czysta, jak wszystkie w Skyrim. Usunęła resztki senności i doskonale mnie orzeźwiła.

     Gdy wróciłem do gospody, Wilhelm rozpalał właśnie ogień. Pozdrowiłem go radośnie i klapnąłem na ławie, w oczekiwaniu na śniadanie.

     - Jeszcze trochę – odezwał się oberżysta. – Dopiero rozpalam. Mam świetne steki z horkera, ale trochę potrwa, zanim się usmażą.

     - Co jest horker? – spytałem. – Już dawno chciałem o to zapytać.

     - Zwierzę takie – odparł Wilhelm. – Żyje w morzu, ale czasem wychodzi na brzeg. Duże i silne. Podobno w morzu bardzo niebezpieczne, ale jak się wygramoli na ląd, to niezdarne i z łuku łatwo je upolować.

     - Nie tak łatwo – wtrącił się Gwilin, który wszedł właśnie do gospody z naręczem drew. – Żyją w koloniach i bronią się nawzajem. A skórę mają tak grubą, że trudno ją przebić. Potrzeba naprawdę dobrego łuku.

     - Widziałeś kiedyś takie zwierzę?

     - Polowałem na nie – odparł, zrzucając drewno do przygotowanej skrzyni. – Żyją na wybrzeżu. To góry tłuszczu. W ostatniego musiałem wpakować jedenaście strzał, zanim jedna z nich dotarła wystarczająco głęboko, by zabić. Ale pod tym tłuszczem mają znakomite mięso. Polecam.

     - To od Gwilina mam te steki – dodał Wilhelm. – Podwędzone trochę, żeby się nie popsuły, ale naprawdę dobre. Chyba zamówię u niego następną partię.

     Elf roześmiał się.

     - To musisz być cierpliwy. Na razie nie wybieram się nad morze.

     Otworzyły się drzwi pokoju gościnnego naprzeciwko mojego. Wyszła z niego Lydia, trąc zaspane oczy.

     - Witaj, tanie – odezwała się, tłumiąc ziewanie. – Jak twoje samopoczucie?

     - Moje znakomicie – odparłem. – Jak ty się czujesz?

     - Całkiem dobrze – odparła. – Ktoś tu wspominał o stekach z horkera…

     - Zaraz przyrządzę – odrzekł Wilhelm. – Tylko mi się trochę palenisko rozgrzeje.

     Lydia stwierdziła, że zdąży się wykąpać przed śniadaniem. Wzięła płócienny ręcznik i ziewając wyszła z gospody, hałasując nie zasznurowanymi butami. Zauważyłem, że wszyscy trzej gapiliśmy się na nią, jak w obrazek.

     - Ładna dziewczyna – stwierdził Gwilin. – Jak sarenka! Przypomina mi kogoś, kogo znałem dawno temu. Gdybym nie widział twarzy, pomyślałbym, że jest elfką… A, właśnie, dowiedziałeś się czegoś o tej masce?

     Pokręciłem głową.

     - Szczerze mówiąc, zapomniałem o tym – westchnąłem. – A szkoda, byłem w Białej Grani, mogłem popytać. Tam mieszka wielu ludzi, którzy znają świat.

     - Jeszcze zdążysz – zapewnił mnie elf. – Mam nadzieję, że więcej tych cudaków tu nie spotkamy.

     - Są tu jeszcze ci strażnicy, co mi wtedy pomogli?

     Wilhelm potrząsnął głową.

     - Wymieniają ich co jakiś czas. Wrócili do Pękniny. Ale niezadługo pewnie tu powrócą. Coś im przekazać?

     - Nie, nic… - odrzekłem zamyślony. – Tak tylko pytam.

     Steki skwierczały już na patelni, gdy wróciła Lydia. Znikła na dłuższą chwilę w swoim pokoju. Gdy wyszła, miała na sobie grubą koszulę, a na głowie zawiązany ręcznik. 

     - Wyglądasz, jak redgardzki wojownik – uśmiechnął się Gwilin. – Niedawno było tu takich dwóch. Pytali o jakąś kobietę. Kogoś szukają.

     Zasiedliśmy do śniadania. Steki rzeczywiście były bardzo smaczne. Smakowały trochę jak dziczyzna, a trochę jak delikatna ryba.

     - Zbroję będę musiała chyba oddać do kowala – odezwała się Lydia, między jednym kęsem a drugim. – Troll odgiął mi lewy napierśnik. Nie mogę teraz strzelać z łuku.  Cięciwa zahacza mi się o blachę.

     - Po śniadaniu ją obejrzę – odparłem tonem znawcy. – Może da się to jakoś prowizorycznie dogiąć.

     Ale się nie dało. Próbowałem siekierą Gwilina na kamieniu, ale napierśnik był z kutej stali. Trzeba było go najpierw rozgrzać, a tego nie dało się zrobić, dopóki był przynitowany do skórzanego kaftana. W dodatku, wewnątrz zbroja miała miękką i delikatną wyściółkę, którą bałem się zniszczyć.

     - Szkoda, że nie macie tu kowala – westchnąłem.

     - A przydałby się – Wilhelm skinął głową. – Może byś się tu osiedlił? Jarl chyba nie będzie miał nic przeciwko temu.

     Był to wcale rozsądny pomysł, jak oceniam go z perspektywy czasu. Okolica była czysta, spokojna, malownicza, z mieszkańcami zdążyłem się już zaprzyjaźnić, na Wysoki Hrothgar niedaleko… Ale ja byłem wtedy młody, ciekawy świata.  Chciałem osiedlić się w mieście, między ludźmi. Spokojnego miejsca będę szukał na starość.

     Pożegnaliśmy mieszkańców i wyruszyliśmy przed siebie. Do miejsca, zwanego ruinami Bthalft był kawałek drogi. W pewnym momencie zeszliśmy z traktu i zagłębiliśmy się w las. Po krótkim czasie moim oczom okazały się schody, prowadzące na coś w rodzaju placyku, wyłożonego równo wygładzonym kamieniem. Musiała to być bardzo stara budowla, w nieznanym mi stylu.

