piątek, 24 lutego 2017

Rozdział XXIV – Mzulft

     - To chyba było jakieś miasto – rozejrzałem się po okolicy.

     - Dwemerskie miasto nad ziemią? – Lydia pokręciła głową.

Skyrim - Mzulft, fragment kompleksu

     W każdym razie, nie była to jedna budowla, tylko cały ich kompleks. Zaczynał się przy cesarskim trakcie. Schody biegły po zboczu góry, co jakiś czas mijając to bramę, to jakiś taras, raz nawet jakąś większą budowlę, ale główny gmach stał nieco wyżej. Gdy stanąłem po nim, musiałem zadrzeć głowę w górę. Wyglądał imponująco i to pomimo faktu, iż znajdował się już w opłakanym stanie. Część budynku zawaliła się. Na zewnątrz sterczały jedynie jakieś rury, od nieznanych nam dwemerskich mechanizmów. Na górę prowadził podjazd w dobrym stanie, ale wejścia tam nie znaleźliśmy. Dopiero Lydia już na dole wskazała mi bramę, ukrytą za drzewami.

Mzulft - dwemerskie ruiny

     Zdjęliśmy łuki z ramion, poluzowaliśmy miecze w pochwach. Podeszliśmy do wejścia.

     Drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem i nie do końca. Zatrzymały się, tworząc jedynie szparę, na tyle jednak szeroką, że człowiek był w stanie się przez nią przecisnąć. Przekrzywiona budowla widać nieco je wypaczyła. Ale daliśmy radę. Znaleźliśmy się w niedużym przedsionku. I już na wstępie czekał nas wstrząs. Naprzeciw nas znajdowały się drugie drzwi, zamknięte. A pod nimi na pół siedziała, pół leżała postać w szacie maga. Musiały to zapewne być zwłoki wspomnianego przez Mirabelle członka Synodu.

     - No, pięknie – mruknęła Lydia. – Mam nadzieję, że nie wszyscy zginęli…

     I nagle stało się coś niesamowitego. Mag, o którym sądziliśmy, że nie żyje, poruszył się lekko i cicho jęknął. Dopadliśmy go jednym susem.

     Był to wysoki i szczupły Cyrodiilijczyk, nieco tylko starszy ode mnie. Był tak dotkliwie poraniony i stracił tak wiele krwi, że dosłownie gasł w oczach. Natychmiast przywołałem Uzdrawiający Dotyk.

     - Kryształ… Kryształ zniknął… - wycharczał, a w ustach pojawiła mu się krwawa piana.

     - Nic nie mów – odparłem, ciskając w niego magiczny ładunek uzdrowienia.

     Lecz choć pompowałem w niego magię Przywracania, jedną porcję za drugą, on nadal gasł. Z przerażeniem stwierdziłem, że jest już za późno. Wyszarpałem z kołczana miksturę uzdrowienia i przytknąłem mu fiolkę do ust. Ale on odtrącił ją dłonią, złapał mnie za blachy i szepnął.

     - Znajdź… Paratusa… W Pryzmaskopie…

     Chciałem przemocą wlać mu miksturę do ust, ale on już osuwał się na posadzkę. Oczy zachodziły bielmem. Nagle jego głowa zaciążyła mi w rękach. Odszedł…

     Ze smutkiem położyłem jego głowę na posadzce.

     - Niech Arkay ma cię w opiece – szepnąłem. – To pech. Spóźniliśmy się. I co teraz?

     - Nie był sam – podsunęła Lydia. – Mówił, żeby kogoś poszukać. Paratus… To cyrodiilijskie imię, prawda? Na pewno w środku jest ktoś jeszcze.

     - Może to nam coś powie – sięgnąłem po torbę nieszczęśnika. – Może ma tam jakieś dokumenty…

     Miał. W skórzanym etui był jakiś list. Napisany na czerpanym papierze, opatrzony pieczęcią nieznanej mi wprawdzie, ale niewątpliwie cesarskiej instytucji, o czym świadczyła mała, stylizowana figurka smoka w prawym, dolnym rogu, oznaczająca protektorat cesarza. Pieczęć była złamana. Rozwinąłem list i zagłębiłem się w lekturę starannie wykaligrafowanych cienkim piórem liter.


     Asystencie Gavros,

     Zostało podane do wiadomości Rady, iż wasza grupa nie poczyniła oczekiwanych postępów. Rada jest szczególnie niezadowolona z całkowitej nieprawidłowości waszych specyfikacji, dotyczących kryształu ogniskującego.

     Całe Konklawe Więzi pracowało bez wytchnienia. Rada jest przekonana, że nowy kryształ sprosta waszym wymaganiom. Niniejszym powierzamy wam obowiązek dostarczenia kryształu na miejsce, zakończenia prac i sporządzenia pełnego sprawozdania w jak najwcześniejszym terminie. Rada ufa, iż dostarczycie kryształ do pryzmaskopu osobiście i unikniecie dalszych komplikacji.

     Pierwszy Adiunkt Oronrel


     Zwinąłem bezwiednie list. Mag, który umarł nam na rękach, to niewątpliwie był wspomniany w liście Gavros. Przybył z Cyrodiil z jakimś kryształem, ale w ruinach coś go zaatakowało i nie przeszedł dalej. Zdołał jedynie wyczołgać się na zewnątrz i umarł od ran. Ktoś wewnątrz przemocą odebrał mu przesyłkę. Albo zaatakował go jakiś dwemerski automat, a ten, uciekając, zgubił ją. Dziwne tylko, że na taką wyprawę wybrał się samotnie. Nawet silny mag nie obroni się, gdy zaatakuje go kilku zbirów, a o tych w Skyrim nie było trudno. Tak czy inaczej, trzeba było wejść do środka.

     Brama otworzyła się lekko i bez zgrzytów. Naszym oczom ukazał się korytarz, lekko wznoszący się ku górze, by zaraz skręcić w lewo. Po obu stronach pojawiły się złociste kraty z krasnoludzkiego metalu, zakrywające jakieś starożytne mechanizmy. Wskazałem Lydii płytę naciskową. Skinęła głową, przechodząc obok. W dwemerskich ruinach trzeba bardzo na nie uważać. Tutejsze pułapki bywają bardzo przemyślne i trudne do ominięcia. Szliśmy naszym wytrenowanym, cichym, myśliwskim krokiem. Nie robiliśmy więcej hałasu niż dwa cienie.

Mzulft - podziemny korytarz

     Kawałek dalej ujrzałem na posadzce jakiś podłużny kształt. Leżał w cieniu, więc nie było widać, co to jest, ale po śmierci Gavrosa byłem pełen najgorszych przeczuć. I niestety, miałem rację. Były to zwłoki innego badacza Synodu. Musiał zginąć niedawno. Zapewne towarzyszył Gavrosowi, gdy obaj zostali zaatakowani. Tamten zdołał uciec, choć życia mu to nie uratowało. Ten zginął na miejscu.

     Obszukałem ciało. Nie lubię tego robić, ale potrzebowałem wskazówek. Niestety, żadnych dokumentów przy nim nie znalazłem. Przyczynę śmierci nietrudno było określić, jako że jego pierś przypominała przypaloną miazgę. Nie wiedziałem jednak, co zadało mu tak paskudną ranę.

Mzulft - fragment podziemi

     Ruszyliśmy cicho dalej. Korytarz skręcił w prawo, potem w lewo i rozszerzył się w przestronną, choć niską komnatę. Nagły chrobot zatrzymał nas w miejscu. Zza filaru wyszedł mechaniczny pająk-strażnik. Nie zauważył nas. Powoli nałożyłem dwemerską strzałę i poczęstowałem go z łuku. Zauważyłem już dawno, że na krasnoludzkie mechanizmy najlepiej działa krasnoludzka broń, zbudowana z tego samego, twardego metalu. Grot uderzył na tyle mocno, że choć strzała odbiła się od pająka, zdołała go zniszczyć samym uderzeniem. Nagłe spięcie rozświetliło mrok, lekko nas oślepiając. Krasnoludzkie automaty miały delikatną i lekką budowę. Musiały takową mieć, bowiem inaczej trzeba by im zbyt często uzupełniać energię. Wyjątkiem był centurion, ale ten miał własną stację energetyczną i uruchamiał się tylko w razie większego zagrożenia, podczas gdy pająki i sfery patrolowały podziemia przez cały czas. Na sygnał wyładowania zaczął ku nam zbliżać się kolejny strażnik. Strzała Lydii zatrzymała go, zanim zdążył nas zlokalizować.

     W sali na półkach leżało sporo dwemerskiego złomu. Jakieś tryby, pręty, kółka… Poszukiwacz krasnoludzkiego metalu miałby tu niezłe żniwa. Nas jednak one nie interesowały. Za to zainteresował nas korytarz po prawej stronie, lekko wznoszący się w górę. Zagłębiliśmy się weń. Prowadził do następnej sali, podobnej do pierwszej, ale tym razem przechodniej. Zarówno na przeciwnej ścianie, jak i na lewej znajdowały się zamknięte drzwi. Omiotłem komnatę wzrokiem, ale nie znalazłem w niej niczego ciekawego. Lydia podeszła do lewych drzwi, ale zaraz zawróciła, nawet nie próbując ich otworzyć.

     - Pułapka – szepnęła. – Musisz ją najpierw rozbroić.

     Podszedłem do drzwi i zlustrowałem ich otoczenie. Lydia miała rację. W posadzce znajdowało się kilkanaście podłużnych otworów, w których dało się dostrzec zagłębione ostrza. Zapewne po otwarciu drzwi, ostrza wysuwały się, robiąc z intruza rzeszoto. Na szczęście w podłodze znajdował się zamek, który dał się otworzyć wytrychem. Gdy zapadka puściła, rozległ się cichy szczęk. Końce ostrzy, tkwiące w otworach, drgnęły ledwo dostrzegalnie. Pułapka została rozbrojona.