     - Dwemerskie ruiny – szepnęła Lydia. – Mają z tysiąc lat, a założę się, że są w lepszym stanie niż mury Białej Grani.

     Słyszałem już co nieco o Dwemerach, zwanych w Skyrim krasnoludami, ponieważ swoje miasta budowali pod ziemią, wykuwając je w skałach. Byli rozkochanymi w geometrii mistrzami obróbki metalu i kamienia. Podobno w starych wykopaliskach, jeszcze dziś znajdowano działające dwemerskie mechanizmy.

     Rozdzieliliśmy się. Poszedłem przed siebie, prosto na schody, ze strzałą na cięciwie. Lydia, z obnażonym mieczem, okrążyła ruiny i weszła na plac z drugiej strony.

     Zauważyłem ruch. Jakieś dwie ciemne postaci oderwały się od podwyższenia i zeskoczyły na dół. Usłyszałem głosy rozbójników, naigrywających się z, jak błędnie sądzili, łatwej zdobyczy, w postaci Lydii. Wziąłem na cel tego, który stał od niej dalej i wypuściłem strzałę. Krzyk zbira i huk miecza Lydii o drewnianą tarczę, zlały się w jeden odgłos. Nie czekając na rezultat, posłałem mu drugą strzałę, od której zwinął się w kłębek na kamiennej posadzce. Lydia tymczasem zręcznie uniknęła ciosu topora i zatopiła miecz w szyi drugiego.

     - Za tobą! – zawołałem, dostrzegając trzecią postać, pędzącą od strony gór.

     Lydia stała na linii strzału, a ja byłem za daleko, żeby zdążyć przyjść jej z pomocą. Mogłem tylko bezradnie przyglądać się, jak rozbójnik wznosi dwuręczny miecz do morderczego ciosu, którego siła, zsumowana z pędem, byłaby zdolna rozpłatać niedźwiedzia.

     Ale jego przeciwnikiem nie był niedźwiedź, tylko doskonale wyszkolona wojowniczka. Lydia przeniosła po prostu ciężar z jednej nogi na drugą i cios trafił w próżnię, a napastnik stracił równowagę i rymnął jak długi u jej stóp, nie wypuszczając jednak z rąk miecza. Poderwał się zaraz, unosząc broń do ciosu, ale był zbyt powolny, jak dla norskiego huskarla. Lydia poradziła sobie z nim bez wysiłku.

     Rozejrzałem się wokół, obszedłem okolicę, ale więcej zbójów nie znalazłem.

     - Niezła zbroja – stwierdziłem, zerknąwszy na tego, który padł jako ostatni. – Warta z pięćdziesiąt septimów, jak nie więcej.

     - Zbroja huskarla – odparła Lydia. – I warta znacznie więcej.

     - Chyba nie zostawimy tego na żer szabrownikom? – spytałem. – Kto wie, w czyje ręce wpadnie.

     Zebraliśmy całą broń i zbroje bandytów. W kufrze, pod stołem, na podwyższeniu, znalazłem jeszcze trochę łupów. Kilkadziesiąt sztuk złota, srebrny naszyjnik, stalowy miecz… Chyba za bardzo nie wiodło im się ostatnimi czasy, bo łupy mieli raczej mizerne. W sumie jednak, było co dźwigać. Powiązaliśmy to wszystko rzemieniami i przywiązaliśmy do długiego kija, żeby móc nieść to wspólnie na ramionach. Potykając się na nierównym gruncie, wróciliśmy na trakt. Drogą szło już łatwo. Skierowaliśmy się do Pękniny, chcąc sprzedać tam cały łup i zainkasować nagrodę.

     Znałem już ten trakt. Trzeba było uważać na niedźwiedzie, czasem mógł się pojawić jakiś pająk, albo kilka wilków. Ale szczęśliwie te spotkania ominęły nas tym razem. Napotkaliśmy tylko jednego Bosmera, pracowicie wykuwającego kilofem kawałki rudy ze znalezionego przy drodze złoża. Pozdrowiliśmy się wzajemnie, po czym elf, z tajemnicza miną, zaproponował nam kupno skoomy.

     Był to popularny wśród Nordów narkotyk, niezbyt silny, a czasem używany również do celów medycznych. Jednak nie miałem ochoty na trucie się prochami. Skooma była nielegalna i handel nią poza aptekami był zabroniony, Nordowie jednak niespecjalnie, jak widać, przejmowali się zakazami.

     Bosmer nie był natrętny.

     - Każdy chadza własną ścieżką – rzucił sentencjonalnie, słysząc naszą odmowę, po czym wrócił do pracy.

     Do Pękniny nie było daleko, ale blisko też nie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy w oddali ujrzeliśmy rybacki port nad jeziorem i dachy miasta. I dobrze, bo nogi i ramiona porządnie nas już bolały. Ruszyliśmy raźniej i niezadługo stanęliśmy u bramy. Strażnik przepuścił nas bez żadnego problemu, patrząc tylko z zainteresowaniem na niesione przez nas uzbrojenie. Weszliśmy do miasta bramą od południa, to jest w pobliżu pałacu jarla. Jednak wizytę w tym miejscu zaplanowałem sobie dopiero na jutro. Byliśmy zmęczeni, spoceni i brudni. Przedtem chcieliśmy wypocząć i oporządzić się trochę. Skierowaliśmy się za to w stronę kuźni Balimunda, który kręcąc jednym palcem wokół wąsów, ze zmarszczonym czołem oglądał sztabki żelaza, leżące na warsztacie. Gdy go pozdrowiłem, spojrzał na mnie zaskoczony, po czym, poznawszy mnie, rozpogodził twarz.