     Na wszelki wypadek stanąłem obok pułapki i nacisnąłem drzwi końcem miecza. Otworzyły się lekko, jak wszystkie dwemerskie wrota, ukazując korytarz, biegnący w dół. Niestety, ślepy. Nie w zamyśle, tylko zawalony na końcu i to tak dokładnie, że nie było mowy o znalezieniu tam przejścia. Jedynie w resztkach rozbitego kufra znajdowało się trochę kosztowności, które zabraliśmy.

     Zbadaliśmy więc drugie przejście. Tam z kolei korytarz wznosił się przez pewien czas, by na samej górze skręcić w lewo. Unieszkodliwiliśmy z daleka krasnoludzkiego pająka i doszliśmy do kolejnych zamkniętych drzwi. Korytarz za nimi po chwili zamienił się w na pół naturalny kopalniany chodnik. Zrobiło się też chłodniej i ciemniej. Chodnik dość długo biegł prosto, by na samym końcu skręcić w lewo i rozszerzyć się w dość wysoką jaskinię. Stało tu kilka drewnianych konstrukcji, w kształcie podestów. W ścianach zatknięto pochodnie, a na polepie widać było trochę porozrzucanych górniczych sprzętów.

     I dał się słyszeć dziwny szelest. Jakby ktoś pocierał o siebie delikatne, cienkie blaszki. Coś przypominał… Gdzieś już go słyszałem…

     Strzała Lydii wyrwała mnie z zamyślenia. Przeskoczył z niej magiczny ładunek ognia i przy jego świetle wyraźnie ujrzałem cel. Czym prędzej napiąłem łuk. Źródło szelestu bowiem nagle przybliżyło się i ujrzałem chaurusa-łowcę. Ta forma wyposażona jest w skrzydła i potrafi latać. Strzała Lydii utkwiła w jego głowie i wyraźnie mu przeszkadzała, aczkolwiek nie wystarczyła, aby go zabić. Zrobiła to dopiero moja.

     Przydał mi się prezent od Savosa Arena. Kostur Magicznego Światła rozświetlił nam pomieszczenie. Puściłem niewielką kulę światła pod samo sklepienie. Rozejrzeliśmy po jaskini.

     Pod jednym z podestów znaleźliśmy kolejne zwłoki badacza Synodu. Ten niewątpliwie zginął od jadu chaurusa, o czym świadczyło zielonkawe zabarwienie jego skóry. Nie żył już od dawna. Również przy nim nie było żadnych dokumentów. Trochę to było dziwne. Uczeni zwykle mają przy sobie jakieś notatki, czy drobne instrumenty pomiarowe.

     - Kopalnia – szepnęła Lydia, rozglądając się wokół. – Księżycowy kamień…

     Rzeczywiście. Tuż obok znajdowała się cienka, błyszcząca żyła rudy księżycowego kamienia. Było to cenne znalezisko i gdyby nie fakt, że mieliśmy do wykonania zadanie, niewątpliwie wydobyłbym sobie kilka sporych grud. Teraz jednak nie miałem zamiaru obciążać się niepotrzebnie. Choć sam metal był stosunkowo lekki, trzeba go najpierw było wytopić z ciężkiej rudy. To tę rudę nazywano księżycowym kamieniem, ponieważ błyszczała szczególnie intensywnie przy świetle Księżyca. Sam metal z niej wytapiany nie miał już tej właściwości, niemniej również nazywano go księżycowym kamieniem, dla odróżnienia dodając określenie „rafinowany”. Jego zaletą była nie tylko niska waga, ale przede wszystkim ogromna wytrzymałość, przewyższająca najlepsze stale. Niezwykła lekkość elfich zbroi, z niego wykutych, brała się stąd, że można było ją po prostu wykonać z blachy znacznie cieńszej, niż w przypadku stali, a pomimo to była ona równie mocna. Zaś odpowiednie ukształtowanie metodą karbowania, nadające jej elementom podobieństwo do ptasich piór, nadawało jej sztywność. Oszczędne zużycie rekompensowało trochę niewiarygodnie wysokie ceny tego materiału. Mimo wszystko, jakiś niewielki zapas bardzo by nam się przydał. Zwłaszcza nam, używającym elfich zbroi, które przecież zawsze mogą się zepsuć, albo zostać uszkodzone w walce. Może, w drodze powrotnej trochę sobie podłubię w ścianie. Na razie musiałbym stracić rozum, żeby zacząć hałasować kilofem. Zleciałyby się stwory z najgłębszych zakamarków tych podziemi!

     Od jaskini biegł wąski i długi korytarz. Prowadził niemal prosto, nieznacznie tylko czasem zbaczając to w lewo, to w prawo. Właśnie w takim zaułku krył się chaurus. Ujrzałem go z daleka, dzięki mojemu nowemu Krzykowi, o którym w czas sobie przypomniałem. Jego sylwetka zajaśniała mi w oddali. Mimo ciemności, poczęstowałem go celną strzałą z daleka. Jedna jednak nie wystarczyła. Insekt nieco niezdarnie ruszył w naszą stronę. Wysłałem drugą strzałę ku gasnącemu już światłu. A następnie przywołałem Wykrycie Życia. Nic nie pokazało. Chaurus był już martwy.

     W korytarzu znaleźliśmy jeszcze jeden podest. Z prawej strony znajdowało się niewielkie zagłębienie w ścianie, tworząc coś w rodzaju płytkiej jaskini. I tutaj wydobywano księżycowy kamień. Ciekawe, czy to Dwemerowie eksploatowali tę kopalnię, czy powstała ona później. Jakoś nigdy w krasnoludzkich ruinach nie znalazłem żadnego sprzętu z księżycowego kamienia. Ale kto wie, może był on jednym ze składników krasnoludzkiego metalu? Do dziś nie znamy jego składników i nie wiemy, z czego go wytapiano. Rozmawiałem o tym niedawno z magiem Arnielem Gane, wielkim znawcą dwemerskiej kultury, z którym zdążyłem się już zaprzyjaźnić.

     Chodnik rozszerzył się i w oddali zamajaczyły dwemerskie ruiny. Po ubiciu jeszcze jednego chaurusa, tym razem nieco większego, znaleźliśmy się na powrót w dwemerskim korytarzu. Drzwi, jakie napotkaliśmy, otworzyły się lekko i naszym oczom ukazał się kolejny korytarz. Skręcił w prawo i zaczął wznosić się pod górę. Na samej górze dostrzegliśmy kolejne złociste drzwi. Zawiodły nas one do małego, ale jasno oświetlonego pomieszczenia. Niestety, pustego. Na lewo odchodził kolejny korytarz, skręcający potem wprawo i w górę. Wspinaliśmy się cicho po łagodnie pochylonej posadzce, aż dotarliśmy do kolejnych drzwi. Było zza nich słychać jakiś regularny, przytłumiony hałas. Po ich otwarciu okazało się, że to wciąż działające dwemerskie pompy powietrza, napędzane nieznaną nam energią, zasłonięte złocistymi kratami po obu stronach korytarza. To właśnie przez ten odgłos nadjeżdżającą sferę usłyszeliśmy tak późno. Za późno na strzał. Na szczęście Lydia w porę chwyciła miecz i wykorzystując pęd mechanizmu, zadała mu druzgocący cios, od którego lekka konstrukcja rozpadła się na kawałki.

     Korytarz kończył się, a raczej dobiegał do drugiego, położonego prostopadle. Prawa odnoga była ślepa. Ale lewa zaprowadziła nas do piętrowego pomieszczenia. Dookoła, na naszym poziomie było coś w rodzaju szerokiego tarasu. Z niego prowadziły schody w dół, do niedużego pomieszczenia, zamkniętego bramą z kutej kraty. Zamknięte. Wyjąłem pęk wytrychów. Namocowałem się z tym zamkiem, nie ma co! Złamałem trzy wytrychy, zanim brama stanęła otworem. Ale trud opłacił się. W pomieszczeniu stał ozdobny kufer, a w nim schowano trochę złota, piękny rubin i jakieś rękawice.

Mzulft - opisany taras. Na lewo od kolumny widoczne szczątki krasnoludzkiego pająka

     Dalej nic nie było, musieliśmy zawrócić. Po wspięciu się z powrotem na schody, znaleźliśmy korytarzyk, prowadzący z tarasu do następnego pomieszczenia, znacznie większego i również dwupoziomowego. Chrobot na dole poinformował nas, że bynajmniej nie pustego. Ostrożnie wychyliłem się zza gzymsu. Pomieszczenie składało się, podobnie jak poprzednie, z wąskiego tarasu dookoła i zagłębienia pośrodku, do którego prowadziły szerokie schody. Spacerowały tam dwa mechaniczne pająki. Unieszkodliwiliśmy je dwiema celnymi strzałami.

     Jednak przejścia tam nie było. Całe pomieszczenie w ogóle było jakieś dziwne. Nie mam pojęcia, do czego mogło służyć. Trzeba było iść wąskim gzymsem z lewej strony, omijając cały szereg bardzo szerokich rur, wyglądających, jakby zapomniano podłączyć do nich jakiś wielki mechanizm. Ostrożnie ominąłem trzy pierwsze. Dalej było aż sześć ciasno położonych płyt naciskowych. Na pewno uruchamiały jakąś pułapkę. Ale jaką? Ominąć je było bardzo trudno. Drżąc o to, że ześlizgnę się z wąskiej krawędzi i runę w dół, udało mi się przejść bokiem. Lydia założyła łuk na ramię i z wyciągniętymi na boki mieczem i tarczą, używając ich ciężaru do utrzymania równowagi, zręcznie przebiegła po krawędzi. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zżerała mnie jednak ciekawość, jaką pułapkę one uruchamiały. Po namyśle chwyciłem ciężki kawał krasnoludzkiego złomu i cisnąłem na płyty. Rozległ się głośny syk i nagle… Z zakończeń dwu rur wysunęły się ogromne tłoki, na całą szerokość gzymsu. Pojawił się obłoczek pary…

Mzulft. Nie wiadomo, do czego służyło wąskie przejście, z płytami naciskowymi. Przedstawiona na ikonografii pułapka jednak istnieje naprawdę i do dziś działa

     - Zadziwiające – szepnęła Lydia. – Te tłoki spychały w dół tego, kto przechodził!