     Rzucił okiem na przyniesione przez nas zbroje. Sprawdził okiem znawcy całość kaftanów, stan nitów i blach. Podrapał się po brodzie, po czym zaproponował nam całkiem przyzwoitą cenę.

     Zbroja to dość dziwny wyrób, jeśli chodzi o cenę. Zamówiona i kupowana była droga. Nic dziwnego, kosztowała sporo materiału i pracy. Jednakże sprzedawanie używanej zbroi kowalowi lub kupcowi nie było już tak opłacalne. Ich ceny, nawet pomimo dobrego stanu towaru, były bardzo niskie. Przeróbka zbroi i dostosowanie jej do sylwetki nowego właściciela były bardzo pracochłonne i kosztowne. Kowalowi po prostu często lepiej opłacało się wykonanie nowej. Nie spodziewałem się więc dużego trzosu za mój towar i cenę zaproponowaną przez Balimunda zaakceptowałem z zadowoleniem.

     - Co powiesz o mieczach? – spytałem.

     Tym razem oględziny były jeszcze dokładniejsze. Wziął każdy z nich do ręki, sprawdził, czy jest prosty, powiódł palcem po klindze, machnął kilka razy, żeby sprawdzić jak wyważony. Porównał ze swoimi wzorcami, chcąc sprawdzić strukturę metalu.

     - Za ten dam siedemdziesiąt – wskazał dwuręczny. – Dobra stal. Trzeba tylko naostrzyć i wypolerować. Ten też jest niezły – wziął do ręki stalowy miecz, znaleziony w kufrze. – Trochę wyszczerbiony, ale da się to naprawić. Dam trzydzieści pięć. Ale te, to złom. Nadają się jedynie do przekucia. Dwadzieścia za oba.

     Przystałem na to.

     - Od razu skorzystamy z twoich mistrzowskich umiejętności – uśmiechnąłem się. – Mojej towarzyszce trzeba naprawić zbroję.

     Obejrzał z bliska wygięty napierśnik, wysuwając szczękę do przodu.

     - A mógłbym… - uczynił ruch, jakby chciał ją z niej zdjąć.

     Nareszcie dowiedziałem się, jak Lydia sama potrafiła ściągnąć zbroję. Sięgnęła do szerokiego pasa, ukrytego pod okuciem, potem z drugiej strony. Jeszcze ruch rąk na bok, gdzie znajdował się trzeci. Zręcznie ściągnęła z siebie kirys i podała Balimundowi. Gdy chłodne, wieczorne powietrze owionęło jej koszulę, miejscami mokrą od potu, przeszył ją dreszcz. Czym prędzej wyciągnąłem z plecaka płaszcz kultysty i okryłem ją. Spojrzała na mnie z wdzięcznością.

     Balimund tymczasem dokonywał oględzin. Nadpruł wyściółkę, chcąc obejrzeć nity.

     - Nic trudnego – powiedział. - Roznituję to i wyprostuję ten kawałek na gorąco. Potem się zeszyje i będzie jak nowe. Ale dziś już nie dam rady – wskazał na nisko wiszące słońce. – Jutro z rana bym się za to wziął. Przed południem będzie gotowa. Bardzo wam się spieszy?

     - Wcale – odparłem. - Zostawimy ją u ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Zdążymy jeszcze do „Krewetki”.

     - Jak się pospieszycie – uśmiechnął się. – Dobra, to lećcie. Tylko prosiłbym, żeby przyjść z rana. Zanim zahartuję i przynituję, wolałbym przymierzyć. 

     Pożegnaliśmy się i udaliśmy w stronę sklepu. Chciałem spieniężyć znalezione kosztowności i kupić dla nas jakieś stroje na zmianę. Mieliśmy szczęście – wciąż było otwarte. Łysawy właściciel – znałem już jego imię: Bersi – słysząc, czego potrzebujemy, natychmiast zasłał całą ladę najróżniejszymi ubraniami.

     Kupiliśmy po porządnej, płóciennej koszuli, ja wziąłem sobie jeszcze wełniane portki i takiż kaftan, całkiem przyzwoity. Na Lydię kaftana nie było, więc zadowoliła się wełnianą, pikowaną bluzą i długimi spodniami, z grubego płótna. Handlarz kupił od nas część kosztowności i wypłacił kilkaset septimów różnicy. Trzos przyjemnie zaciążył za pasem. Tylko kilku ametystów, ani dwóch rubinów nie przyjął.

     - Nie mam dziś tyle pieniędzy – odparł. – Mogę wam jedynie zapłacić towarami. Ale zobaczcie na rynku. Tam jest kram ze świecidełkami. Madesi chętnie to kupi. To tutejszy złotnik. Wprawdzie Argonianin, ale uczciwy.

     Podziękowałem za radę i pożegnałem sklepikarza. Na rynku jednak wszystkie kramy już zwinięto, więc sprzedaż kamieni odłożyłem na jutro. Byłem ciekaw tego złotnika. Poprzednio sprzedałem mu wprawdzie kilka kamieni, ale byłem pewien, że jest tylko handlarzem. Argonianie raczej nie słyną ze zręczności rąk. Trudnią się zwykle rybołówstwem, albo handlem. Złotnik Argonianin musiał być kimś wyjątkowym. Udaliśmy się do gospody „Pod żądłem” i zamówiliśmy dwa pokoiki na piętrze.

     - I do każdego dużą misę z wodą i kawałkiem mydła – dodałem. – Musimy się trochę obmyć.

     Argonianie, prowadzący gospodę, szybko zakrzątnęli się wokół mojego zamówienia, zachęceni widokiem złotych septimów. Już po chwili w moim pokoiku znalazła się nieduża balia, wypełniona do połowy parującą, ciepłą wodą. Z przyjemnością zanurzyłem w niej ręce. Obok, na poręczy łóżka, usłużna Argonianka – miała na imię Keerava – powiesiła kilka kawałów czystego płótna do wytarcia. Zrzuciłem zbroję i resztę ciuchów, umyłem się dokładnie i przebrałem w świeżą odzież. Poczułem się jak nowo narodzony. Zadowolony, zszedłem na dół, na kolację. Widząc mnie, gospodarz, zwany Talen-Jei, pobiegł na górę, zabrać balię. 

     - Wyprać twoje rzeczy? – spytał mnie jeszcze, wychylając głowę ze schodów.

     - Jak możesz, to bardzo proszę – odrzekłem, czując komfort pełnej kiesy. – Mojej towarzyszce też pewnie przyda się przepierka, ale na wszelki wypadek spytaj ją.

     Z zamówieniem wieczerzy postanowiłem poczekać na Lydię. Na razie kupiłem sobie tylko piwo, bo pić mi się chciało okrutnie. Sącząc złotawy płyn, obserwowałem, jak sprawnie para Argonian obsługuje gości, robiąc kilka rzeczy na raz. Byli naprawdę świetnie zorganizowani. Nie czekałem długo, aż na schodach ujrzałem szczupłą figurkę Lydii. Przechodząc obok kontuaru, wzięła piwo również dla siebie, po czym usiadła naprzeciwko mnie. Była poważna, jak zwykle, ale było widać, że czuje się dobrze i jest zadowolona. Uśmiechnęła się, zajmując miejsce.

     - Wiesz – zagaiłem. – Przeliczyłem pieniądze. Na tej wyprawie zarobiliśmy półtora tysiąca septimów. Niezła fortunka. Chcesz swoją połowę teraz, czy…

     - Słucham? – spojrzała na mnie zdumiona. – Jaką połowę?

     - Połowa za mało? – stropiłem się. – Wydawało mi się, że to uczciwy podział.

     - Nie rozumiem – błysnęła oczami. – Przecież ja swój żołd dostaję od jarla Balgruufa.

     Podrapałem się po nosie, nie wiedząc, co powiedzieć.

     - No… Ale… Bierzesz udział w tej wyprawie i uważam, że ci się należy część łupów – odezwałem się niepewnie. – Przecież narażałaś życie… 

     - Taki mój obowiązek – ucięła krótko. – Jedyne, co mogę przyjąć, to poczęstunek, jeśli zechcesz mnie nakarmić i ekwipunek, jeśli zechcesz mi go zafundować. No, gospodę również, jeśli taka twoja wola, tanie. Ale do twoich łupów nie mam żadnych praw.

     - Pytanie, czy to moje łupy, czy nasze – mruknąłem zaskoczony. – Zbiry, którym zabraliśmy te zbroje, draugry, przy których znaleźliśmy kosztowności… Przecież przynajmniej połowa z nich padła z twojej ręki.

     - W służbie tobie, tanie – odparła. – Zresztą, ja niczego nie potrzebuję. Wszystko mam.

     I gadaj tu z taką!

     - Ale może ci się przydać, jakby nas rozdzielono, czy coś – dodałem niepewnie. – Przecież coś jeść musisz.

     - Mogę je przechować, jeśli chcesz – odparła, wcale nie speszona. – I w przypadku nagłej potrzeby na pewno z nich skorzystam, ale to niczego nie zmienia. To twoje pieniądze, nie moje.

     - Więc nic nie przyjmiesz?

     Potrząsnęła stanowczo głową. W tej chwili zjawił się przy nas gospodarz, chcąc przyjąć zamówienie. Przerwaliśmy więc rozmowę o pieniądzach i zamówiliśmy sobie po misce polewki i pół bochenka chleba.

     - A miodu nie skosztujecie? – spytał Talen-Jei.

     Spojrzałem na Lydię, ale nie musiałem nawet pytać. Wspomnienie wczorajszego poranka odebrało nam apetyt na alkohol.

     - Odwiedzić Pękninę i nie skosztować miodu Czarnych Róż? – nalegał gospodarz. – Toż to grzech!

     - Źle się czuję po fermentowanych napojach – mruknąłem, ale gospodarza tym nie zniechęciłem.

     - Podam niesyconego czwartaka – zaproponował. – Po nim jeszcze nikogo głowa nie bolała.

     - Ale małą flaszkę – zgodziłem się.

     - Nie pożałujecie – odrzekł oberżysta, w charakterystyczny sposób marszcząc nos, co u Argonian było oznaką przyjaznych zamiarów i zadowolenia.

     - O czym to mówiliśmy? – podrapałem się w głowę, gdy gospodarz odszedł. – Ach, o pieniądzach…

     Lydia nieznacznie skrzywiła usta.

     - Widzisz, czuję się bardzo niezręcznie – ciągnąłem. – Narażałem też twoje życie. Dopóki wydawało mi się, że łupem się podzielimy, nie miałem oporów. To tak, jakbym miał wspólnika. Ale teraz… 

     Lydia westchnęła.

     - Tanie, jestem w twojej służbie – odezwała się poważnie. – Jestem żołnierzem! Takie są zasady i uważam, że to uczciwy układ.

     Namyślałem się dobrą chwilę, wpatrując się w jej ciemne oczy, w których odbijał się blask kaganka.

     - No, dobrze – powiedziałem powoli. – A czy dowódca może wynagrodzić żołnierza za dobrą służbę?

     - Nie pieniędzmi – odrzekła, jakby spodziewała się tych słów. – Zwyczaj pozwala przyjąć broń, albo część zbroi.

     - A na przykład złoty naszyjnik? – spytałem. – Albo diadem?

     Wyobraziłem ją sobie ze srebrnym diademem, wpiętym we włosy. Byłoby jej do twarzy…

     - To nie jest część ekwipunku – odparła. – Mogę przyjąć coś, co służy do walki, albo wykonania specjalnego zadania.