     - Chyba tak – przytaknąłem. – Ale przemyślna pułapka...

     - A może to arena? – rzekła zamyślona Lydia. – Może rozgrywały się tu jakieś zawody? Kto przejdzie przez gzyms bezpiecznie…

     Wysnuwaliśmy różne domysły, ale na zawsze pozostały one tylko domysłami. Cokolwiek to było, Dwemerowie zabrali tajemnicę ze sobą. Dokąd? Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Arniel Gane w Akademii studiował ten temat już od lat i też nie znał odpowiedzi na to pytanie. Kiedyś pytałem o to innego uczonego, Calcelmo z Markartu, ale i on tego nie wiedział. Zagadka zniknięcia Dwemerów do dziś pozostaje nie rozwiązana.

     Korytarz skręcał w prawo i znów zaczął się wznosić. Na zakręcie znaleźliśmy szczątki dwóch mechanicznych pająków i zwłoki Falmera. Oj, zaczyna się robić niebezpiecznie. Żywy Falmer był o wiele groźniejszym przeciwnikiem niż martwy, zaprogramowany automat, atakujący na ślepo. Na górze, przed zamkniętymi drzwiami, znowu to samo – martwy Falmer i szczątki automatów. Co tu się działo?

     Klasyczne dwemerskie drzwi działają na zasadzie wahadła, popychanego jakiegoś rodzaju przemyślnymi sprężynami o opóźnionym działaniu. Aby je otworzyć, wystarczy pchnąć. Zamkną się po chwili same, ale cała zagadka polegała właśnie na tym, że po chwili, a nie od razu. Nigdy nie udało mi się jej rozwiązać.

     Za przejściem znaleźliśmy się chyba w kotłowni, albo czymś podobnego przeznaczenia. Wszędzie dookoła błyszczały przydymionym złotem szerokie, grube rury, przemyślnie powyginane w tajemnicze instalacje. Na posadzce leżały porozbijane automaty – pająki i jedna sfera. Korytarz wciąż biegł w górę, łagodnym skosem, prowadząc do ciemnego pomieszczenia. Nie na tyle ciemnego, żeby nie można było zauważyć szczątków pająków i sfer. Musiała się tu rozegrać jakaś większa bitwa. Z kim? Dowiedzieliśmy się zaraz za zaułkiem, gdy celną strzałą ustrzeliłem skradającego się Falmera. Korytarz skręcił w prawo i znów pod górę. Czy ten labirynt wiódł do samego szczytu góry? A może…

     Aż mi się zrobiło gorąco z podniecenia. Przecież to gdzieś tutaj znajdowała się świątynia Skuldafn! Ta, w której znajduje się portal do Sovngardu. Gdzieś na szczytach tego właśnie pasma gór. Gdyby ten labirynt prowadził na samą górę, może znalazłbym jakieś przejście do Skuldafn? Miałem wielką ochotę odwiedzić znów to miejsce. Chciałem je znów zobaczyć.

     Ale nie zdołałem ukryć przed samym sobą, że naprawdę chodzi mi o coś innego. Chciałem wejść do Sovngardu. Chciałem upewnić się, że Galmar Kamienna-Pięść dostąpił zaszczytu ucztowania z pradawnymi herosami. I chciałem sprawdzić, czy między nimi jest Ralof.

     Gdziekolwiek o niego pytałem, nikt nie umiał mi o nim niczego powiedzieć. Spotkałem kilka osób, które go znały, ale nie widziały go od dawna. Jakby się pod ziemię zapadł.

     Pod ziemię, a może… Trafił do Ambasady Thalmoru…

     Oblał mnie zimny pot. W takim wypadku pozostałoby mi jedynie życzyć mu szybkiej śmierci. I spotkać później w Sovngardzie. Marzyłem o tym, żebyśmy we trzech, razem z Hadvarem, w najlepszej zgodzie wychylili kielich miodu. Nieważne, czy tutaj, na ziemi, czy w Sovngardzie. Choć przyznaję, że wolałbym tutaj…

     Z zamyślenia wyrwała mnie strzała Lydii, która świsnęła mi przy uchu i pomknęła w stronę Falmera, czającego się na górze. Tam korytarz zamienił się w dużą, choć niską komnatę. Ta dla odmiany była pełna najróżniejszych sprzętów. Wszędzie walały się jakieś misy, dzbany, czy kubki. Stamtąd było przejście do następnej komnaty, z szerokim filarem na samym środku. Zza filaru wychylił się Falmer. Dostał dwie strzały, zanim upadł, ale dźwięk padającego ciała zwabił następnego. Dołączył do swego towarzysza w krainie, do której Falmerowie chodzą po śmierci…

     Poza wejściem, którym się tu dostaliśmy, komnata miała trzy wyjścia. Dwa z nich, po lewej i naprzeciw, były zamknięte kratową bramą. Taka sama brama po prawej stronie była uchylona. Zbadaliśmy najpierw dwie pierwsze. Dały się otworzyć, aczkolwiek łatwo nie było. Trud jednak okazał się daremny. Pierwsza prowadziła do niewielkiej komnatki, całej zawalonej dwemerskim złomem, pochodzącym z automatów. Druga była zupełnie pusta.

     Otwarte przejście prowadziło do krótkiego korytarza, który szybko zamienił się w kopalniany chodnik. Ustrzeliliśmy wałęsającego się tam chaurusa i przeszliśmy do jaskini, w której Falmerzy rozbili jedno ze swych obozowisk.

     Obecność chaurusów wśród Falmerów już mnie nie dziwiła. Zauważyłem, że te groźne insekty ich nie atakują, za to niemal wszystkie falmerskie sprzęty zbudowane są z chityny, pochodzącej z chaurosowego pancerza. Niewątpliwie, insekty były dla nich zwierzętami hodowlanymi. Tutaj również spotkaliśmy jednego i drugiego. Najpierw pozbyliśmy się Falmera, bo łatwiej było go ubić. Chaurus uniósł zaniepokojony czułki, ale nie zdołał nas zlokalizować. Dostał dwie strzały i zajął się ogniem, gdy przeskoczyły z nich magiczne ładunki.

Obozowisko Falmerów w jaskini, połączonej z korytarzami Mzulft

     Nie były to jedyne niespodzianki, jakie napotkaliśmy na swojej drodze. Dotarliśmy bowiem do miejsca, w którym zamieszkiwali Falmerowie, a co za tym idzie, również chaurusy. Zagłębiając się dalej w wąski chodnik ubiliśmy jeszcze kilka, zanim potknęliśmy się o zwłoki badacza Synodu. Leżał twarzą do ziemi, z falmerską strzałą w plecach. Nie koniec na tym. Korytarz prowadził bowiem do następnej falmerskiej osady. Musieliśmy stoczyć jeszcze kilka pojedynków, zanim znaleźliśmy się na powrót w dwemerskich ruinach.

     Nadal była to część jakiejś krasnoludzkiej infrastruktury. Nie wyglądało to na komnaty mieszkalne. Wzdłuż ścian i sklepienia biegły jakieś rury, niby kanały wentylacyjne. Niektóre z nich wciąż pracowały. Można było poznać po tym, że były gorące, albo przeciwnie, skraplała się na nich rosa. W mijanych komnatach można było czasem znaleźć jakieś pozostawione sprzęty. W jednej znaleźliśmy oryginalny i w zupełnie dobrym stanie krasnoludzki hełm. Przymierzyłem go – pasował idealnie. Był jednak tak ciężki, że niemożliwym było jego używanie, przynajmniej dla mnie. W dodatku przyłbica bardzo ograniczała widok. Pozostawiliśmy go na miejscu, stwierdziwszy, że jeśli będzie okazja, to zabierzemy go kiedy indziej. Było to bowiem cenne znalezisko. Zarówno Arniel Gane, jak i Calcelmo, z pewnością ucieszyliby się z takiego prezentu. Nie zostawiliśmy za to amuletu Dibelli, ani diademu, zaklętego magią, wspomagającą Zniszczenie. Leżały bezpiecznie w kufrze, nawet nie zakurzone.

     Należy tu nadmienić, że dwemerski kufer nazywany jest tak tylko z powodu swego przeznaczenia, nie zaś wyglądu. Nie jest to skrzynia, ale rodzaj sejfu, wmurowanego w ścianę, lub posadzkę, zwykle kształtem niepodobny absolutnie do niczego, z wyjątkiem innego dwemerskiego kufra.

     Wąskim, lecz wysokim korytarzem doszliśmy nagle do dziwnego, podłużnego basenu, przegradzającego nam drogę. Zlikwidowaliśmy dwóch wałęsających się Falmerów i poszliśmy dalszym korytarzem, pod kolejne drzwi, gdzie znaleźliśmy kolejne zwłoki badacza Synodu. Przestaliśmy ich już liczyć. Straciliśmy nadzieję, że znajdziemy jakiegoś żywego.

Zbiornik wodny w Mzulft. Mimo, iż budowla jest bardzo stara, pompy i filtry wciąż działają, dzięki czemu woda w zbiorniku  wciąż jest zadziwiająco czysta

     Za drzwiami budowla zmieniła charakter. Pomieszczenia stały się wyższe, większe, jaśniej oświetlone i bardziej funkcjonalne. Mniej było mechanizmów, rur i kół zębatych, a więcej ławek, stołów i przeróżnych ornamentów. Przypuszczalnie opuściliśmy pomieszczenia gospodarcze i doszliśmy do centrum podziemnego miasta.