     - A na przykład, zaklęty naszyjnik? – spytałem. – Taki, który pomaga walczyć na miecze? Albo polepsza celność strzałów?

     Pewność znikła z jej twarzy. Uniosła brwi…

     - Nie wiem… - odrzekła z wahaniem. – Nigdy się z czymś takim nie spotkałam…

     - Wiem, że istnieją takie przedmioty – rzekłem zamyślony. – Sam mam jeden taki naszyjnik, chociaż ten na wiele nie przyda się ani tobie, ani mnie. Ale gdybym taki zdobył, chyba mógłbym ci go dać?

     - Nie wiem – powtórzyła niepewnie. – Pewnie tak…

     - Jak to człowiek się namęczy, zanim kogoś obdaruje – westchnąłem z udanym smutkiem. – A jeśli czegoś będziesz potrzebować, dasz mi znać?

     - Jeśli tak sobie życzysz…

     - Proszę cię o to.

     Uśmiechnęła się w zadumie i skinęła głową. Sprawa na razie została rozwiązana.

     - W takim razie, mógłbym już kupić dom – szepnąłem rozmarzonym głosem. – Mam już prawie pięć tysięcy. Za kamyki pewnie dostanę resztę. O ile wyniosę to wszystko z Pękniny, bo tutaj ludziom wszystko klei się do rąk.

     Gdy wspomniałem o domu, Lydii wyraźnie zgasły oczy i popadła w zadumę. Nawet nie próbowałem jej pytać, o co chodzi. I tak by mi nie powiedziała. Cóż, miała prawo mieć swoje tajemnice.

     - No tak, ale jak kupię dom, zostanę bez grosza przy duszy – stwierdziłem sam do siebie. – Chyba jednak będę musiał trochę poczekać…

     Na szczęście zjawił się gospodarz z kolacją. Obojgu nam poprawiła humor. A miód Czarnych Róż naprawdę był smaczny. Kosztowaliśmy go jednak bardzo ostrożnie.

     Przez dłuższą chwilę sączyliśmy miód w milczeniu. Lydia oparła się o drewnianą ścianę i wpatrzyła się w drzwi, zapewne w ogóle ich nie widząc. Zamyśliła się i spoważniała. Ja też zacząłem snuć plany na przyszłość. Najbliższa rysowała się wyraźnie – musiałem udać się do Ustengrav, co przyrzekłem Siwobrodym. Nie wiedziałem, jak długo będzie trwała ta wyprawa. To zależy od tego, co znajdę w świątyni. Jeśli mi się powiedzie, czekała mnie kolejna pielgrzymka na Wysoki Hrothgar. A potem… 
     
     Potem nie wiem. Może Siwobrodzi znów mi coś zlecą? Jeśli nie, to pójdę na północ. Zobaczę morze, o czym zawsze marzyłem…

     Coś mi się przypomniało.

     - Zaraz wracam – rzuciłem, wstając.

     Poszedłem do swojego pokoiku i pogrzebałem w plecaku, wyciągając mapę. Z rozłożonym arkuszem papieru zszedłem na dół i rozłożyłem ją na stole. Lydia zerknęła na nią zaciekawiona.

     -To tutaj Mjoll zgubiła swój miecz – odezwałem się w zamyśleniu, wskazując palcem zaznaczony punkt. – Nie pamiętam, jak to miejsce się nazywało. Jeśli ją jutro spotkam, muszę zapytać.

     - Kto to jest Mjoll? – spytała bez większego zainteresowania.

     - Nie znam jej zbyt dobrze – odrzekłem, wpatrując się w mapę. – Wojowniczka. Spotkałem ją tu poprzedniego razu. Powiedziała mi o dwemerskich ruinach, w których coś ją napadło. Jestem ciekaw, co to mogło być.

     - Masz zamiar się tam wybrać?

     Skinąłem głową.

     - Jeszcze nie teraz – odparłem. – Na razie muszę wykonać zadanie Siwobrodych, o tutaj – wskazałem na świątynię Ustengrav. – No i muszę to zrobić sam – uśmiechnąłem się przepraszająco.

     - Rozumiem – odparła bez emocji. – Masz jakieś zadanie dla mnie na ten czas?

     Pokręciłem głową.

     - Na razie nic mi nie przychodzi do głowy – odrzekłem. - Czy jest jakieś miejsce, które Ty chciałabyś odwiedzić?

     - Czy ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Może Samotnia. Dawno tam nie byłam. 

     - Ja jeszcze nigdy – odparłem. – A musiałbym się tam udać. Tam jest sztab legionistów. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o swoim bracie. Może mają tam zapiski, gdzie go pochowano…

     - Trzeba będzie poszukać w zamku Dour – odrzekła Lydia, pochylając się nad mapą. – Nie wiem tylko, czy ci pozwolą poszperać w kartotekach legionu. W końcu, mamy wojnę, a od szpiegów roi się po obu stronach. List od Balgruufa mógłby w tym pomóc.

     Miała słuszność. Będę musiał poprosić o to jarla. Chyba mi nie odmówi takiej drobnej przysługi?

     - Co jeszcze ciekawego jest w Samotni? – spytałem.

     - To dość duże miasto – odrzekła. – Całe murowane, z kamienia. Ładne na swój sposób. Zadbane. Czasem odwiedza je cesarz. Ma nawet swoją komnatę w zamku. I zawsze jest tam ktoś z cesarskiego dworu.

     Rozumiałem doskonale. Dwór zawsze przyciągał ludzi. Sam chciałbym zobaczyć cesarza na własne oczy.

     - Jest tam też siedziba Kompanii Wschodniocesarskiej – dodała. – Samotnia jest głównym portem handlowym całego cesarstwa. Jeśli szukać towarów z pierwszej ręki, to tam najlepiej. Wiem o tym od ojca – dodała z westchnieniem.

     - Może odwiedzisz ją, gdy będę się szlajał po Ustengrav? Spotkalibyśmy się tam.