     Podwójny korytarz doprowadził nas do ogromnej sali. Wałęsało się w niej czterech Falmerów, których oczywiście, ustrzeliliśmy. Po lewej stronie znajdowały się wysokie i szerokie schody, wyglądające, jakby zostały stworzone do efektownego zejścia królowej balu do sali tanecznej. Na ich szczycie znajdowały się wysokie drzwi. Niestety, zamknięte na głucho, a przemyślnie i fantazyjnie ukształtowana dziurka od klucza uniemożliwiała wsunięcie wytrycha wystarczająco głęboko. Niestety, ten zamek mnie pokonał. Ze złością kopnąłem jakiś przedmiot, walający mi się pod nogami.

Mzulft. Widok z Wielkiej Sali na schody. Na górze widoczna brama, którą próbował otworzyć Wulfhere. Nieco niżej, po  prawej stronie, falmerski szałas

     - Może któryś z tych Falmerów ma klucz? – podsunęła Lydia.

     Może… Cuchnący i obrzydliwi Falmerowie byli ostatnimi stworzeniami, które miałem ochotę dotykać, ale nie wpadłem na żaden lepszy pomysł. Okazało się przy okazji, że niektórzy z nich mają przy sobie złoto, albo drobne kosztowności. U jednego znaleźliśmy zadziwiający klejnot. Wyglądał jak oprawiona w krasnoludzki metal bryła kamiennego węgla albo ebonu, z wprawionymi weń kilkoma specjalnie ukształtowanymi kryształami. Z początku myślałem, że to ogromne diamenty, ale po chwili rozpoznałem pięknie wyszlifowane i wypolerowane kryształy kwarcu. Ukształtowane były tak, że patrząc w nie można było ujrzeć w  środku swoje odbicie, ale pomniejszone i odwrócone. Nie mieliśmy pojęcia, do czego to mogło służyć.

     Zabraliśmy to, oczywiście. Może Arniel nam wyjaśni, co to takiego.

     Skoro nie mogliśmy iść w górę, postanowiliśmy iść w dół. Po prawej stronie znajdowały się drugie schody, nie tak efektowne, prowadzące zapewne do niższych partii miasta. Otworzyliśmy drzwi i naszym oczom ukazała się kwadratowa sala z kamiennymi ławkami po bokach i podwyższeniem na środku. Przypominało mi to salę obrad, albo arenę dla zapaśników. No, fakt, ring był trochę za mały… Drzwi naprzeciwko prowadziły do korytarza, który skręcił raz w lewo, raz w prawo i skończył się drzwiami.

Mzulft. Domniemana Sala Obrad

     Zza drzwi dobiegały jakieś dźwięki, jakby pracującej maszyny. Pchnąłem złociste skrzydła.

     Gdyby nie refleks Lydii, pewnie byłoby ze mną krucho. Z komnaty buchnął bowiem w moim kierunku obłok gorącej, przegrzanej pary. W ostatniej chwili Lydia odepchnęła mnie na bok i strumień pary trafił w próżnię.

     W komnacie stał krasnoludzki centurion. Czynny! I do tego bardzo blisko…

     Walka z tym automatem polega głównie na trzymaniu go na dystans i strzelaniu do niego z łuku, w nadziei, że któraś tam z kolei strzała trafi w jakiś istotny element i maszyna zatrzyma się, albo wręcz rozleci. Tu było na tyle blisko, że centurion mógł razić nas strumieniem przegrzanej pary, choć dosięgnąć bezpośrednio jeszcze nas nie mógł. To było chyba najszybsze strzelanie, jakiego udało nam się dokonać. Bez precyzyjnego celowania, na oślep, zwłaszcza, że automatu nie było zbyt dobrze widać zza parowej zasłony.

     Ale ten krótki dystans i nam dawał pewną przewagę. Strzały nie wytracały prędkości i uderzały znacznie mocniej. Kilka z nich przebiło nawet twardy pancerz centuriona i coś musiały mu uszkodzić, bowiem para poszła mu na boki, a on sam zwolnił jeszcze bardziej. Zapewne któraś ze strzał uszkodziła mu parowe przewody. Teraz już poszło łatwo. Jeszcze kilka strzał i centurion stanął na dobre, otoczył się obłokiem wychodzącej z niego pary, a potem wolno, jak przewracające się potężne drzewo, z hukiem runął w przód, przy okazji rozbijając niektóre elementy swojej konstrukcji. Para wciąż z niego uchodziła, ale jej obłoczek był coraz słabszy i słabszy. Aż wszystko ucichło.

     - Szkoda mi tak wspaniałej maszyny – westchnąłem. – Kto dziś byłby w stanie zbudować coś równie doskonałego? Zniszczyliśmy techniczne dzieło sztuki.

     Lydia nie podzielała moich wyrzutów sumienia.

     - Obiecuję, że jak spotkam przyjaznego centuriona, zostawię go w spokoju – prychnęła.

     Dlaczego napotkaliśmy czynny automat, który opuścił swoją stację ładowania, można było się łatwo domyślić. Zwłoki trzech Falmerów wytłumaczyły nam, jak to się stało. Gdybyśmy weszli tam później, zapewne zdążyłby znów podłączyć się do swej stacji i przynajmniej z początku byłby w uśpieniu, dopóki by nas nie zlokalizował. Przy naszych umiejętnościach cichego i niepostrzeżonego poruszania się, może udałoby się nam go unieszkodliwić, zanimby na powrót ożył. Ale Falmerowie pierwsi stoczyli z nim walkę, którą przegrali i przedwcześnie go przebudzili.

     W komnacie znajdował się kufer. Było tam trochę złota, kilka wytrychów, jakieś norskie rękawice, zdobiony pręt nieznanego mi przeznaczenia… Ale nade wszystko, był w nim klucz. Masywny i fantazyjnie powyginany klucz. Kształt skrzydełka sprawił, że poczułem ciepło na policzkach. Przecież taki sam kształt miała ta dziurka od klucza, w zamku, którego nie umiałem przed chwilą otworzyć! W każdym razie, bardzo podobny…

     Wróciliśmy tą samą drogą i ponownie wspięliśmy się na schody. Chwila niepewności… Wyciągnąłem klucz i przyłożyłem do dziurki. Pasował idealnie!

     - I co, panie zamek? – uśmiechnąłem się ironicznie. – Myślałeś pan, że mnie pokonasz? Nie ze mną te sztuczki. Nie chciałeś wytrycha, ale tego, że znajdę klucz, nie przewidziałeś! Musisz mi ulec…

     - Co ty bredzisz? – zaniepokoiła się Lydia.

     - Naigrawam się w pokonanego przeciwnika – wyjaśniłem. – On się najpierw śmiał ze mnie, teraz ja się pośmieję z niego.

     - Dobrze się czujesz? – upewniła się.

     - Nigdy nie czułem się lepiej – zapewniłem. – A oto, proszę, przejście wolne!

     Drzwi faktycznie się otworzyły. Ale żeby nie było za pięknie, za nimi ukazał się biegnący w górę korytarz, a na jego końcu następne drzwi. I też wyglądały na zamknięte.

     Wspięliśmy się na górę. Pod drzwiami leżały zwłoki Falmera. I te drzwi również, niestety, były zaryglowane. Spróbowałem kluczem – nie pasował. Trochę zrzedła mi mina. Wyjąłem wytrychy i zacząłem manipulować przy zamku.

     Niespodziewany głos zza drzwi sprawił, że pęk wytrychów wyleciał mi z ręki i z głośnym trzaskiem uderzył w kamienną podłogę.

     - G… Gavros?

     Nieznany mi głos był przestraszony, ale niewątpliwie należał do człowieka. Do mężczyzny. Czyżby to był Paratus, którego polecił mi odszukać nieszczęśnik przy wejściu?

     - Paratus?... – spytałem ostrożnie.

     - To ty? – w głosie słychać było ulgę. – Już prawie straciłem nadzieję. Otworzę drzwi…

     Śpiewna mowa, rodem z ojczystych stron, podniosła mnie na duchu. Po drugiej stronie z pewnością stał Cyrodiilijczyk. Tak też było w istocie, o czym przekonałem się, gdy jedno ze skrzydeł uchyliło się, ukazując młodego badacza Synodu w ciemnym korytarzu. Na nasz widok, spłoszył się nieco.

     - Co u… - zająknął się zaskoczony. – Kim jesteś?

     Zgarbił się i momentalnie przywołał zaklęcie ze Szkoły Zniszczenia. Obie dłonie zajarzyły mu się ogniem. Nie wątpiłem, że potrafi się posługiwać tym zaklęciem. Sam fakt, że umiał przywołać je jednocześnie na obie ręce świadczył o jego umiejętnościach.

     Poprzednie przygody w norskich, czy dwemerskich podziemiach nauczyły nas skutecznego postępowania w takich miejscach. Do drzwi, czy to otwartych, czy zamkniętych, podchodziliśmy zawsze z wyciągniętą bronią. Nigdy nie było wiadomo, co kryje się za nimi. Już od dawna stosowaliśmy taką taktykę, że ja brałem łuk, a Lydia wyciągała miecz. Gdyby przeciwnik był daleko, na mnie spoczywał obowiązek zlikwidowania go. Gdyby czaił się tuż za przejściem, najpierw atakowała go mieczem Lydia, dając mi czas na dobycie swojego i potem wspólnie, wzajemnie się osłaniając, dokańczaliśmy dzieła. Nie dziwię się więc, że widok dwu postaci w thalmorskich zbrojach, przyczajonych do ataku, zaskoczył go i przeraził. 

     - Gdzie jest Gavros? – zapytał ostrym tonem. – Co tutaj robisz? Co się stało z Gavrosem?

     Chcąc go uspokoić, Lydia schowała miecz, a ja przewiesiłem łuk na plecy.

     - Twój przyjaciel Gavros  nie żyje – oznajmiłem poważnym tonem.