     - Jak długo tam będziesz? – spytała.

     Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem.

     - Może lepiej poczekam w Białej Grani? – zaproponowała.

     - Jak chcesz. Przy najbliższej okazji odwiedzimy Samotnię – zapewniłem ją. – Jeśli zechcesz mi towarzyszyć.

     - Tanie – spojrzała na mnie z wyrzutem, ale widząc, że tylko się z nią droczę, uśmiechnęła się.
Tryknęliśmy się lekko kubeczkami. Miód Czarnych Róż przyjemnie rozgrzewał wnętrzności. Mimo to, nie zamówiliśmy następnej butelki. Wspomnienia z Grobowca Hillgrunda wciąż były zbyt świeże.

     *          *          *

     Rankiem, po przebudzeniu, z zadowoleniem stwierdziłem, że głowa mnie nie boli i że nikt mi w nocy niczego nie ukradł. Nalałem sobie wody do małej miski, przemyłem twarz i ubrałem się w swój nowy kaftan. Wyruszyć mieliśmy dopiero koło południa, więc nie było sensu wciągać zbroi już teraz.

     Gdy wychodziłem z pokoju, drzwi naprzeciwko otworzyły się i wyszła z nich Lydia.

     - Pozdrawiam cię, tanie – odezwała się poważnie.

     - Pozdrawiam cię, najdzielniejszy woju, jakiego znam – odparłem z równie poważną miną, choć miałem ochotę się roześmiać. – Zaczynamy nowy dzień. Z kim będziemy walczyli na początek? Z jajecznicą, grochówką, czy opiekaną piersią bażanta? Masz na coś ochotę?

     - Na rybę – odparła. – Jeśli mogę wybrać, wybrałabym rybę. Tutejsze jezioro jest pełne ryb. Pęknina z nich słynie. Mam ochotę na łososia.

     - Niech będzie łosoś - zgodziłem się, sam czując przypływ apetytu na rybę. – Jak miło, że wreszcie mówisz, czego chcesz, a nie tylko „tak, tanie”, „jak sobie życzysz, tanie” i inne takie.

     Pokręciła głową, ale nie odpowiedziała. Skierowałem się do stołu.

     - Nie siadasz? – spytałem zdziwiony, widząc, że kieruje się ku drzwiom.

     - A mogę mieć prośbę, tanie – spytała, lekko się uśmiechając. – Zamów i dla mnie. Przyrządzenie trochę potrwa, a ja w tym czasie załatwię sprawę z Balimundem.

     - No, nareszcie mówisz, jak kobieta! – aż klasnąłem w ręce. – Oczywiście, zamówię dwie porcje. Smażony, wędzony?

     - Niech gospodarz coś poleci, na pewno wie, co dobre – zakręciła się w kółko, jak modelka na wybiegu. – A teraz, wybacz, mam przymiarkę u swojego krawca!

     Gospodyni, słysząc naszą rozmowę, zmarszczyła wesoło nos i skinęła głową, na znak, ze zrozumiała. Ja zaś postanowiłem w międzyczasie przeczytać dwie księgi czarów, które walały mi się po plecaku. Skoczyłem na górę, wziąłem je pod pachę i wybrawszy mały stolik w rogu sali biesiadnej, oparłem się o ścianę i oddałem lekturze.

     Pierwsza księga miała tytuł „Płomienie” i znak szkoły zniszczenia. Bardzo przydatne, gdy człowiek nie ma broni! Szkoła zniszczenia, to nic innego jak magia, służąca do walki. Już we wstępie wymieniono kilka przykładów, jak Lodowy Kolec, przeszywający wroga mroźnym, paraliżującym soplem, czy Porażenie, którego to czaru doświadczyłem bezpośrednio na sobie, podczas walki z kultystami. Magia płomieni umożliwiała rażenie przeciwnika ogniem, na wprawdzie niewielką odległość, ale za to tak długo, aż wyczerpie się mana czarującego. Świetna broń do trzymania wroga na dystans. Skuteczna też w walce ze śnieżnymi trollami, które przy całej swej odporności i żywotności, okazały się być bardzo wrażliwe na ogień. Było i praktyczne zastosowanie – mag nie musiał nosić przy sobie krzesiwa, jeśli chciał rozpalić pod kociołkiem. Innymi słowy, warto było się tego nauczyć.

     Zaklęcie nie było skomplikowane. Przytoczono oryginalny zapis, a pod nim zapis fonetyczny, z dokładnymi wskazówkami, jak należy je wymawiać. Oczywiście, samo zaklęcie nie wystarczy, potrzebna jest moc. Ta brała się z wnętrza, kierowana do rąk odpowiednim sposobem oddychania. Skoncentrowałem się i z oddechem popchnąłem manę w stronę dłoni, wymawiając cicho zaklęcie. Niewielki płomyk, który pojawił mi się na ręce, szybko zgasiłem, nie chcąc wywołać katastrofy w drewnianym pomieszczeniu. Księga, tak samo jak poprzednio, zamieniła się w proszek, który szybko wyparował. Niestety, księgi czarów były jednorazowego użytku. Magowie nie chcieli, aby zbyt wielu ludzi dostało do rąk takie potężne możliwości, które mogły być użyte w złych celach. Księgi więc były pisane w taki sposób, że jedynie ktoś obeznany, albo niezwykle zdolny mógł przez nie przebrnąć. Nie miałem doświadczenia z magią, więc uznałem, że łatwość, z jaką uczę się zaklęć, to zasługa smoczej krwi.

     Drugiej księgi nie zdążyłem nawet otworzyć, bowiem zjawiła się Lydia, a jednocześnie Keerava postawiła przed nami dwa parujące półmiski. Pachniało naprawdę apetycznie.

     - I jak zbroja? – spytałem, zabierając się do jedzenia.

     Lydia była w wyśmienitym humorze.