     Nie poruszył żadnym mięśniem na twarzy. Tylko oczy, ze spłoszonych i zdecydowanych stały się nagle zrezygnowane i potwornie smutne. Ta wiadomość musiała nim wstrząsnąć. Zanikły płomienie na końcach jego palców. Powoli opuścił ramiona. I dopiero wtedy przymknął powieki i zrezygnowany potrząsnął głową.
Wcale nie musiałem udawać żalu. Naprawdę go czułem. Szczerze żałowałem magów z Synodu. To przecież byli moi rodacy.

     Przez chwilę staliśmy bez ruchu. W końcu mag westchnął przeciągle. Gestem zaprosił nas do środka. Gdy tylko weszliśmy, starannie zaryglował drzwi. Na razie byliśmy bezpieczni.

sobota, 18 lutego 2017

Rozdział XXIII – Szept Aury

     Księga zadziwiła mnie. Była rozprawą na temat legendarnej sekty Słowików, o których nikt nie wiedział, czy naprawdę istnieje. Ja sam nigdy o niej nie słyszałem. Miała to być wąska, bardzo wąska, zaledwie kilkuosobowa grupka elitarnych złodziei, którzy jednak ponoć nie parali się pospolitymi kradzieżami, tylko służyli Nocnicy – jednemu z daedrycznych książąt, najbardziej tajemniczej z daedr. Mieli wywodzić się z Gildii Złodziei, jednak nawet pośród członków Gildii nie było wiadomo, kto z nich jest Słowikiem. Tak tajemnicze bractwo niełatwo było wyśledzić, toteż nic dziwnego, że nawet złodzieje z Gildii powątpiewali w ich istnienie. Słowiki stały się legendą. Zaledwie kilka drobnych i niepewnych śladów wskazywało na ich istnienie. Jakiś napis, wydrapany na ścianie więziennej celi, odwołujący się do Nocnicy, niejasne zeznanie jakiegoś świadka – wszystko osnute mgłą tajemnicy. 

     Zamyślony zamknąłem księgę i odłożyłem ją na półkę. Przypomniało mi się, co Lydia swego czasu mówiła o Brynjolfie. Ten człowiek wyglądał jej na kogoś z zasadami, a ktoś taki nie para się pospolitymi kradzieżami. Raczej chodzi mu o coś więcej. Czy to możliwe, żeby on był jednym ze Słowików? Że nie jest mu wszystko jedno, do czyjej kieszeni sięga? Czyżby kierowały nim wytyczne jakiegoś kultu? Może spełniał tylko polecenia daedry? Może wcale nie kradł dla siebie? Przecież zadanie, którym usiłował mnie obarczyć, też nie służyło zyskowi, przynajmniej nie bezpośrednio…

     A może w końcu Słowiki to mit, wymyślony po to, aby dorobić ideologię do zwykłego, złodziejskiego procederu? Przestępcy często tak robią. Próbują tłumaczyć się sami przed sobą. Nie raz i nie dwa razy pospolity rozbójnik twierdził, że on tylko sprzeciwia się niesprawiedliwemu podziałowi majątku na świecie. Ile razy to już to słyszałem! Nie, nie można być uczciwym człowiekiem i jednocześnie złodziejem! To nie trzyma się kupy. Uznałem, że żadne Słowiki nie istnieją, a autor książki wysnuł za daleko idące wnioski.

     Niemniej, lektura była ciekawa i musiałem przyznać, że Urag sprawił mi dużą przyjemność swoim podarunkiem.

     Lydia zastała mnie przy przeglądzie zbroi, jak kontrolowałem stan rzemyków. Zaświeciły jej się oczy.

     - Wyruszamy? Dokąd?

     - O tym właśnie chciałbym z tobą pomówić – odparłem.

     - Zapomnij o tym! – prychnęła. – Jeśli myślisz, że pójdziesz gdzieś sam, a ja tu będę umierać ze zgryzoty, to wybij to sobie z głowy.

     Roześmiałem się.

     - Nie, zupełnie nie to – zapewniłem ją. – Mam kilka spraw do załatwienia i nie wiem, za którą zabrać się najpierw. Myślałem, że pomożesz mi zdecydować. A poza tym jest jeszcze sprawa domku w Pękninie. Ja już się prawie zdecydowałem. Chciałbym wiedzieć, co ty o tym myślisz.

     Wzruszyła ramionami.

     - Jako baza wypadowa, jak najbardziej. Ale nie chcę przeprowadzać się na stałe.

     - Ja też nie – uśmiechnąłem się. – Za bardzo lubię Białą Grań. I dobrze mi w Wietrznym Domku. Ale tak po prawdzie, to chciałbym mieć mieszkanie w każdym większym mieście, żeby nie musieć tułać się po oberżach.

     Usiadła przy mnie z poważną miną.

     - Jeśli mieszkasz wszędzie, to nie mieszkasz nigdzie – mruknęła.

     - Wcale nie – objąłem ją. – Mogę mieć wiele kwater, ale dom jest tylko jeden.

     Przytuliła się do mnie.

     - Tak naprawdę mój dom jest tam gdzie ty – szepnąłem jej do ucha. – A Wietrzny Domek to przecież twój dom…

     - Ty to umiesz przekonać – zamruczała. – Ale ja wybieram meble.

     *          *          *

     Wyruszyliśmy przed świtem, jak mieliśmy w zwyczaju zawsze, gdy przed nami była długa wędrówka. Postanowiliśmy najpierw pójść na Wichrowy Szczyt, rozprawić się ze smokiem. Potem do Pękniny, gdzie mieliśmy nadzieję zakupić domek. Dopiero stamtąd, w drodze powrotnej, udalibyśmy się do Mzulft. Nie wiedzieliśmy, jak rozległe są te ruiny i ile czasu zajmą nam poszukiwania. Dlatego woleliśmy inne sprawy mieć już załatwione.

     W pierwszym dniu dotarliśmy do Wichrowego Tronu. Nasze thalmorskie zbroje w dalszym ciągu nie budziły tu zaufania, choć obawiać się nikogo nie musieliśmy. Nie chcąc drażnić tubylców ich widokiem, przebraliśmy się w zwykle, mieszczańskie ciuchy. Ale to i tak nie miało znaczenia. Po całym dniu marszu byliśmy tak zmęczeni, że po lekkiej kolacji, zamiast spaceru ulicami miasta, natychmiast poszliśmy spać.

     Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Maszerowaliśmy dziarsko, bowiem droga wiodła doliną niedaleko gorących źródeł, zatem była dość równa i w żadnym miejscu nie trzeba było się wspinać. Słońce stało w najwyższym punkcie nieba, gdy doszliśmy do ścieżki, pod kamienną bramą prowadzącą do Mzulft. Spojrzeliśmy po sobie i uśmiechnęliśmy się jednocześnie. Już niedługo tu wrócimy. Powędrowaliśmy dalej.

Skyrim - widok z cesarskiego traktu na zespół dwemerskich budowli Mzulft

     Nie chcąc tracić czasu, atakującego nas niedźwiedzia uspokoiłem okrzykiem Pokój Kyne. Zapolujemy na niego innym razem, może już w drodze powrotnej, jeśli jeszcze będzie miał ochotę powalczyć. Zwolniliśmy nieco kroku, bowiem droga zaczęła się wspinać. Zrobiło się szaro, gdy dotarliśmy do ścieżki, wiodącej do Kopalni Wiatru Północy. Niczym nie różniła się od innych, podobnych miejsc, ale Nordowie lubią wszystkiemu nadawać pięknie brzmiące nazwy.  Znajdowała się ona w górze, a wiodła do niej stroma dróżka. Na szczęście górnicy, chcąc sobie ułatwić zadanie, w bardziej stromych miejscach wkopali w ziemię poprzeczne, grube pniaki, tworząc coś w rodzaju prowizorycznych schodów, znacznie ułatwiających wspinaczkę. Było już ciemno, gdy dotarliśmy do celu.

     Kopalnia była pusta. Drzwi do niej zamknięte, na szczęście nie na klucz. Pozostawiono tu trochę sprzętów. W przedsionku leżało kilka kilofów, pochodni i górniczych lamp. Dalej stał nieduży stół, zbity z nieoheblowanych desek, na nim kilka ogarków i miska, obok jakaś pusta skrzynia. Dalej znajdował się drewniany podest, na którym można było urządzić sobie całkiem wygodne legowisko. Zwłaszcza, że obok leżało kilka snopków słomy. Mogliśmy więc odpocząć i zjeść coś w stosunkowo wygodnych warunkach.

     Lydia dmuchnęła na blat stołu, wzniecająco obłok kurzu i salwę śmiechu. Przetarła go rękawicą i wyciągnęła z plecaka nasze drewniane miseczki. Kolacja była skromna, podróżna. Po kawałku dziczyzny, trochę sera i kilka sucharów, popitych źródlaną wodą. Po kolacji rozrzuciliśmy słomę po podeście. Było to całkiem wygodne posłanie. I było tam w miarę ciepło, a na pewno cieplej niż na zewnątrz, gdzie gwizdał górski, zimny wiatr. Tutaj, w zaciszu kopalnianego korytarza, nie było go nawet słychać, a powiew, jakkolwiek wyczuwalny, był delikatny i bardziej wietrzył niż ziębił.

     Lydia przykryła się wełnianą derą, ja płaszczem kultysty i przytuleni do siebie czekaliśmy, aż nadejdzie sen. Mnie powieki się już kleiły, ale Lydia, podekscytowana perspektywą kupna domu, długo nie mogła zasnąć.

     - Jak dobrze pójdzie, to jutro spędzimy noc w nowym domu – szepnęła.

     - W nowym miejscu – odparłem sennie. – Dom jest jeden i wciąż stoi w Białej Grani.

     - Oj, czepiasz się – dała mi kuksańca pod żebro. – Ciekawe, jaki on jest. Znam go tylko z opowiadań. Założę się, że ma kominek…

     - Jaki by nie był, zobaczymy jutro – mruknąłem trochę niewyraźnie. – Dobranoc.

     - Podobno ma piwnice – ciągnęła Lydia. – Idealne miejsce na składowanie win i miodów…

     Nie chciało mi się odpowiadać, jakkolwiek zadziwiła mnie. Na co jej skład win i miodów? Miała zamiar założyć sklep? W Pękninie? Gdzie faktyczny monopol na handel miodem miała Maven Czarna-Róża? Powodzenia!

     - I żywność wolniej się psuje – ciągnęła rozmarzonym tonem. – Można tam złożyć wędzone mięso, beczki z warzywami, skrzynki z jabłkami.

     - Masz zamiar otworzyć knajpę? – jęknąłem sennie. – To otwórz ją, ale jutro. Teraz śpij.

     Prychnęła niezadowolona.

     - A jak przyjdziemy do domu, to smęcisz, że nic do jedzenia nie ma!

     Uniosłem się na łokciu, pocałowałem mocno w usta i szepnąłem jej do ucha.

     - Skarbie, jutro musimy zmierzyć się ze smokiem. Musimy być wypoczęci. Śpij, albo przynajmniej mnie daj spać. Ledwo żyję.

     Po czym przewróciłem się na plecy i z rękami założonymi pod głowę, wziąłem głęboki dech i zacząłem stopniowo oddalać się w świat snu. 

     - A co to dla ciebie smok? – próbowała jeszcze Lydia, ale widząc, że nie odpowiadam, parsknęła tylko obrażona i obróciła się do mnie tyłem.

     Co to dla mnie smok? Zwykły smok to niegroźny przeciwnik. Przynajmniej teraz, gdy znałem krzyk Smokogrzmot i byłem uzbrojony w doskonały łuk i równie znakomite strzały. Ale jeśli to których z pradawnych? Albo nawet z tych, które nazywano czcigodnymi? Te były silne i niełatwo było takiego zabić. One natomiast potrafiły pozbawić życia niemal jednym Krzykiem. Naprawdę trzeba było wypocząć.

     Moja żona długo nie mogła zasnąć. Nie odzywała się już wprawdzie, ale słyszałem przez sen, jak przez pół nocy przewraca się z boku na bok, zanim wreszcie zasnęła. A i tak wstała przede mną. Zawsze podziwiałem ją za to, że tak niewiele potrzebuje snu.

     - Ty już na nogach? – ziewnąłem sennie, rozprostowując zdrętwiałe mięśnie. – Gdybym ja spał tak niewiele jak ty, byłbym wiecznie zmęczony, senny, nieruchawy i marudny przez cały dzień.

     - I tak jesteś – wzruszyła ramionami. – Wstań, już świta.

     Zwlokłem się z barłogu i zająłem się wydłubywaniem słomy z włosów i ubrania. Lydia tymczasem wyłożyła na talerze część zapasów. Na śniadanie mieliśmy po słodkiej bułce. Ktoś kiedyś powiedział mi, że gdy czeka mnie gwałtowny, ale krótkotrwały wysiłek, na przykład pojedynek, dobrze jest przedtem zjeść coś słodkiego. I miał rację! Rzeczywiście, dodawało to sił, choć nie na długo. Ale nie przewidywałem długiej walki.

     Przegryźliśmy co nieco, włożyliśmy zbroje, chwyciliśmy za broń. Resztę manatków zostawiliśmy, aby nam nie przeszkadzała. Jeszcze całus na szczęście i… Ruszyliśmy chodnikiem w górę. Nie był długi, ani specjalnie kręty. Na górze znajdowały się drugie drzwi. Otworzyliśmy je ostrożnie. 

     Wyjście prowadziło na niewielki płaskowyż u podnóża szczytu góry. Stało tam kilka małych baraków, postawionych przez górników, teraz jednak wszystkie były opuszczone. Powód tego exodusu znajdował się nieco dalej – smocza ściana i śpiący na niej smok. Przyjrzałem mu się. Z ulgą stwierdziłem, że to zwykły, szary smok, na którego wystarczy kilka dobrych strzał.

Wichrowy Szczyt. Widoczna smocza ściana i porozrzucane szczątki smoka, ubitego przez Lydię i Wulfhere'a

     Podkradliśmy się cichcem na odległość skutecznego strzału i nałożyliśmy po ebonowej strzale. Większość z nich miałem zatrutą śnieżnym jadem. Nie była to mocna trucizna, jednak po kilku grotach, wpakowanych w cielsko smoka, dało się zauważyć jej wpływ, więc często jej używałem przeciw gadom. Jednocześnie napięliśmy łuki. Obie strzały z groźnym sykiem, razem, jak dwa węże, pomknęły ku szaremu cielsku.

     Smok zadrżał, szarpnął łbem i zaryczał straszliwie, aż zatrzęsły się ściany baraków. Rozejrzał się i, niestety, dostrzegł nasze błyszczące zbroje w świetle poranka. Następnie mocno uderzył skrzydłami i wzbił się w powietrze. I wtedy właśnie, gdy się podrywał, dosięgły go dwie kolejne strzały. I te już wyraźnie go osłabiły. Ruchy jego skrzydeł stały się jakieś bezładne i powolniejsze. Mimo to zdołał się wznieść. Przeleciał nad nami ślizgiem, uważnie się nam przypatrując. Ponad kopalnią zatoczył koło i zaatakował. Ale nie zdążył nawet zionąć ogniem, czy mrozem. Ku niemu poleciały bowiem dwie następne strzały. Moja, niestety, chybiła, gdy smok nagłym wywrotem ominął lecący ku niemu pocisk. Ale wtedy nadział się na drugą. I ta strzała dokonała dzieła. Smok już nie wyprowadził poziomego lotu i z hukiem przywalił łbem w skałę. Wstrząs był taki, że drewniane baraki zatrzeszczały złowieszczo, z pobliskiego wzgórka posypał się strumyk kamyków, a Lydia straciła równowagę i bezwiednie złapała mnie za ramię, by nie upaść.

     Smok drgał jeszcze przez chwilę, ale już się nie podniósł. Wyzionął ducha. Podniosły się tylko jego łuski. Zalśniły złotym blaskiem, zamieniając się w złotawą mgiełkę, która kilkoma strumieniami jednocześnie popłynęła ku mnie, otoczyła mnie ze wszystkich stron i wniknęła we mnie, przyprawiając o zawrót głowy. Poczułem nagły przypływ sił witalnych.

     Lydia przyglądała mi się cały czas. Nigdy nie znudziło jej się to widowisko. Gdy wchłonąłem smoczą duszę, przekrzywiła głowę.

     - Jakie to uczucie? – spytała.

     - Trudne do opisania – uśmiechnąłem się. – Najpierw czujesz się tak, jakby oblano cię ciepłą wodą. A potem rozchodzi się to ciepło po wszystkich członkach, jak łyk mocnego miodu i czujesz się silniejsza. Na koniec ktoś wali cię w głowę workiem, pełnym piachu i tracisz równowagę…

     Uśmiechnęła się.

     - Szkoda, że nie mogę tego poczuć… - westchnęła. – Wygląda to przepięknie.

     - Szkoda – potwierdziłem. – Zwłaszcza, że to twoje trofeum, nie moje – wskazałem na smoczy szkielet. – Moja strzała poszła bokiem. To ty go położyłaś. Moje gratulacje, masz na rozkładzie następnego.

     Roześmiała się tylko. A ja spoważniałem. Bowiem poczułem to, co zwykle czuję przy każdej smoczej ścianie, którą odwiedzam po raz pierwszy. Wołało mnie Słowo!

     Jak zahipnotyzowany odwróciłem się do ściany i wolnym krokiem zacząłem się do niej zbliżać. Tajemnicze, klinowe pismo robiło się coraz wyraźniejsze, ale ja i tak nie potrafiłem go odczytać. Widziałem tylko jedno słowo, pulsujące błękitnym światłem. Widziałem je wyraźnie, choć nie znałem tych znaków. Wszystkie wydawały mi się zawsze niezwykle podobne do siebie, ale te, dziwnym trafem, zapamiętałem dokładnie. Wyglądało to jak wydrapane pazurem, proste, klinowe znaki. Najpierw dwa ukośne kliny, oddzielone czworokątną kropką, potem kropka, ukośny i pionowy klin, potem trzy pionowe o różnej długości. I słyszałem Zew, który mnie wzywał, jakby wołał mnie chór pradawnych wojowników. Stanąłem przed ścianą. Słowo oderwało się od niej i wniknęło we mnie. Pradawni wojownicy krzyknęli nagłym i krótkim akordem. Chwila ciemności przed oczami…

     - Laas… – szepnąłem ledwo słyszalnie. – Życie!

     Dusza zabitego smoka pozwoliła mi zrozumieć Słowo. Ujrzałem nagle wszystkie żywe istoty, bliskie i dalekie. Wszystko co żyje, nagle zaświeciło łagodnym, purpurowym blaskiem, jakby wpadło w magiczny rezonans. Trwało to chwilę, po czym stopniowo zgasły. Poznałem nowy Krzyk: Szept Aury.

     Niektórych Krzyków przyszło mi używać często, innych używałem rzadziej, były i takie, których nie użyłem nigdy. Szeptu Aury w swoim życiu używałem częściej niż wszystkich innych, razem wziętych. Bo też był to Krzyk szczególny. Po pierwsze, zupełnie niesłyszalny przez innych. Zapewne dlatego nazywany szeptem… A jak działał? Podobnie jak zaklęcie Wykrycie Życia. Wszystkie żywe istoty na chwilę jaśniały dla mnie purpurowym blaskiem. Nie rozróżniał wprawdzie wrogów i przyjaciół, ale jego efekt trwał dłużej niż zaklęcia. Zwłaszcza później, gdy poznałem pozostałe dwa słowa. Co więcej, działał również na nieumarłych i na dwemerskie automaty, w czym przewyższał skuteczność zaklęcia. No i można było mieć wolne ręce, a w rękach - broń. Wiele razy, skradając się w ciemnościach, czy podziemnych zakamarkach, Krzyk ten zastępował mi oczy, ostrzegając przed wrogami, czającymi się wokół. Zdarzało się, że dzięki niemu odnajdywałem zaginionego przyjaciela, albo czającego się na mnie wroga. 