     - Będzie wcześniej niż myślałam – odrzekła wesoło. – A ten kowal jest uroczy. Kiedy musiał przyłożyć mi tę blachę do piersi, był taki zażenowany, że zaczerwienił się po czubek nosa. Z pewnością nie jest z tych, co to nie przepuszczą żadnej okazji, żeby sobie podotykać. Ojej, naprawdę pyszne! – dodała, spróbowawszy podanej ryby.

     Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie całą tę sytuację.

     - Obiecałem mu pomoc w zdobyciu soli ognia – powiedziałem, sięgając po widelec. – Jak dotąd mam tylko tę odrobinę, znalezioną w grobowcu. Gdzie tu można spotkać atronacha ognia?

     - Nie wiem – potrząsnęła głową. – Pewnie w pobliżu magów.

     No tak, to było trafne spostrzeżenie. I, jak się później okazało, prawdziwe. Dziś już wiem, że atronachy rzadko kiedy pojawiały się samoistnie. Najczęściej bywały przywołane przez maga.

     Po śniadaniu udaliśmy się do pałacu. Budynek nie był okazały. Cały z kamienia, miał w sobie coś przytłaczającego. Strażnik spytał tylko, w jakiej sprawie. Gdy pokazałem list gończy, przepuścił nas bez problemów.

     Główna sala była niewielka i ciemna. Nic dziwnego, skoro pałac w ogóle nie miał okien. Powoli podeszliśmy do podwyższenia, na którym stał tron jarla. Zdziwiłem się na widok, że jarl jest kobietą. Trudno było przy skąpym świetle określić jej wiek. Na oko dałem jej niewiele ponad trzydzieści. Skłoniliśmy się z szacunkiem, na co ona skinęła nam głową, z godnością, nie pozbawioną sympatii.

     - Domyślam się celu twojej wizyty, nieznajomy cudzoziemcze – odezwała się pierwsza. – Wieści w tym mieście rozchodzą się bardzo szybko. Wielu mieszczan widziało, co sprzedajesz wczoraj kowalowi. Jak brzmi twoje imię?

     - Jestem Wulfhere, pani – odrzekłem. – A to Lydia z Białej Grani.

     - Laila Prawodawca – przedstawiła się, - choć pewnie już wiesz.

     Nie wiedziałem, ale nie miałem zamiaru się do tego przyznać.

     - Jak słyszę wiele ci zawdzięczamy – odezwała się znów. – Ponoć ruiny Bthalft są już bezpieczne.

     - Tak, pani – odrzekłem, pochylając głowę. – Rabusie nie żyją. 

     - Dziękuję wam w imieniu Pękniny, której służę. Anuriel wypłaci wam nagrodę.

     Skinęła na wysoką Altmerkę, stojącą po jej prawej ręce. Ta skłoniła się lekko. Audiencja była skończona.

     Sto septimów to niewiele jak na taką robotę. Jednak można było dla siebie zatrzymać cały łup, nie płacąc od niego żadnego podatku, więc i tak się to opłacało. Wsypałem pieniądze do sakiewki, z zadowoleniem stwierdzając, że robi się coraz cięższa. Anuriel była miłą dziewczyną, co u Altmerów nie było wcale tak często spotykane.

     Potem odwiedziłem kramy na rynku. Zamierzałem, za radą Bresiego, sprzedać kamienie Madesiemu. Skinąłem głową Grelce. Ta odkłoniła się niepewnie, zapewne mnie nie poznając, a ja skierowałem się w stronę stoiska z biżuterią, za którym stał wysoki Argonianin.

     Nigdy nie byłem rasistą i rasizmu nigdy nie potrafiłem zrozumieć. Gdy spotykałem kogoś obcego, zawsze chciałem dowiedzieć się jak najwięcej o jego zwyczajach, religii, czy upodobaniach. Nigdy nie czułem do niego instynktownej niechęci, za to ogromną ciekawość. Może właśnie dlatego tak łatwo nawiązywałem kontakty z innymi rasami. Trudność w kontaktach z Argonianami polegała na tym, że mieli zupełnie inną budowę ciała i nigdy nie dało się bezwiednie wyczuć ich nastroju, jak to się miało z ludźmi, elfami, czy nawet Khajitami. Argonianie mieli sztywne, gadzie szczęki bez warg, zatem nie umieli się uśmiechać, krzywić, czy dziwić. To znaczy, nie potrafili tego okazywać, bowiem przekonałem się, że ich uczucia są bardzo podobne do naszych. Trzeba było ich dobrze poznać, żeby nauczyć się ich mowy ciała. Najprędzej można było to poznać po sposobie, w jaki poruszali nozdrzami. Gdy je zamykali, oznaczało to agresję. Półprzymknięte oznaczały smutek. Marszczenie nosa było oznaką dobrego nastroju, a w połączeniu z drgającą skórą na gardle – wesołości. 

     Nozdrza Madesiego były szeroko otwarte, co znaczyło, że jest spokojny. Sam mnie zaczepił.

     - Witaj podróżniku – rzekł. - Czy mogę cię zainteresować wysokiej jakości świecidełkami, oryginalnego, argoniańskiego wyrobu?

     Mówił gardłowo, jak wszyscy Argonianie, ale zupełnie wyraźnie.

     - Witaj – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się, aczkolwiek nie wiedziałem, czy Argonianie nie mają z nami takiego samego kłopotu, jak my z nimi. – Nie należę do ludzi, którzy obwieszają się biżuterią. Ale przyznam, że mnie zaciekawiłeś. Nie widziałem nigdy argoniańskich świecidełek.

     Zerknąłem na dużą gablotę, przymocowaną na stałe do kramu. Leżało tam kilka naszyjników, pierścieni i dwa diademy. Przyznać musiałem, że mi się podobały. Wszystkie wykonane w tym samym stylu, lekkie w formie, asymetryczne, oszczędnie zdobione, bez zbędnych ornamentów. Widać było, że inspiracją do ich wykonania były morskie fale.