     Gdybym miał powiedzieć, który Krzyk stał się moim ulubionym, to z pewnością był nim właśnie ten.

     Lydia tymczasem spenetrowała kufer, który znalazła pod smoczą ścianą. Było w nim trochę kosztowności, jakaś żelazna zbroja, dwemerski sztylet, stalowy miecz. Kosztowności zabraliśmy, resztę zostawiliśmy w kufrze. Z pewnością nie była to własność górników. Takie rzeczy znajdowały się niemal zawsze tam gdzie smoki. Stąd właśnie wzięły się legendy o smoczych skarbcach i błędnie przypisywane im chciwość i chęć gromadzenia skarbów. Prawda jednak była taka, że umieszczali je tam ludzie, w wotywnym darze dla smoka, wierząc, że da się go w ten sposób obłaskawić.  Owe „smocze skarbczyki” nie były zresztą nigdy zbyt bogate. Trudno się dziwić, skoro zwolennicy teorii o boskości smoków stanowili mniejszość, w dodatku mniejszość ta topniała za każdą próbą przekupienia smoka. Zwykle ich zwłoki znajdowaliśmy w pobliżu. A o następców było po czymś takim zadziwiająco trudno.

     Podszedłem do szarego szkieletu. Nie miał ani jednej łuski. Oderwałem z wysiłkiem jedno ze smoczych żeber. Nie całe, bo pękło w jednej trzeciej długości. Zabrałem więc odłamany kawałek. Kość była lekka, jak na tak wielki gnat, ale zadziwiająco wytrzymała. Każdy kowal chętnie to ode mnie kupi. Podobno niektórzy potrafili stworzyć zbroję z kości smoka, niezwykle wytrzymałą. Nie wiedziałem jednak, ile w tym prawdy. Mnie wydawało się raczej, że lepszym materiałem jest smocza łuska, której wytrzymałość dorównywała legendzie, a była przecież znacznie lżejsza. Ciekawe, czy dałoby się z tego zrobić pancerz. W myślach składałem już sobie smoczą zbroję, złożoną z zachodzących na siebie łusek…

     Tak rozmyślając, ruszyłem za Lydią w stronę kopalni. Wracaliśmy tą samą drogą, bo zostawiliśmy tam swoje manele, ale też dlatego, że innej drogi nie było. Płaskowyż z jednej strony zasłaniała wysoka i stroma góra, na którą nie można było się wspiąć, z pozostałych zaś równie stroma przepaść. Nie minęło wiele czasu, gdy znów znaleźliśmy się na szlaku do Pękniny i zaczęliśmy wspinać się po serpentynie, w jaką zamieniła się kamienista droga. Wkrótce minęliśmy strażnicę i dotarliśmy do Skały Shora.

     Filnjar, jak zawsze z radością nas powitał. Ugościł i pozwolił chwilę odpocząć, po czym przeprosił nas, ale musiał zabrać się do pracy. Obiecał jednemu górnikowi ukończyć kilof przed południem, a nie zwykł rzucać słów na wiatr. Zaofiarowałem pomoc, ale ta nie była potrzebna. Stylisko było już wystrugane, żelazo prawie wykute. Pozostało jedynie trochę je sklepać i zahartować. Choć zapewniał nas, że nasza obecność w niczym mu nie przeszkadza, nie chcieliśmy go rozpraszać. Sprzedałem mu smoczą kość i dwemerski sztylet, znaleziony w kufrze. Filnjar uśmiechnął się i stwierdził, że jestem najtańszym dostawcą smoczych kości w całym Skyrim. Cóż, miałem towar z pierwszej ręki. No i nie będę zdzierał z przyjaciela.

     Ruszyliśmy w dalszą drogę.

     Pod fortem Zielony Mur usłyszeliśmy odgłosy walki. Dwóch żołnierzy walczyło z ogromnym śnieżnym pająkiem. Obok leżał upolowany spory jeleń. Wbrew pozorom, w bezpośrednim zwarciu pająk był niezwykle groźnym przeciwnikiem, a żołnierze nie mieli łuków. Dwóch innych stało wprawdzie z łukami na murach, ale obawiali się strzelać, aby nie trafić swoich towarzyszy. Ja miałem znacznie lepszą pozycję strzelecką – pająk był odwrócony do mnie bokiem, wystawiając swój wielki odwłok na strzał. No i miałem łuk, zaklęty ogniem. Wystarczyła jedna strzała, by go położyć.

     Żołnierze spojrzeli na nas z wdzięcznością. Ja zaś podszedłem do ubitego jelenia i wyciągnąłem orkowy sztylet. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że jelenia upolował pająk. Czym prędzej więc wyciąłem kawał mięsa z jego karku, gdzie znajdowała się rana od pajęczej szczękoczułki. Mięso to wyrzuciłem. Reszta nadawała się do jedzenia. Szkoda byłoby je zmarnować. Niech sobie cesarscy uzupełnią zapasy.

     Jeden z żołnierzy, widać doświadczony myśliwy, fachowo zabrał się za patroszenie. Drugi złapał jelenia za badyle, chcąc mu w tym pomóc. Pożegnaliśmy się więc i poszliśmy wijącą się drogą ku miastu. Było jeszcze całkiem jasno, gdy znaleźliśmy się w Pękninie. Od razu skierowaliśmy się do Mglistej Twierdzy.

Pęknina, Mglista Twierdza - sala tronowa

     Maven Czarnej-Róży nie znaleźliśmy w pałacu. Był za to jej kuzyn Hemming, pełniący obowiązki zarządcy. No i dobrze, stokroć wolałem sprawę załatwiać z nim, niż z arogancką Maven, której szczerze nie znosiłem. Hemming był zupełnie inny, pogodny i przyjacielski. Gdy usłyszał, że chcę kupić dom, aż klasnął w dłonie.

     - Masz szczęście – oznajmił ze śmiechem. – Dwa dni temu był tu jakiś bogacz z Cyrodiil, który chciał kupić Miodowe Zbocze, ale dziś rano przesłał mi wiadomość, że się rozmyślił. Radzę jednak nie zwlekać z kupnem, bo sprawiał na mnie wrażenie człowieka często zmieniającego zdanie.

     Dom kosztował osiem tysięcy septimów. Drogo, ale podobno był wart swej ceny. Postanowiłem to sprawdzić. Hemming obiecał, że zaraz przyśle kogoś z kluczem, więc możemy poczekać pod posiadłością. Z zewnątrz nie prezentował się okazale, ale w Pękninie wszystkie domy z zewnątrz wyglądały skromnie. Wszystkie też były do siebie podobne. Zbudowane z grubych, dębowych bali, konserwowane jakimś środkiem, powodującym ich ciemnienie, o małych, prostokątnych okienkach i spadzistych dachach, krytych gontem.

Pęknina - posiadłość Miodowe Zbocze

     Nie czekaliśmy długo. Już wkrótce na wąskiej uliczce zamajaczyła zwalista postać Młota.

     Po tym, jak Maven Czarna-Róża została jarlem Pękniny, Młot przeniósł się z nią do pałacu. Bardzo chwalił sobie nowe stanowisko i wiedział, komu je zawdzięcza. Więc choć nie było w tym żadnej mojej zasługi, czuł do mnie nieopisaną wdzięczność, a ja przekonałem się, że wcale nie jest złym człowiekiem.

     Młot z uśmiechem otworzył drzwi i gestem zaprosił nas do środka.

     Domek rzeczywiście nie był duży. Składał się z dwu izb. W jednej z nich stał kamienny kominek, co bardzo mnie ucieszyło. Do miał rozległą piwnicę i drugie wyjście, prowadzące na szeroki pomost nad jeziorem, na którym można było urządzić coś w rodzaju werandy. Z pomostu prowadziły drewniane schodki na brzeg.

     - Od zachodu – westchnęła Lydia z rozmarzeniem.

     - Słucham?

     - Taras od zachodu! – uśmiechnęła się. – Wyobrażasz sobie? Tu ustawilibyśmy stół i krzesła. Tu zawsze siadalibyśmy do kolacji, obserwując zachód słońca nad jeziorem. Ciekawe, czy tu, przy pomoście biorą ryby…

     - Biorą – odpowiedział Młot. – Co mają nie brać… Jak się wieczorem rozrzuci trochę resztek jedzenia, to rano jest ich tu pełno.

     - Sam widzisz! – uśmiechnęła się tryumfalnie. – To jak, chyba bierzemy?

     - Nie łowiłem ryb, od kiedy wyrosłem ponad stół – mruknąłem.

     - Masz okazję sobie przypomnieć – zaśmiał się Młot.

     Pokiwałem głową.

     -  Bierzemy – skwitowałem. – Domek mi się podoba.

     - Jakby co, to Hemming pomoże ci go urządzić – poinformował nas Młot. – Trzeba będzie pewnie wybulić trochę kasy, ale dla kogoś, kto nosi taką zbroję, to chyba nie będzie duży wydatek.

Pęknina - wnętrze posiadłości Miodowe Zbocze

     Obrzucił wzrokiem nasze thalmorskie skorupy. Dłużej zatrzymał wzrok na moich mieczach. Zmarszczył brwi, jakby coś próbował sobie przypomnieć.

     - Widziałem – rzekł ostrożnie, - że dałeś Mjoll świetny miecz.