     - Jesteś prawdziwym artystą – ze szczerym uznaniem skinąłem głową. – Sam to wyrabiasz?

     Potwierdził i zmarszczył nozdrza, co znaczyło, że moje słowa sprawiły mu przyjemność.

     - Skąd bierzesz te piękne kamienie? – spytałem. – To chyba rzadkość.

     Nozdrza lekko mu się zamknęły. Musiałem go czymś zasmucić. Istotnie, stwierdził, że coraz trudniej je zdobyć. Obwiniał o to wojnę i pałętające się wszędzie bandy rozbójników.

     - Kupcy rzadko odwiedzają Pękninę – stwierdził na końcu. – Nie mam żadnego stałego źródła kruszców. A przydałoby się, bo już mi się kończą.

     - Co powiesz na to? – wysypałem na szybę gabloty kilka kamieni.

     Chwycił je w zakończone pazurami ręce. Chwycił wszystkie naraz, przekładając je zręcznie między palcami, inaczej niż ludzie. Przysunął do oka, które zaokrągliło mu się, jak soczewka.

     - Ten ametyst bardzo ładny – rzekł. – Przydałby mi się. Pozostałe są drobne, ale w jubilerstwie używa się różnych wielkości kamieni. A rubiny… rubiny nie są najczystszej wody. Oba mają niewielkie skazy. Tak czy owak, zawsze to coś. Chcesz je sprzedać?

     - Ile za nie dasz?

     Pomyślał przez chwilę i wymienił sumę. Trochę mniej niż się spodziewałem, ale cóż, nie znałem się na kamieniach i nie miałem żadnych argumentów, aby podbijać cenę. Zaproponowałem sumę zaokrągloną w górę. Przystał na to i dokonaliśmy transakcji.

     - Sporo wędrujesz? – spytał.

     - Sporo – przyznałem. – Ostatnio więcej niż bym chciał.

     - Gdybyś napotkał gdzieś kilka towarów, zapłaciłbym ci po królewsku. Poszukuję kilku rzeczy wartych dla mnie każdej ceny. Jestem w trakcie wykonywania swego największego dzieła…

     - Jeśli znajdę… - odparłem niezdecydowany.

     Wyciągnął kartkę papieru, kałamarz i pióro. Posługiwał się tymi przyborami z wielką wprawą, choć znów inaczej niż ludzie – pióro trzymał między ostatnim i przedostatnim palcem.

     - Tu masz spis rzeczy, które by mnie zainteresowały – podał mi kartkę, złożoną we dwoje.

     Zerknąłem na nią. Były tam dwa szafiry bez skazy, złoty samorodek i kieł mamuta. Z tego wszystkiego wiedziałem jedynie, gdzie szukać ostatniej pozycji, choć wiedziałem też, że to ryzykowne. Mimo wszystko, obiecałem, że jeśli uda mi się zdobyć któryś z tych przedmiotów, przyniosę mu go. Pożegnaliśmy się i poszliśmy do kuźni. 

     Balimund uśmiechnął się szeroko, gdy nas ujrzał.

     - Zbroja pani już gotowa! – przywitał nas. – Nie było trudno naprawić. Przymierzamy teraz?

     Lydia uśmiechnęła się i skinęła głową. Balimund sięgnął za warsztat, gdzie schował kirys. Metalowe wstawki wydały mi się teraz ciemniejsze.

     - Zgadza się – potwierdził kowal, pomagając Lydii założyć zbroję. – Przetarłem je woskiem, żeby nie rdzewiały. Bardzo ładna zbroja, widać, że nie dla byle kogo. Nie uwiera?

     - Nie – zapewniła Lydia, wykonując kilka bojowych ruchów. – Wszystko w jak najlepszym porządku.

     - Ile się należy za naprawę, mistrzu Balimundzie – spytałem, potrząsając kiesą.
Wymienił skromną sumę.

     - Nie było z tym dużo roboty – zapewnił. – Ale mam coś, co może cię zainteresuje i tego już tanio nie sprzedam. Ponoć jesteś świetnym łucznikiem. Co powiesz na dwemerskie strzały?

     - Dwemerskie? – Lydia otworzyła szeroko oczy. – Skąd je masz?

     - Od takiego samego wagabundy jak on – odparł, uśmiechając się i sięgając pod blat warsztatu. – Były w kiepskim stanie, ale naprawiłem każdą z nich. Zużyłem cały skromny zapas krasnoludzkiego metalu, ale z rezultatu sam jestem dumny.

     Zaprezentował pęk złocistych, lekkich strzał, precyzyjnie wykonanych i nawet zdobionych. Było ich ponad trzydzieści. Zaświeciły mi się oczy, ale gdy spytałem o cenę, zrzedła mi mina. Cena jedenastu septimów za jedną naprawdę mnie zaskoczyła. Dopiero, gdy sam spróbowałem wyrabiać takie strzały, stwierdziłem, że Balimund bynajmniej nie był chciwy, przeciwnie, musiał darzyć mnie niejaką sympatią, że chciał mi je sprzedać tak tanio. Dwemerskie strzały były bowiem wykonane w całości z metalu. Były to cienkościenne, sztywne rurki, puste w środku. Nawet lotki miały z blaszki. Roboty z nimi było w bród.

     Drogo, ale ja już dawno przestałem klepać biedę. Dobra broń mogła przesądzić o życiu i śmierci. Wysypałem mu żądaną sumę na warsztat. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

     - Sam jesteś kowalem, to wiesz, że to niełatwa robota – odezwał się na pożegnanie.

     A mnie niesamowita przyjemność sprawił, nazywając mnie kowalem. Taki tytuł w ustach mistrza był niewątpliwym komplementem.

     Opuściliśmy Pękninę w doskonałych nastrojach, kierując się ku północnej bramie.