     - Nie dałem, tylko oddałem – sprostowałem. – Należał do niej. Ponury Siekacz…

     - Tak, wiem – mruknął i podrapał się po głowie. – I nigdy cię nie kusiło, żeby go zatrzymać?

     Pokręciłem głową.

     - Uczciwy człowiek z ciebie – pokiwał głową z uznaniem. – Nie każdy by się na to zdobył. Taki miecz, to jest jeden na świecie. No, prawie…

     Spojrzałem mu w oczy.

     - O czym ty mówisz?

     Uśmiechnął się tajemniczo.

     - Jest w Skyrim jeszcze jeden miecz, potężniejszy nawet od Ponurego Siekacza – rzekł zniżonym głosem. – Niewielu o nim wie.

     - Masz na myśli Rozdzieracz Chłodu? – spytałem.

     Błysk uznania odbił się w jego oczach.

     - Słyszałeś o nim? – uniósł brwi. – Sporo wiesz. Tylko kilka osób o nim słyszało… Co o nim wiesz?

     - Niewiele – przyznałem. – Wiem, że jest szklany i podwójnie zaklęty. Wiem jeszcze, że jego właściciela zamordowano, a miecz zniknął wiele lat temu.

     - Sporo – przyznał. – A ja wiem więcej. Wiem, gdzie jest teraz…

     Chwila ciszy.

     - No, gdzie jest? – ponagliłem go.

     - Niektórzy sporo by zapłacili za taką informację – mruknął z przekąsem.

     Bez namysłu odpiąłem sakiewkę z dwustoma septimami i podałem mu. Zważył ją w dłoni i kiwnął z zadowoleniem głową.

     - Jest tu – szepnął. – W Pękninie. W posiadłości Pękwald…

     Pękwald. Wiedziałem, która to. Spory, piętrowy dom przy północnej bramie. Czy to nie ten, pod którym Młot pełnił kiedyś straż?

     - Do kogo należy Pękwald? – spytałem.

     - Niby do Mercera Freya – skrzywił się. – Ale Maven na pewno ma w tym udziały. A Mercer jest przywódcą Gildii Złodziei. Kręcą się tam jacyś najemnicy. Ogólnie, szemrane towarzystwo.

     Oj, to już było ciekawe! Nadstawiłem uszu.

     - Oręż leży bezużytecznie w gablocie – mruknął niezadowolony. – Chyba nawet nie wiedzą, co mają. Miecz powinien posiadać właściciela, który umie się nim posługiwać! Miecz chce ciąć, kłuć, walczyć! Po to został stworzony. Wcale nie byłoby mi przykro, gdyby ktoś im go podwędził. A najlepiej, żeby trafił do ciebie…

     Zniżył głos do szeptu.

     - Wykradnij go! Nikt się nie przyzna, że go miał. Nikt go nie będzie szukał, bo tym samym przyznałby się do morderstwa. Mówię ci, wykradnij go! Nic by mnie nie ucieszyło bardziej. Mercer to krętacz i na pewno ma za uszami o wiele więcej, niż się ludziom wydaje. To byłaby najlepsza kara dla niego. Tak zagrać mu na nosie!

     Pokręciłem głową.

     - Nie jestem złodziejem – odparłem.

     - Ty nie, ale on tak – szepnął. – Okraść złodzieja to nie przestępstwo. A tu jeszcze było morderstwo… Nie godzi się, żeby taki oręż był w rękach kogoś takiego.

     Cóż, trochę racji miał…

     - Nawet, gdybym to zrobił – odrzekłem ostrożnie, - to tylko po to, żeby zwrócić go właścicielowi.

     I musiałem się przyznać, że poczułem przyjemne mrowienie na karku. To byłoby coś! Zwędzić łup przywódcy Gildii, zagrać na nosie całej grupie złodziei. Pokazać im, że mogą sobie trząść całym miastem a ja i tak się ich nie boję… A w końcu zwrócić go właścicielowi, albo jego spadkobiercom.

     - Właściciel nie żyje – odparł Młot. – Nie miał spadkobierców. Nikt się o niego nie upomni, zwłaszcza, że tylko parę osób na świecie o nim wie. A już na pewno nie zrobi tego Mercer. Wydałby na siebie wyrok śmierci i nawet Maven by go nie uchroniła.

     Uśmiechnął się drwiąco i lekko puknął mnie w ramię.

     - Obawiasz, się, że to ciebie posądzą o to morderstwo? – mrugnął filuternie. – Nie mogą. Miałeś wtedy mleko pod nosem. Pewnie trzymałeś się jeszcze spódnicy mamy. To już… Ile? – policzył na palcach. – No, tak jedenaście lat! Ech, ten czas leci jak zwariowany.

     Nie nalegał jednak, widząc z mojej strony całkowity brak entuzjazmu. A ja siliłem się na obojętną minę. Nie chciałem przyznać sam przed sobą, że mam wielką ochotę to zrobić. Że złodzieje kradną pieniądze, czy kosztowności, człowiek zdążył przywyknąć, choć wstrętu pozbyć się nie potrafił. Ale miecz? Miecz to dusza wojownika! Można go zdobyć w walce, ale ukraść? I to miecz tak wyjątkowy? Godny naprawdę znakomitego wojownika…

     Aż posmutniałem. Czy ja byłbym godny tego oręża? Gdyby wręczył mi go ktoś inny, na przykład generał Tulius, albo jarl Balgruuf, przyjąłbym go z wdzięcznością. Ale tutaj musiałbym go wykraść. Czy już to samo nie przekreśliłoby moich praw do poświęconego oręża? Moje dwa miecze otrzymałem przecież w darze, jeden od Meridii, drugi od Ostrzy. Były moje i wiernie mi służyły. Czy wykradziony miecz służyłby mi tak samo dobrze? Czy nie ukarałby mnie za sprzeniewierzenie się honorowi wojownika? Jak każdy wojownik, wierzyłem, że miecz ma duszę i może wykazywać swoją wolę. A że w walce wystarczy drobiazg, by polec, nie miałem wątpliwości, że drobna złośliwość z jego strony może kosztować mnie życie. Wystarczy, że chybi o włos, albo smyknie się w dłoni.

     No i za wszelką cenę chciałem uniknąć posądzenia o kradzież. Bardzo, ale to bardzo nie chciałem zostać złodziejem.

     Z drugiej strony, może to i prawda, że miecz chciał walczyć. Chciał zostać uwolniony z więzienia gabloty, chciał żyć pełnią życia. A dla miecza życie oznacza walkę.

     Tak rozmyślając, podreptałem za Młotem do pałacu, gdzie oznajmiłem zarządcy, że kupuję Miodowe Zbocze. Hemming ucieszył się.

     - Przynajmniej mam pewność, że będą tam mieszkali dobrzy ludzie – uśmiechnął się. – Zaraz przyniosę akt własności.

     Zaofiarował też pomoc w urządzaniu domu. W każdym pałacu była jakaś graciarnia, w której przechowywano stare meble, zwykle jeszcze w dobrym stanie. Na nowych nam nie zależało, a te, które zaofiarował nam Hemming, były całkiem niezłe. W ogóle nie zniszczone, wystarczyło je tylko oczyścić. Lydia krytycznym okiem obrzuciła ofertę i wybrała kilka rzeczy. Wydała też odpowiednie dyspozycje, co gdzie ma stać, ja chwyciłem się za mieszek. Zostawiliśmy u niego sporo złota, ale cóż, nie spodziewałem się niczego innego. Dom kosztuje i było to wiadome od samego początku. Zwłaszcza taki dom.

     Hemming obiecał, że gdy następnym razem odwiedzimy Pękninę, posiadłość będzie starannie odnowiona, wysprzątana i wyposażona we wszystko, czego sobie zażyczyliśmy. A na razie, mimo wczesnej pory, udaliśmy się do naszego nowego domu na spoczynek.

     W wojsku nauczy się człowiek spać na rozkaz. Jest okazja, trzeba spać, bo nie wiadomo, kiedy będzie następna. Nie byliśmy jeszcze senni, ale i tak uwaliliśmy się na kilku snopkach słomy w pustym pokoju i przytuliwszy się do siebie, zapadliśmy w sen. Zamierzaliśmy wstać około północy, bo do Mzulft było stąd dość daleko, a chcieliśmy dojść za dnia.

     Przez cały czas śniło mi się, że zakradam się do Pękwald i skradam się do piwnic. Nie wiem, skąd przeświadczenie, że miecz schowany jest w piwnicy. I to jakiej! Prawdziwe lochy, niby w wielkiej warowni. Omijam strażników, których było tam zadziwiająco wielu. Ale oni mnie nie zauważyli, zupełnie jakbym był niewidzialny. Przechodziłem między nimi, jak duch. W końcu znalazłem się w jakiejś krypcie. Wokół mnie łaziły draugry, ale też mnie nie widziały. W krypcie, na samym środku stał przysłonięty pajęczynami kufer. Omiotłem pajęczyny i zabrałem się za gmeranie przy zamku. Opornie szło. Złamałem jeden wytrych, potem drugi, trzeci prysł jak patyczek… 

     - Północ… – usłyszałem jakiś szept.

     Rozejrzałem się po podziemiach. Ze przestrachem zauważyłem, że draugry zbiły się wokół mnie w ciasny krąg.

     - Już północ… - szeptał jeden z nich, zgrzytając obnażonymi zębami. – Północ…

     - Północ… - powtórzyłem. – Co się stanie o północy?

     Szturchnięcie w ramię sprawiło, że otworzyłem oczy.

     - Północ! – potrząsnęła mną Lydia. – Obudź się wreszcie!

     - Co…?

     Roześmiała się.

     - No, wstawaj, śpiochu! Trzeba się zbierać!

     No tak… Trzeba wstawać. Przetarłem oczy i ziewnąłem, że o mało szczęka nie wyleciała mi z zawiasów. Z wysiłkiem stanąłem na nogi.

     Czekała nas wyprawa do Mzulft.